Prawdziwa historia Frankensteina. Tom I. Nowożytny Prometeusz - Witold Jabłoński i Sławomir Folkman - ebook

Prawdziwa historia Frankensteina. Tom I. Nowożytny Prometeusz ebook

Witold Jabłoński i Sławomir Folkman

5,0

Opis

Wszyscy znamy historię o doktorze Frankensteinie i potworze, którego stworzył. A gdyby ów doktor istniał naprawdę, a to, co znamy z powieści Mary Shelley, było tylko romantyczną wizją uproszczonej i wygładzonej wersji jego historii, którą pisarka przez przypadek poznała? A starania owego doktora, by pokonać śmierć, wsparte potężną machiną pewnej wpływowej i bezwzględnej organizacji, były okrutniejsze i straszliwsze niż najśmielsze wyobrażenia młodej autorki? Co mogłoby nim kierować? Jakie byłyby jego motywy? I, co najważniejsze, jakie byłyby rezultaty jego działań?

 

1819 rok. W pewnym dużym mieście płonie biblioteka kurii biskupiej. Sprawca oddala się od pożaru i klucząc po ulicach w celu uniknięcia pogoni i zdemaskowania, gorączkowo wspomina wypadki, które doprowadziły go do tej dramatycznej sytuacji. Gdy w witrynie księgarni spostrzega powieść Frankenstein, szczególnie jaskrawo odżywa w nim wspomnienie spotkania z Mary Shelley w Szwajcarii na przełomie wiosny i lata 1816 roku…

 

Powieść Jabłońskiego i Folkmana to podróż do źródeł fenomenu, jakim stała się historia szalonego naukowca, który zapragnął pokonać śmierć i wskrzeszać zmarłych. To także opowieść o życiu pewnego młodzieńca, którego nieprawdopodobne pragnienia doprowadziły ostatecznie na krawędź życiowej klęski. Nowożytny Prometeusz to wędrówka za kulisami historii medycyny, nauki, ale także spirytyzmu, okultyzmu oraz… literatury. Kto i w jakich okolicznościach zainspirował Mary Shelley do napisania słynnej powieści? Jaka była prawdziwa historia doktora Frankensteina?

 

Pierwszy tom trylogii „Prawdziwa historia Frankensteina” Witolda Jabłońskiego i Sławomira Folkmana zatytułowany Nowożytny Prometeusz.

 

Rekomendacje:

 

Zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo musielibyście dotknąć śmierci, aby jej cień odcisnął piętno na całym waszym życiu?

Oskar Voss Hauke, główny bohater powieści Prawdziwa historia Frankensteina, czuł na karku jej oddech od wczesnych lat młodzieńczych. Jako dziecko medyka działającego u schyłku osiemnastego wieku obserwował bezskuteczne metody leczenia, boleśnie dostrzegał ludzką bezradność wobec śmierci, która coraz śmielej odbierała mu przyjaciół i rodzinę. Takie doświadczenia nie mogły pozostać bez konsekwencji dla młodego, ciekawego świata umysłu Vossa.

Witold Jabłoński i Sławomir Folkman w mistrzowski sposób opowiedzieli historię młodości postaci, która mogła posłużyć Mary Shelley do stworzenia jednego z najciekawszych bohaterów światowej literatury. Miłośnicy historii o doktorze Frankensteine będą, tak jak ja, zachwyceni tą książką, którą polecam z całego serca.

Izabela Grabda, autorka serii „Flawaris”
oraz powieści Nie będę aniołemZmarnowany rozsądek

 

Frankenstein to jedna z najważniejszych powieści w historii fantastyki, klasyk, którego wpływu na kształtowanie się literatury grozy i literatury science fiction nie sposób przecenić. Jego autorka, Mary Shelley, była jedną z największych skandalistek, erudytek i wolnomyślicielek epoki – w swoim pisarstwie odważyła się stworzyć wizję świata, w którym brytyjska monarchia ustępuje miejsca demokracji, i wywróżyła wielką pandemię, która wygubi ludzkość. Żeby zmierzyć się z taką spuścizną i opowiedzieć historię „nowego Prometeusza” raz jeszcze, inaczej, przetłumaczyć ją na język współczesny, potrzeba niemałej zuchwałości. Nie mógłby tego uczynić nikt inny niż skandalista, erudyta i wolnomyśliciel Witold Jabłoński wsparty ogromną wiedzą i pomysłowością Sławomira Folkmana.

Grzegorz „Greg” Gajek, autor powieści PiastBolko

 

Witold Jabłoński, mistrz słowa, autor, który potrafi snuć opowieść w sposób pierwszorzędny, po raz kolejny zachwyca i zaskakuje. Wraz ze Sławomirem Folkmanem stworzył historię, która nie tylko pochłania czytelnika od pierwszych stron, ale oczarowuje każdym akapitem. Perypetie bohaterów wciągają wręcz hipnotyzująco, a z każdą kolejną stroną okazuje się, że autorzy mają nam coraz więcej do zaoferowania. Całość dopełniają czarny humor, złowieszczy klimat i emocjonująca afera kryminalna. Nie mogłem się oderwać!

Maciej Kaźmierczak, autor powieści Martwy ptak, DziennikarzNikt

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Książka ukazała się pod patronatem

 

Ząbkowickiego Centrum Kultury i Turystyki

 

oraz

 

Biblioteki Publicznej Miasta i Gminy

im. Księgi Henrykowskiej w Ząbkowicach Śląskich

 

 

 

 

Na tym świecie jest zbyt wiele eufemizmów, a zbyt mało empatii.

 

 

Połowa października 1819 roku

 

Krew szybko wsiąkała w czarny aksamit.

Mężczyzna wytarł zabójcze ostrze w gruby obrus przykrywający jeden ze stołów bibliotecznych. Materiał wchłonął posokę, pił ją chciwie jak nienasycona bestia ciemności. Na czarnym tle pozostała jedynie plama, jakby ktoś niechcący rozlał atrament. Nie miało to zresztą wielkiego znaczenia, skoro i tak wszystko wkrótce miał pożreć ogień.

Sztylet błysnął w blasku świec. Należało zadbać, aby na stalowej powierzchni nie pojawiły się skazy niszczycielskiej rdzy. Mężczyzna całe życie próbował ocalać nie tylko martwe przedmioty, ale też żywe istoty przed nieuchronnym niszczeniem, jakie niosą ze sobą nieubłaganie płynący czas i równie nieprzejednana śmierć. Doznane za młodu straty sprawiły, że wydał wojnę śmierci, ta jednak ścigała go latami niczym zajadła Nemezis, a czasami nawet wyprzedzała. Gdziekolwiek się pojawił, towarzyszyły mu nieszczęście, cierpienie i gorycz. Tym razem on sam stał się zwiastunem zagłady. Kreacja i destrukcja splatały się w jego życiu w jeden zawiły cykl: zgłębianie tajemnicy istnienia pochłonęło już tak wiele ofiar. Zbyt wiele.

Zwolnił specjalny zatrzask i ostrze wsunęło się gładko, bezdźwięcznie do drewnianej pochewki. Nieodłączna laska z rączką w kształcie głowy lisa wyposażona była w dwa doskonale ukryte sztylety – dar od przewidujących przyjaciół z czasów, gdy wydawała się zaledwie młodzieńczą ekstrawagancją. Nieraz uratowała mu życie.

Nogi, a raczej wielkie stopy ofiary w podniszczonych trzewikach wystawały groteskowo spod żałobnej kapy okrywającej stół, pod który stoczył się konający. Odwieczna szekspirowska tragikomedia życia, pomyślał zabójca, cofając się nieco. Nawet królewski zewłok może wyglądać komicznie, a cóż dopiero oszalałego medyka…

Dopiero teraz dojrzał wyszyty na aksamicie srebrną nicią ozdobny krzyż z literami: I.N.R.I. Czyżby ten stół służył czasem jako ołtarz? Możliwe, znajdował się przecież w kurii biskupiej. Obecnie, z leżącymi pod nim zwłokami, mebel wyglądał trochę jak zaimprowizowany naprędce katafalk, bluźniercza parodia pogrzebowego decorum albo teatralna inscenizacja mająca wstrząsnąć widzami, by poderwali się z krzeseł z okrzykiem zgrozy na ustach. We wnętrzu panowała jednak głucha cisza. W tej chwili był to teatrzyk jednego aktora, który zarazem był jedynym widzem. Nie miał go kto podziwiać ani oklaskiwać, wcale mu to jednak nie przeszkadzało. Przyzwyczaił się już do pracy w samotności. Zawsze umiał się także pozbyć wścibskich intruzów lub zbędnych świadków.

Mężczyzna odczytał skrót po swojemu: Igne Natura Renovatur Integra. „Ogień odnawia całą naturę”, hasło tajnego bractwa różokrzyżowców.

„Jezus wszak nie był królem, tylko iluzją tłumu niewolników i histeryczek”, powtórzył mimowolnie w myślach zasłyszane niegdyś słowa.

Ogień odnawia… Odnawia poprzez zniszczenie. Za chwilę miał spełnić swoje zadanie.

Pośrodku sali piętrzył się wielki stos ksiąg pootwieranych na przypadkowych stronach i sterty papierzysk pokrytych starannie sporządzonymi obszernymi notatkami, wzorami chemicznymi, dziwacznymi wykresami i diagramami. Wszystko to, wraz z martwym natrętem, musiał strawić ogień, aby zamknął się ten etap życia mężczyzny, a kolejny mógł się rozpocząć. Przez tyle lat starał się zachować wolność i niezależność, lecz nieubłagane fatum ścigało go bezustannie pod różnymi postaciami, aż wreszcie dziś dopadło ostatecznie i doprowadziło do mordu. Tylko płomienie stosu ofiarnego mogły zetrzeć zeń to kainowe piętno i przynieść duchowe oczyszczenie. Nigdy nie był religijny, ale miejsce, w którym przebywał, i wydarzenia tego wieczoru spowodowały, że takie myśli same się nasuwały.

Otworzył jedną z przyniesionych beczułek i wychlustał zawartość na wyniki swych wieloletnich badań. Roztrzaskał potem antałek o dębowy blat stołu i cisnął popękane klepki na stos. Wziął do ręki lichtarz i rzucił go na szybko nasiąkające olejem papiery. Złoto-purpurowy płomień wystrzelił po chwili w górę równo i jasno, wyciągając chciwy jęzor. Cokolwiek liznął, czerniało i zwijało się z gniewnym sykiem. Obok pojawiły się kolejne, równie łakomie zżerające i spopielające wszystko, na co się tylko natknęły. Za chwilę zapłonie cały stos i cicha sala biblioteczna zamieni się w huczące, buzujące piekło… Ale podpalacza już tu nie będzie.

 

 

Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na wystające spod stołu kończyny i na widniejący nad nimi srebrny haft I.N.R.I. Pożar jeszcze ich nie dosięgnął, ale była to kwestia paru minut. Idźcie, ofiara spełniona, pomyślał z bolesną ironią. Trzeba było zabierać się stąd jak najszybciej. Mężczyzna nie zamierzał skonać na pogorzelisku własnej sławy czy raczej niesławy. Bronił się dzisiaj jak lew, a teraz należało znowu zaufać swemu lisiemu sprytowi i zaszyć w bezpiecznej, znanej tylko nielicznym kryjówce.

Przy wyjściu wylał na posadzkę zawartość drugiego antałka. Zdjął ze ściany lampę i podpalił rozlaną kamfinę. Za chwilę drzwi przesłoni ściana ognia, uniemożliwiająca wejście ewentualnym ratownikom. Nie ocaleje nawet najdrobniejszy skrawek pergaminu, a zwęglone zwłoki śledczy uznają zapewne za doczesne szczątki szalonego sprawcy pożogi, którego nie da się nawet zidentyfikować. W raporcie określą zdarzenie jako wyczyn obłąkańca, trudno bowiem będzie stwierdzić nieszczęśliwy wypadek, gdy znajdą ślady starannych przygotowań do dzieła zniszczenia. Bo i po co ktoś miałby włamywać się nocą do kościelnej biblioteki? To nie były już wieki ciemne, kiedy każda księga stanowiła bezcenny skarb, lecz oświecone czasy nowożytne, gdy książki drukowane masowo nabywało się u bukinisty za przystępną cenę. Ktoś mógłby się co najwyżej złakomić na srebrne świeczniki… Chyba zanadto ponosi mnie wyobraźnia, skarcił się w duchu mężczyzna i przyspieszył kroku. Nawet w tak niecodziennych okolicznościach jego umysł pracował precyzyjnie i jasno.

Opuścił gmach bocznym, zapuszczonym korytarzem dla służby i znalazł się na tylnym dziedzińcu kurii. Stał tutaj wóz z pozostałymi, większymi beczkami okrytymi grubą derą. Na burcie fury widniał jaskrawy napis: „Winiarnia H.B. Clarevitz”. Konie dawno już wyprzęgli jego ludzie, którzy czekali teraz nań w umówionym miejscu. Wcześniej spili kościelnego stróża i wywabili pod pretekstem pomocy w zaniesieniu do jego domu sprezentowanego antałka.

Mężczyzna bez wahania rzucił na załadowaną beczkami furę przyniesioną lampę – nasączona uprzednio olejem dera zajęła się w okamgnieniu. Potem uchylił furtkę w ceglanym murze i wyszedł na wąski, słabo oświetlony zaułek, nie spiesząc się ani nie oglądając za siebie.

Kroczył powoli, łowiąc bystrym, przyzwyczajonym do ciemności okiem każdą nierówność bruku, lekko przy tym utykając na lewą nogę i podpierając się laską. Szerokoskrzydły kapelusz niemal całkowicie skrywał jego oblicze przed spojrzeniami ciekawskich, zresztą nie obawiał się zainteresowania nielicznych o tej porze przechodniów. Nikt raczej nie zwróci uwagi na statecznego, przyzwoicie odzianego jegomościa spokojnie wracającego z niewinnej birbantki w jakimś szynku lub z partii wista w domu gry.

Gdy pokonał najbliższy zakręt i znalazł się na jednej z głównych ulic miasta, po której wciąż jeszcze przemieszczali się ostatni, najwytrwalsi spacerowicze, również nie zamierzał się ukrywać, jakkolwiek odruchowo się przygarbił. Wiedział, że za chwilę uwagę wszystkich przyciągnie czerwony pióropusz ognia nad murem kurii za jego plecami, i rzecz jasna nie mylił się.

Niedługo potem rozległ się straszliwy huk, jakby waliła się pobliska katedra. Przechodnie zamarli, a potem wybuchli bezładnym gwarem przerażenia. Zaczęli pokazywać sobie wzajemnie gigantyczne płomienie, a ich pobladłe twarze oblała purpurowa łuna. Sprawca przystanął na chwilę, by spojrzeć na szerzące się spustoszenie.

Na tle ciemnych budowli kurii strzelały niebotyczne słupy ognia, gdy zapalały się kolejne beczki. Płomieniste kolumny otwierały się na szczytach, przypominając pąki monstrualnych kwiatów, wiatr rozwiewał je, sypiąc deszczem iskier niczym z upiornej fontanny, a w końcu zbiły się w jedną kulę, w której ogień i dym kłębiły się w diabolicznym wirze zatracenia. Zabarwiły karmazynowo czarny firmament bezgwiezdnej nocy, przez co przybrał wygląd rozpalonego do czerwoności kotła czarownic. Poblask pożaru rozświetlił ciemne wieże katedry, które zdawały się spływać krwią. Widok był straszny, a zarazem przedziwnie fascynujący.

– Katedra się pali! – zawodziła stojąca obok pretensjonalnie wystrojona pękata jejmość, wyglądająca na zażywną właścicielkę zamtuza. – Mój Boże, to koniec świata!

Ciekawe, czemu podstarzałe ladacznice są zwykle tak bardzo pobożne… Za młodu kokota, na starość dewota, pomyślał zgryźliwie podpalacz.

– Nie katedra, lecz kuria, madame – sprostował dudniącym basem towarzyszący damulce mieszczuch – ale to także okropne.

Jakby na potwierdzenie tych słów rozdzwoniły się dzwony obu wież katedralnych, obwieszczając nieszczęście miastu i alarmując mieszkańców rozpaczliwym wołaniem o pomoc.

Nie wszyscy przyglądali się biernie pożodze. Niektórzy, zwłaszcza młodzi ulicznicy, szybko otrząsnęli się z osłupienia i nawołując się wzajem, pobiegli w stronę pożaru, jakby ich obecność mogła w czymkolwiek pomóc. Gnała ich nie tyle chęć ratowania płonącej budowli, ile niezdrowa ciekawość, niebaczna na zagrożenie chęć ujrzenia z bliska katastrofy albo nadzieja na okazję do łatwego rabunku. Czy będą tego chcieli czy nie, z pewnością zostaną zaprzęgnięci do brygady kubełkowej lub do pomocy przy jednej z zamontowanych na wozach pomp, które bez dwóch zdań lada chwila się pojawią. Wijący się dym gryzł w oczy, niósł posmak sadzy i spalenizny, zapierał dech w piersiach. Nie powstrzymało to jednak nielicznych śmiałków. Wraz z nimi szedł, słaniając się na nogach, nieszczęsny stróż, toczący wokół błędnym spojrzeniem i mamroczący coś nieskładnie.

Mężczyznę wyrwał z odrętwienia przeciągły dzwonek wozu strażackiego, którego woźnica wściekle popędzał konie. Gapie powitali go okrzykami radości i ulgi. Jedno z kół zjechało do rynsztoka i struga brudnej wody chlusnęła na staromodną czarną pelerynę mężczyzny. Nie przejął się tym, a właściwie chyba nawet nie zwrócił uwagi. Powoli, lekko utykając, ruszył w swoją drogę, pozostawiając za sobą harmider i zamęt wywołane pożarem, który nadal huczał, grzmiał i szalał.

Wciąż pogrążony był w myślach, lecz pozostawał chłodny, opanowany, jakby wszystkie jego emocje wypaliły się wraz ze stertami ksiąg i papierów w kurialnej bibliotece. Teraz mógł już być spokojny o swój los. Trzyletnie poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem i zyskał pewność, że dokumentacja potajemnych doświadczeń nie wpadnie w niepowołane ręce. Przy okazji pozbył się najgorszego prześladowcy. Należało zamknąć ten rozdział życia i zwrócić się ku przyszłości. A jednak mimowolnie jego myśli pobiegły w przeszłość i począł wspominać pewne spotkanie sprzed paru lat… Z niezwykłą kobietą, pod pewnymi względami tak niepokojąco podobną do zmarłej ukochanej Klaudii.

Życie przynosi czasem dziwne koincydencje, gdy pozornie odległe światowe wydarzenia wpływają na siebie i zaczynają się łączyć w niepojętą, diaboliczną całość.

W pierwszej połowie kwietnia 1815 roku na wyspie Sumbawa w holenderskich Indiach Wschodnich wybuchł ogromny wulkan Tambora. Była to największa erupcja od co najmniej półtora tysiąca lat. Wyspę zalała fala tsunami, zginęło ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi, gorejąca góra wyrzuciła w powietrze około stu kilometrów sześciennych popiołu. Gruba warstwa pyłu wulkanicznego trafiła do atmosfery i promienie słoneczne nie mogły się przez nią przebić, co poważnie zakłóciło klimat Azji, Europy, a nawet Ameryki Północnej. Średnia temperatura spadła o kilka stopni i w następnym roku czekały świat straszliwe klęski.

Rok 1816 nazwano „rokiem bez lata”. Jangcy wylała od wielkich ulew, podobnie jak większość rzek europejskich z Renem na czele. We Włoszech spadł czerwony śnieg, a na Węgrzech brunatny. Latem w niektórych rejonach Ameryki i Chin pojawiły się zaspy, a jeziora skuł lód. W czerwcu dwie potężne burze śnieżne we wschodniej Kanadzie i Nowej Anglii doprowadziły do głodowej śmierci wielu ludzi. W mieście Quebec spadło niemal trzydzieści centymetrów śniegu, doszło do wymrożenia gleby i zniszczenia upraw. Zboże przemarzło, zwiędła kukurydza, klęska głodu sięgała od Moskwy do Nowego Jorku, a ceny żywności poszybowały w górę. Na przykład w Nowej Anglii cena za buszel niezbędnego do wykarmienia koni owsa podskoczyła z dwunastu centów na dziewięćdziesiąt dwa, zatem niemal ośmiokrotnie. Nie inaczej było w pozostałych krajach na półkuli północnej, gdzie śmiertelność z podobnych przyczyn wzrosła podwójnie.

Europa przeżyła to wszystko tym boleśniej, że właśnie lizała rany po wojnach napoleońskich. Choć Szwajcaria w nich nie uczestniczyła, to, splądrowana przez francuskie wojska, również dotkliwie odczuła anomalie wywołane erupcją Tambory, a z powodu licznych powodzi i niedoborów żywności, szczególnie we wschodniej części kraju, lato 1816 roku uznano za najgorsze w ciągu ostatnich 500 lat. Nie przeszkodziło to jednak licznym Anglikom i turystom z innych krajów szukać wypoczynku i wrażeń w Alpach, a szczególnie nad malowniczym Jeziorem Genewskim. Szalejące śnieżyce na przemian z uporczywymi deszczami uniemożliwiały wędrówki po górskich szlakach, cudzoziemcy szukali więc innych rozrywek.

Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy tych dwojga, gdyby nie działanie pozornie ślepych sił przyrody, które skrzyżowały ich drogi i przyczyniły się do spotkania w pobliżu malowniczej wioski Sécheron.

Jej nazwa brzmiała w uszach mężczyzny niemal jak Acheron, czyli po grecku Lament, jedna z pięciu rzek w Hadesie zwana Rzeką Smutku.

Co działoby się z nimi dalej, gdyby Oskar Voss Hauke nie poznał zdumiewająco odważnej, nietuzinkowej Angielki Mary Godwin? Gdyby nad światem nie zawisło widmo katastrofy, a ich umysły nie były zmącone zatrutą atmosferą i własnymi udrękami? Gdyby nie zetknęli się we właściwej chwili życiowego przełomu, gdyby oboje nie szukali bratniej duszy i zrozumienia wśród obcych? Gdyby Voss nie był tym, kim jest, być może pomyślałby, że odegrał w tym jakąś rolę nadal modny w wyższych sferach magnetyzm serca. Próżno dociekać. Ich spotkanie wydawało się nieuchronne i przyniosło im równie ważne skutki jak światu wybuch indyjskiego wulkanu.

 

 

 

 

Ulewa trwała tydzień. Słońce ani na moment nie przebijało się przez grubą warstwę chmur, a kiedy w końcu to nastąpiło, Mary mogła pomyśleć o od dawna upragnionym spacerze brzegiem jeziora. Ogromny dysk zawisł nad horyzontem jak okrwawiona tarcza zapowiadająca kolejne nieszczęścia. Dziwny był ten początek lata pozbawionego ciepła i przyjemnego wytchnienia. Słoneczny krąg emanował nikłym światłem, zabarwiając rdzawo snujące się nad taflą wody gęste, niezdrowe, jakby zatrute mgielne opary, było wciąż parno i duszno, ale nie zniechęciło to młodej damy.

Następnego dnia wstała skoro świt. Zostawiła malutkiego Williama w rękach krzepkiej i zawsze wesołej szwajcarskiej piastunki, Elise Duvillard, pod której czułą pieczą chorowity chłopczyk zaczął nabierać sił i rumieńców. Z prawdziwą ulgą uwolniła się też od towarzystwa przyrodniej siostry, Claire Clairmont, która dniami i nocami biedziła się nad manuskryptami uwielbianego Byrona. Pozostawione samym sobie kobiety skazane były na przymusową bezczynność i dojmującą nudę, toteż Mary z radością powitała możliwość samotnego spaceru. Nie obawiała się kłopotów ani żadnej napaści: w końcu to była Szwajcaria, a nie dzikie italskie ostępy czy zaułki londyńskiego East Endu. Wczesna pora sprzyjała bezpieczeństwu i unikaniu wścibskich oczu. W głębi duszy męczyła ją jedynie nieustanna troska o ukochanego mężczyznę, przemierzającego być może w tej chwili niebezpieczne górskie szlaki, nie miała bowiem pełnego zaufania do towarzyszącego mu sławnego przyjaciela. Starała się jednak przegonić owe natrętne myśli i swobodnie napawać się spokojnymi chwilami, jakich nie miała ostatnio zbyt wiele, próbując sprostać zadaniu postawionemu przez lorda Byrona.

O tak wczesnej porze nad jeziorem było niewielu spacerowiczów, jakby rezydujący na jego brzegach letnicy nadal nie ocknęli się z pogodowej udręki minionego tygodnia, podczas którego jedynym wybawieniem były: długi sen, lektura książek lub ciągnące się w nieskończoność konwersacje na mniej lub bardziej zajmujące tematy. Mary była z tego powodu kontenta, nie pragnęła w danej chwili niczyjego towarzystwa, szczególnie męskiego. Chciała poukładać sobie w głowie skomplikowane relacje z grupką dobrowolnych wygnańców: ukochanym Percym, ojcem ich dziecka, udającym w podróży jej męża; egzaltowaną Claire, nieprzytomnie zakochaną w Byronie, choć on traktował ją jak popychadło; a nawet nadskakującym jej bezustannie doktorem Polidorim, którego, co gorsza, musiała pielęgnować w boleści, gdy chcąc jej zaimponować, zeskoczył z dwuipółmetrowego ganku i zwichnął przy tym nogę. Do tego wyczynu namówił go ponoć demoniczny lord, a nierozważny młokos dał się nabrać i dopiero poniewczasie zdał sobie sprawę, jak bardzo się ośmieszył. Mężczyźni, pomyślała z nutką rozgoryczenia. Zawsze skupieni tylko na sobie i kolejnych zdobyczach, w których nigdy nie widzą ludzkiej istoty, za nic mając ich uczucia i wolę.

W zamyśleniu przewędrowała spory kawałek drogi, przeszła przez most w miejscu, w którym Rodan wpada do ogromnego jeziora, i ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że bezwiednie dotarła niemal na jego południowo-zachodni skraj. Dopiero teraz dostrzegła majaczącą niewyraźnie przez mglisty woal pochyloną sylwetkę mężczyzny. W pierwszej chwili chciała się cofnąć i zawrócić, by uniknąć niepożądanego spotkania, lecz zaraz potem zrozumiała, że czarno odziany mężczyzna nie schyla się, lecz chwieje i pada na ziemię. Usłyszała przy tym stłumione niemieckie przekleństwo…

Chwilka ulotna jak ruch motylego skrzydła wystarczyła, by uczynna z natury i wyczulona na cudzą krzywdę Mary podjęła błyskawiczną decyzję i pospieszyła z pomocą staruszkowi, który najwidoczniej potknął się na śliskich od niedawnych deszczów kamieniach. Zdecydowanym ruchem ujęła go za łokieć i pomogła wstać. Gdy mężczyzna uniósł twarz, by podziękować nieoczekiwanej samarytance, okazało się, że nie jest wcale tak stary, jak osądziła na pierwszy rzut oka. W istocie był mężem w średnim wieku, jakkolwiek wielce wychudłym, jak gdyby wycieńczonym wskutek trapiących go w długim życiu chorób. Blade, znużone oblicze żłobiły głębokie bruzdy zapewne znamionujące przeżyte cierpienia. Zarost utrzymany był niezbyt starannie, mimo to pociągła twarz, z resztkami dawnej urody, nie była wcale odpychająca. Oczy pałały jakąś gorączkową, niemal szaleńczą dzikością, co nieco strwożyło Mary, zaraz jednak ów płomień przygasł, ustępując miejsca niekłamanej wdzięczności i życzliwości.

 

 

Tego dnia Voss wyszedł na spacer zły, wściekły do tego stopnia, że miał ochotę cały czas zgrzytać zębami. Podobnie jak Mary zatopiony w ponurych myślach szedł, nie patrząc na drogę. Nieostrożne stąpnięcie na mokry kamień, który usunął mu się spod nóg, sprawiło, że potknął się i upadł, klnąc siarczyście pod nosem. Wsparty zaskakująco silną dłonią niespodziewanej wybawicielki dźwignął się, dopomagając sobie laską. Gdy spojrzał w twarz nieznajomej, zamarł jak rażony gromem. Młoda kobieta, widziana pod słońce, wyglądała całkiem jak utracona przed laty Klaudia, jego „czarowna księżniczka”…

Jakaś część świadomości mówiła mu, że to jedynie złudzenie optyczne, druga syczała, że popadł w zupełny obłęd. Zamrugał i widziadło zniknęło.

Przy bliższym wejrzeniu twarz tej osóbki nie przypominała jego młodzieńczej miłości, choć była równie urocza i powabna. Zupełnie inna fryzura i modna empirowa suknia z wzorzystego muślinu zdobiły wiotką, delikatną, lecz zarazem mocną sylwetkę. Wyraz twarzy i cała postawa świadczyły, że ma do czynienia z damą odważną i świadomą swoich czynów. W oczach jej nie znalazł wyniosłości, zwykle maskującej lęk przed obcym mężczyzną, zobaczył jedynie dobroć, ale także swego rodzaju zadziorną niepokorność. Źrenice skrzyły się dziwną grą namiętności i inteligencji. Najwyraźniej wyrok losu postawił na jego drodze zaiste niezwykłą postać, której przyszła rola była jeszcze dlań niejasna, gdyż mimo niezaprzeczalnej urody nie budziła w nim pożądania, tylko ciekawość. Nie sprawiała zresztą wrażenia kobiety, którą łatwo uwieść, wyczuwał przy tym jakimś szóstym zmysłem, że kocha kogoś i to z wzajemnością. Z jej wyglądu i zachowania wywnioskował także, iż jest jedną z tych dumnych, niezależnych Angielek (było dla niego oczywiste, że to Angielka, choć nie odezwała się jeszcze ani słowem, skoro w okolicy roiło się od jej rodaków), będących obiektem niemiłosiernych salonowych plotek, ale dla mądrych ludzi upragnioną i zaszczytną znajomością.

Voss natychmiast się opanował, przybierając postawę wyratowanego z opresji dżentelmena.

– Dziękuję za pomoc, madame – wychrypiał w końcu nienaganną angielszczyzną, lecz wrażliwe ucho Mary wychwyciło obcy, chyba niemiecki akcent, choć nie tak twardy, jak zdarzało jej się słyszeć podczas podróży. – Zapewniam jednak, że nic mi się nie stało i dalej pójdę o własnych siłach – dodał, delikatnie uwalniając łokieć.

Mary dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zdecydowanie zbyt długo, dłużej niż wymagałyby dobre obyczaje, ściskała rękę nieznanego mężczyzny. Cofnęła gwałtownie dłoń, oblewając się pąsem. Nigdy jeszcze nie zachowała się w taki sposób. Czyżby ten starszy, niezbyt powabny, lecz zagadkowy mężczyzna krył w sobie jakąś tajemną moc przyciągającą doń innych ludzi?

– Niefortunny upadek może być groźniejszy, niż się początkowo wydaje – mruknęła, zerkając skonfundowana na mokre głazy. – Mogę wiedzieć, komu pomogłam?

– Przepraszam, że jeszcze się nie przedstawiłem – odparł uprzejmie Voss, zdejmując szerokoskrzydły kapelusz i zerkając na nią spod oka. – Johann Sigismund Elsholtz – przedstawił się używanym ostatnio mianem. – A czy mogę poznać imię swej wybawczyni?

– Mary Godwin – zrewanżowała się, wznosząc głowę dziwnie wyzywającym gestem, jakby spodziewała się natychmiastowego ataku lub potępienia.

Voss nie dał po sobie poznać, lecz w mig się zorientował, z kim ma do czynienia. Przypadek sprawił, że spotkał się oko w oko z osławioną „awanturnicą”, która opuściła dom rodzinny i kraj, by włóczyć się po Europie, żyjąc bez ślubu z młodym, zbuntowanym poetą, któremu urodziła już potomstwo. Towarzystwo, w jakim oboje obecnie przebywali, również było owiane atmosferą skandalu. Turyści angielscy rezydujący w jego hotelu, zwłaszcza turystki, nie potrafiły o tym gronie mówić inaczej, niż zachłystując się oburzeniem, podszytym jednak, jak zauważył Voss, pewnego rodzaju zawistną ekscytacją, z jaką zwykle traktuje się sławnych ludzi przekraczających uznane normy.

– Przypuszczałem, że jest pani Angielką – powiedział, byle tylko coś powiedzieć.

– A ja, że pan jest Niemcem – odparła zuchwale, nie wiedząc, jaki charakter ma jego uwaga: komplementu czy też zniewagi.

– W istocie, jestem nim, ale tylko w połowie. Urodziłem się na wschodnich rubieżach Królestwa Prus – potwierdził jej obserwacje. – W prowincji Schlesien.

Teraz, gdy mówił spokojnie i bez chrypki, głos tego człowieka wydał się Mary dziwnie znajomy, jakby gdzieś już go słyszała… Znajome było nawet rzucone przy upadku przekleństwo… Tylko gdzie i kiedy to mogło być? Wytężała pamięć, jak na razie daremnie.

– Gdzie pan się zatrzymał? – drążyła, chcąc dowiedzieć się więcej o zagadkowym jegomościu. – Może trzeba sprowadzić dla pana powóz? Lub wezwać łódkę?

– W pensjonacie zwanym coraz powszechniej z powodu zjeżdżających doń tłumnie pani rodaków Hôtel d’Angleterre – poinformował. – Zapewniam raz jeszcze, że nic mi nie jest i że dzięki tej lasce bez żadnego problemu dotrę tam na piechotę – dodał, wznosząc rączkę z lisią główką.

– Ach! Hôtel de Sécheron! – podchwyciła rozpromieniona Mary. – Ja również w nim mieszkałam, ale później, zmęczeni hotelowym gwarem, przeprowadziliśmy się z mężem na drugi brzeg jeziora…

„Z mężem?”, powtórzył w myślach Voss, mimo woli uśmiechając się pod wąsem.

– Są państwo gośćmi lorda Byrona? – wtrącił bezceremonialnie.

Uniosła brwi i spojrzała nań przenikliwie, czujna, lecz wcale niestropiona.

– A zatem wie pan, kim jestem – stwierdziła raczej, niż zapytała. – Nie, nie mieszkamy w Villa Belle Rive – zaprzeczyła – czy też, jak ją nazwał Byron: Diodati. Ja i Percy zamieszkaliśmy w pobliskim Maison Chapuis, toteż jesteśmy u niego częstymi gośćmi… – Urwała nagle, jakby zorientowała się, że powiedziała zbyt wiele. – Ponoć spędził w niej jakiś czas zaprzyjaźniony z Diodatim John Milton – dorzuciła, zręcznie zmieniając temat. – Wie pan, ten od Raju utraconego…

Odpowiednie lokum dla upadłych aniołów, skonstatował Voss w myślach z nutką cynicznej melancholii.

– Ależ znam oczywiście ten wspaniały poemat, jeszcze za młodu czytałem pełen zachwytów – podjął z estymą. – Pewien dobrze zorientowany miejscowy mówił mi jednak, że nie jest to prawdą, willę bowiem zbudowano już po śmierci Miltona.

– Nawet jeśli to tylko legenda – odparła lekko nadąsana, że popsuł jej piękną iluzję niepotrzebnym mędrkowaniem – dom jest wspaniały, tchnie tajemniczą, niesamowitą atmosferą…

– Chyba także ze względu na mieszkańców – zauważył niby od niechcenia, zerkając na nią z ukosa.

– Se non è vero, è ben trovato* – podsumowała z przekornym błyskiem w oku tonem ucinającym dyskusję na ten temat i natychmiast przeszła do kontrofensywy: – A skoro mieszka pan już jakiś czas w Sécheron, być może byliśmy sąsiadami, może nawet mijaliśmy się na schodach, korytarzach lub w głównym wejściu, nie zdając sobie z tego sprawy, bo w wytwornym towarzystwie nie wypada natarczywie przyglądać się nieznajomym – podjęła, znów przewiercając go badawczym spojrzeniem.

To zapewne w hotelu słyszała jego głos. Tak, to musiało być tam. Ale w jakich okolicznościach?

– Niewykluczone, choć na pewno bym panią zapamiętał – odparł, skłaniając z kurtuazją mocno już posiwiałą głowę. – Rzadko opuszczam swój pokój, ale nie sposób nie słyszeć nieustannych plotek o „lidze występku” Byrona. Kiedy pierwszy raz zajechał do Sécheron swoim niesamowitym powozem… Wie pani jakim.

Mary skinęła głową. Wzorowany był na wojennej karocy Napoleona, z cesarskim herbem i czterema świecznikami w rogach. Cały hotel aż huczał, jakby sam Bonaparte uciekł właśnie z Wyspy Świętej Heleny.

– Do dzisiaj o tym opowiadają, podobnie jak o jego obwożonej wszędzie menażerii: psach, kotach, małpach i oswojonych ptakach drapieżnych.

– Wędrowny cyrk – podjęła Mary z nieco kwaśnym uśmieszkiem. – Czasem myślę, że my także jesteśmy częścią jego publicznych popisów. W zależności od humorów George’a Gordona jesteśmy woltyżerami albo klaunami…

– Tego nie wiem – zastrzegł ostrożnie Voss. – W każdym razie wybryki jego lordowskiej mości są jeszcze teraz, kilka tygodni po jego przeprowadzce na drugi brzeg jeziora, na ustach wszystkich. Obecnie główny żer dla plotek i spekulacji stanowi luneta.

– Luneta? – spytała, unosząc wysoko brwi.

– Właściciel hotelu, monsieur Dejean, ustawił lunetę, by żądni sensacji klienci mogli obserwować przez nią „willę Diodati” i mieli pożywkę do kolejnych plotek i spekulacji – wyjaśnił. – A cokolwiek przez tę lunetę zobaczą, natychmiast obiega cały hotel. Trudno od tego uciec, skoro wszyscy na każdym kroku i o każdej porze omawiają i komentują to, co widzieli.

– Podłość głęboko zakorzeniona jest w ludzkich sercach – oceniła i zacisnęła usta. – Czegoś takiego jednak się nie spodziewałam. I co wypatrzyli ostatnio przez tę ich lunetę?

– Na przykład wczoraj, gdy tylko się rozpogodziło, dostrzegli, że wokół willi rozwieszono tajemnicze płachty i niemal wszyscy głośno się zastanawiali, po co je rozpostarto i jakie bezeceństwa za nimi się wyprawiają, skoro trzeba je ukrywać przed wzrokiem porządnych ludzi – poinformował z krzywym uśmieszkiem.

– Płachty? Jakie płachty…? – Mary w pierwszej chwili zmarszczyła brwi, ale zaraz poweselała. – Ach tak! Wietrząca się pościel! Szanowny panie, to były zwykłe prześcieradła. Nawet tacy szaleni grzesznicy jak lord Byron muszą czasami zmienić posłanie.

– Naturalnie – przytaknął układnie Voss. – Tyle że nawet zwykłe prześcieradła rozwieszone wokół domu będącego symbolem rozpusty i zepsucia nabierają w oczach ludzi jakiegoś niezwykłego znaczenia – dorzucił z odcieniem ironii.

– Zapewne uważają, że cnotliwy człowiek nie musi prać prześcieradeł – podjęła rozbawiona.

Voss ani się spostrzegł, jak zagadani uszli spory kawał drogi w kierunku Sécheron, zachowując się niczym starzy znajomi, których dobrym prawem jest przebywanie sam na sam. Młoda dama postanowiła jednak odprowadzić starszego mężczyznę do hotelu, nie dbając o ludzką obmowę.

Już na początku przechadzki spostrzegła, iż tajemniczy pan Elsholtz nieznacznie utyka na jedną nogę, podobnie jak Byron („Bo ma diable kopyto”, jak powiedziała kiedyś o nim rozżalona Claire). Uznała, że podczas upadku musiał doznać lekkiej kontuzji, ale jak każdy dżentelmen nie chce obarczać ledwie poznanej osoby swoim cierpieniem i udaje, że nic się nie stało. Mężczyźni niechętnie przyznają się do potknięć i urazów przed kobietami, chcą bowiem być idealni w ich oczach, przemknęło jej przez głowę, a to nam, kobietom, zarzucają próżność.

Wędrowali w stronę hotelu, nie spiesząc się zbytnio i odpoczywając co jakiś czas, konwersując przy tym jak najlepsi przyjaciele. Rozmowa dotyczyła nie tylko pogody, choć pogoda była istotnym punktem wyjścia. Mary skarżyła się na zimno i nieustanne deszcze, wyrażając przy tym troskę o zdrowie synka.

– Zupełnie jakby tegoroczne lato chciało od razu stać się jesienią – stwierdziła ze smutkiem. – Proszę spojrzeć na to zamglone, ceglastej barwy słońce, wygląda jak chore, jakby gorączkowało…

Voss przypomniał sobie doniesienia z różnych zakątków świata, które czytał w prasie, i opowiedział jej o licznych anomaliach pogodowych, wiązanych przez uczonych z zeszłoroczną erupcją wulkanu Tambora. Potem rozmowa przeszła gładko do ogólnej wymiany poglądów na temat najnowszych zdobyczy nauki i medycyny, po czym jakoś tak od słowa do słowa przeszli do teorii umowy społecznej Rousseau i Locke’a. Mary poznała je w dzieciństwie dzięki staraniom ojca, który czynił z niej małą sawantkę, wzbudzając podziw otoczenia.

– Ojciec uświadomił mi, że to właśnie porządek społeczny wypacza ludzką naturę – opowiadała ze swadą. – O ileż szczęśliwsi i prostsi byliby ludzie uwolnieni z pęt konwenansów! Największym nieszczęściem ludzkości jest niewola, zniewalanie słabszych przez silniejszych – stwierdziła z przekonaniem przy milczącej akceptacji rozmówcy.

W naturalny sposób rozmowa zeszła więc na prawa kobiet i kwestię zniesienia niewolnictwa.

– To właśnie Locke twierdził, że istoty tego samego gatunku powinny być sobie równe – mówiła dalej z zapałem. – A czyż kobiety i Murzyni nie są ludźmi? Pisał też, iż mąż nie powinien mieć więcej władzy nad żoną, niż ona ma nad nim. A iluż mężczyzn, mając władzę nad słabszymi fizycznie albo społecznie istotami, zmienia się w okrutnych tyranów? – rzuciła w przestrzeń pytanie, domyślając się odpowiedzi interlokutora.

– Bardzo wielu – zgodził się z westchnieniem Voss. – Uzyskawszy od społeczeństwa przewagę nad innymi i swoistą bezkarność, niestety wykorzystują je w niecnych celach lub dla zaspokojenia egoistycznych ambicji. – Zamilkł, zacisnął powieki. Mary odniosła wrażenie, jakby zatopił się we wspomnieniach, ale mężczyzna po chwili podjął: – I mój ojciec, choć zazwyczaj człek łagodnej natury, bywał domowym tyranem, dlatego dobrze panią rozumiem. Sam także nie jestem bez winy, bo wprawdzie uniknąłem okowów małżeńskich, lecz zdarzało mi się wykorzystywać ludzi ode mnie zależnych – wyznał ze skruchą, myśląc głównie o Andreasie.

– Mój ojciec jest wspaniałym człowiekiem, ale też nie bezgrzesznym – podjęła ożywiona Mary. – Choć dobrze traktował mnie i moje rodzeństwo, zdarzało mu się nas tyranizować, a niedawno, nie mogąc zaakceptować mojego związku z Shelleyem, wyrzekł się mnie. To jednak nie wasza wina, mężczyźni – perorowała, jakby była na jakimś wiecu. – Tak zostaliście wychowani przez niesprawiedliwie ukształtowane społeczeństwo. Dlatego obalenie tyranii jest obowiązkiem całej ludzkości, a rząd, który nie chroni wolności obywateli, nie ma prawa im przewodzić.

– W pełni się z panią zgadzam – odparł pan Elsholtz. – Choć wiem, że podobne poglądy głosiła pani matka, niestrudzona bojowniczka o prawa kobiet, nie sądziłem jednak, że i pani będzie tak radykalna.

– A to czemu? – zaperzyła się lekko Mary.

– Ostatecznie wiele pani poświęciła dla ukochanego mężczyzny, oddając mu się bez reszty – zasugerował, ostrożnie ważąc słowa. – Gdzie tu miejsce na kobiecą wolność?

– Mylnie pan ocenia mój związek z Shelleyem – zareplikowała, kręcąc gwałtownie głową, aż spiralne loki zawirowały na skroniach. – Od samego początku ustaliliśmy, że będziemy żyć razem jako równi sobie ludzie. Nie jestem więc jego ofiarą czy „niewolnicą miłości”, jak chciałyby mnie widzieć londyńskie plotkary… To swoją drogą znamienne – dodała, tknięta nagłą myślą – że gdybym głosiła podobne poglądy, będąc mężczyzną, na przykład zbuntowanym studentem Oksfordu, nie byłby pan pewnie tak zaskoczony ostrością moich sądów ani też nimi zgorszony, złożyłby je pan na karb młodzieńczego zapału.

– Chyba nie sądzi pani, że jestem tak stronniczy i ograniczony? – odparł z lekką urazą. – Zapewniam, że podczas moich podróży widziałem wiele niezwykłych zjawisk, rzeczy i słyszałem najdziwniejsze poglądy. Niewiele może mnie już zadziwić na tym świecie.

– A jednak traktuje pan moje słowa z pewną dezynwolturą, bo wypowiedziała je kobieta – upierała się w polemicznym ferworze. – Dla was kobieta powinna przede wszystkim rodzić dzieci, a kiedy już nie jest w stanie, ma szydełkować przy kominku. Wy, mężczyźni, możecie swobodnie studiować, zdobywać wiedzę na najlepszych uczelniach i podróżować po świecie sami lub z grupą wiernych druhów i nikt się tym nie gorszy. Gdy to samo robi młoda kobieta, od razu jest potępiona i traktowana jak wynaturzenie. Zazdroszczę mężczyznom, że mogą swobodnie wypływać na nieznane morza świata i nauki. Popłynąć, dokąd zechcą, choćby na biegun północny – dodała z rozmarzeniem, przymykając oczy, jakby w wyobraźni ujrzała siebie na czele podobnej wyprawy.

– Zdobycie bieguna to chyba jeszcze dosyć odległa perspektywa – stwierdził sceptycznie Voss. – Niewiele się zmieniło od czasów Willoughby’ego i Barentsa. Żaden kraj nie ma odpowiednio wyposażonych statków, aby się na coś takiego poważyć. Nie znalazł się też jeszcze śmiałek, który…

– I znów się pan myli – zaprzeczyła z triumfem. – Rząd mego kraju wyznaczył pięć tysięcy funtów nagrody dla tego, komu uda się przepłynąć osiemdziesiąty równoleżnik i dotrzeć jak najdalej na północ. Przed wyjazdem czytałam, że niejaki porucznik William Parry oświadczył, iż taka wyprawa jest jego życiową ambicją i już wkrótce zacznie zbierać fundusze na dwa żaglowce, by udać się w ową podróż. Nauka nie zna granic, tak samo jak ludzka odwaga.

– Anglia jak zawsze w awangardzie narodów – odparł z szacunkiem Voss. – Wyznaję, iż w dzieciństwie sam marzyłem, jak chyba każdy chłopiec, o dalekich wyprawach i rozczytywałem się w opowieściach o podróżnikach. Szczególnie pasjonowały mnie relacje o tych, którzy mieli dotrzeć do północnych wód Oceanu Spokojnego przez morze oblewające biegun, choć nie wiedziałem, ile w nich prawdy, a ile żeglarskich legend. Jak pani widzi, temat i mnie nie jest obcy. Niestety życie zweryfikowało dziecięce plany i wybrałem inną drogę – zakończył, zasępiwszy się nieco. Czoło przecięła mu pionowa zmarszczka, gorzkie bruzdy na policzkach pogłębiły się, jakby słowa te przywołały bolesne wspomnienia.

– Ciekawa jestem jaką? – spytała dość nieśmiało, nie chcąc być nietaktowna wobec dopiero co poznanego mężczyzny.

Voss przyjrzał się jej uważnie. Musiał przyznać, że młoda dama zaimponowała mu odwagą, oczarowała nie tylko urodą, ale też intelektem. Jako gorliwa zwolenniczka nauki byłaby dlań bratnią duszą, choć w pewnym momencie wspomniała także, iż wiedza źle spożytkowana może przynieść ludzkości więcej złego niźli dobrego. Nie była więc bezkrytyczną optymistką, co jeszcze lepiej o niej świadczyło.

– Opowiem pani o tym przy następnym spotkaniu – oznajmił z przebiegłym uśmiechem. – Może spotkamy się jutro w tym samym miejscu i o tej samej porze co dzisiaj, jeśli oczywiście pogoda znów się nie zepsuje.

– Chętnie – odpowiedziała po prostu, bez wahania i zbędnych ceregieli.

Ją także zainteresował nowo poznany człowiek, spodobały jej się przenikliwość jego umysłu, wiedza i oczytanie, ale nade wszystko spowijająca go aura tajemnicy. To ona sprawiała, że wydawał się jeszcze bardziej intrygujący. Sama się sobie dziwiła, jak silny magnetyczny wpływ wywarł na nią, zazwyczaj milczącą i zamkniętą w sobie. W myślach uznała też, że nie spocznie, dopóki nie rozwikła zagadki wcześniejszego „spotkania” z nieznajomym, a raczej jego głosem.

Znaleźli się już w pobliżu hotelu, a choć zatrzymali się w bezpiecznej, zdawałoby się, odległości, ich nadejście nie pozostało niezauważone. Pokojówka niosąca kosz z bielizną stanęła na ich widok jak wryta, po czym uciekła do środka. Natychmiast na hotelowym tarasie rozległy się ożywione głosy, gorączkowe szepty, podniecone chichoty… Vossowi zdało się, iż w jednym z okien błysnęło szkło sławetnej lunety.

– Czy wezwać dla pani powóz, droga Mary? – zapytał skwapliwie, starając się osłonić własną piersią wiotką kobiecą sylwetkę przed wścibskimi spojrzeniami.

– Lepiej wynająć łódź – stwierdziła bez namysłu, wzruszając ramionami. – Szybciej zniknę rodakom z oczu.

Poszli zatem na pobliską przystań, by wynająć łódkę. Chociaż Voss wiedział już, że Mary nic sobie nie robi z konwenansów i nie obchodzą jej złośliwe języki, coś jednak go wciąż nurtowało i w końcu zmusiło, by spytać:

– A czy pani… przyjaciele poeci nie będą mieli nic przeciwko temu, że opuszcza ich pani na tak długo?

– Nie zauważą tego – odparła chłodno, zapatrzona w toń jeziora. – Korzystając z ładnej pogody, Shelley i Byron wyruszyli wczoraj na pielgrzymkę śladami Rousseau. Choć wielki filozof mylił się w kwestii kobiet, obaj uważają go za jednego z największych piewców wolności. Nie wrócą wcześniej niż za jakiś tydzień, będziemy więc mieli sporo czasu na rozmowy. O mnie nawet nie pomyśleli… Typowe. Zdaje się zresztą, że jego lordowską mość z całego naszego grona fascynuje najbardziej Percy.

Ponieważ unikała wzroku rozmówcy i siliła się na jak najbardziej beznamiętny ton, trudno było orzec, co bardziej przez nią przemawiało: zazdrość o ukochanego czy zwykłe rozczarowanie.

 

 

 

 

* Z wł. „jeżeli to nieprawdziwe, to przynajmniej dobrze wymyślone”; słowa Giordana Bruna.

 

 

Gdy spotkali się następnego dnia w umówionym miejscu, Mary była nieco mniej rozmowna, jakby oczekiwała, że tym razem Voss podejmie główny nurt konwersacji. Wydawała się bledsza niż wczoraj i dziwnie markotna, a przy tym sprawiała wrażenie nieobecnej duchem, jakby błądziła myślami gdzie indziej. Zapytana o przyczynę strapienia, poskarżyła się, że długo nie mogła zasnąć i boli ją głowa od ciągłego myślenia o wyzwaniu, jakie niedawno Byron rzucił swoim gościom.

– Jakież to wyzwanie? – zainteresował się mężczyzna.

– Zapewne pamięta pan tę straszną noc sprzed kilku dni. Niezwykle burzliwą noc połączoną z rzęsistą ulewą – wyjaśniła. – Nawałnica sprawiła, że nie mogłam z Percym wrócić do naszego domu, pozostaliśmy więc „uwięzieni” w willi Diodati. Grzaliśmy przemarznięte dłonie przy kominku, szukając tematów, które rozproszyłyby doskwierającą wszystkim nudę. W pewnym momencie mężczyźni zaczęli dyskutować o eksperymentach doktora Darwina i teoriach doktora Lawrence’a, którego poznałam osobiście, gdy Shelley leczył się u niego na płuca. Być może słyszał pan o nim?

Voss wykonał nieokreślony gest, mogący być równie dobrze potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem.

– Według niego organizm ludzki – ciągnęła – jest czymś na kształt materialnej maszyny, która funkcjonuje sprawnie przy odpowiednim połączeniu części składowych. Omawiali także poglądy de la Mettriego, dla którego człowiek jest li tylko cielesnym mechanizmem z materialną duszą, stworzonym przez niedocieczonego boskiego zegarmistrza. Doktor Polidori powiedział, że uważa, iż człowiek jest szczególnego rodzaju zegarem nakręconym przez rodziców, który działa dobrze, póki gładko kręcą się wszystkie jego trybiki, kuranty dowcipu dzwonią na czas i zaśpiewa radośnie kukułka. Jego żart nie rozbawił jak zwykle nikogo, a Shelley wymamrotał, że porównanie człowieka do zegara z kukułką jest po prostu niesmaczne, albowiem duch ludzki wynosi go ponad materialne poziomy.

Voss słuchał wyrozumiale tych doskonale znanych mu wywodów, pozwalając młodej damie popisać się erudycją.

– Wtedy George opowiedział nam o eksperymencie, jaki przeprowadził jakieś trzynaście lat temu siostrzeniec Galvaniego, Giovanni Aldini. Mianowicie podłączył ogniwo Volty do ciała niejakiego Thomasa Forstera, mordercy powieszonego w londyńskim Newgate. Publiczny pokaz odbył się w Królewskim Kolegium Chirurgów, a jego wynik okazał się zdumiewający, by nie rzec porażający: trup drgnął, mięśnie twarzy napięły się, rozwarło się jedno oko, a prawa dłoń zacisnęła się w kułak…

Urwała nagle, widząc reakcję, jaką wywołała u jej towarzysza przytoczona opowieść: zadrżał na całym ciele, jakby także poraził go prąd, zacisnął spazmatycznie usta, jego dłonie zwinęły się w pięści, a w oczach błysnęła znana już jej dzikość.

– Co panu? – spytała zaniepokojona. – Noga nadal dokucza?

– Nie, to nic – zapewnił, opanowując się szybko znacznym wysiłkiem woli. – Miewam czasem takie nerwowe tiki, proszę się nimi nie przejmować. Żyjemy przecież w trudnych, nerwowych czasach… I co działo się dalej tego wieczoru? – zachęcił, by kontynuowała swą historię.

– Shelleya ogromnie zajęła idea życiodajnego instrumentu, który mógłby tchnąć iskrę życia w martwe ciało – podjęła nieco drżącym głosem. – Spoglądał przy tym na mnie współczująco, mając na myśli naszą zmarłą córeczkę. Ja taktownie milczałam, tym bardziej że smutek dławił mi gardło, aż w końcu się rozpłakałam. Widząc moje wzruszenie, Byron uznał temat za wyczerpany, choć panowie i tak wrócili do niego dwa dni później, roztrząsając go ponownie i jeszcze bardziej szczegółowo. George Gordon sięgnął na półkę po Fantasmagorie, zbiór niemieckich nowel o duchach, upiorach i innych nadprzyrodzonych fenomenach, który kupił gdzieś w Genewie. Jak pan wie, tego typu historie obecnie są à la mode…

– Owszem – przyznał Voss z pobłażliwym uśmieszkiem – mają wielkie wzięcie, mimo że są całkowicie sprzeczne z nauką.

– Paradoks naszych czasów – zauważyła uczenie Mary. – Madame de Staël pisała, że wielu pisarzy niemieckich układało opowieści o upiorach i wiedźmach, mniemając, iż w owych zmyśleniach jest więcej natchnienia niż w opisach życia codziennego. Byron uważa podobnie, Shelley również, choć nie bez zastrzeżeń. Od północnej grozy woli słoneczną Grecję, bo zamyśla napisać dramat liryczny o Prometeuszu. Odczytaliśmy głośno na przemian parę nowel, od których dreszcze biegały po plecach, i zgodnie uznaliśmy je za dosyć przerażające. Sine światła błyskawic i wycie wichury za oknem pogłębiały odczucie niesamowitości, jakby były sygnałami z tamtego świata. Nagle jednak wiecznie nienasycony Byron odrzucił książkę w kąt ze zniecierpliwieniem i oznajmił, że pragnie czegoś nowego i naprawdę strasznego. Jakby w natchnieniu zaproponował, żeby każde z nas napisało podobną opowieść. Pomysł bardzo się wszystkim spodobał, zwłaszcza Polidoriemu, który entuzjastycznie zareagował na temat wampiryzmu, jaki mimochodem poruszył jego chlebodawca, ale we mnie wywołał mieszane odczucia. Nie byłam pewna, czy mam prawo mierzyć się z tak wielkimi poetami. Parę dni później obaj ruszyli szukać natchnienia na łonie przyrody, nieszczęsny italski doktor wciąż męczy się nad swoją nowelą, ja zaś nadal nie mam konkretnego pomysłu – wyznała stropiona. – Zaczęłam wprawdzie coś pisać, ale to ciągle nie to…

Zapadło milczenie, przerywane jedynie śpiewem ptaków i nawoływaniami żeglarzy pływających po jeziorze.

Voss długo namyślał się nad odpowiedzią. W głębi duszy nabrzmiewała pokusa, by dopomóc młodej damie, opowiadając jej swoje dzieje. Z jednej strony chciał jej podsunąć temat wybornie nadający się do noweli grozy, z drugiej chciał też zrzucić ze swych barków choćby część nękających go od dawna wyrzutów sumienia, skoro goniąc za sławą i sukcesem w badaniach naukowych, skrzywdził wielu ludzi, również tych, których kochał i cenił. Starał się oprzeć owej pokusie, wiedząc, że przedstawiając tak śmiałą i nieprawdopodobną historię, ryzykuje, iż narazi się na ośmieszenie, ale pragnienie oczyszczającej spowiedzi okazało się nazbyt silne.

– Wielu uczonych, zwłaszcza medyków, natrafiało w swej praktyce na niesamowite przypadki, które nie zawsze znajdowały racjonalne wytłumaczenie – zaczął ostrożnie. – Wspomniała pani o teoriach, a nawet praktycznych próbach ożywiania za pomocą specjalnej aparatury… Mówiła też pani o zmarłym dziecku – podjął po chwili. – Czyż może być większy cios dla młodej matki niż śmierć pierworodnej latorośli? Może spróbowałaby pani podzielić się tym bólem?

– Nie wiem, czy jest rzeczą szlachetną sprzedawać najintymniejsze uczucia – odparła nieprzekonana, kręcąc głową i wzdychając.

– Rozumiem, że trudno jest czerpać z tak bolesnych przeżyć, by je potem z zimną krwią przelać na papier, ale artyści często tak robią. Wielu pisało treny albo elegie po śmierci bliskiej osoby. Być może właśnie to przynosiło im ukojenie – zasugerował z emfazą.

– Tak, podobnie mówi Byron, że prawdziwy poeta publicznie rodzi swe dzieło w bólach, niczym królowa matka na oczach całego dworu – rzekła w zadumie Mary. – Dla mnie bardziej przypomina uliczną dziewkę albo kramarza, którzy wystawiają wszystko, co mają, na sprzedaż… Ja chyba jednak nie jestem jeszcze na to gotowa. Brak mi nonszalanckiej brawury Byrona, czy niefrasobliwej szczerości Percy’ego. Choć przyznaję, że mam w głowie pewną luźną inspirację, zaledwie zarys – wyznała, popatrując na niego spod rzęs.

– Czego dotyczy?

– Od śmierci córeczki prześladuje mnie koszmarny sen – mówiła powoli, z trudem. – Widzę moje martwe dzieciątko, sztywne i sine, jakby zamarznięte. Ja i Percy nacieramy je brandy przy kominku, a wówczas ożywa… To byłoby jeszcze pół biedy, ale ostatnio, po tamtej burzliwej nocy, zdaje mi się, jakby dziecięcy trupek pozszywany był z różnych, niepasujących do siebie kawałków ciała, i to jest naprawdę straszne…

Kiedy relacjonowała swój senny koszmar, nie umknęło jej uwagi, że przy słowie „pozszywany” słuchacz lekko się wzdrygnął, a po wychudłej, zmęczonej twarzy przemknął cień, jak szczupak po dnie jeziora.

Voss istotnie zadrżał na dźwięk tego słowa, czując przypływ paniki. Przypomniał sobie gwałtowną sprzeczkę, do jakiej doszło w hotelu parę tygodni temu z tym obmierzłym potworem, który ściga go i nachodzi zdecydowanie zbyt często. Czyżby młoda dama była jej mimowolnym świadkiem? Może teraz próbuje dyskretnie pociągnąć go za język, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej? Po chwili uspokoił się jednak, gdyż rozsądek podpowiedział mu, że to raczej mało prawdopodobne, a gdyby nawet Mary słyszała tamtą ostrą wymianę zdań, niczego by z niej nie pojęła, nie znając niemieckiego ani fachowej terminologii medycznej. Odetchnął z wyraźną ulgą i pragnąc czym prędzej zmienić temat, odpowiedział spokojnie, acz nieco chrapliwym głosem:

– Obiecałem pani wczoraj, że opowiem jej o mym życiu i o tym, czym się zajmowałem. Jak się pani zapewne już domyśliła, droga Mary, doświadczyłem wielkich, niewyobrażalnych wręcz cierpień. Przysiągłem sobie niegdyś, że pamięć o tych potwornościach przepadnie wraz ze mną, pani jednak udało się zmienić moje postanowienie. Czy chce pani mnie wysłuchać?

– Ogromnie mnie pan zaintrygował.

– Zacznę banalnie, jak zaczyna się zwykle autobiografię: urodziłem się we Frankensteinie, niewiel…

– W tym zamku? – Usłyszawszy znajomą nazwę, Mary wyraźnie się ożywiła. – Siedzibie szalonego alchemika Johanna Konrada Dippla, który używał poćwiartowanych ciał zwierząt i ludzi do eksperymentów i gotował je w wielkich słojach? – Objęła się ramionami, jakby nagle poczuła chłód. – Wraz z Percym i Claire, moją przyrodnią siostrą, podziwiałam ponure ruiny tego zamczyska, gdy przed dwoma laty płynęliśmy barką po Renie… Cóż za przerażające miejsce! Już sama jego nazwa nadawałaby się na tytuł gotyckiego romansu. Ale przecież Dippel za te bezbożne praktyki został z niego wygnany w ubiegłym stuleciu? Nie sądziłam, że jest pan aż tak wiekowy! – dodała półżartem. – To jakiś pański przodek? – dopytywała się z zaciekawieniem, zapominając na chwilę o własnych zmartwieniach.

– Ależ nie – sprostował Voss z wyrozumiałym, acz nieco krzywym uśmiechem. – Nie chodzi o zamek obłąkanego Dippla, lecz o niewielką miejscowość o tej samej nazwie w odległej prowincji Schlesien.

– Ach, prawda – przyznała ze skruchą. – Przepraszam, zapomniałam, że już pan o tym wspominał.

– Ta miejscowość – podjął po chwili Voss – dwa wieki temu stała się sławna, czy może lepiej rzec osławiona, z powodu tak zwanej „afery grabarzy”. Może pani o niej słyszała albo czytała?

Mary zastanowiła się chwilę, marszcząc czoło, potem jednak pokręciła głową.

– Grabarze, niczym hieny cmentarne, wykradali zwłoki zmarłych podczas zarazy i sporządzali z nich trujący proszek – poinformował dość sucho, rzeczowo. – Rozsypywali go ponoć na progach domów, smarowali nim klamki i kołatki, przez co zmarło wielu kolejnych ludzi, a ich domy zostały obrabowane. Okoliczny lud opowiadał o innych okropieństwach, na przykład pożeraniu płodów wyrwanych z łon martwych matek rzekomo na cześć szatana, lecz nie daję temu wiary. Niewykluczone natomiast, że sprzedawali też zwłoki medykom do zakazanych sekcji – zasugerował, ściszając głos i obserwując rozmówczynię spod zmrużonych powiek.

Zadrżała na całym ciele i zrobiła ruch, jakby się chciała przeżegnać, lecz w ostatniej chwili się powstrzymała.

– Cóż za niezwykły zbieg okoliczności – wyszeptała wstrząśnięta. – Oba te miejsca mają związek z zakazanymi doświadczeniami na ludzkich zwłokach. Jakby ciążyło nad nimi jakieś fatum…

– Albo niepohamowana ludzka zachłanność – dokończył zgryźliwie. – Zarówno Dippel, jak i owi nieszczęśni grabarze liczyli na spore zyski. Opowiedział mi tę historię ojciec, który był z wykształcenia medykiem. Ja również postanowiłem skończyć studia lekarskie.

– W Ingolstadt? – wtrąciła domyślnie.

– Skąd taka myśl? – spytał dosyć ozięble, aczkolwiek z respektem dla bystrości jej umysłu.

– Któż by nie znał tej sławnej uczelni – odparła. – Znana jest ze śmiałych eksperymentów i otwartych umysłów. Jakże byłam naiwna, mówiąc panu o doskonale znanych mu rzeczach…

– Z tymi śmiałymi eksperymentami różnie bywało – powiedział wymijająco, nie potwierdzając wprost, ale też nie negując jej domysłów.

– W takim razie zamieniam się w słuch – oznajmiła ochoczo.

W drodze do hotelu opowiedział jej o sobie i swoim życiu tyle, ile uznał za stosowne. Dotarłszy do przystani, umówili się nazajutrz na kolejny spacer pełen ujawnianych sekretów.

 

 

 

 

Och, Mary! Gdybym tylko przewidział, co z tego wyniknie… Przecież wiedziałem, z kim na co dzień przestajesz, i mogłem się spodziewać, czym to się skończy. Przyznaję, że mnie zauroczyłaś, oczarowałaś, sprawiłaś, że przy tobie się zapomniałem i rozgadałem jak młokos. Jesteś najbardziej niezwykłą ze wszystkich kobiet, jakie dotychczas poznałem. Żadna nie mogła ci dorównać. Trafiłaś w mój słaby punkt.

Wściekle dzwoniący wóz zastępu ogniowego przemknął w szalonym pędzie tuż obok i minął go dosłownie o włos. Mężczyzna w ostatniej sekundzie cofnął się odruchowo, z trudem utrzymując równowagę. Wsparł się plecami o ścianę najbliższej kamienicy i obserwował, jak przejeżdżają kolejne wozy. Spojrzał w stronę, z której przyszedł, i skonstatował, że łuna nadal rozświetla purpurowo niebiosa, a nawet się rozrosła, wisząc groźnie nad dachami. Wciąż mógł usłyszeć dobiegające stamtąd krzyki i wrzaski, a katedralne dzwony nieustannie biły na alarm. Być może pożar, wbrew jego zamiarom, ogarnął także sąsiednie budynki, skoro wzywano kolejne zastępy straży.

Voss poczuł nagle ostry ból i paskudne pieczenie w lewym boku. Rozchylił pelerynę i poły ciemnego surduta, by zerknąć na szkarłatną plamę na porwanej w strzępy koszuli. Rana paliła żywym ogniem, lecz na szczęście była powierzchowna, w sumie tylko większe draśnięcie. Mimo że odkaził ją alkoholem i zabezpieczył jak mógł prowizorycznym opatrunkiem z kawałków koszuli, krew wciąż przezeń przesiąkała. Zapewne przeżyte emocje sprawiły, że krwawił bardziej, niż przypuszczał. Na razie wszakże rana nie zagrażała jego życiu. Wyliże się z niej jak zwykle, to dlań nie pierwszyzna.

Pożałował teraz, że nie nakazał swoim ludziom zaczekać na miejscu lub nie wynajął w śródmieściu powozu, lecz w powstałym zamęcie było to prawie niemożliwe, a przy tym mogło się wydać podejrzane, bo nazbyt wyraźnie zakrawało na ucieczkę z miejsca przestępstwa. Jakiś dociekliwy żandarm mógłby wypytać tutejszych woźniców. Stangret mógłby zapamiętać tajemniczego klienta w szerokoskrzydłym kapeluszu, a także docelowy przystanek. Idąc po nitce do kłębka, śledczy dotarliby do portowej tawerny i przepytali tamtejszych gości. Któryś mógłby uprzytomnić sobie, że tego wieczoru ktoś czekał na czarno odzianego dżentelmena utykającego na lewą nogę… Vossowi niepotrzebni byli kolejni świadkowie dzisiejszych poczynań, toteż mimo bólu i lekkiego osłabienia spowodowanego upływem krwi zdecydował się wyruszyć na piechotę.

Rozejrzawszy się półprzytomnie, uświadomił sobie, że zostawił już za sobą śródmieście i dotarł do okrytej złą sławą dzielnicy. Mimo dobiegających od strony katedry hałasów na wąskiej, brudnej uliczce panował spokój, jakby kłopoty mieszkających w centrum burżujów nikogo tutaj specjalnie nie zajmowały. Było tu pustawo i bardzo ciemno. Nieliczne latarnie, płonące nad sklepowymi i knajpianymi szyldami, połyskiwały w mroku, nie dając zbyt wiele światła. O wynajęciu powozu czy choćby dorożki i tak nie było co marzyć. Szedł więc dalej chwiejnym krokiem, wspierając się całym ciężarem ciała na lasce z lisią główką.

Idąc ostrożnie, powoli, dotrze w końcu do celu. Czyż całe jego życie nie było taką właśnie mozolną i długą wędrówką, drogą przez mękę z cierniami w sercu i duszy?

Mijał kolejne przecznice, co jakiś czas ciężko wzdychając. Na rogu jednej z nich wytoczyło się z szynku pijane towarzystwo, w którym wodzili rej wysztafirowana, zbyt mocno uróżowana ladacznica i jej tęgi, brodaty opiekun.

– Szukasz rozrywki, mój panie? – zawołała, widząc dostatnio odzianego potencjalnego klienta. – Potrafię umilić każdemu samotną noc… Panie, panie! – chrypiała, widząc, że zdobycz się oddala, najwyraźniej ją ignorując.

– Daj spokój, Mimi – mruknął sutener. – Nic już dzisiaj nie zarobisz. Ludzie uciekają do domów, by chronić dobytek. Zobacz, jaka łuna nad dachami. Chyba płonie katedra…

Dziewka wybuchnęła pijackim, złowrogim śmiechem.

– I dobrze! – zawyła. – Niech te tłuste klechy usmażą się we własnym tłuszczu! Obłudne skąpiradła! Zjawiają się tacy pod osłoną nocy, chcą uciechy najchętniej za Bóg zapłać i jeszcze straszą piekłem. Niech ogień pochłonie całe to przeklęte miasto! – zakończyła tę moralizatorską diatrybę, wygrażając pięścią ognistej zorzy, jakby była zwiastunem końca świata albo przynajmniej rewolucji. – Skończy się ich panoszenie!

– Dopóki jednak nie zajęła się nasza dzielnica – odparł ironicznie opiekun – chodźmy do alkowy, Mimi, jak zacni mieszczanie. Zbierzemy manatki i zobaczymy, co się wydarzy.

– Słusznie gadasz – przytaknęła, nadal śmiejąc się jak szalona. – Gdy ogień tu dotrze, nie będzie nam chociaż zimno… Nie pomarzniemy dzisiaj w tej norze.

– Rozpali nas żar miłości – odparł w podobnym, żartobliwym tonie, ujmując ją pod rękę.

– I serc ognisko! – zanuciła kawałek jakiejś ulicznej piosenki.

Czule objęci odeszli w mrok ulicy. Voss obserwował ich, dopóki nie znikli mu z oczu. Rozumiał aż do bólu złorzeczenia kobiety wobec płonącego miasta. Też za nim nie przepadał. Wiatr od morza wiał tu nieustannie zimną wilgocią, kuchnia w karczmach była tłusta i ciężkostrawna, a mieszkańcy prostaccy i pospolici. Przybył tu tylko dlatego, że nie miał innego wyboru.

Miłość, dumał. Czym ona właściwie jest? Nadludzkim szczęściem czy nieustanną mordęgą? Rozkoszą czy cierpieniem? A może jednym i drugim? Tych dwoje kocha się na przekór wszystkiemu i pomimo nędzy i przeciwności losu wydają się na swój sposób szczęśliwi. Ja zaś, najbardziej uczony z doktorów i wielki badacz, idę przez życie samotnie, a każdy przebłysk uczucia sprowadzał dotychczas tragedie na mnie i moich bliskich. Czy taka jest cena wielkości? A może to raczej jakaś organiczna wada mojego serca? Zwykły życiowy pech lub niezgłębione fatum? Chyba nigdy już się nie dowiem, zakonkludował z goryczą.

Chcąc uwolnić się od nagabywań prostytutki, schronił się w najbliższym zaułku, skąd wszystko dobrze widział i słyszał. Nie zauważył tylko, iż była to ślepa uliczka między pozbawionymi okien ścianami dwóch kamienic. Cóż, nie po raz pierwszy obrał złą drogę, chociaż do tej pory zawsze udawało mu się znaleźć wyjście i uniknąć najgorszych skutków, a przynajmniej ocalić zdrowie i życie. Jego bliscy nie mieli już takiego szczęścia. Nie każdy miał lisi instynkt, który zresztą nawet jego czasem zawodził, jak w tym wypadku.

Już miał ruszać w dalszą wędrówkę, gdy oplotło go czyjeś ramię i poczuł na gardle chłodne ostrze noża. Łagodny, miękki głos zaszeptał mu do ucha:

– Szanowny panie, nic dziś nie jadłem, może ulżysz sakiewce i wspomożesz głodnego?

Voss próbował zerknąć przez ramię, chcąc ocenić rozmiar zagrożenia, jednak uciskająca gardło stal mu to uniemożliwiała.

Odniósł wrażenie, że napastnik nie jest doświadczony w bandyckim fachu ani szczególnie silny, ale żylasta ręka trzymała ofiarę w dość pewnym uścisku, a ton głosu świadczył, że nie żartuje i może spełnić swą groźbę. Voss natomiast, choć mocniejszej odeń budowy, był niezmiernie znużony i osłabiony.

– Młody przyjacielu – odpowiedział spokojnym, zrównoważonym tonem – źle trafiłeś. Nie mam przy sobie gotówki, tylko listy zastawne i weksle, których nie zdołasz spieniężyć – skłamał i dodał, pragnąc zyskać na czasie: – Poza tym cuchniesz cebulą i winem, nie wierzę zatem, iżbyś głodował.

Rabuś odsłonił w wilczym uśmiechu nierówne, szczerbate uzębienie. Oczy błyszczały mu niezdrowym, gorączkowym blaskiem, jak ślepia młodego drapieżnika, co zwietrzył krew.

– Che, che, sprytny gość – zamruczał pod nosem, jakby do siebie. – Strach ani litość na niego nie działają, ale i tak mogę poderżnąć mu gardło.

– Po co? Nic nie zyskasz na mojej śmierci – stwierdził przytomnie Voss, nie tracąc zimnej krwi. – Oprócz nieczystego sumienia.

Jednocześnie, oceniwszy swe szanse, przesunął nieznacznie czubek laski do tyłu i zacisnął mocniej dłoń na jej rączce.

– Zawsze mogę ogołocić twoje zwłoki – oznajmił z przekonaniem syn ulicy. – Peleryna i surdut na pewno są coś warte, może masz także zegarek – dodał z nadzieją. – No i jeszcze ten dziwny pierścień na palcu – dorzucił, oblizując się chciwie.

– Wszystko, tylko nie pierścień – warknął Voss z nagłą irytacją. – To ważna dla mnie pamiątka.

– Trupowi na nic się nie przyda – zauważył rabuś. A potem wysyczał przez zaciśnięte zęby dobrze znane hasło miejskich rzezimieszków: – Pieniądze albo życie!

– Tobie także się nie przyda – oświadczył Voss, tracąc ostatecznie cierpliwość.

Oparł okutą końcówkę na prawej stopie złoczyńcy i opuściwszy dłoń wzdłuż drzewca, dotarł do metalowej obrączki. Przesunął ją, zwalniając zatrzask. Drugie ukryte w lasce ostrze przebiło bez trudu cienką skórę lichego buta i przeszyło stopę na wylot. Rabuś w pierwszej chwili tego nie poczuł, ale kiedy Voss wyszarpnął z rany broń, obracając ją przy tym, tamten wrzasnął z bólu. Tracąc władzę w nodze, mimowolnie rozluźnił dłoń z nożem, zamiast przeciąć krtań broniącej się ofiary. To tylko potwierdziło przypuszczenia Vossa: napastnik był niedoświadczony. Na to właśnie czekał. Zadał precyzyjnie wymierzony cios rączką laski. Metalowy lisi pysk trafił prosto między oczy rabusia, który głucho stęknął i padł na ziemię jak kłoda.

Voss wiedział, że powinien jak najszybciej uciec z przeklętego zaułka, bo odgłosy szamotaniny mogą ściągnąć w to miejsce jakichś kamratów rzezimieszka, być może czyhających w pobliżu. Zawodowa ciekawość przeważyła jednak nad strachem, pochylił się więc nad rozciągniętym jak długi zbójem.

Oczy mężczyzny przyzwyczaiły się już nieco do panujących ciemności. W słabym blasku dobiegającym z ulicy ujrzał, że napastnik jest jeszcze młody, na oko niespełna dwudziestoletni. Miał pociągłą twarz upadłego cheruba, wzdłuż której zwieszały się pukle jasnych włosów. Przystojne lico było jednak przedwcześnie postarzałe, blade i przywiędłe, poorane bruzdami. Bieda i trudne dzieciństwo wyryły na nim swe piętno. Włosy tłustymi strąkami lepiły się żałośnie do zapadłych policzków. Choć wygląd młokosa świadczył o złym prowadzeniu się od małego, był w nim jakiś zadziorny, nieodparty urok wzbudzający mimowolne współczucie i sympatię. Kogoś Vossowi przypominał.

Przede wszystkim sprawdził puls, by się upewnić, że cios nie był zabójczy, lecz tylko pozbawił młodzika przytomności. Za parę godzin chłopak niezawodnie dojdzie do siebie, choć pewnie dłuższy czas będzie zamroczony, ledwie pamiętając, co się właściwie zdarzyło. Mógł widzieć twarz Vossa w półmroku, gdyż podczas szarpaniny kapelusz spadł mu z głowy, lecz trwało to mgnienie oka i na pewno nie byłby w stanie opisać jego fizjonomii. Zresztą po cóż miałby to robić? Z pewnością nie będzie się nikomu chwalił swą niefortunną przygodą.

Dopiero teraz Voss uświadomił sobie, że ulicznik przypomina jego przyjaciela z młodych lat. Tak wyglądał biedny nieszczęsny Andreas, gdy był w jego wieku. Mężczyzna nie chciał śmierci rabusia, tak jak kiedyś nie chciał utracić wiernego druha. Ślepo weń zapatrzony Andreas i jego niepokorna siostra Klaudia, których śmierć była dla Vossa największą życiową porażką, do dziś przytłaczała brzemieniem winy, paliła wstydem. Nie mógł jej jednak zapobiec, tak jak nie mógł teraz pomóc powalonemu młodzikowi, który zapłacił właśnie cenę za swą naiwność i głupotę. Szkolenie w zbójeckim fachu jest równie bolesne i żmudne jak studia medyczne, a niektóre przypadki są beznadziejne, stwierdził z filozoficzną melancholią.

Otrząsnął się z bolesnych wspomnień i doprowadził do porządku ubiór oraz laskę. Podniósł kapelusz, otrzepał go i poszedł dalej, garbiąc się i mocniej kuśtykając. Chciał jak najszybciej oddalić się z tego miejsca, nie był jednak w stanie przyspieszyć kroku, albowiem znękane ciało coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Mimo to parł dalej z uporem, wiedząc, że gdyby zasłabł na ulicy, źle by się to dla niego skończyło. Umysł nadal pracował dość jasno, jak zwykle w sytuacjach, które wymagały racjonalnego myślenia, wspartego instynktem przetrwania.

By odwrócić swoją uwagę od cielesnych niedomagań, wrócił wspomnieniami do brzemiennego w skutkach spotkania z Mary.

Gdybym zdołał przewidzieć, do czego doprowadzą nasze rozmowy, pewnie nigdy nie opowiedziałbym ci historii swojego życia, myślał ze smutkiem Voss. Nie zdradziłem ci jednak całej prawdy o moich doświadczeniach. Przykroiłem ją i ocenzurowałem na użytek młodej, wrażliwej damy. Sprowadziłem potworności, które przeżyłem i w których miałem swój udział, do poziomu romansu grozy. Bezwiednie zainspirowałem cię do napisania powieści, która stała się teraz głośna… Choć przedstawiłaś wszystko w złagodzonej wersji, wielu czytelników i krytyków nie mogło lub nie chciało uwierzyć, że ta historia wyszła spod kobiecej ręki, i podejrzewano o autorstwo twojego męża. Gdybyś jednak wiedziała, jak straszna i okrutna jest prawda o mnie, być może nigdy nie zdecydowałabyś się na tak nierozważny krok…

 

CIĄG DALSZY W PEŁNEJ WERSJI EBOOKA

 

 

 

 

 

WITOLD JABŁOŃSKI (ur. 1957 w Łodzi) – pisarz z dorobkiem liczącym ponad 20 powieści i tłumacz. Do najbardziej znanych jego utworów należą: inspirowany życiem Witelona cykl „Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer”, na który składają się tomy Uczeń czarnoksiężnika (2003), Metamorfozy (2004), Ogród miłości (2006) i Trupi korowód (2007), cykl polskiej fantasy historycznej „Słowiańska apokalipsa”, w skład którego wchodzą Słowo i miecz (2013), Ślepy demon. Sieciech (2015) i Ślepy demon. Zbigniew (2021) oraz książki inspirowane mitami słowiańskimi: Dary bogów (2019), Popiel. Syn popiołów (2020) i Wanda (2021). Inne jego powieści to: Dzieci nocy (2003), Fryne hetera (2008), Kochanek Czerwonej Gwiazdy (2011) i Miasto Nawiedzonych (2013). Na podstawie Darów bogów i Popiela Audioteka wyprodukowała słuchowiska z udziałem wielu znanych aktorów (m.in. Wiktora Zborowskiego i Kazimierza Kaczora).

 

 

 

SŁAWOMIR FOLKMAN (ur. 1970 w Inowrocławiu) – pomysłodawca i redaktor prowadzący serii klasycznych powieści fantastycznonaukowych „Wehikuł czasu” Domu Wydawniczego REBIS. Od ponad trzydziestu lat współpracuje z wydawcami jako redaktor merytoryczny i konsultant cyklu „Kroniki Diuny” Franka Herberta i wszelkich wydawnictw „okołodiunowych”. Poligraf, na co dzień zajmuje się DTP i grafiką komputerową, prowadzi Studio Komputerowe „KALADAN”.

 

 

 

Copyright © 2022 by Sławomir Folkman and Witold Jabłoński

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by

Studio Komputerowe KALADAN Folkman Sławomir, Łódź 2022

 

 

Niniejsza powieść jest fikcją zrodzoną w wyobraźni jej autorów. Wydarzenia, osoby i miejsca istniejące w rzeczywistości stanowią jedynie tło narracji. Wszelkie szczegóły dotyczące bohaterów powieści zostały wymyślone, a podobieństwo do prawdziwych osób lub wydarzeń jest całkowicie przypadkowe.

 

 

Redakcja

Elżbieta Bandel

 

Korekta

 Elżbieta Bandel i Agnieszka Horzowska

 

Grafiki, ilustracje i ilustracja na okładce

Mariusz Migałka

 

E-book

Sławomir Folkman

 

 

Odwiedź nas na Facebooku:

www.facebook.com/PrawdziwaHistoriaFrankensteina

 

Wersje papierowe do nabycia w naszej Księgarni Frankensteina:

PrawdziwaHistoriaFrankensteina.pl

 

 

Wydanie I

Łódź 2022

 

ISBN 978-83-9646-691-4

 

Wydawca

Studio Komputerowe KALADAN

www.kaladan.pl