Pozycja trupa - Magda Kuydowicz - ebook

Pozycja trupa ebook

Magda Kuydowicz

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uwaga! Wciągająca akcja, zaskakujące zbiegi okoliczności i pełen humoru język­.

 

Magda Kuydowicz wskrzesza najlepsze tradycje komedii kryminalnej.

 

W popularnej szkole jogi na podwarszawskiej wsi stali bywalcy szukają spokoju, wyciszenia i wewnętrznej harmonii. Marianna, dobiegająca czterdziestki tłumaczka, chce uciec od zawodowych stresów i problemów w swoim związku ze znanym dziennikarzem śledczym. Asany, wegańskie posiłki i kontakt z naturą wydają się spełnieniem jej pragnień. Nic dalszego od prawdy!

 

Tajemnicze zniknięcie kucharza i seria zagadkowych morderstw w sielskiej scenerii sprawiają, że nie dane jej będzie odpocząć...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 262

Oceny
3,2 (208 ocen)
33
53
58
51
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia2920

Całkiem niezła

Sama historia miała potencjał, ale wykonanie niespecjalnie mi przypadło do gustu
00

Popularność




Re­dak­cja: Alek­san­dra Lang

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Aga­ta Waw­ry­niuk

Skład: Ja­ro­sław Hess

Gra­fi­ki na okład­ce: Shut­ter­stock (vec­tor­ta­tu)

Zdję­cie au­tor­ki: Mi­rek Pie­tru­szyń­ski

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Kin­ga Ko­ściak

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

© Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Kuy­do­wicz

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2019

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN: 978-83-8103-528-6

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ma­riusz Kur­kow­ski

Osoby zamieszane w zbrodnię:

Ma­rian­na Krop­ka –tłu­macz­kaz an­giel­skie­go, głów­na bo­ha­ter­ka z gło­wą peł­ną utra­pień mi­łos­nych i nie tyl­ko

Kuba Klops –dzien­ni­karz śled­czy zwa­ny Na­rze­czem

Ma­tyl­da Krop­ka – mama Ma­rian­ny, też tłu­macz­ka

Ro­mu­ald Krop­ka – ta­tuś Ma­rian­ny

Edy­ta Klops – tro­skli­wa i nad­mier­nie kry­tycz­na mama Na­rze­cza

Do­ris – przy­ja­ciół­ka Ma­rian­ny i nie­do­szła ofia­ra zbrod­ni

John­nyPrey zwa­ny Jaś­kiem – pro­ble­ma­tycz­ny na­rze­czo­ny Do­ris z Lon­dy­nu

Ado­nis lub Bar­tek Luks – pierw­sza ofia­ra

Ko­mi­sarz Ry­szard Ku­deł­ka –gwiaz­da po­li­cji sto­łecz­nej i kum­pel Kuby Klop­sa

Mi­rek, Jaro –ko­le­dzy Ma­tyl­dy z biu­ra

eme­ry­to­wa­ny hy­drau­lik Edward –zło­ta rącz­ka i sym­pa­tia Ma­rian­ny

Waw­rzy­niec Wspa­nia­ły –as po­li­cji z So­cha­cze­wa

Pa­weł Klu­ge – cha­ry­zma­tycz­ny na­uczy­ciel jogi

Ala Klu­ge – jego uro­cza żona z war­ko­czem blond do pasa

Ali­na Myr­ta – dziel­na wła­ści­ciel­ka Oczysz­czal­ni

Piotr Myr­ta –jej ci­chy i wier­ny mąż

Kac­per Blamsz­tajn, po­eta i blo­ger – i jak się oka­że, nie tyl­ko

OstraIzka Pa­new­ka – głup­ko­wa­ta gwiazd­ka se­ria­lu

Ba­sia Ty­ro­wicz – jej przy­ja­ciół­ka

Ania Kru­ger – sę­dzia wy­dzia­łu kar­ne­go na eme­ry­tu­rze

Inka Bol­ska –jej ko­le­żan­ka i tłu­macz­ka przy­się­gła

Ro­dzi­na Pi­ku­siń­skich – Ka­mil z Milą i bo­ba­sem Mi­ko­łaj­kiem – mło­da para jo­gi­nów z psa­mi rasy we­lsh cor­gi pem­bro­ke Pep­si i Colą

Mela –sucz­ka Ma­rian­ny rasy coc­ker spa­niel ca­val­lier ob­da­rzo­na ta­len­tem śled­czym

Mi­łosz Bog­da – zni­ka­ją­cy ku­charz

Bo­gusz Pił­ka – opor­ny po­moc­nik ku­cha­rza

Ewe­li­na Ty­ra­ła –kel­ner­ka, dru­ga ofia­ra

To­pie­lec lub Łysy z kit­ką –nie­do­szła ofia­ra

Mar­cjan Kuś – go­spo­darz wiej­ski, ho­dow­ca wa­rzyw i nie tyl­ko

Ma­rio­la Ku­siń­ska – de­mon blond i nie tyl­ko

1

Re­mont

Kuba Klops, męż­czy­zna mo­je­go ży­cia, miał oso­bo­wość sil­nie mio­ta­ją­cą się. Ogól­nie w ży­ciu. I obec­nie.

– To wszyst­ko jest bez sen­su – chwiał się dra­ma­tycz­nie, wi­sząc na dra­bi­nie i usi­łu­jąc za­rzu­cić fo­lię na naj­wyż­sze, przy­twier­dzo­ne na zi­cher do ścia­ny nad oknem, pół­ki z książ­ka­mi. – Po­win­ni­śmy wy­na­jąć to miesz­ka­nie, wziąć kre­dyt i ku­pić więk­sze. A nie te in­we­sty­cje i szar­pa­nie się, no, wiesz z kim... – gde­rał i pa­trzył spode łba, co ja na to.

Miesz­ka­nie przy­po­mi­na­ło nasz zwią­zek. Ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy. Było sza­ro­si­ne od tu­ma­nów ku­rzu wznie­ca­nych każ­dym naj­mniej­szym ru­chem. Re­mont mo­jej ka­wa­ler­ki trwał od ty­go­dni i koń­ca nie było wi­dać. Po­trze­bo­wa­łam już bar­dzo dwóch rze­czy. Spo­ko­ju i czy­ste­go kąta. A nie za­no­si­ło się nie­ste­ty ani na jed­no, ani na dru­gie. Na­rzecz, jak go na­zy­wa­łam, ma­cha­jąc fo­lią, co se­kun­dę wzbu­dzał ko­lej­ną falę pyłu, któ­ry prze­wier­cał mój or­ga­nizm na wskroś. Ki­pia­łam od skry­wa­nej agre­sji i wstrę­tu. Zo­sta­ło nam jesz­cze po­ma­lo­wa­nie ścian i za­bej­co­wa­nie pod­ło­gi w po­ko­ju. No i gi­gan­tycz­ne sprzą­ta­nie. O któ­rym wo­la­łam na ra­zie nie my­śleć.

Kiw­nę­łam gło­wą. Zwią­zek i re­mont wy­czer­py­wał nas obo­je po rów­no. Wie­dzia­łam do­kład­nie, kogo ma na my­śli. Jego nie­chęć do Edwar­da była rów­nie sil­na jak moja sym­pa­tia do sę­dzi­we­go sze­fa mi­nie­ki­py re­mon­to­wej. Praw­dę mó­wiąc, ła­twy w ob­słu­dze Edward nie był. Głu­chy na lewe ucho i lek­ko mę­czą­cy eme­ryt. Ale rów­no­cze­śnie do­kład­ny, zmyśl­ny i bar­dzo tani. Zło­ta rącz­ka. Dla­te­go się na nie­go upar­łam.

Praw­da była taka, że pro­ble­my z Edwar­dem to był tyl­ko pre­tekst. Zwią­zek z Kubą nie­uchron­nie zmie­rzał do mo­men­tu, w któ­rym po­win­ni­śmy po­roz­ma­wiać o tym, co da­lej, bo nie do­ga­dy­wa­li­śmy się już od daw­na. Re­mont był ide­al­ną wy­mów­ką, by to odło­żyć na póź­niej. Uwa­ża­li­śmy, że je­że­li zro­bi­my po­rzą­dek z pod­ło­gą i ścia­na­mi w moim M1, resz­ta sama się uło­ży.

Kuba od daw­na mnie de­ner­wo­wał do sza­leń­stwa. Skru­pu­lat­no­ścią i pla­no­wa­niem wszyst­kie­go kil­ka mie­się­cy na­przód. Wo­la­łam sto razy bar­dziej spon­ta­nicz­ne i miłe nie­spo­dzian­ki od mę­czą­ce­go usta­la­nia, jak spę­dzi­my kil­ka ko­lej­nych week­en­dów. To, co nas zbli­ży­ło w pra­cy dzien­ni­kar­skiej, do któ­rej mnie przy­uczał z du­żym za­pa­łem, naj­wy­raź­niej po­wo­do­wa­ło pro­ble­my w na­szym ży­ciu pry­wat­nym. Gdy go po­zna­łam rok temu, był peł­nym en­tu­zja­zmu dzien­ni­ka­rzem śled­czym, któ­ry po­trze­bo­wał spraw­ne­go tłu­ma­cza z an­giel­skie­go. Czy­li mnie.

Im­po­no­wa­ło mi, że tak świet­nie miał wszyst­ko zor­ga­ni­zo­wa­ne. Z pa­sją od­da­wał się pra­cy. Pa­no­wał nad wszyst­kim mimo na­głych zwro­tów ak­cji, jak to zwy­kle w dzien­ni­kar­stwie śled­czym bywa.

I tak to się mię­dzy nami za­czę­ło. Nie­for­mal­na spół­ka dzien­ni­ka­rza z tłu­macz­ką i za­pa­lo­ną czy­tel­nicz­ką re­por­ta­ży śled­czych roz­wi­ja­ła się zna­ko­mi­cie. Po­tem na­stą­pił ro­mans i szyb­ka de­cy­zja z jego stro­ny, żeby za­miesz­kać ra­zem. Tem­po jego dzia­łań w pra­cy mnie za­chwy­ca­ło, ale w ży­ciu co­dzien­nym nie­co prze­ra­ża­ło.

Po pół roku mia­łam na pal­cu za­rę­czy­no­wy pier­ścio­nek po bab­ci Klop­so­wej i fru­stru­ją­ce prze­czu­cie, że za­raz za­cznie się ga­da­nie o ślu­bie. Kuba był zde­cy­do­wa­ny spę­dzić ży­cie u mego boku, a ja u jego nie. Uwa­ża­łam go za fan­ta­stycz­ne­go ko­le­gę i fa­chow­ca, ale nie trak­to­wa­łam na­sze­go związ­ku do koń­ca po­waż­nie. Jak ni­cze­go w ży­ciu zresz­tą.

Szcze­rze mó­wiąc, ostat­nio mało dba­łam o ja­kość na­szych uczuć. Może po pro­stu już nie wie­rzy­łam, że coś mię­dzy nami zmie­ni się na lep­sze? Sobą też nie mia­łam cza­su się za­jąć, co pod­czas pró­by oca­le­nia związ­ku jest dość istot­ne.

Od ty­go­dnia cho­dzi­łam na te­ren bu­do­wy w tym sa­mym bu­rym dre­sie i w fan­ta­zyj­nej chu­ście w grosz­ki, któ­ra mia­ła zda­niem mo­jej ma­mu­si ide­al­nie chro­nić wło­sy przed ku­rzem. Ale nie chro­ni­ła. A na do­da­tek na moim licu buj­nie i gę­sto roz­kwi­tły kro­sty. Od dzie­ciń­stwa mia­łam ato­po­we za­pa­le­nie skó­ry i byle co po­wo­do­wa­ło wy­syp na twa­rzy swę­dzą­cych na­ro­śli. Co z ko­lei roz­draż­nia­ło mnie do sza­leń­stwa. Po­dob­nie jak mio­ta­ją­cy się i w na­szym związ­ku, i w re­mon­cie Kuba.

– Nikt cię o zda­nie w spra­wie Edwar­da nie pyta. To w koń­cu moja ka­wa­ler­ka i mój re­mont – mruk­nę­łam mało uprzej­mie do Na­rze­cza na dra­bi­nie i kich­nę­łam sąż­ni­ście, wznie­ca­jąc ko­lej­ny tu­man. Pył z wiór­ko­wa­nia pod­ło­gi zno­wu wlazł mi do nosa. I po­ła­sko­tał krost­ki na po­licz­kach.

– Po­daj mi ta­śmę kle­ją­cą! – Kuba spoj­rzał na mnie wzro­kiem zra­nio­ne­go ło­sia i bia­do­lił da­lej: – Od trzech dni wy­sy­ła­ją nam śrub­ki do bla­tu, a far­ba akry­lo­wa jest do chrza­nu, bo źle za­sy­cha! Wszę­dzie par­to­le­nie, a nie ro­bo­ta! – do­dał i mach­nął za­ma­szy­ście ręką w po­wie­trzu. Po czym z hu­kiem spadł za­dkiem wprost do otwar­te­go po­jem­ni­ka z far­bą. W moc­nym od­cie­niu ma­ren­go.

Od roz­po­czę­cia ro­bót miesz­ka­ły­śmy z moją spa­niel­ką Melą u jego mamy na Se­na­tor­skiej. Edy­ta Klops była w sa­na­to­rium w Rab­ce i do koń­ca mie­sią­ca mo­gli­śmy ko­rzy­stać z jej go­ścin­no­ści. Kuba ko­chał ma­mu­się i był z nią bar­dzo zwią­za­ny. Ona z ko­lei mnie za­ak­cep­to­wa­ła z tru­dem. By­łam w la­tach, czy­li po czter­dzie­st­ce, bez sta­łe­go za­trud­nie­nia oraz na wiecz­nej die­cie z ra­cji pro­ble­mów ze skó­rą.

Dla star­szej pani nie taka ko­bie­ta była wy­ma­rzo­ną żoną dla uko­cha­ne­go je­dy­na­ka po bo­le­snym roz­wo­dzie. Da­wa­ła mi to wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia, na­dal prze­sad­nie o nie­go dba­jąc. Pra­ła syn­ko­wi ko­szu­le i z tkli­wo­ścią je pra­so­wa­ła oraz pa­rzy­ła ziół­ka na ner­wy. Pre­cy­zyj­nie sie­ka­ła wa­rzy­wa na sa­łat­kę ja­rzy­no­wą i obie­ra­ła szyn­kę ze skór­ki. Cze­go ja oczy­wi­ście nie ro­bi­łam, mimo jej nie­ustan­nych su­ge­stii na ten te­mat.

Tak­że dla­te­go chcia­łam się wy­pro­wa­dzić jak naj­szyb­ciej do swo­jej wy­re­mon­to­wa­nej ka­wa­ler­ki. Aby wy­go­spo­da­ro­wać w niej miej­sce dla Kuby, trze­ba było zro­bić małą prze­strzen­ną re­wo­lu­cję. Mu­sie­li­śmy po­now­nie po­sta­wić jed­ną ścia­nę, któ­ra od­gro­dzi­ła sy­pial­nię od czę­ści to­wa­rzy­skiej, i wy­bić dru­gą – mię­dzy kuch­nią a po­ko­jem, aby zmie­ścił się nor­mal­ny stół do pra­cy. A to spo­wo­do­wa­ło ko­niecz­ność na­pra­wie­nia pod­ło­gi.

Moje za­mi­ło­wa­nie do sta­rych i nie­prak­tycz­nych me­bli z ko­mi­su zaś spra­wi­ło, że Kuba część ubrań na­dal miał u mamy. Mio­ta­li­śmy się cią­gle, prze­no­sząc je w re­kla­mów­kach. Na­sza co­dzien­ność nie przy­po­mi­na­ła więc nie­ste­ty ni­cze­go tak eks­cy­tu­ją­ce­go jak na przy­kład dzien­ni­kar­skie śledz­two. A na to w skry­to­ści du­cha li­czy­łam. Ale ja­koś so­bie ra­dzi­li­śmy. Dla Kuby naj­waż­niej­sze były dwie rze­czy – pra­ca i ro­dzi­na. Do­stał awans w dzia­le ogól­no­pol­skim swo­je­go szma­tław­ca i miał te­raz szan­sę na współ­pra­cę z ko­mer­cyj­ną te­le­wi­zją. Mia­łam na­dzie­ję, że to go zaj­mie bez resz­ty. Nie­ste­ty. Na­dal by­łam na dru­gim po ma­mu­si miej­scu jego ży­cio­wo-uczu­cio­wych po­trzeb. Z mo­jej per­spek­ty­wy wy­glą­da­ło to tak, że za­drę­czał mnie sobą. I uczu­ciem. A ja nie by­łam do ta­kiej go­rącz­ki ro­man­tycz­nej przy­zwy­cza­jo­na. Do nie­ustan­ne­go ogra­ni­cza­nia mo­jej wol­no­ści tym bar­dziej.

Ostat­ni mój ro­mans – wpad­ka z nie­ja­kim Se­ba­stia­nem – na­sta­wił mnie wiel­ce po­dejrz­li­wie do mę­skiej czę­ści po­pu­la­cji. Dla­te­go i Kuby nie trak­to­wa­łam do koń­ca po­waż­nie. Był po pro­stu rów­nie mi­łym, co iry­tu­ją­cym do­dat­kiem do co­dzien­no­ści. Ale nie jej sen­sem, tre­ścią czy prze­zna­cze­niem. Szcze­rze mó­wiąc, nie ro­zu­mia­łam, co on ta­kie­go we mnie wi­dzi – ni­skiej, krą­głej pla­ty­no­wej blon­dyn­ce o ciem­nych oczach. Pla­ty­na była dzie­łem nie moim, tyl­ko pani Kin­gi – ulu­bio­nej fry­zjer­ki. Ge­ne­ral­nie spra­wia­łam ra­czej nie­win­ne i ba­nal­ne wra­że­nie. Umia­łam wzbu­dzać sym­pa­tię. Dla­te­go ła­two wła­zi­łam tam, gdzie nie trze­ba, bez wa­ha­nia rzu­ca­jąc się w ko­lej­ne przy­go­dy z Na­rze­czem. Jego ga­ze­ta uczci­wie mi za to pła­ci­ła. I w tej sfe­rze by­li­śmy bar­dzo do­gra­ni. Ale tak in­ten­syw­ne by­cie ra­zem i w pra­cy, i w ży­ciu mę­czy­ło mnie bar­dzo.

Mia­łam już daw­no spre­cy­zo­wa­ne pla­ny na wy­pad za mia­sto i na­ra­jo­ną w tym cza­sie eki­pę en­tu­zja­stów jogi. Z Do­ris, moją naj­lep­szą przy­ja­ciół­ką, włącz­nie. A ko­bie­ce wię­zi były dla mnie waż­ne. I to bar­dzo. Kuba teo­re­tycz­nie wszyst­ko to wie­dział, ale mimo to po ofia­ro­wa­niu mi pier­ścion­ka z akwa­ma­ry­nem po bab­ci Klop­so­wej żą­dał ab­so­lut­nej wy­łącz­no­ści. W moim ży­ciu miał być on, Mela i ro­dzi­ce. Może jesz­cze cza­sa­mi Do­ris. I ko­niec. Mę­czy­ło mnie to. Chcia­łam jak naj­szyb­ciej uciec. I od Na­rze­cza, i od obo­wiąz­ków.

Mie­li­śmy te­raz z Kubą do­koń­czyć przy­go­to­wa­nia do fi­nal­nej fazy re­mon­tu. Spa­ko­wać i za­bez­pie­czyć wszyst­ko w po­ko­ju. Ku­pić far­by, pędz­le i dać Edwar­dowi klu­cze. I znik­nąć mu z oczu. Wszę­dzie były pod­wie­szo­ne od su­fi­tu mi­ster­ne tu­ne­le z fo­lii, a mię­dzy nimi pię­trzy­ły się ster­ty kar­to­nów z książ­kami. Ciu­chy upchnę­łam u Do­ris w tor­bach i wa­liz­kach. Ko­sme­ty­ki i bi­żu­te­rię oraz ko­lek­cję anio­łów za­bra­łam do mamy Kuby. Wraz ze spa­niel­ką. To miał być mały, szyb­ki i nie­ab­sor­bu­ją­cy re­mont. Nie­ste­ty, ro­bo­ty przy­by­wa­ło w tem­pie astro­no­micz­nym. Na kon­cie mia­łam de­bet, a na gło­wie ma­ru­dzą­ce­go Na­rze­cza z jego ma­mu­sią i wła­sną do kom­ple­tu. Wiel­bią­cą Kubę bez­kry­tycz­nie i do sza­leń­stwa. Z po­wo­du pier­ścion­ka i spre­cy­zo­wa­nych pla­nów na przy­szłość ze mną w roli głów­nej. Zresz­tą sym­pa­tia była obo­pól­na.

Kuba, co de­kla­ro­wał wie­lo­krot­nie, bar­dzo nie lu­bił, gdy wy­jeż­dża­łam. Bo zni­ka­łam mu na dłu­żej z pola wi­dze­nia. A ja z ko­lei do ta­kich ka­pry­sów mę­skich by­łam nie­przy­zwy­cza­jo­na. Po­przed­ni tok­sycz­ny ro­mans na­uczył mnie dbać wy­łącz­nie o sie­bie. Nie ro­zu­mia­łam, po co ta cała tro­ska i ata­ki za­zdro­ści z po­wo­du mo­jej no­wej pa­sji. I wy­jaz­dów. Tak bli­sko prze­cież. Na wieś pod War­sza­wą. Co mia­ło na­stą­pić już w week­end. Na pięć cu­dow­nych dni. Bez re­mon­tu, na­rze­czo­nych i in­ter­ne­tu. Kuba miał zo­stać w War­sza­wie i koń­czyć waż­ny ma­te­riał dla szma­tław­ca. Ten tekst miał mu przy­nieść sła­wę, chwa­łę i ogrom­ne pie­nią­dze przy oka­zji.

Przy zbie­ra­niu ma­te­ria­łów do tej dzien­ni­kar­skiej bom­by współ­pra­co­wał ze swo­im naj­lep­szym kum­plem z po­li­cji – Ry­szar­dem Ku­deł­ką. Po­rzu­co­nym bo­le­śnie przez dzien­ni­kar­kę, Ma­tyl­dę Kwia­tek, któ­ra na­gle znik­nę­ła z ży­cia ko­mi­sa­rza, by od­na­leźć szczę­ście w da­le­kiej Au­stra­lii. Ko­mi­sarz uciekł z ko­lei w pra­cę. Kuba po­znał go, gdy szu­kał in­for­ma­cji do tek­stu o po­dat­ko­wych oszu­stach, a Ry­siek do­star­czył mu nie­zbęd­nych kon­tak­tów. Od tego cza­su nie­zwy­kle przy­pa­dli so­bie do gu­stu. Wi­dy­wa­li się re­gu­lar­nie. I co cie­ka­we, Ry­siek czę­sto zwie­rzał się Ku­bie. Lu­bi­łam na­wet tego ły­se­go i ner­wo­we­go ko­mi­sa­rza. A jego krwa­wią­ce ser­ce było dla mnie do­wo­dem, że nie każ­dy męż­czy­zna to pod­ły po­pa­pra­niec. Że są i tacy, któ­rzy cier­pią z po­wo­du po­rzu­ce­nia. I nie umie­ją się po­go­dzić z utra­tą uko­cha­nej oso­by.

Kuba Ku­deł­ce współ­czuł, bo sam był po bo­le­snym roz­wo­dzie. Z he­te­rą, któ­rą trzę­sła sie­cią pie­karń na Woli. Zo­sta­wił bab­sku wszyst­ko poza swo­im sta­rym mo­to­rem i dział­ką nad Na­rwią, by­le­by tyl­ko być ze mną. To był mój wa­ru­nek. Żad­nych związ­ków na za­kład­kę z żo­na­tym! Po ostat­nich przy­go­dach z moim ex, czy­li Wred­nym Sebą, któ­ry za­po­mniał mi na­po­mknąć o na­rze­czo­nej w cią­ży – żad­nych ta­kich kło­po­tów na kar­ku mieć nie za­mie­rza­łam.

Kuba po­szedł na moje wa­run­ki i żą­dał te­raz w za­mian wy­łącz­no­ści w re­la­cjach to­wa­rzy­skich. Go­tów był na­wet za­nie­dbać uko­cha­ne obo­wiąz­ki służ­bo­we, by­le­by mieć mnie na oku przez całą dobę. A to mę­czą­ce było okrop­nie.

Nad Na­rwią, gdzie miał dział­kę, chciał miesz­kać ze mną od wio­sny do je­sie­ni i żyć w zgo­dzie z na­tu­rą. Ak­tu­al­nie prze­by­wa­li tam na jego za­pro­sze­nie moi ro­dzi­ce. Od­po­czy­wa­li, za­bez­pie­cza­li ro­śli­ny na zimę i ro­bi­li prze­two­ry. Pie­kli też hur­to­wo cia­sta z owo­ca­mi z ogro­du. Sprze­da­wa­ły się świet­nie w miej­sco­wym skle­pi­ku. Praw­dzi­wa idyl­la.

Z mamą Kuby moja ma­mu­sia sto­sun­ki mia­ła nie­co na­pię­te, bo nie do­da­wa­ła do dże­mów i ciast spe­cy­fi­ków Dr. Oet­ke­ra, na­to­miast Edy­ta Klops w swo­jej kuch­ni sto­so­wa­ła je szczo­drze. Dla­te­go z po­wo­du re­stryk­cyj­nych za­sad ży­wie­nio­wych z re­gu­ły pi­łam u niej tyl­ko her­ba­tę.

Kuba w swej mą­dro­ści spo­rzą­dził gra­fik po­by­tu w drew­nia­nym dom­ku nad rze­ką dla obu dam sie­dem­dzie­siąt plus i pe­dan­tycz­nie go prze­strze­gał. Wo­żąc Ma­ry­lę Krop­kę w tę i we w tę. Żeby się nie za­zę­bia­ły z Edy­tą Klops. Naj­wy­raź­niej ro­dzi­na była dla Kuby wszyst­kim. A ja nie­po­ko­iłam go wiel­ce. Swo­ją sil­ną po­trze­bą nie­za­leż­no­ści i umi­ło­wa­niem wol­no­ści. Na zdro­wy ro­zum ten zwią­zek miał nie­wiel­kie szan­se na prze­trwa­nie...

***

Na­pię­cie mię­dzy nami ro­sło. Jak droż­dżo­wiec ze śliw­ka­mi Ma­ry­li nad rze­ką Na­rwią. Ucie­ka­łam przed nim w ak­tyw­ność fi­zycz­ną.

To dla­te­go od kil­ku ty­go­dni re­gu­lar­nie ćwi­czy­łam asa­ny pod okiem cha­ry­zma­tycz­ne­go Paw­ła, na któ­re­go roz­kaz wy­ko­ny­wa­łam bez sło­wa pro­te­stu kil­ka­na­ście po­wi­tań słoń­ca. O siód­mej rano trzy razy w ty­go­dniu w cen­trum War­sza­wy. Po­cąc się w ma­łej pa­ka­me­rze bez prysz­ni­ca. Kuba po­dej­rze­wał mnie o ogni­sty jo­giń­ski ro­mans o świ­cie i inne be­ze­ceń­stwa, a ja tyl­ko grzecz­nie wy­ko­ny­wa­łam wszyst­kie po­zy­cje od­wró­co­ne (co od­mła­dza i po­pra­wia krwio­bieg) i ćwi­czy­łam od­dech ju­dża­ji. Ochla­pu­jąc się po­tem zim­ną wodą w mi­kro­sko­pij­nej umy­wal­ce jo­gi­nów i pę­dząc ro­we­rem do pra­cy. Czy­li do fir­my me­dio­wej Mir­ka na Mo­ko­to­wie. Ro­bi­li­śmy ra­zem tłu­ma­cze­nia do fil­mu i re­kla­my.

Mi­rek był moim ser­decz­nym kum­plem i sym­pa­tycz­nym cwa­nia­kiem przy oka­zji. Do tego nie­zwy­kle przy­stoj­nym i sku­tecz­nym. Dla­te­go to on za­ła­twiał zle­ce­nia, a ja by­łam do tak zwa­nej brud­nej ro­bo­ty. Za­trud­niał te same oso­by od lat. I był ge­ne­ral­nie w po­rząd­ku.

Ro­zu­miał moją po­trze­bę alie­na­cji i dla­te­go dał mi kil­ka wol­nych dni, abym mo­gła wy­je­chać na pro­wa­dzo­ne przez Paw­ła warsz­ta­ty, na któ­re bar­dzo trud­no było się do­stać. Po pierw­sze, dla­te­go że Pa­weł był świet­nym na­uczy­cie­lem jogi, a po dru­gie, w jego sto­do­le za­adap­to­wa­nej do ćwi­czeń było mało miejsc noc­le­go­wych. Dla­te­go tak się sta­ra­łam o do­bre re­la­cje z jo­gi­nem i swo­je po­stę­py w ćwi­cze­niach.

Nie wy­pro­wa­dza­łam jed­nak per­fid­nie Na­rze­cza z błęd­ne­go mnie­ma­nia na te­mat na­tu­ry na­szej zna­jo­mo­ści, bo ba­wi­ły mnie ak­cje z kwia­ta­mi, li­ści­ka­mi zo­sta­wia­ny­mi w prze­róż­nych miej­scach i co­ty­go­dnio­we pod­cho­dy w sty­lu: „Może po ślu­bie za­miesz­ka­my ra­zem na wsi, z dala od wszyst­kich? Tyl­ko we dwo­je?”. Nie mia­łam naj­mniej­sze­go za­mia­ru re­zy­gno­wać dla Kuby z wol­no­ści, ka­wa­ler­ki czy na­wet z jogi. Uczu­cie uczu­ciem, ale bez hi­ste­rii. Żad­ne­go ślu­bu. Już oświad­czy­ny w dom­ku nad Na­rwią, wie­czo­rem, gdy ko­ma­ry żar­ły nas jak opę­ta­ne, wspo­mi­na­łam z lek­ką pa­ni­ką. Ale je przy­ję­łam, tro­chę dla świę­te­go spo­ko­ju. A o we­se­lu sły­szeć nie chcia­łam. Na­rzecz cier­piał w mil­cze­niu i zwie­rzał się re­gu­lar­nie mo­jej ma­mu­si, któ­ra su­szy­ła mi gło­wę o wszyst­ko. O miesz­ka­nie, ślub i naj­chęt­niej ad­op­cję bliź­niąt. Obo­je z Kubą oczy­ma du­szy wi­dzie­li mnie już pra­cu­ją­cą w domu, ura­bia­ją­cą so­bie ręce po łok­cie. Z mo­pem i reszt­ka­mi trwa­łej. Ugnia­ta­ją­cą pie­ro­gi i dba­ją­cą o cie­pło do­mo­we­go ogni­ska. Nic z tego! Niech się z sobą po­bio­rą i bę­dzie spo­kój wresz­cie! Ma­mu­sia na co dzień na­rze­ka­ją­ca na ta­tu­sia i na­zy­wa­ją­ca go mi­ło­śnie wrzo­dem na d...e nie wy­obra­ża­ła so­bie in­ne­go losu dla mnie. Było to po­wo­dem na­szych nie­ustan­nych dys­ku­sji. O sen­sie ży­cia w jego bez­sen­sie ogól­nym i temu po­dob­nych kwe­stiach. Te wszyst­kie wy­da­rze­nia spo­wo­do­wa­ły, że mu­sia­łam po pro­stu od Na­rze­cza uciec, by w ogó­le mieć szan­sę na na­pra­wie­nie na­sze­go związ­ku. W na­pię­ciu li­czy­łam go­dzi­ny i mi­nu­ty do wy­jaz­du.

Wi­zu­ali­zu­jąc so­bie miłe dni bez uko­cha­ne­go męż­czy­zny, przy­pa­try­wa­łam się tym­cza­sem, jak wal­czy z tył­kiem upa­pra­nym far­bą w ko­lo­rze ba­kła­ża­na.

Kuba wes­tchnął dra­ma­tycz­nie po raz set­ny i wy­lazł z ła­zien­ki, gdzie usi­ło­wał się po­zbyć pla­my na spodniach. Od kie­dy by­li­śmy ra­zem, zre­zy­gno­wał na moją wy­raź­ną su­ge­stię z lo­ków, po mę­sku go­ląc czasz­kę na krót­kie­go rudo-si­we­go jeża. Co z ko­lei nada­wa­ło mu nie­co ma­fij­ny wy­gląd. Miał bar­dzo ostry i szpi­cza­sty kształt gło­wy. Do ide­ału uro­dy ma­cho bra­ko­wa­ło tyl­ko kil­ku dro­bia­zgów, typu szra­ma na po­licz­ku. Obec­nie na czub­ku czasz­ki miał za­wią­za­ną fan­ta­zyj­nie moją ban­da­nę. Spodnie zmie­nił na sta­re ogrod­nicz­ki mo­je­go ojca do prac ogro­do­wych. W dwóch ko­lo­rach i lek­ko ze­sztyw­nia­łe od wol­no schną­cej far­by akry­lo­wej. Była już póź­na je­sień, ale po­go­da zwa­rio­wa­ła i tem­pe­ra­tu­ra wciąż prze­kra­cza­ła dwa­dzie­ścia stop­ni. Obo­je by­li­śmy zmę­cze­ni, spo­ce­ni i po­iry­to­wa­ni. Każ­de z in­ne­go po­wo­du. Jak to w związ­ku lu­dzi po przej­ściach. I wła­śnie wte­dy za­dzwo­nił Mi­rek. I mnie ura­to­wał. Jak za­wsze.

– Mu­szę iść do ro­bo­ty – ze­zna­łam kłam­li­wie, bo szef py­tał mnie tyl­ko, czy są już go­to­we tłu­ma­cze­nia dia­lo­gów na ju­tro.

– Od­wio­zę cię. – Kuba chciał po­rzu­cić za­py­lo­ne wię­zie­nie, ale nic z tego.

– Nie, nie. Do­kończ, pro­szę, to tyl­ko far­by nam zo­sta­ną do ku­pie­nia. – Uśmiech­nę­łam się i po­ca­ło­wa­łam go so­czy­ście w po­li­czek dla za­chę­ty.

Mój rudy ob­lu­bie­niec cały po­kra­śniał, obie­cał, że do­koń­czy wszyst­ko i pod­sko­czy póź­niej, żeby mnie ode­brać z pra­cy. Za go­dzi­nę lub dwie. O wol­no­ści!

2

Ado­nis i spół­ka

Wsko­czy­łam pod prysz­nic, na­rzu­ci­łam gar­de­ro­bę wyj­ścio­wą (czy­sty dres) ukry­tą prze­zor­nie w ko­szu wi­kli­no­wym w ła­zien­ce i żwa­wo ru­szy­łam w stro­nę ro­we­ru przy­pię­te­go przed do­mem. Do­tar­łam szyb­ko do me­tra. Wy­sia­dłam przy Ra­cła­wic­kiej i po­pę­dzi­łam da­lej, klu­cząc mię­dzy sta­ry­mi do­ma­mi do wą­skiej ulicz­ki Gra­ży­ny, peł­nej sa­mo­cho­dów i prze­my­ka­ją­cych chy­żo w stro­nę je­dy­ne­go skwer­ku wła­ści­cie­li psów. Nie­rów­ne bru­ko­wa­ne frag­men­ty chod­ni­ka i cia­sne prze­strze­nie mię­dzy sa­mo­cho­da­mi na pod­jaz­dach nie uła­twia­ły mi za­da­nia. Ale pę­dzi­łam co sił jak wy­zwo­lo­na spod jarz­ma Dzie­wi­ca Or­le­ań­ska do mo­je­go wy­baw­cy.

Czy­li do biu­ra na Ol­ku­skiej. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu spo­tka­łam Mir­ka przed bu­dyn­kiem, w kwit­ną­cej for­mie. Z szel­mow­skim bły­skiem w oku tar­gał kar­ton wina oraz siat­kę z dys­kon­tu wy­peł­nio­ną se­ra­mi i wi­no­gro­na­mi.

– Coś się szy­ku­je? – spy­ta­łam bły­sko­tli­wie, jed­ną ręką otwie­ra­jąc mu usłuż­nie drzwi, a dru­gą przy­trzy­mu­jąc ro­wer.

– Ja. Na ar­chi­wal­ny mecz z Ku­bo­tem – szef po­świ­sty­wał i był w szam­pań­skim na­stro­ju.

– A w domu ci prąd od­cię­li? – spy­ta­łam nie­tak­tow­nie, bo prze­cież wie­dzia­łam, jak trud­no jest miesz­kać z uko­cha­ną oso­bą i być non stop ska­za­nym na jej to­wa­rzy­stwo.

– Nie, po­żar­li­śmy się jak za­wsze w śro­dę wie­czo­rem, gdy chcę z chło­pa­ka­mi oglą­dać za­le­gły sport, a nie am­bit­ne kino azja­tyc­kie z Ane­tą – wy­ja­śnił spo­koj­nie Mi­rek.

– Ano tak, Ku­bot grał tego mor­der­cze­go de­bla prze­cież w li­sto­pa­dzie, też wi­dzia­łam tyl­ko frag­men­ty…

– To jak? Wcho­dzisz w to? Bo je­śli tak, to trze­ba jesz­cze ku­pić lód na sta­cji... – do­dał alu­zyj­nie boss i od­li­czyw­szy z gar­ści bi­lo­nu trzy­dzie­ści zło­tych, wsy­pał mi mo­ne­ty wprost do kie­sze­ni dre­su. Po­słusz­nie za­wró­ci­łam, od­pię­łam po­now­nie ro­wer i po­ko­nu­jąc szyb­ko kil­ka prze­cznic chod­ni­kiem, do­tar­łam do celu. Za­ku­pi­łam na sta­cji przy Pu­ław­skiej wór lodu i orzesz­ki ziem­ne. Oraz piwo. Wie­dzia­łam do­brze, czym to pach­nie. Za­raz po­ja­wią się kum­ple Mir­ka, a po me­czu nad­cią­gnie na­bur­mu­szo­ny Kuba, któ­re­go piwo po­win­no też nie­co udo­bru­chać.

Do­brze, że Na­rzecz za­mon­to­wał ko­szy­czek na ra­mie ro­we­ru. Ina­czej nie za­bra­ła­bym się z tym wszyst­kim. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach za­sa­pa­na nie­co wla­złam do klat­ki, pod­pię­łam po­now­nie ro­wer do po­rę­czy i za­czę­łam tar­gać za­ku­py na górę. W po­ło­wie dro­gi wy­rę­czył mnie kum­pel Mir­ka – Jaro, któ­ry wbie­gał na górę z ka­bla­mi. Jak się oka­za­ło, od daw­na or­ga­ni­zo­wał już ekran do oglą­da­nia me­czu na wie­czór. Pry­wat­ne miesz­ka­nie w dziw­nym bu­dyn­ku bę­dą­cym nie­gdyś ho­te­lem wy­naj­mo­wa­li­śmy z Mir­kiem od dwóch lat. Mia­ło wie­le za­let, w tym cenę wy­naj­mu. Ale do­skwie­rał nam brak win­dy. I za­ba­wo­wi są­sie­dzi z pół­świat­ka.

– Może jed­nak was zo­sta­wię? – za­su­ge­ro­wa­łam, spo­glą­da­jąc na pół­le­żą­cych na krze­seł­kach w sal­ce kon­fe­ren­cyj­nej ko­le­gów Mir­ka. Wszę­dzie wa­la­ły się ich śpi­wo­ry i czę­ści gar­de­ro­by. Na sto­le zaś chip­sy i reszt­ki piz­zy. Tego par­ne­go wrze­śnio­we­go wie­czo­ru sery, wino i wi­no­gro­na mia­ły być naj­wy­raź­niej tyl­ko ele­ganc­kim do­dat­kiem na cześć Ku­bo­ta.

– Wy tak od daw­na tu­taj? – do­py­ty­wa­łam, au­to­ma­tycz­nie wrzu­ca­jąc cały ten syf do tor­by fo­lio­wej po za­ku­pach na sta­cji i otwie­ra­jąc sze­ro­ko wszyst­kie okna.

– Od daw­na to nie, od wczo­raj w po­łu­dnie. – Ku­dła­ty Jaro, spec od kom­pu­te­rów, z lu­bo­ścią po­cią­gał już przy­nie­sio­ne prze­ze mnie piwo pro­sto z bu­tel­ki. – Byku – wska­zał ope­ra­to­ra ka­me­ry i dźwię­kow­ca w jed­nym – jest chwi­lo­wo bez­dom­ny, po­kłó­cił się z tą, no, no…

– Aśką – burk­nął spo­chmur­nia­ły na­gle Byku.

– ...Aśką. Ja mam ci­che dni z moją. A Mi­rek to wia­do­mo. Za­raz wpad­nie jesz­cze je­den ko­le­ga. Roz­sta­je się z taką jed­ną cho­le­rą tuż przed ślu­bem. No i war­to by po Kubę za­dzwo­nić. Pew­nie też ma za swo­je z tym re­mon­tem u cie­bie.

– Na­rzecz bę­dzie za go­dzi­nę, no, może za dwie go­dzi­ny – obie­ca­łam, koń­cząc z sy­fem na sto­le i pa­trząc na nie­go groź­nie. Za­bra­łam się też au­to­ma­tycz­nie do zmy­wa­nia. – Ro­zu­miem, że tyl­ko baba na zmy­wa­ku wam po­trzeb­na jesz­cze, czy­li ja.

– Je­steś dla nas jak ko­le­ga z pra­cy – za­de­kla­ro­wał uro­czy­ście Mi­rek, wkra­cza­jąc do kuch­ni z resz­tą ufa­flu­nio­nych na­czyń ze sto­łu, wy­obra­ża­jąc so­bie za­pew­ne, że to dla mnie kom­ple­ment.

– Wina mi na­lej le­piej z lo­dem i przy­go­tuj wy­god­ne sie­dzi­sko – wark­nę­łam, ża­łu­jąc, że jed­nak nie prze­bra­łam się w su­kien­kę i nie ucze­sa­łam. Ale trud­no. Sta­łam już na zmy­wa­ku taka spo­co­na i za­nie­dba­na.

Mi­rek tym­cza­sem od­pa­lił kom­pa, z któ­re­go ta­jem­ni­czym spo­so­bem dzię­ki ka­blom z Ukra­iny ob­raz jak ży­le­ta zo­stał prze­nie­sio­ny na ekran roz­po­star­ty na ta­bli­cy w sal­ce kon­fe­ren­cyj­nej. Po­roz­kła­da­łam jesz­cze na tek­tu­ro­wych tac­kach owo­ce i sery. I moż­na było za­sia­dać.

Łu­kasz Ku­bot za­czął nie­źle, ale jego part­ner de­blo­wy, po­chmur­ny Bra­zy­lij­czyk Mar­ce­lo Melo, nie był w for­mie i gra­li ra­zem, ale jak­by osob­no. Co nie wró­ży do­brze żad­ne­mu du­eto­wi, cze­go by­łam pew­na.

Mecz trwał i trwał, za­wod­ni­cy nie­ustan­nie prze­ła­my­wa­li pił­ki ge­mo­we i se­to­we. Na­pię­cie ro­sło jak w naj­lep­szym hor­ro­rze, wsta­wa­li­śmy i sy­cze­li­śmy jak ra­so­wi ki­bi­ce przy każ­dym prze­ła­ma­niu gema i seta. Wpa­try­wa­li­śmy się w tę in­te­re­su­ją­cą mę­czar­nię bez koń­ca i tak in­ten­syw­nie, że z tego wy­sił­ku pot lał się nam po ple­cach.

W prze­rwie me­czu, gdy z ulgą po­rzu­ci­li­śmy na chwi­lę sport, żeby roz­pro­sto­wać ko­ści, za­dzwo­nił do­mo­fo­nem ko­lej­ny kum­pel Mir­ka. Po chwi­li w drzwiach sta­nął pięk­ny jak ma­rze­nie Ado­nis o zde­ge­ne­ro­wa­nej uro­dą i pew­no­ścią sie­bie po­wierz­chow­no­ści na mia­rę mo­de­la Ar­ma­nie­go.

Oży­wi­łam się au­to­ma­tycz­nie i przej­rza­łam w za­ku­rzo­nej szy­bie ku­chen­nej. Co za zgro­za! Na no­sie mia­łam czer­wo­na­we krop­ki, a na po­licz­kach ogrom­ne plac­ki w tym ko­lo­rze. Błysz­cza­łam w peł­nym słoń­cu jak wy­po­le­ro­wa­ny przed chwi­lą prze­ze mnie dursz­lak.

– O rany! Bar­tek, chło­pie, wy­glą­dasz jak pół­to­ra nie­szczę­ścia! – Mi­rek po­wi­tał życz­li­wie kum­pla w drzwiach.

– Ma­rian­na. – Po­da­łam Ado­ni­so­wi rękę, przy­glą­da­jąc mu się z ro­sną­cym za­in­te­re­so­wa­niem. Je­śli on tak wy­glą­da w kry­zy­sie, to nie chcę wie­dzieć, jak się pre­zen­tu­je na co dzień…

– Mam też piwo i chip­sy – ura­to­wał sy­tu­ację Ado­nis i mi­ja­jąc mnie w pro­gu, prze­szedł pew­nym kro­kiem w głąb kuch­ni. Naj­wy­raź­niej nie był tu po raz pierw­szy. Wy­glą­dał prze­pięk­nie, ale był ja­kiś nie­mra­wy. Cie­ka­we dla­cze­go… Mi­rek szyb­ko to wy­ja­śnił. Z wro­dzo­nym so­bie tak­tem i wdzię­kiem.

– Tę two­ją pe­dant­kę zno­wu po­gię­ło? Nie po­cho­wa­łeś skar­pe­tek czy co? – za­ga­dał i wal­nął ko­leż­kę w ple­cy, aż za­dud­ni­ło.

– Szko­da ga­dać – wes­tchnął Ado­nis prze­cią­gle. – Mu­sia­łem się zwi­jać z Po­wi­śla. Wszyst­ko skoń­czo­ne. Ciu­chy mam w ba­gaż­ni­ku.

Peł­na współ­czu­cia i za­in­te­re­so­wa­nia wy­słu­cha­łam nad zle­wem krót­kiej i rze­czo­wej re­la­cji o tym, jak roz­padł się jego zwią­zek. Prze­są­dzi­ły o tym na­mięt­ność Ado­ni­sa do mę­skich ko­sme­ty­ków i ba­ła­ga­nu (jest za­wo­do­wym mo­de­lem, a tak­że pra­cow­ni­kiem mar­ke­tin­gu śred­nie­go szcze­bla, więc musi wy­glą­dać obłęd­nie) oraz za­mi­ło­wa­nie do po­rząd­ku jego ob­lu­bie­ni­cy. Z Ma­rio­lą był za­rę­czo­ny i nie­ba­wem mie­li się po­brać.

– Ta pe­dant­ka ład­na cho­ciaż? – od­wa­ży­łam się za­py­tać wresz­cie.

– Ma­rio­la jest nie­zwy­kle pięk­na – od­parł Ado­nis z uczu­ciem w gło­sie i po­ka­zał mi w te­le­fo­nie zdję­cie ba­nal­nej blon­dyn­ki po wie­lu bo­tok­sach. I se­sjach opa­la­nia na­try­sko­we­go. O ile mnie wzrok nie my­lił, mia­ła rów­nież świe­żo po­la­kie­ro­wa­ne zęby, co bar­dzo nisz­czy­ło szkli­wo. I było ostat­nio mod­ne. Ale na szczę­ście tyl­ko w pew­nych krę­gach. Na fot­ce sie­dzia­ła na ma­sce sa­mo­cho­du Ado­ni­sa i wy­gi­na­ła się fa­cho­wo w kie­run­ku obiek­ty­wu. Jej biust też wy­glą­dał na świe­żo zro­bio­ny. Nie prze­mie­ścił się ani odro­bi­nę wraz z resz­tą cia­ła, choć była prze­chy­lo­na. Jak jed­nak wia­do­mo, mi­łość nie wy­bie­ra.

– Po­go­dzi­cie się jak zwy­kle – za­wy­ro­ko­wał Mi­rek, bo Ku­bot wlazł z po­wro­tem na kort i coś za­wzię­cie usta­lał z na­dą­sa­nym Melo.

– No, te­raz to mi we­szła na am­bi­cję. Od ty­go­dnia spo­ty­ka się z za­stęp­cą sze­fa dzia­łu mar­ke­tin­gu – ob­wie­ścił Ado­nis po­nu­ro.

– Tak? – za­in­te­re­so­wa­łam się umiar­ko­wa­nie, sia­da­jąc po­now­nie za sto­łem kon­fe­ren­cyj­nym i osu­sza­jąc ko­lej­ną szkla­necz­kę wina z lo­dem.

– Ma­rio­la jest sze­fo­wą mar­ke­tin­gu w fir­mie odzie­żo­wej, a Da­mian jej pod­le­ga – uści­ślił Ado­nis. Po czym przy­ssał się do flasz­ki piwa i za­milkł zło­wiesz­czo.

Do koń­ca me­czu nie ru­szył się z miej­sca.

Na­gle, po ko­lej­nym łyku, bez­sze­lest­nie zsu­nął się z krze­sła wprost pod stół i tam za­stygł. Nie zwra­ca­łam na nie­go uwa­gi, bo mecz był na wy­so­kim i jed­no­cze­śnie dra­ma­tycz­nie zmien­nym po­zio­mie. Wi­dać bied­ny Ado­nis w roz­pa­czy uchlał się na amen, sko­ro go to nie ru­sza­ło. Wy­krzy­ki­wa­łam co chwi­lę z po­zo­sta­ły­mi ko­le­ga­mi sło­wa za­chę­ty w stro­nę ospa­łe­go Melo i bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­na bez prze­rwy czo­chra­łam się po gło­wie. Mu­sie­li­śmy wy­glą­dać jak sta­do sza­leń­ców. Lub za­pa­lo­nych ki­bi­ców.

W koń­cu mecz za­koń­czył się tie-bre­akiem i spek­ta­ku­lar­ną po­raż­ką Ku­bo­ta. Wte­dy wresz­cie ode­rwa­li­śmy się od ekra­nu.

– Ale się skuł! – Jaro, czka­jąc, wstał i kop­nął Ado­ni­sa w kost­kę. Nie było żad­nej re­ak­cji.

– Cze­kaj­cie no! – Mi­rek kro­kiem chwiej­nym, acz zde­cy­do­wa­nym do­tarł do wy­sta­ją­cych od­nó­ży Bart­ka i sta­now­czym ru­chem wy­cią­gnął go spod sto­łu. Na­dal nic.

– Może się za­truł? – za­sta­no­wi­łam się gło­śno.

– Chip­sa­mi? – czknął lek­ce­wa­żą­co Jaro i po­szedł otwo­rzyć drzwi, bo ktoś ener­gicz­nie za­pu­kał.

Nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wił się przed moim ob­li­czem Kuba. Bla­dy ze zmę­cze­nia, lek­ko za­py­lo­ny i na­dal pe­łen tro­ski.

– Dzwo­ni­łem. Nie od­bie­ra­łaś. Chy­ba po­win­naś się po­ło­żyć – za­su­ge­ro­wał de­li­kat­nie.

– Fakt, re­dak­to­rze. Do domu na­przód marsz!– krzyk­nę­łam grom­ko, bo emo­cje, wino i brak cie­płe­go po­sił­ku wzię­ły wła­śnie górę nad ele­gan­cją i do­brym wy­cho­wa­niem.

– To chodź­my – Jaro chwiej­nie pod­niósł się z miej­sca. – A co ro­bi­my z tym no­wym? – wska­zał na bez­wład­ne cia­ło Ado­ni­sa.

– Niech śpi! – Mi­rek li­to­ści­wie na­krył część ka­dłu­ba wy­sta­ją­cą spod sto­łu swo­im śpi­wo­rem. Ado­nis ani drgnął.

– Ale się skuł! – po­wtó­rzył lek­ko chwie­ją­cy się na no­gach Jaro, spo­glą­da­jąc na Bart­ka z po­dzi­wem, po czym po­now­nie kop­nął go w kost­kę. Nie do­cze­ka­li­śmy się żad­nej re­ak­cji ze stro­ny przy­stoj­nia­ka.

– Cze­kaj­cie – za­in­te­re­so­wał się Kuba. – To mi wy­glą­da na coś po­waż­niej­sze­go. Może rze­czy­wi­ście za­tru­cie?

Na­rzecz zła­pał Ado­ni­sa za sto­py i wy­cią­gnął na śro­dek sal­ki. Do­tknął fa­cho­wym ru­chem jego tęt­ni­cy szyj­nej i za­marł. Mimo opil­stwa my tak­że.

– Nie żyje – oświad­czył osłu­pia­ły Na­rzecz, spo­glą­da­jąc na nas zło­wro­go. – Co się tu­taj dzie­je?! Dzwo­nię do Ku­deł­ki, a wy ni­cze­go nie ru­szaj­cie!

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Osoby zamieszane w zbrodnię

1. Remont

2. Adonis i spółka

3. Zaczyna się

4. Mamusia wkracza do akcji

5. Toniemy w bagnie

6. Rozpoznanie

7. Zniknięcie kucharza

8. Uprowadzenie Doris

9. Kudełka na tropie

10. Mariola daje czadu

11. Kudełka rozdaje karty

12. Rozterki

13. Matactwa

14. Kacper wychodzi z cienia

15. Sekrety

16. Przełom

17. Damian i reszta

18. Co powiedział Kuba

19. Kudełka zamyka sprawę

20. Finał z namiętnością w tle

Epilog, czyli pół roku później

Podziękowania