Cała nadzieja w nieboszczce. Komedia kryminalna - Magda Kuydowicz - ebook

Cała nadzieja w nieboszczce. Komedia kryminalna ebook

Magda Kuydowicz

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Troje redaktorów telewizyjnych - Kaja, Daniel i Jeremi spędza w redakcyjnym pokoju większość swojego życia. Uwikłani w spory programowe i własne problemy osobiste przegapiają romans, który rozkwita tuż pod ich nosem. Piękna Małgo z działu ekonomicznego, od którego sprawnego funkcjonowania zależy byt redakcji, zostaje zamordowana w trakcie romansu pewnego wieczoru. Znajdą ją Kaja z Danielem wracając z późnego montażu. Zaraz potem zniknie gnębiący ich nadmiarem zadań kierownik redakcji kultury i rozrywki Mieszko. Spowoduje to szereg przetasowań w redakcji. Jeremi nieoczekiwanie przejmie schedę po kierowniku i (czego się w ogóle nie spodziewa) będzie także wypełniać szereg jego pozazawodowych zobowiązań.

Kochankiem Małgo okaże się być jeden z kolegów Kai z produkcji, który zacznie jej gwałtownie unikać. Kaja będzie więc pracować za dwoje. Będzie ją wspierał Jeremi. Oprócz prowadzonego śledztwa, które sparaliżuje redakcję, Kaja będzie miała na głowie znalezienie mnóstwa nowych programów na wiosenne premiery.

Śledztwo, ostatnie przed emeryturą, poprowadzi z pozoru ospała komisarz i wdowa Bebcia Kluczyk. Niezwykle zainteresowana randkami w Internecie i zakończeniem remontu małego domku na działce. Zechce to uczynić poprzez romanse z kolejnymi oblubieńcami z netu. Fachowcami kolejno od: hydrauliki, stolarki i ogrodnictwa.

W trakcie śledztwa koledzy Kai ujawniają skrywane dotąd sekrety. I matactwa. Bebcia uratuje jej życie a sobie reputację.

Ujawnienie nazwiska mordercy Małgo i porywacza Mieszka odbędzie się jak u Agathy Christie, w zamkniętym pokoju redakcyjnym, w telewizji na szóstym piętrze. Bebcia, która go wskaże i dowiedzie mu winę jak niegdyś Herkules Poirot, zostanie tym samym zmuszona niebawem do podjęcia się kolejnej policyjnej roboty. Rozwiązanie zagadki będzie zaskoczeniem dla wszystkich i stanie się zarazem powodem do rozpoczęcia kolejnego śledztwa. Tajemniczej historii z przeszłości Mieszka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Oceny
4,0 (13 ocen)
5
5
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Dobrze spędzony czas

niezła 👌
00

Popularność




Magda Kuy­do­wicz

Cała nadzieja w nie­boszczce

Osoby zamieszane w zbronię

OSOBY ZAMIE­SZANE W ZBROD­NIĘ:

Małgo, czyli Mał­go­rzata Pań­czyk - piękna i sek­sowna sze­fowa działu eko­no­micz­nego komer­cyj­nej tele­wi­zji Pegaz; osoba bar­dzo wpły­wowa

Kaja Danow­ska – dzien­ni­karka, która poza tok­sycz­nym związ­kiem wikła się rów­nież w kry­mi­nalną intrygę

Mal­wina Nagłow­ska - zwa­rio­wana przy­ja­ciółka Kai, gotowa na wszystko

Daniel Bir­bancki – redak­tor i kolega Kai, nie­przy­tom­nie zako­chany w Małgo, ale też gotów na wiele poświę­ceń dla swo­jej mamusi

Mamu­sia Daniela – upiorna i bar­dzo rosz­cze­niowa star­sza pani

Jeremi Rajew­ski - redak­tor ponad miarę odpo­wie­dzialny, pod­ry­wacz i pra­co­ho­lik

Mieszko Pokal­ski – cha­ry­zma­tyczny kie­row­nik działu i przy­ja­ciel Małgo

Dyrek­tor Anna Woł­czyk - atrak­cyjna sze­fowa tele­wi­zji Pegaz, któ­rej wszystko nagle spada na głowę

Lenka, Sabinka, Julia, Iwonka – kole­żanki z pracy Kai, jej praw­dziwe sprzy­mie­rzeń­czy­nie

Lisek, Jaco (ekipa fil­mowa) i Jaro­mir z Czer­woną (upiorne gwiazdy ze Stada Paca­nów) - uczest­nicy zdjęć w Kró­li­karni

Maks Nadobny - narze­czony Kai, od któ­rego nie spo­sób się uwol­nić

Geno­wefa Nadobna – mamu­sia Maksa, która pra­gnie, by jej nie­zno­śny syn się wresz­cie ustat­ko­wał

Beb­cia (Elż­bieta) Klu­czyk – komi­sarz przed eme­ry­turą, wiel­bi­cielka Tyrolu i owczarka fran­cu­skiego Bobika

Leszek Koź­miń­ski – komi­sarz i lojalny przy­ja­ciel Maksa i Kai

Rogaś, Tade­jow­ski i Nawiał – aspi­ranci i współ­pra­cow­nicy komi­sarz Bebci Klu­czyk

Mała Czarna – uko­chana suczka Kai i ulu­bie­nica owczarka fran­cu­skiego Bobika

I kilka innych postaci

Rozdział pierwszy

Małgo – kru­czo­czarna demo­niczna pięk­ność z dłu­gimi nogami, leni­wym ruchem otwo­rzyła drzwi do naszego pokoju. Wśli­zgnęła się z gra­cją kota, po czym po efek­tow­nej pau­zie ruszyła w moim kie­runku.

Jak zawsze wywo­łała poru­sze­nie, szcze­gól­nie w męskiej czę­ści redak­cji.

Jeremi, zerwał się na równe nogi z taką werwą, że wylał kawę, a Daniel ner­wowo prze­cie­rał oku­lary.

Wes­tchnę­łam. Jej poja­wie­nie się ni­gdy nie wró­żyło nic dobrego.

– Witam wszyst­kich! – rzu­ciła Małgo.

– Dzień dobry… – odpo­wie­dział tylko Jeremi i opadł na krze­sło, nie spusz­cza­jąc wzroku z atrak­cyj­nej mene­dżerki.

Małgo miała czarne leg­ginsy, buty na obca­sach, białą męską koszulę roz­piętą pra­wie do pępka, a na szyi – o nie­biosa! – efek­towny naszyj­nik z krysz­tał­kami Swa­ro­vskiego, o któ­rym mogła­bym tylko poma­rzyć. Migo­tał pro­wo­ka­cyj­nie mię­dzy jej buj­nymi pier­siami, gdy z groźną miną szła w moją stronę z kosz­to­ry­sem.

– SAP-a nie ma – prze­mó­wiła z lekką chrypką, z powodu któ­rej faceci mdleli na potęgę.

– Czego nie ma? – zdzi­wi­łam się.

Pra­co­wa­łam w Pega­zie od nie­dawna i tele­wi­zyjna nomen­kla­tura była mi cią­gle obca. Z lekka mnie też prze­ra­żała.

– Każdy ma SAP-a, ty też – wyja­śniła, wachlu­jąc się papie­rami i przy­sia­da­jąc na brzeżku mojego biurka.

Ruchem głowy naka­zała mi, bym prze­krę­ciła moni­tor w jej stronę, co uczy­ni­łam. Bogini wydęła piękne wargi i dłu­gim, smu­kłym pal­cem poka­zy­wała mi, gdzie kli­kać. Posłusz­nie stu­ka­łam w kla­wia­turę to, co dyk­to­wała.

Jeremi z Danie­lem w mil­cze­niu i z nie­ga­sną­cym podzi­wem obser­wo­wali bogi­nię. Praca prze­stała być dla nich ważna. Chwi­lami zapo­mi­nali wręcz oddy­chać. Daniel ner­wowo mru­gał. Jeremi usi­ło­wał zetrzeć plamę kawy z nie­na­gan­nie wypra­so­wa­nej koszuli w kratkę. Ale tarł nie w tym miej­scu, gdzie trzeba, gdyż ani na sekundę nie spusz­czał wzroku z Małgo.

– I ja znam ten SAP? – zary­zy­ko­wa­łam kolejne pyta­nie.

Małgo wes­tchnęła z poli­to­wa­niem i prze­chy­liła się w moją stronę. Wyjęła mi myszkę z ręki i znie­cier­pli­wiona klik­nęła w jakąś ikonkę. Po chwili na moni­to­rze poja­wiła się lista pra­cow­ni­ków sta­cji mają­cych dostępy do kosz­to­ry­sów. Wid­niał tam jak byk mój numer ewi­den­cyjny i rze­czony SAP.

Wpi­sa­łam pokor­nie numer w odpo­wied­nią rubryczkę, pro­po­nu­jąc Małgo kawę i coś słod­kiego.

– Jestem na die­cie. Ale macie coś naprawdę dobrego? – zain­te­re­so­wała się.

Spoj­rza­łam na Jere­miego. Odblo­ko­wało go i rzu­cił się w stronę szafki z kawą i her­batą, któ­rej zawar­tość soli­dar­nie uzu­peł­nia­li­śmy.

– No… mamy cze­ko­ladki, które dziew­czyny przy­wio­zły z dele­ga­cji w Kra­ko­wie i kawę z Bra­zy­lii od naszego kore­spon­denta – kusił Jeremi, nasz redak­tor odpo­wie­dzialny za zakupy zagra­niczne.

Wręcz wił się z chęci słu­że­nia Małgo i speł­nia­nia jej zachcia­nek.

– Kawa może być – zgo­dziła się łaska­wie – Mała czarna, bez mleka.

– Dodać sło­dzik? – odwa­ży­łam się zapy­tać.

– A daj!

Daniel pod­su­nął Małgo krze­sło. Usia­dła niczym kró­lowa, krzy­żu­jąc zgrabne nogi. Posta­wi­li­śmy przed nią naszą naj­ład­niej­szą por­ce­la­nową fili­żankę, a na tale­rzyku sło­dzik w saszetce.

Ule­ga­nie kapry­som albo nie­wy­po­wie­dzia­nym ocze­ki­wa­niom bogini weszło nam w krew. Poza nie­kwe­stio­no­waną urodą miała rów­nież sporo innych zalet. Nie można było odmó­wić jej kom­pe­ten­cji. Nie poj­mo­wa­łam, jak to się dzieje, że tony doku­men­tów krążą po fir­mie, krążą, a gdy wra­cają, to pie­nią­dze tra­fiają na moje konto. Dla­tego tak jak wszy­scy ule­ga­łam słod­kiej tyra­nii Małgo.

Tak było pro­ściej. Kole­żanki, które poszły na wojnę z bogi­nią, pole­gły. I z kosz­to­ry­sami, i per­spek­ty­wami roz­woju kariery. Dział eko­no­miczny był nie­za­leżną wyspą. Kto chciał dobrze funk­cjo­no­wać w fir­mie, musiał się z tym pogo­dzić. Pro­du­ko­wa­łam więc zesta­wie­nia, kosz­to­rysy, sce­na­riu­sze, opisy i inne potrzebne doku­menty w okre­ślo­nej i pożą­da­nej przez Małgo ilo­ści i na czas. Nie­stety, na­dal robi­łam błędy i byłam za to słusz­nie kry­ty­ko­wana. Sys­te­ma­tycz­nie i z nie­ta­joną satys­fak­cją. Kaja­łam się więc, obie­cu­jąc za każ­dym razem poprawę. Gra­ły­śmy w to z Małgo od mie­sięcy.

Nie zazdro­ści­łam jej ani pie­nię­dzy, ani wpa­trzo­nych w nią męż­czyzn.

Ale zgrab­nych nóg i innych detali dosko­na­łej figury już tak. I to bar­dzo.

Wie­lo­krot­nie sta­ran­nie się jej przy­glą­da­łam, szu­ka­jąc naj­mniej­szych wad. Wpraw­dzie miała dość paskudny cha­rak­ter, ale wiele pięk­nych kobiet może sobie na to bez­kar­nie pozwo­lić. To mi jakoś nie prze­szka­dzało.

Za to te jej wąskie pęciny, drobne kostki, dłu­gie palce, łabę­dzia szyja i pełna wdzięku kibić dopro­wa­dzały mnie do szału.

Może oczy mogłaby mieć odro­binę więk­sze… Ale i tak jej zie­lone kocie spoj­rze­nie dzia­łało na wszyst­kich.

„Może cho­ciaż plecy ma brzyd­kie” – łudzi­łam się. Ale gdzie tam!

Kie­dyś latem przy­szła w sukience na ramiącz­kach, odsła­nia­jąc swoje tyły, od szyi po pośladki. Padłam z roz­pa­czy. Małgo i z tyłu była ide­al­nie gładka, wypie­lę­gno­wana i opa­lona na cie­pły brąz.

Gdy­bym ja pole­żała chwilę na plaży, od razu mia­ła­bym czer­wone placki na ple­cach, a nogi pokryte zde­cy­do­wa­nie nie cie­płym brą­zem. Małgo wszystko miała rów­niutko opa­lone, i to od pierw­szych gorą­cych dni maja. Podej­rze­wa­łam ją o uży­wa­nie potwor­nie dro­giego samo­opa­la­cza Cha­nel, który pew­nie wsma­ro­wy­wał w nią jeden z wielu kochan­ków. Aby być tego pewną, musia­ła­bym poczuć spe­cy­ficzny korzenny zapach, ale do obwą­chi­wa­nia jej na szczę­ście nie byłam w sta­nie się zni­żyć.

W fili­żance Małgo paro­wała kawa zapa­rzona w eks­pre­sie przez Jere­miego, a moi kole­dzy plą­sali wokół mene­dżerki jak w tran­sie.

Jeremi opo­wia­dał dyk­te­ryjki z planu zdję­cio­wego naszego wize­run­ko­wego spotu, a Daniel, raz po raz ocie­ra­jąc zapa­ro­wane oku­lary, pod­su­wał jej służ­bowe cze­ko­ladki i pry­watne wafelki ukry­wane przed nami w szu­fla­dzie.

Małgo wpa­try­wała się nieco znu­dzona w swoje ide­al­nie opi­ło­wane paznok­cie z japoń­skim mani­cu­rem. Dro­gim, wzmac­nia­ją­cym płytkę i pra­wie nie­wi­docz­nym.

– A powiedz nam – odwa­ży­łam się ode­zwać – czy to prawda że kie­row­nik Mieszko się zarę­czył?

– Phi – prych­nęła, popi­ja­jąc kawę drob­nymi łycz­kami. – Cie­kawe kiedy? Ma na gło­wie audyt, a poza tym chyba by mi powie­dział. Znamy się od dziecka.

Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że uczyli się w jed­nej pod­sta­wówce i liceum, i że roz­dzie­liły ich dopiero stu­dia . Pocho­dzili z małej mie­ściny na Pod­la­siu, a ich matki razem pra­co­wały w szkole.

Mieszko nie był uro­dziwy, ale sły­nął z ogni­stego tem­pe­ra­mentu i rów­nie buj­nej ambi­cji. Małgo trak­to­wała go jak brata. To on ścią­gnął ją do naszej tele­wi­zji.

– Widziano go, jak kupo­wał pier­ścio­nek w gale­rii. Drogi, z bry­lan­tem w bia­łym zło­cie – drą­ży­łam.

– Zako­chany jest, to fakt – kiw­nęła głową w moją stronę – ale to chyba nic poważ­nego, skoro mnie nie popro­sił, abym to klep­nęła.

– Klep­nęła? – Jeremi maśla­nym wzro­kiem na­dal wpa­try­wał się w nogi i szpilki Małgo.

– Zwy­kle liczy się z moim zda­niem – spre­cy­zo­wała bogini.

– On, on… – zaciął się z pod­nie­ce­nia Daniel – …nie wygląda na zako­cha­nego.

– Mieszko nie daje tego po sobie znać. Ale dwa razy był dzień po dniu w tej samej koszuli – ucięła dys­ku­sję Małgo, dopi­ja­jąc kawę i wsta­jąc z krze­sła.

Pano­wie zerwali się, by otwo­rzyć jej drzwi. Daniel miał bli­żej, więc tym razem wygrał.

Gdy wyszła, zosta­wia­jąc za sobą mgiełkę per­fum Mole­cule 02, na które ni­gdy nie będzie mnie stać, zauwa­ży­łam, że nie zabrała ze sobą kosz­to­rysu.

– Zaniosę jej! – Jeremi od razu wystar­to­wał do drzwi.

– Zostaw w sekre­ta­ria­cie, ona nie lubi, gdy się do niej wcho­dzi bez uprze­dze­nia – szep­nął Daniel, po czym prze­tarł zapa­ro­wane oku­lary.

***

Reszta dnia upły­nęła nam na ruty­no­wych pra­cach redak­cyj­nych, prze­ry­wa­nych tra­dy­cyj­nym sys­te­mem puk­nięć w ścianę kie­row­nika. Nie chciało mu się wycho­dzić z pokoju, więc usi­ło­wał nas wytre­so­wać. Nie­stety, byli­śmy mało karni, bo cią­gle myliła nam się liczba puk­nięć z odpo­wia­da­ją­cym im pole­ce­niem.

– Trzy razy puk­nął czy mi się wydaje? – Daniel czo­chrał się po buj­nej czu­pry­nie, szu­ka­jąc w chmu­rze zesta­wie­nia repor­taży na wio­snę.

– Czy trzy ozna­cza: „Chodź­cie do mnie wszy­scy za chwilę”? – Spoj­rza­łam na Jere­miego z nadzieją, że on pamięta.

– Trzy to coś innego – stwier­dził. – Dwa – to: „Chodź­cie”, jedno – to prośba o cukier, bo zapo­mniał, lub sól w porze obiadu.

– Osza­leć można! Może to spi­szemy? – . – Po co? I tak cią­gle zmie­nia. – Jeremi się­gnął po słu­chawkę, by zadzwo­nić wewnętrzną linią, gdy nagle mnie olśniło.

– Cze­kaj! Mon­taże! Cho­dzi o spis popo­łu­dnio­wych mon­taży! – krzyk­nę­łam.

Szybko wydru­ko­wa­łam zesta­wie­nie i poszłam pro­sto do „jaskini zła”, jak nazy­wa­li­śmy gabi­net Mieszka.

Sie­dział nabur­mu­szony i coś stu­kał na kla­wia­tu­rze.

– Zesta­wie­nie dla cie­bie. – Pod­su­nę­łam mu tabelkę.

– Dziś ty i Daniel ? – spy­tał.

– Yhm, robię kul­turę na popo­łu­dnie, a Daniel sport na wie­czór.

– Co macie?

Mieszko nie musiał czy­tać, miał bowiem od tego per­so­nel. Czyli mnie.

– Ja mam Viki Gabor, Bara­no­vskiego i Kry­stiana Ochmana – nowe klipy i nagrane zapo­wie­dzi dla widzów, a Daniel ma wspo­mnie­nia olim­pij­czy­ków o Szur­kow­skim i frag­menty wyści­gów. I tro­chę siat­kówki męż­czyzn. Szef sportu się zgo­dził.

– Dobra. – Kiw­nął ryżą brodą kie­row­nik. – Byli­ście już na obie­dzie?

Takie pyta­nio­wy­róż­nie­nie zda­rzało się rzadko. Mieszko uwiel­biał dania z pobli­skiej chiń­skiej budki. Jeź­dził tam nawet samo­cho­dem, gdy tylko miał chwilę czasu. Mój żołą­dek źle zno­sił taką ilość glu­ta­mi­nianu sodu, ale z zasady nie odma­wia­łam kie­row­ni­kowi. Jadłam w jego towa­rzy­stwie ryż i surówki. Wspólny obiad był świet­nym pre­tek­stem do roz­mowy o pod­wyżce lub nowym pro­jek­cie. A Jeremi, jak mi się zwie­rzył przy kawiarce dziś o poranku, miał taki na hory­zon­cie.

– Ja już jadłam. Ale Damian z Jere­mim piją tylko kawę od rana. Zawo­łać ich?

– Nieee. – Mieszko prze­cią­gnął się. – Tak tylko pyta­łem… z tro­ski o zespół, rzecz jasna.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nę­łam. – O mnie nie musisz się mar­twić. Gotuję w domu i przy­no­szę jedze­nie do pracy.

– I zawsze masz coś cie­ka­wego… – Mieszko zawie­sił głos.

Masz ci los! Jesz­cze doży­wiać go będę! Nie­do­cze­ka­nie!

– Jestem na die­cie warzyw­nej – gładko skła­ma­łam .

– A nie, nie, to dzię­kuję. Warzyw mam teraz pod dostat­kiem. – Uśmiech­nął się pod nosem.

„To zna­czy, że wege­ta­rianka…” – pomy­śla­łam o kobie­cie zarę­czo­nej z nim bry­lan­tem, a gło­śno powie­dzia­łam: – To ja już pójdę!

Mieszko łaska­wie kiw­nął głową i wró­cił do swo­ich mejli.

– Tra­fi­łaś w gust? – zapy­tał Daniel, zbie­ra­jąc mate­riały na mon­taż.

– Chyba tak, bo nawet spy­tał, czy już jedli­śmy…

– Będzie chciał, żebym go znowu zastą­pił w pią­tek – wes­tchnął Jeremi. - Zawsze wcze­śniej udaje miłego i tro­skli­wego.

– To go uprzedź i weź wolne! – Zebra­łam swoje rze­czy i spoj­rza­łam na Daniela. – Idziemy?

– „Weź wolne” – burk­nął Jeremi. – I co ja wtedy będę robił?

– Upo­rząd­ku­jesz zdję­cia lub kolek­cję piór – pod­su­nę­łam kole­dze, który był pod­ręcz­ni­ko­wym przy­kła­dem pra­co­ho­lika.

Pewna moja uro­dziwa kole­żanka kie­dyś się uparła, że nauczy go odpo­czy­wać.

Wziął więc trzy dni wol­nego, ale od razu się roz­cho­ro­wał.

Chudy, wysoki, z poważ­nym i smut­nym spoj­rze­niem budził wielką sym­pa­tię i jed­no­cze­śnie współ­czu­cie kobiet. Nie­wiele mu to jed­nak poma­gało. Praca zawsze wygry­wała w jego życiu z miło­ścią.

Idąc na mon­taż, zadzwo­ni­łam do sąsiadki z prośbą, żeby wyszła z moim psem, bo zostanę dłu­żej w pracy. Córeczka Patry­cji, Ame­lia, miała lek­kie cechy auty­zmu. Uwiel­biała moją Małą Czarną, mini­suczkę a la york, z nie­na­tu­ral­nie dużymi uszami i oczami, którą zaadop­to­wa­łam ze schro­ni­ska. Teraz dzięki sąsiadce suczka pój­dzie na spa­cer i będzie piesz­czona i kar­miona ponad miarę. Ame­lia bar­dzo się przy Małej wyci­szała, a jej mama miała dzięki temu kilka gwa­ran­to­wa­nych kwa­dran­sów spo­koju. Ja zaś czy­ste sumie­nie, bo nie zawa­la­łam jako opie­kunka zwie­rzaka, który z tru­dem wycho­dził z traumy.

Rozdział drugi

W mon­ta­żowni cze­kała już Iwonka, odpi­co­wana na wie­czorną randkę. Opi­nała ją niczym zbroja czarna dzia­ni­nowa kiecka z gol­fem. Do tego miała ciem­no­zie­lone kozaki z zamszu na wyso­kich obca­sach i usta poma­lo­wane krwi­sto­czer­woną szminką. Nie­wy­soka i szczu­pła, miała krę­cone włosy do ramion, ufar­bo­wane na srebrny blond. Była kobieca, prze­bo­jowa, a dziś nawet dra­pieżna. I tak się zapewne czuła.

Rzu­ciła okiem na moje dżinsy, bluzę z kap­tu­rem, potar­gane włosy i z nadzieją w gło­sie spy­tała, ile nam dziś zaj­mie mon­to­wa­nie kli­pów. Miała bowiem rezer­wa­cję sto­lika na dwu­dzie­stą w nowej susharni na Saskiej Kępie i nie zamie­rzała spóź­nić się wię­cej niż kwa­drans.

– Jakiś milio­ner ci się tra­fił? – spy­ta­łam.

– Nie, to ja jestem milio­nerką. A on jest młody i śliczny.

Kiw­nę­łam głową ze zro­zu­mie­niem, bo Iwonka była tuż po korzyst­nym roz­wo­dzie i niczego sobie nie odma­wiała. Uwa­żała, że seks to naj­lep­szy kosme­tyk. Sądząc po efek­tach jej inten­syw­nego ostat­nio życia, miała rację.

– Też powin­naś spró­bo­wać – zachę­ciła mnie kuk­sem w bok i pod­su­nęła wafle ryżowe w gorz­kiej cze­ko­la­dzie.

– Nic z tego. – Ugry­złam kawa­łek. – Nawet nie­złe. Ja to muszę naj­pierw się zako­chać.

– O rany! To masz trudno z sek­sem.

– Nie­spe­cjal­nie trudno, ale rzadko. W wtedy to wpa­dam po uszy.

– Stre­su­jące.

– Dość, ale ina­czej nie potra­fię. Pró­bo­wa­łam.

– Chcesz dodać tu gra­fikę, bo jeden klip ma archi­walne sceny fil­mowe? – Iwonka zmie­niła temat i poka­zała na moni­to­rze, gdzie pla­nuje doło­żyć czerni.

– Dobrze, tylko daj pod to jakieś tło podobne do belki z pod­pi­sem, że niby tak miało być.

– To w paski?

– Tak, niech się prze­ma­zują jak tu – poka­za­łam pal­cem.

Iwonka spraw­nie kli­kała i mon­to­wała klipy dla Mieszka. W pokoju obok Daniel z ner­wo­wym Wal­decz­kiem zaj­mo­wali się spor­tem.

Lubi­łam tę spo­kojną robotę. Na trze­cim pię­trze był słaby zasięg tele­fonu, więc pano­wały dobre warunki do sku­pie­nia się na pracy.

Poza tym romanse Iwonki były cie­kaw­szym tema­tem niż pełne napięć roz­mowy z kole­gami drę­czo­nymi podob­nie jak ja przez kie­row­nika – teraz na przy­kład pla­no­wa­nymi hitami na wio­snę.

Mie­li­śmy nad­miar pracy i nie­do­bór czasu oraz gotówki na kupo­wa­nie nowych pro­gra­mów. Mieszko mimo to żądał atrak­cyj­nych pomy­słów, pozy­ska­nych za darmo i reali­zo­wa­nych naj­chęt­niej na wczo­raj. Było to o tyle trudne, że jako mały kanał pry­wat­nej sta­cji musie­li­śmy stać w kolejce i cze­kać dłu­żej niż duzi gra­cze z atrak­cyj­nym cza­sem emi­sji i takimże cen­ni­kiem reklam. Ucie­ka­łam przed tymi tema­tami i roz­mową z kie­row­ni­kiem, jak długo się dało.

Nie­stety, powta­rzało się to co sezon. Wio­sną sze­fo­wie wręcz eks­plo­do­wali ogromną ilo­ścią żądań i wybu­chali fru­stra­cją na wieść o tym, co inni mają w ramówce, a oni nie mogą mieć, bo ich nie stać. Ktoś musiał być winny tej sytu­acji, ale nie zamie­rza­łam być tym kto­siem.

Wie­dzia­łam, że gdy zejdę z mon­tażu, dopad­nie mnie tele­fon od Mieszka . Więk­szość pożą­da­nych przez kie­row­nika nowych pro­gra­mów wyma­gała dro­gich licen­cji i łasze­nia się do dys­try­bu­to­rów, by godzili się w umo­wach na roz­sze­rze­nie praw do emi­sji u nas. Pro­gramy szły na cały świat i potrze­bo­wały regu­la­cji praw­nych w róż­nych stre­fach. Liczba tele­fonów, które nale­żało w związku z tym wyko­nać, i pism roz­sy­ła­nych w tych spra­wach była ogromna, bo nale­żało je przy­go­to­wać w kilku wer­sjach. Na samą myśl robiło mi się słabo. Byłam z tą robotą w lesie.

Mając to z tyłu głowy, wysu­nę­łam głowę z dziu­pli Iwonki i zaj­rza­łam przez uchy­lone drzwi do Waldka. Tak jak sądzi­łam, obaj z Danie­lem zato­pieni byli w roz­mo­wie na temat nowych iPhone’ów.

– Długo jesz­cze wam zej­dzie? – spy­ta­łam

– Opor­nie nam się mate­riały ścią­gają. A jak u was? – Daniel jak zwy­kle czo­chrał swoją czu­prynę, wpa­tru­jąc się w nowe cacko Waldka.

– Jesz­cze godzinka.

– Mieszko dzwo­nił?

– U mnie cisza, a u cie­bie?

– Wysła­łem mu dwie ogromne tabele przed wyj­ściem – pochwa­lił się Daniel.

– Lizus!

– Cały dzień sie­dzia­łem nad pra­wami do meczów i sko­ków nar­ciar­skich i mi się udało. Zapla­no­wa­łaś mu teatry do lata?

– Cze­kam na zgody twór­ców, gorzej jest z fil­mami doku­men­tal­nymi. O tele­tur­nie­jach nie wspo­mnę.

– No tak, dro­gie są jak pies. Mam już siat­kówkę. To na razie!

– Na razie…

Wró­ci­łam do pracy z Iwonką. Zro­bi­łam opisy i wysła­łam dane doty­czące praw. Była dzie­więt­na­sta trzy­dzie­ści. – Oglą­damy całość, potem wysy­łaj to na emi­sję i leć! – uspo­ko­iłam Iwonkę, która już podry­gi­wała ner­wowo, malu­jąc kar­mi­nowe usta.

Szybko popra­wi­ły­śmy dwie lite­rówki, a reszta była w porządku. Wyszłam z mon­ta­żowni. Daniel musiał chwilę zostać, żeby pod­ciąć wypo­wie­dzi spor­tow­ców o geniu­szu Szur­kow­skiego.

Powoli szłam ciem­nym kory­ta­rzem, potem po scho­dach i dłu­gim łącz­ni­kiem. Tylko w jed­nym bufe­cie paliło się świa­tło. Tele­wi­zja Pegaz świe­ciła pust­kami. Wje­cha­łam windą na pię­tro redak­cji. W naszym sekre­ta­ria­cie paliła się lampka na bla­cie, przy któ­rym sta­nę­łam, by wziąć klucz do pokoju. Nawet Jeremi o tej porze zwy­kle już zmie­rzał metrem do domu. O dziwo nie zosta­wił dla nas klu­cza.

Zadzwo­ni­łam do Daniela.

– Bra­łeś klu­cze do pokoju? – spy­ta­łam.

– Nie, no skąd! Jeremi miał zosta­wić tam, gdzie zawsze.

– Nie ma ich pod bla­tem. Zabrał do domu??

– Nie­moż­liwe!

– Dobra, poszu­kam jesz­cze.

– Daj znać, mnie jesz­cze chwilę to zaj­mie. W razie czego weź­miemy zapa­sowy od straż­ni­ków.

– To na razie, ode­zwę się!

Pode­szłam do prze­szklo­nych drzwi naszego pokoju, zaj­rza­łam do środka i zamar­łam. Klucz tkwił w zamku, ale po tym, co ujrza­łam wewnątrz, nie odwa­ży­łam się go prze­krę­cić ani naci­snąć klamki. Na środku pod­łogi leżała Małgo… Jej wytrzesz­czone zie­lone oczy nie­ru­chomo wpa­try­wały się w sufit. Była rów­nie mar­twa, jak piękna.

Wrza­snę­łam i osu­nę­łam się na pod­łogę.

***

W takim sta­nie zna­lazł mnie Daniel, który usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie dodzwo­nić się w spra­wie klu­czy, żeby usta­lić, czy ma je brać od straż­nika, czy nie. W końcu przy­szedł do redak­cji z zapa­so­wymi. Leża­łam na pod­ło­dze już przy­tomna, ale jak spa­ra­li­żo­wana, a za oszklo­nymi drzwiami leżał trup.

– Jezu­sie­na­za­reń­ski­kró­lu­ży­dow­ski­co­tu­się­stało! Małgo, to nie­moż­liwe!!! To się nie dzieje! – krzy­czał mój kolega i patrzył przez szklane drzwi. Zaczął mnie pod­no­sić i jed­no­cze­śnie dzwo­nił po ochronę.

– Panie Janku, na górę szybko, szó­ste pię­tro! – dyszał, bo wyśli­zgi­wa­łam mu się spod ramion. – Jak to co? Wypa­dek ! I to osta­teczny! Co? A dzwoń, gdzie pan uwa­żasz, tylko chodź tu migiem. Trzeba zabez­pie­czyć miej­sce zbrodni.

Następne minuty pamię­tam jak przez mgłę. Ktoś tupał i sapał(pew­nie pan Janek i jego kolega). Posa­dzono mnie na krze­śle w sekre­ta­ria­cie i okryto ple­dem sekre­tarki Leny, która opa­tu­lała nim chore nerki.

Tkwi­łam na­dal w stu­po­rze, ale na szczę­ście już w pew­nym odda­le­niu od zwłok.

Potem poja­wili się nie­bie­scy wraz z dziwną okrą­glutką posta­cią w tyrol­skim kape­lu­siku z piór­kiem i w woj­sko­wym płasz­czu. Grom­kim gło­sem wykrzy­ki­wała różne komendy doty­czące zdjęć i odpo­wied­niego trak­to­wa­nia bied­nej Małgo .

Mar­twą bogi­nię wynie­śli na noszach, a drzwi pokoju zakle­ili taśmą i zaplom­bo­wali.

Wszystko to reje­stro­wa­łam cząstką świa­do­mo­ści, sie­dząc na krze­śle Leny bokiem do wej­ścia. Byłam sku­lona i zamo­tana w jej pled i dłu­gie troczki swo­jej bluzy z frędz­lami, którą dosta­łam od Leny w podzięce za napi­sa­nie z nią na sce­na­riu­sza pew­nego kon­certu. Nikt nie miał pro­blemu z poma­ga­niem Lenie. Była uro­cza i znała wszyst­kich, bo pra­co­wała w Pega­zie od dawna. Cie­pła bluza, pod­bita sztucz­nym futer­kiem wisiała u mnie w sza­fie. Nie raz mi się już przy­dała, a teraz doda­wała irra­cjo­nal­nej pew­no­ści, że to wszystko nie­ba­wem się skoń­czy i bez­piecz­nie wrócę do domu.

Ktoś życz­liwy przy­niósł her­batę w moim kubku ter­micz­nym w mopsy (chyba Daniel), a ktoś inny ple­cak i kurtkę z pokoju (to pan Janek).Wresz­cie kry­mi­nalna wrzawa przy­ci­chła.

Dopi­łam her­batę, wsta­łam i zro­bi­łam kilka ćwi­czeń, żeby roz­pro­sto­wać zasty­głe mię­śnie. Wyszłam z pokoju do naszej koedu­ka­cyj­nej łazienki.

Dwóch poli­cjan­tów myło ręce i dys­ku­to­wało na temat braku papie­ro­wych ręcz­ni­ków. Na mój widok odwró­cili się i przyj­rzeli z wyraźną dez­apro­batą.

– Mam coś na nosie? – zapy­ta­łam mało uprzej­mie.

– E, nie, ale musimy panią prze­słu­chać. Gdzie pani była?

– Cały cho­lerny czas w sekre­ta­ria­cie. A teraz muszę siku - odpo­wie­dzia­łam i zni­kłam za drzwiami toa­lety.

Gdy wyszłam, nie było ich. Cze­kali w sekre­ta­ria­cie, dokład­nie oglą­da­jąc zawar­tość mojego ple­caka i kie­szeni kurtki.

– Szu­ka­cie narzę­dzia zbrodni? – zakpi­łam.

– Nie wyklu­czamy i takiej moż­li­wo­ści – przy­znał wyż­szy poli­cjant, który miał impo­nu­jący nos. – To pani ją zna­la­zła, prawda?

– Tak. Ale bar­dzo chcia­ła­bym wró­cić do domu. – Zabra­łam dużemu face­towi ple­cak.

– Mamy tylko kilka pytań. Komi­sarz Klu­czyk zaraz tu przyj­dzie. Wejdźmy do gabi­netu dyrek­tor. Tam będzie spo­koj­niej.

– I zim­niej – doda­łam. – Nasza dyrek­tor cią­gle wie­trzy, więc zabiorę ze sobą pled.

Nie minęło kilka minut, gdy w gabi­ne­cie zja­wiła się pulchna postać w tyrol­skim kape­lu­siku, ale już bez woj­sko­wego płasz­cza. Miała na sobie dziwne wdzianko – ni to mary­narkę, ni sur­dut, i wąskie spodnie. Mogłaby w każ­dej chwili zacząć jodło­wać i nie uzna­ła­bym, że to nie na miej­scu

– Beb­cia Klu­czyk, ochrzczona jako Elż­bieta. – Komi­sarz przed­sta­wiła się krót­kim uści­skiem dłoni i usia­dła vis-à-vis mnie przy biurku dyrek­torki.

– Kaja Danow­ska, redak­torka – odwza­jem­ni­łam się.

– Pani zna­la­zła denatkę, Mał­go­rzatę Pań­czyk?

– Tak.

– Która to była godzina?

– Jakaś dzie­więt­na­sta czter­dzie­ści pięć, może pięć­dzie­siąt… tro­chę się idzie do nas z mon­tażu. Ona była już, no wie pani…

– Sztywna?

– Tego nie wiem, nie weszłam do pokoju. Leżała tak nie­na­tu­ral­nie skrę­cona. Jakby nagle upa­dła. Wyglą­dała na nie­żywą.

– Cie­kawe…– Beb­cia Klu­czyk przyj­rzała mi się. – Czyta pani kry­mi­nały?

– O tak! Namięt­nie od lat! Robi­łam też z kolegą pro­gram „Kry­mi­nalna Sió­demka”

– A znam, kole­dzy ze sto­łecz­nej współ­pra­co­wali… Stąd u pani ta wie­dza.

– Wie­dza nie… raczej intu­icja.

– Mało kto wie, że nie­na­tu­ralna pozy­cja ciała ozna­cza jego poważne uszko­dze­nie lub śmierć – wyja­śniła Beb­cia.

– O pro­szę! – ucie­szy­łam się.

– Lubiła ją pani?

– Małgo? Skąd! Podzi­wia­łam ją, ow­szem, ale szcze­rze nie zno­si­łam. Jak dla mnie miała za dużo sek­sa­pilu. Była tu nie­zbędna.

Beb­cia unio­sła brwi.

– Tylko ona umiała zapa­no­wać nad naszym dzia­łem praw­nym i tak przy­go­to­wać doku­menty, żeby wszystko szło szybko i pie­nią­dze docie­rały na czas. Była rów­nie piękna, co sku­teczna. Taka zabój­cza mie­szanka… o, par­don!

Beb­cia uśmiech­nęła się tak, że z jej oczy zro­biły się wesołe szparki. - Celna uwaga. Kolejna!

– Chcia­ła­bym już…

– Ostat­nia rzecz – prze­rwała mi. – Kiedy widziała ją pani żywą po raz ostatni?

– Dziś około pięt­na­stej. Była w redak­cji i przy­nio­sła mi kosz­to­rys do popra­wie­nia.

– Czego kosz­to­rys? – zain­te­re­so­wała się Beb­cia.

– A to ma zna­cze­nie? – zdzi­wi­łam się. – Cyklu kuli­nar­nego, z mistrzem grilla Artu­rem Moro­zem. Miał być reali­zo­wany w jego domu na Kaszu­bach.

– Wszystko ma zna­cze­nie, droga pani redak­tor. Denatka obra­cała dużymi pie­niędzmi. Umiała dopro­wa­dzić trans­ak­cje do szyb­kiego finału. Róż­nym oso­bom mogło to prze­szka­dzać.

– Nie rozu­miem.

– W kosz­to­ry­sach można zaszyć wiele ukry­tych kwot. Trzy­sta zło­tych tu, pięć­set tam… A w skali roku zbiera się spora suma.

– Małgo może była wredna, ale nie­głu­pia. Dobrze zara­biała i nie ryzy­ko­wa­łaby utraty pracy dla jakie­goś szwin­dla.

– Ale umia­łaby go wykryć…

– No tak. – Spoj­rza­łam z uzna­niem na miło­śniczkę Tyrolu. – Od tej strony patrząc, była nawet groźna. Mogę już…

– Oczy­wi­ście, odwie­zie panią aspi­rant Rogaś. Jest późno, a za panią trudne przej­ścia.

– Dzię­kuję, miesz­kam bli­sko metra i naprawdę…

– Nie ma o czym mówi! Rob­son!

Wysoka postać z dużym nosem wysko­czyła nagle zza drzwi gabi­netu.

– Dodzwo­ni­łeś się do szefa pani Kai?

– Nie odbiera, ten redak­tor Daniel obie­cał go powia­do­mić jutro z rana.

– A wła­śnie, gdzie jest Daniel? – zain­te­re­so­wa­łam się.

– Składa zezna­nia w pokoju obok. Bar­dzo nam pomógł. Można się pogu­bić na tych kory­ta­rzach. Prze­ka­zał nam też namiary na resztę redak­cji.

– Daniel taki jest. Za wszystko czuje się odpo­wie­dzialny. Poza tym chyba pod­ko­chi­wał się w Małgo, ale był bez szans.

– Dla­czego? – zain­te­re­so­wała się Beb­cia.

– Małgo jest…, zna­czy była kobietą luk­su­sową. Wyra­fi­no­waną, ale skorą do flir­tów. Śmier­tel­nie zako­chany w niej redak­tor, z kre­dy­tem miesz­ka­nio­wym na trzy­dzie­ści pięć lat, to par­tia nie dla niej.

– Rozu­miem, a drugi kolega?

– Jeremi? To pra­co­ho­lik. Dzwo­ni­li­ście do niego?

– Tak, z panem Danie­lem. Wyszedł tym razem chwilę po was, gdy w dziale eko­no­micz­nym jesz­cze paliło się świa­tło – zre­fe­ro­wał Rob­son.

– Czyli była Małgo i jej nowa pra­cow­nica Elka. Przy­uczała ją po godzi­nach do pracy nad umo­wami. – Poki­wa­łam głową i wsta­łam, odrzu­ca­jąc nie­dbale pled Lenki na pod­łogę.

Aspi­rant Rogaś vel Rob­son natych­miast go pod­niósł i sta­ran­nie zło­żył w kostkę. Wyszli­śmy z Beb­cią z pokoju sze­fo­wej. W sekre­ta­ria­cie sie­dział Daniel, który w mil­cze­niu podał mi kurtkę i sza­lik. Uści­snę­li­śmy się na poże­gna­nie.

***

Mała Czarna cze­kała stę­sk­niona. Sąsiadka włą­czyła jej lampkę na sto­liku przy oknie i otu­liła moim kocem. Po kilku susach i szczek­nię­ciach na powi­ta­nie, usia­dły­śmy w fotelu, żebym mogła spo­koj­nie pomy­śleć. Gła­ska­łam suczkę, sta­ra­jąc się opa­no­wać mętlik w gło­wie. Mój uko­chany Maks nie prze­by­wał aku­rat w sto­licy, a tym samym w naszym miesz­ka­niu. W pogoni za sen­sa­cją ruszył do Piły. Związki bez zobo­wią­zań i per­spek­tyw to była jego spe­cjal­ność.

Był zna­nym dzien­ni­ka­rzem, ale imał się róż­nych zajęć. Pisy­wał na przy­kład sce­na­riu­sze dla agen­cji rekla­mo­wych, a ponie­waż podob­nie jak ja uwiel­biał kry­mi­nały, poje­chał szu­kać sen­sa­cyj­nych inspi­ra­cji dla firmy pro­du­ku­ją­cej oran­żadę. Dzięki mnie zaprzy­jaź­nił się z komi­sa­rzem Lesz­kiem Koź­miń­skim, sze­fem tam­tej­szego Festi­walu „Kry­mi­nalna Piła”. O tej porze na pewno mieli już ostro w czu­bie, więc nie zamie­rza­łam zawra­cać mu głowy. Ale z dru­giej strony, od tego prze­cież był, żeby mu ją zawra­cać…

Wzię­łam suczkę pod pachę i poszły­śmy do kuchni nasta­wić wodę na her­batę. Pija­łam ją hek­to­li­trami, doda­jąc wie­czo­rami odro­binę soku mali­no­wego lub domo­wej nalewki Maksa. Dzień mia­łam ciężki, więc wla­łam sobie zdrowo alko­holu do kubka. Upi­łam łyk i zadzwo­ni­łam do mojej dru­giej połówki.

– Kocha­nie, tro­chę już uchlany jestem, co tam? – zapy­tał z tro­ską.

– Zabili Małgo… To ja ją zna­la­złam i… – pocią­gnę­łam nosem, robiąc gło­śny wdech – …boję się teraz wró­cić do pracy.

– Piszesz sce­na­riusz czy mnie wkrę­casz? – zapy­tał Męż­czy­zna Mojego Życia.

– Bogini nie żyje, ty głupku! – wrza­snę­łam.

– Pocze­kaj, spo­koj­nie. Jesteś w domu?

– Tak – chlip­nę­łam – z Małą Czarną.

– Wra­cam jutro wie­czo­rem, dasz radę do tego czasu?

– Nie wiem – odpar­łam szcze­rze.

– Cze­kaj, dam ci Leszka.

– Kajka, jak się masz? Sły­szę, że to ja bym się teraz przy­dał. a nie Maks. – Komi­sarz Koź­miń­ski mimo wypi­tego alko­holu rze­czo­wym komen­ta­rzem wlał mi tro­chę otu­chy w serce.

– Boję się… – wyzna­łam łzawo.

– Rozu­miem. Też bym się bał na twoim miej­scu. Kto pro­wa­dzi śledz­two?

– Nie­jaka Beb­cia… Elż­bieta Klu­czyk.

– Znam ją. Tuż przed eme­ry­turą, eks­cen­tryczna, ale bar­dzo dokładna w robo­cie. Zadzwo­nię do niej, gdy tro­chę wytrzeź­wieję. Zaj­mie się tobą do naszego powrotu.

– Naszego? – zdzi­wi­łam się.

– No prze­cież samej cię z tym nie zosta­wię. Daję ci jesz­cze Maksa, ale kładź się spać i niczym nie martw. Śledz­two jest w dobrych rękach!

– Kocha­nie, to ten tego, nie­ba­wem jeste­śmy – zabeł­ko­tał Maks .

– Cze­kam na was! – obwie­ści­łam tonem kobiety zawie­dzio­nej i się roz­łą­czy­łam.

Rozdział trzeci

– O wszyst­kim dowia­duję się ostatni! – grzmiał od rana kie­row­nik. - Jakim pra­wem pra­cow­nicy udzie­lają wyja­śnień bez mojej zgody!

Sie­dzie­li­śmy, gdzie popa­dło w jego małym pokoju. Ja na pod­ło­dze tuż pod ścianą, bo przy­szłam ostat­nia. Mil­cze­li­śmy, cze­ka­jąc, aż Mieszko się wyła­duje. Lub cho­ciaż weź­mie głęb­szy wdech, co nie­stety nie nastę­po­wało. Wrzesz­czał, tylko bar­dziej się nakrę­ca­jąc i macha­jąc rękoma.

– Ale prze­cież dzwo­ni­łem… – ura­żony Jeremi z lekka poczer­wie­niał - …nagra­łem się…

– Czy ja nie mogę mieć chwili pry­wat­no­ści z kobietą! – ryk­nął na to Mieszko.

– Ależ…. – sumi­to­wał się Jeremi.

– Jakby nie było lep­szych ter­mi­nów! Dla­czego aku­rat w czwar­tek wie­czo­rem! Przed piąt­kiem! – gorącz­ko­wał się kie­row­nik.

– To wie tylko mor­derca. – Lenka siorb­nęła her­batę z kubka i popra­wiła oku­lary, które jak zwy­kle zje­chały jej na koniec nosa.

Zamil­kli­śmy zgod­nie, a kie­row­nik zawie­sił na niej cięż­kie spoj­rze­nie.

– Cze­kam na doku­menty, pani Leno! – wark­nął. – Od tygo­dnia!

– To moja wina – wtrą­ci­łam się. – Ośrodki nie wysłały jesz­cze opi­sów do pro­gra­mów po emi­sji. Pogo­nię ich dzi­siaj i prze­każę mate­riał bez­po­śred­nio kie­row­nic­twu.

– Do końca dnia? – upew­nił się jesz­cze Mieszko.

– Posta­ram się – obie­ca­łam i uśmiech­nę­łam się potul­nie. To zwy­kle dzia­łało.

– Poli­cja chce mieć pokój na prze­słu­cha­nia – wtrą­cił się Jeremi. – Może to pomiesz­cze­nie po maga­zynku? Jest sprząt­nięte. Możemy w czy­nie spo­łecz­nym wsta­wić tam z Danie­lem stół i dwa krze­sła .

– Dobrze. – Mieszko kiw­nął głową. – Wskażę odpo­wied­nie meble w maga­zy­nie i ktoś je dostar­czy na pię­tro.

– Sze­fie, pan jest jako pierw­szy – szep­nął zza oku­la­rów Daniel. – Na tej, no, liście prze­słu­chań. Za godzinę chyba.

– Niech przyjdą do mnie – łaska­wie zgo­dził się kie­row­nik – a w byłym maga­zynku będzie zezna­wać reszta zespołu.

– To zała­twione! – Lenka mru­gnęła do mnie. – Idziesz do mnie spraw­dzić roz­pi­ski kon­cer­tów na wio­snę?

– Pod­go­nię doku­menty z ośrod­ków i przyjdę. – Uśmiech­nę­łam się.

– Może­cie wra­cać do swo­ich obo­wiąz­ków – zarzą­dził Mieszko i otarł brodę chu­s­teczką.

Był aż spo­cony ze zło­ści. Ale ani sło­wem nie zająk­nął się o pięk­nej Małgo. A prze­cież była jego przy­ja­ciółką z dzie­ciń­stwa…

– Nie uwa­ża­cie, że to dziwne, iż nie wspo­mniał sło­wem o Małgo? – spy­ta­łam kole­gów po powro­cie do pokoju, pstry­ka­jąc włącz­nik dzbanka do her­baty .

– Może to jesz­cze do niego nie dotarło?. – Daniel podał mi kubek w kra­snale z kil­koma list­kami bia­łej her­baty w środku. – Let­nią wodę popro­szę.

– Gdyby ją widział tak jak ja… – Wla­łam Danie­lowi wodę do naczy­nia, a na swój wrzą­tek cze­ka­łam, macha­jąc w powie­trzu łyżeczką.

– Moim zda­niem to był raczej zawo­dowy układ. – Jeremi z obrzy­dze­niem oglą­dał swój brudny kubek. – On jest wku­rzony, bo co teraz zrobi z kosz­to­ry­sami? Kto będzie odwa­lał tę czarną robotę…?

– Dam ci fili­żankę, mam czy­stą, i zapa­rzę wię­cej earl greya. – Poda­łam Jere­miemu naczy­nie po swo­jej babci.

– Nie żal ci? – Jeremi z respek­tem oglą­dał deli­katną por­ce­lanę, ręcz­nie malo­waną w paste­lowe wzory. – Mam nie­zgrabne palu­chy.

– Daj spo­kój – żach­nę­łam się. – Naczyń się używa, a nie modli do nich, gdy stoją w salo­nie za szybką witrynki.

– My z mamą wła­śnie się do nich modlimy – wyszep­tał jak zawsze nie­śmiało Daniel. – Co nie­dziela po obie­dzie do Bia­łej Marii Rosen­thala.

– Wydaje mi się, że tro­chę odbie­gli­śmy od tematu… – zwró­ci­łam uwagę, zapa­rza­jąc aro­ma­tyczną her­batę dla sie­bie i Jere­miego. – Co o tym wszyst­kim myśli­cie?

– Zbrod­nia jak zbrod­nia. Laska była efek­towna, zwra­cała uwagę, może nawet pro­wo­ko­wała face­tów, to tak skoń­czyła. – Jeremi wzru­szył ramio­nami.

– No wiesz co! Żeby uroda była powo­dem zabój­stwa? – obu­rzy­łam się, sia­da­jąc przy biurku. Cze­ka­jąc prze­pi­sowe trzy minuty, aż her­bata się zapa­rzy, zer­ka­łam co chwila do służ­bo­wej poczty.

– Uroda może nie, ale to, co można dzięki niej osią­gnąć, to inna sprawa – stwier­dził Jeremi, patrząc na swoją her­batę. – Jest już gotowa?

– Jesz­cze chwila. Muszę zadzwo­nić w spra­wie doku­men­tów dla Mieszka, ale wró­cimy do tematu. -

Moi kole­dzy z regio­nów byli wiecz­nie w tere­nie i dzięki temu nie­ustan­nie i sku­tecz­nie migali się od biu­ro­kra­cji. Mimo to kil­koro z nich dopa­dłam tele­fo­nicz­nie i zmu­si­łam do pracy z papie­rami. Muzycy mieli po pan­de­mii pod górkę i nie mogli cze­kać na hono­ra­ria w nie­skoń­czo­ność. W naszych pro­gra­mach było sporo muzyki. Na osiem zale­głych zesta­wień praw autor­skich cztery powin­nam mieć do końca dnia gotowe. Mogłam teraz spo­koj­nie napić się her­baty i chwilę pod­rą­żyć sen­sa­cyjny temat. Nale­żało mi się.

– A więc, pano­wie, uroda pro­wo­kuje, a luk­sus zabija. Czy tak?

– O jed­nym i dru­gim mam raczej mgli­ste poję­cie. – Jeremi dmu­chał do kubka, żeby wystu­dzić her­batę. – Pozwo­lisz mi posło­dzić czy jak zwy­kle będzie wykład o aro­ma­tach?

– Cukier też zabija – przy­po­mnia­łam i wrę­czy­łam kole­dze torebkę ze sło­dzi­kiem, zabra­nym z kawia­renki na par­te­rze.

– Nie wiem, jak może­cie tak o tym dow­cip­ko­wać! – Daniel, choć lek­ce­wa­żony przez naszą bogi­nię, patrzył na nas z naganą w lekko załza­wio­nych oczach.

– Tylko to nam zostało. – Jeremi wzru­szył ramio­nami. – Cie­kawe, czy pen­sje przyjdą nor­mal­nie. Kaja, jak ty masz nali­czane hono­ra­ria? Robiła je Małgo?

– Tak. Poza pen­sją co mie­siąc dodat­kowa kasa za mon­taże i pro­gramy let­nie z całej Pol­ski.

– Od razu wszystko pła­cili czy cykali po kilka prze­le­wów?

– Po kilka. Małgo pil­no­wała, żebym dosta­wała regu­lar­nie tak po trzy w mie­siącu. Będzie nam jej bra­ko­wać… – wes­tchnę­łam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki