Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ben Suc położone kilkadziesiąt kilometrów od Sajgonu stało się celem ataku w ramach operacji Cedar Falls – największej akcji wojsk amerykańskich w czasie wojny w Wietnamie. Schell był naocznym świadkiem przebiegu i skutków tej interwencji, najpierw obserwując wydarzenia z pokładu wojskowego helikoptera, potem słuchając opowieści jeńców, wreszcie oglądając zniszczenia, które pozostawiły amerykańskie bomby i czołgi.
Schell napisał tę książkę wiele lat po wojnie, ale spotkała się ona z żywymi reakcjami i weszła do kanonu światowej literatury faktu. Autor nie tylko opowiada o konkretnych wydarzeniach, lecz stara się również znaleźć odpowiedzi na pytania, dlaczego Stany Zjednoczone rozpoczęły wojnę w Wietnamie i dlaczego ją przegrały.
Jego relacja jest jednym z najbardziej przejmujących świadectw o tej wojnie i o wojnie w ogóle.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
„”Wojna w Wietnamie była to wojna najbardziej dzieląca naród amerykański ze wszystkich dotychczasowych wojen prowadzonych poza granicami Stanów Zjednoczonych” – tak pisał Richard Nixon w książce "Nigdy więcej Wietnamu", w której objaśniał sens własnej polityki.
Jonathan Schell, znakomity amerykański pisarz polityczny i eseista, podzielał ten pogląd, choć – inaczej niż Nixon – był krytykiem polityki amerykańskiej w Wietnamie.
Po książkach Nixona i Podhoretza "Dlaczego byliśmy w Wietnamie?”, obrońców polityki wojennej, otrzymujemy oto przejmujące świadectwo przeciwnika tej wojny. Za swoją książkę Schell był brutalnie atakowany. Oskarżano go o brak patriotyzmu, tymczasem Schell, człowiek antytotalitarnej lewicy, a więc zarówno antykomunistycznej, jak i antyfaszystowskiej, po prostu inaczej pojmował patriotyzm. Obwiniano go o „autonienawiść, która nakazuje, wbrew wszelkim dowodom i zdrowemu rozsądkowi, przypisywać USA wszystko, co najgorsze, a to, co najlepsze – najgorszym wrogom”. Tymczasem Schell nie miał złudzeń co do natury reżymu komunistycznego w Hanoi. W swojej książce opowiedział o tym, co widział jako reporter. I o tym, jak rozumie źródła amerykańskiej klęski w Wietnamie. Obrońcy Nixona powtarzali: „komunistyczny pokój odbiera życie znacznie większej liczbie ludzi niż antykomunistyczna wojna”. Schell odpowiadał: tej wojny nie można było wygrać, a jej rezultatem są tylko cierpienia tysięcy ludzi. W ten sposób zderzyły się z sobą dwa modele amerykańskiego patriotyzmu.
Wobec reżymów dyktatorskich ani przemoc, ani dyplomacja nie są skutecznymi receptami na każdą okazję. Świetna książka Schella to ważny głos we wciąż trwającym sporze w Stanach Zjednoczonych. Ale może w sprawie Wietnamu – między skorumpowanym reżymem w Sajgonie a totalitarnym reżymem w Hanoi – nikt nie miał skutecznej recepty? Tę książkę naprawdę bardzo warto przeczytać.” Adam Michnik
„Książka Schella to ważny i godny zaufania głos w dyskusji na temat wojny w Wietnamie. Relacjonując swoje doświadczenia z wizyty w kraju ogarniętym konfliktem, autor stworzył książkę fascynującą zarówno dla akademików, jak i czytelników zainteresowanych historią najnowszą.” „Library Journal”
„Jeżeli za sto lat Amerykanie będą chcieli przeczytać książkę dotyczącą wojny w Wietnamie, muszą sięgnąć po publikację Schella. Tam znajdą odpowiedź na każde pytanie związane z tym konfliktem.” Gloria Emerson
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
W serii ukazały się ostatnio:
Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz
Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku
Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)
Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)
Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan
Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie
Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu
Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci
Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u
Anjan Sundaran Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii
Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)
Iza Klementowska Szkielet białego słonia
Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem
Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)
Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłupomocy humanitarnej (wyd. 2)
Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)
Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio
Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku
Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne
Drauzio Varella Klawisze
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 3 zmienione)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Zbigniew Parafianowicz, Michał Potocki Kryształowy fortepian. Zdrady i zwycięstwa Petra Poroszenki
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
W serii ukażą się m.in.:
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Jonathan Schell
Prawdziwa wojna
Wietnam w ogniu
Ze wstępem Marka Dannera
Przełożył Rafał Lisowski
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego The Real War: The Classic Reporting on the Vietnam War
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Bettmann / Getty Images
Copyright © by Phoebe Schell, Thomas Schell, Matthew Schell
Copyright for the Wstęp by Mark Danner, 2007
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017
Copyright © for the Polish translation by Rafał Lisowski, 2017
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Redakcja merytoryczna dr Tomasz Fiedorek
Konsultacja wietnamistyczna Jacek Świercz
Korekta Ewa Czernatowicz / d2d.pl, Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-482-4
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2017 · Wydanie I
To niesamowite, jak trwały ślad może w nas zostawić czyjś głos, jak dzięki swemu brzmieniu i muzyce dociera on do miejsc, gdzie nie dotrze obraz. Głos Jonathana Schella pokochałem, na długo zanim poznałem jego nazwisko. Na początku lat siedemdziesiątych jako nastolatek mieszkałem w prowincjonalnym mieście Utica w stanie Nowy Jork. Miałem obsesję na punkcie wojny w Wietnamie oraz jej konsekwencji. Przesłuchania w sprawie afery Watergate śledziłem w telewizji z takim zapałem, że rodzice zaczęli się o mnie martwić. Matka patrzyła na mnie zakłopotana i utyskiwała: „Idź na dwór się bawić!”. Pewnego wieczoru ojciec odciągnął mnie sprzed telewizora i chcąc czymś zająć, zabrał do biblioteki publicznej. Tam, na długim stole w wielkiej czytelni, znalazłem pojedynczy egzemplarz „New Yorkera”, magazynu, którego nigdy dotąd nie widziałem. Pierwszym tekstem w tym numerze był krótki niepodpisany esej na temat słynnego orędzia Richarda Nixona do „milczącej większości” z 1969 roku[1], z wstrząsającą klarownością i lodowatą siłą potępiający ów atak administracji Nixona na demonstrujących przeciwko wojnie w Wietnamie. Był to artykuł zdumiewający. Piękno języka, jasność analizy i stanowczy ton zapierały mi dech w piersiach. Wnikliwość wizji elektryzowała. Przejrzystymi, rozważnymi frazami kierowała myśl, że jeśli tylko spojrzysz na publiczne wydarzenia wystarczająco uważnie, racjonalnym, zdecydowanym, patriotycznym, nieco oburzonym spojrzeniem, zrozumiesz je, a jeśli zdołasz odzwierciedlić to rozważne, jasne spojrzenie na piśmie, pomożesz zrozumieć te wydarzenia innym. Wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że tamte słowa napisał określony autor. Wydawały mi się głosem samego Boga. Dopiero kiedy sam zacząłem pracę w „New Yorkerze”, dowiedziałem się, że teksty w dziale Komentarze piszą konkretne osoby. Jeszcze później odkryłem, do którego autora należał ów niepodrabialny głos, i zacząłem czytać jego teksty. Autorem tym był Jonathan Schell.
Jonathan Schell pracował uzbrojony w gazetę, konstytucję i własną parę oczu. Cud tego podejścia pojąłem znacznie później, kiedy sam zostałem autorem. Praca reportera kryje w sobie pewną zmysłową przyjemność. Przebywanie z dala od niejasnych wydarzeń daje ten luksus, że wolno ci mieć co do nich pewność, wierzyć, że w pełni je rozumiesz. W ten czy inny sposób twoim przewodnikiem jest ideologia, która przekonuje cię, że podświadomie rozumiesz, co się dzieje. Cud następuje wówczas, gdy lądujesz w trudnym, brutalnym, sprzecznym, zabójczym miejscu. Nagle otacza cię ciemność. Toniesz w powodzi wrażeń zmysłowych: tego, co widzisz, co słyszysz, co ci mówią ludzie – i po kilku dniach nagle stajesz wobec faktu, że nie wiesz nic. Nagle uświadamiasz sobie, że zrozumienie rozgrywających się wydarzeń może się zrodzić tylko w tobie samym – poprzez cierpliwą budowę na fundamencie tego, co rzeczywiście zobaczyłeś i usłyszałeś. To zmysłowa, przepiękna chwila – dla mnie niezwykle przyjemna. Zwłaszcza we wczesnych pracach Schella widać wyraźnie, że znał ową zmysłowość: ten niespodziewany, przyprawiający o zawrót głowy moment, kiedy uświadomił sobie, że absolutnie nic nie wie, że musi iść, zobaczyć wszystko na własne oczy i opisać najwyraźniej, jak potrafi.
Trudność realizacji tego prostego zadania jest nie do przecenienia. Reporterzy, tak jak większość ludzi, poruszają się w grupach. Opowiadają sobie, co widzą, co widzieli, co powinni widzieć. Mówimy sobie nawzajem, jak postrzegać świat. Zobaczyć go na własne oczy, w wyjątkowy sposób, to odnieść triumf – triumf determinacji i triumf woli.
Jeden z tekstów w niniejszym zbiorze, Wioska Ben Suc, jest przykładem działania tej metody. Pokazuje, że musiała ona pochodzić z głębi duszy Schella, ponieważ – w co trudno uwierzyć – był to jego pierwszy opublikowany materiał. Pojechał do Wietnamu jako świeżo upieczony absolwent college’u, jedynym źródłem jego referencji była uczelniana gazetka. Nigdy wcześniej nie pracował jako reporter. Nie miał wprawy ani doświadczenia, a mimo to napisał dla „New Yorkera” reportaż wojenny, który natychmiast stał się – i pozostał – klasyką gatunku.
W poniższym opisie wioska Ben Suc jest „oczyszczana”. Amerykańscy żołnierze, z którymi Schell przyleciał tam śmigłowcem, zaczęli opróżniać ją z ludzi, aby wywieźć ich do obozu, a ich domy zniszczyć. Schell siedzi z kilkoma żołnierzami przy drodze na obrzeżach wioski:
Na niebie, wcześniej zachmurzonym, zaczynały się pojawiać smugi błękitu, drzewami poruszał lekki wiatr. Bombardowanie, ogień z broni maszynowej ze śmigłowców, ostrzał artyleryjski oraz rakietowy trwały bez przerwy. Nagle pojawił się Wietnamczyk na rowerze. Jechał drogą od strony wioski, pedałując zawzięcie. Miał na sobie podobny do piżamy czarny strój bez kołnierzyka, będący zarówno zwyczajowym ubiorem wietnamskich wieśniaków, jak i mundurem żołnierzy Frontu Wyzwolenia Narodowego. Co prawda oddalał się od centrum wioski – czego zakazywały głosy ze śmigłowców – ale jak się wydawało, niezatrzymywany minął już wielu amerykańskich żołnierzy. Kiedy jednak przebył około dwudziestu metrów od miejsca, gdzie po raz pierwszy został zauważony, z zagajnika znajdującego się trzydzieści metrów przed nim padła seria z broni maszynowej, do której natychmiast dołączyła druga z boku, z grządki warzywnej; mężczyzna spadł z roweru i runął do rowu metr od drogi. Rower rozbił się o nasyp. Żołnierz z aparatem Minolty, który oddał serię od strony grządki warzywnej, wstał po minucie i podszedł do rowu, a w ślad za nim jeden z saperów. Wietnamczyk miał około dwudziestu lat, leżał bez ruchu na boku, z otwartymi oczami, krew płynęła mu z twarzy na wpół zakopanej w ziemi na dnie rowu. Saper schylił się, dotknął nadgarstka mężczyzny i stwierdził: „Nie żyje”. Dwaj żołnierze – moi towarzysze ze śmigłowca numer 47 – przez chwilę stali nieruchomo z założonymi rękami i patrzyli na twarz zabitego, jakby chcieli dać mu szansę coś powiedzieć. Wreszcie saper stwierdził kategorycznie: „Był z Wietkongu. Pewnie, że z Wietkongu. Oni tak się ubierają. Wyjeżdżał z wioski. Musiał mieć jakiś powód”.
Obaj mężczyźni wrócili do wybrzuszenia na polu warzywnym i usiedli na nim, patrząc w dal ze stropionymi minami i nie zawracając sobie już głowy ukryciem. Ten, który otworzył ogień, odezwał się nagle, jakby ocknął się z głębokiego zamyślenia. „Widziałem, jak ten facet jedzie drogą na rowerze – powiedział. – I wiesz, pomyślałem sobie: Czy to już? Mam strzelać? A potem ktoś zaczął walić tam z krzaków, no to ja też”.
Saper uniósł wzrok jak ktoś, kto odkrył coś dziwnego, i powiedział: „Ja się nie martwię. Wiesz, właśnie pierwszy raz zobaczyłem trupa i wcale źle się z tym nie czuję. Nie i już”. A potem, z ostrą nutą przekory w głosie, dodał: „Właściwie to się cieszę. Cieszę się, że zabiliśmy tego małego z Wietkongu”.
To zwyczajny fragment. Składa się tylko z opisu i fragmentów dialogu. Ma jednak złożone działanie. Bez żadnego odautorskiego komentarza dowodzi pewnej dogłębnej prawdy. Pokazuje – nie mówiąc tego – że popełniono morderstwo.
Schell zderza nas z tą prawdą, po prostu w beznamiętny sposób opisując to, co dzieje się na jego oczach. Być może pierwszym twórcą świadomie posługującym się tą techniką był Lew Tołstoj. Krytyk Wiktor Szkłowski nadał jej nazwę ostranienije, „uniezwyklenie”. Chodzi o to, by coś, co znajome, uczynić obcym, dokonać „defamiliaryzacji”. Jak pisał: „Cel sztuki – dać odczucie rzeczy w formie widzenia, a nie pojmowania; środkiem sztuki jest chwyt »udziwniania« rzeczy”[2]. To, co rozgrywa się na twoich oczach, opisz w skrajnie bezbarwny, przejrzysty, mechaniczny sposób, tak by przez to skłonić czytelnika, żeby zadał sobie pytanie, co się wydarzyło, co kryje się pod warstwą codzienności i co tak naprawdę ma miejsce za tą zasłoną. Robiąc to w Wiosce Ben Suc, Schell pokazuje, że chodzi nie tylko o pojedyncze morderstwo, ciche morderstwo, o którym nikt nie będzie rozmawiał i nikt się nigdy nie dowie. Przedstawiając je bez komentarza wraz z rozległym spustoszeniem, którego częścią było, pokazuje nam niemożliwy charakter tej wojny. Z lektury Wioski Ben Suc nie można nie wynieść poczucia, że ta wojna musi zakończyć się klęską, że amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie skazane jest na niepowodzenie. Ten tekst, tak jak wiele innych, stanowił przepowiednię. Jego autor miał wtedy dwadzieścia cztery lata.
Jonathan Schell był amerykańskim Jeremiaszem. Oprócz nerwu proroka miał też bardzo silny nerw patrioty, któremu z kolei towarzyszył nerw humanizmu każący wierzyć, że jeśli tylko pozwolisz ludziom zobaczyć, w czym rzecz, jeśli bez względu na temat – czy chodzi o Wietnam, Irak, czy o silosy nuklearne w kraju – rozkroisz wielki ocean kłamstw i odsłonisz prawdę o wydarzeniach, jeśli po prostu pokażesz ludziom, co się dzieje, dołączą do ciebie i postąpią właściwie. Jest to przekonanie dogłębnie patriotyczne, dowodzi bowiem nieskończonej wiary w sprawiedliwość współobywateli. Kryje się za tym wyrażona nie wprost wiara w staroświecki model społeczeństwa obywatelskiego, w którym reporterzy ujawniają zło, Kongres i prasa badają prawdę, a sądy karzą i nakładają pokutę. Ujawnienie. Zbadanie. Odpokutowanie. Afera Watergate z połowy lat siedemdziesiątych, w praktyce będąca sposobem publicznego rozliczenia się z korupcją, skandalami i masowymi mordami wojny w Wietnamie, to przykład owego chwalebnego cyklu. Watergate to wielka amerykańska pieśń procesyjna, amerykańska Oresteja. Tak samo jak w Orestei – w przypadku Agamemnona, Orestesa i pozostałych – chodziło tu o stworzenie pewnego modelu publicznej prawości i sprawiedliwości. To dlatego jako piętnastolatka tak bardzo pochłaniały mnie te przesłuchania w telewizji. Pokazywały Amerykę, w której sprawiedliwości stało się zadość. Dziennikarz ujawnił, Kongres i sądy zbadały, potem zaś prezydent podał się do dymisji, a niektórzy poszli do więzienia. Amerykanie za pośrednictwem swoich instytucji, począwszy od dziennikarzy – naszych głosicieli prawdy – wydobyli na światło dzienne to, co trujące i zepsute, i wykroili to z tkanki polityki.
Od swego pierwszego reportażu z Wietnamu napisanego w wieku dwudziestu czterech lat poprzez wiele książek i artykułów, które powstały na przestrzeni ponad czterech dekad, Jonathan Schell pozostał głosicielem prawdy, a inspiracją dla jego dzieł było proste patriotyczne wyobrażenie tego, czym jest jego kraj i czym może się on stać. Choć pisał o wielu innych rzeczach, zwłaszcza o broni jądrowej i o pokojowych przemianach politycznych, Wietnam oraz jego pokłosie zawsze były kluczowe dla wizji Schella. Ta nieprawa wojna i rozliczenie się z nią w wielkim obywatelskim widowisku, jakim była afera Watergate, stanowiły przykład zarówno okropieństw, do jakich może się posunąć nasz kraj dzięki swej niezrównanej sile, jak i odkupienia, które w odpowiedzi mogą przynieść jego wyjątkowe instytucje. Z naszego punktu widzenia po 11 września, wojnie w Iraku i wiecznej wojnie, która nastąpiła potem, przypadek Wietnamu i obywatelskiej korekty Watergate wydaje się raczej wyjątkiem niż regułą. Zobaczymy. To dla nas wielka szkoda, że nie ma już z nami Jonathana Schella, by to ocenił. Zmarł w 2014 roku w wieku siedemdziesięciu lat. Możemy być mu wdzięczni za to, co pozostawił i co donośnie rozbrzmiewa na kartach tej książki: ów rozsądny, skromny, żarliwy i niepodrabialny głos.
Mark Danner
Tivoli, Nowy Jork
Mark Danner od trzydziestu lat pisze o wojnie i konfliktach politycznych. Był reporterem w Ameryce Środkowej, na Haiti, Bałkanach i Bliskim Wschodzie. Jest między innymi autorem książek Masakra w El Mozote, Stripping Bare the Body i Spiral. Trapped in the Forever War.
Ponad dekadę po zakończeniu wojna wietnamska nie chce spocząć spokojnie w historycznym grobie. Przyczyny tego konfliktu rozpalają społeczność naukową, towarzyszące mu namiętności wciąż przewijają się w książkach, filmach i sztukach teatralnych, jego dziedzictwo dręczy i dzieli naszych decydentów. Pytania o samą naturę tej wojny pozostają bez odpowiedzi. Kto – zastanawiamy się do dziś – był naszym wrogiem? Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego (NFW)? Wietnam Północny? Związek Radziecki? Chiny? I Związek Radziecki, i Chiny? Albo najpierw jedni, a potem drudzy? A może jeszcze większy, choć bardziej niejasny, byt nazywany „światowym komunizmem”? Innymi słowy – czy walczyliśmy z miejscową partyzantką, konwencjonalną armią małego państwa, konkurencyjnym supermocarstwem, koalicją supermocarstw, czy z globalnym skoordynowanym ruchem politycznym? Czy może jakimś cudem sami sobie byliśmy wrogiem? (Myślał tak na przykład prezydent Nixon. W orędziu do narodu z 3 listopada 1969 roku, w którym ogłosił swój tajny „plan” zakończenia wojny, oznajmił społeczeństwu: „Wietnam Północny nie może pokonać ani upokorzyć Stanów Zjednoczonych. Mogą to zrobić tylko Amerykanie”). A także, co za tym idzie, jaki był charakter tej wojny? Czy była to wewnętrzna rewolucja, wojna domowa, wojna agresywna wypowiedziana przez sąsiednie państwo, wojna wywrotowa wzniecana przez wpływy zewnętrzne, czy strategiczny krok globalnej potęgi pragnącej dominacji nad światem? A może wydawało nam się, że była jedną z tych rzeczy, chociaż naprawdę była czymś innym? Dlaczego walczyliśmy? Czy po to, by bronić wolności i niepodległości małego państwa? By na „poligonie próbnym” zdławić „wojny narodowowyzwoleńcze”? Czy chodziło o jak najwcześniejsze powstrzymanie marszu wielkiego mocarstwa, aby zapobiec powtórzeniu błędu, który państwa demokratyczne popełniły w 1938 roku w Monachium, kiedy przyzwoliły na zajęcie części Czechosłowacji przez Hitlera? A może naszym celem było nie tyle fizyczne zatrzymanie wroga, ile zachowanie światowej reputacji potężnego państwa, zdolnego i skłonnego do użycia siły w celu realizowania swoich interesów i propagowania swoich przekonań – zachowanie tego, co czterech prezydentów nazwało „wiarygodnością” naszej potęgi? Czy nasz cel zmienił się w trakcie wojny: może przystąpiliśmy do konfliktu z jednego powodu, a pozostaliśmy w nim z innego? W jaki sposób zaangażowaliśmy się w tę wojnę? Czy wbrew woli zostaliśmy wciągnięci w azjatyckie „grzęzawisko”? Czy wręcz przeciwnie – ostrożnie i z wyrachowaniem aplikowaliśmy naszą siłę zgodnie z teoriami „wojny ograniczonej”, opracowanymi z wyprzedzeniem przez analityków strategicznych zmagających się z dylematami potęgi nuklearnej? I wreszcie – to zapewne najtrudniejsze z pytań: dlaczego przegraliśmy? Jak to się stało, że państwo nazywające siebie największą potęgą świata nie dało rady siłom maleńkiego, ubogiego, zacofanego Wietnamu? Czy dlatego, że błędna była nasza strategia wojskowa? Czy może strategia była prawidłowa i dzięki niej wygraliśmy, ale tylko po to, by zmarnować zwycięstwo, przedwcześnie się wycofując, ugiąwszy się pod presją tchórzliwych polityków, obłudnej prasy i oszukanej opinii publicznej? Czy nasz polityczny „establishment” przeżył „upadek moralny”, jak sugerował Henry Kissinger, i to było przyczyną przegranej? A może wręcz przeciwnie, wycofaliśmy się i przegraliśmy nie z powodu jakiegokolwiek upadku, ale dlatego, że się opamiętaliśmy i porzuciliśmy beznadziejne, wyniszczające przedsięwzięcie, w które nigdy nie powinniśmy byli się angażować? Wreszcie zadajemy sobie pytanie: co to wszystko znaczy – jaką naukę, jeśli w ogóle, powinny wynieść Stany Zjednoczone z tego doświadczenia? Czy taką, że istnieją granice przydatności siły zbrojnej w narzuceniu swej woli innym państwom? A może lekcją jest groźny „syndrom”, kolejny symptom upadku moralnego stanowiącego przyczynę porażki, której można było uniknąć? Czy zatem prawdziwa nauka jest taka, że powinniśmy rozbudzić słabnącą wolę i zaznaczyć swój autorytet w świecie? Ponieważ te pytania dotykają natury świata, w którym żyjemy, i natury zobowiązań, jakie mają wobec niego Stany Zjednoczone, debata dotyczy czegoś więcej niż tylko przeszłości; teraźniejszość i przyszłość również odgrywają tu rolę. Pod koniec 1966 i w 1967 roku byłem w Wietnamie jako reporter „New Yorkera”; od tamtej pory aż do teraz w taki czy inny sposób rozmyślam i piszę o tej wojnie. Poniżej nie podejmę próby odniesienia się do wszystkich pytań, które ona sprowokowała; zamiast tego, w pełni korzystając z dystansu czasowego, w tym z materiałów upublicznionych do chwili zakończenia konfliktu, skupię się na pytaniu, dlaczego Stany Zjednoczone przegrały w Wietnamie. Liczę jednak, że ustosunkowując się do tej kwestii, przy okazji rzucę nieco światła na pozostałe.
„Sami Wietnamczycy” to fraza, która była stale na ustach Amerykanów prowadzących wojnę w Wietnamie, kiedy przybyłem tam w 1966 roku. Zbędne z gramatycznego punktu widzenia słowo „sami” (zwykle wymawiane z charakterystycznym naciskiem) pośrednio odnosiło się do Amerykanów. Wyrażony nie wprost sens brzmiał: „nie Amerykanie, ale sami Wietnamczycy”. Amerykanie rozumieli, że są rzeczy, których nie mogą zrobić za swych wietnamskich sojuszników. Najważniejszą było zbudowanie rządu zdolnego pozyskać lojalność Wietnamczyków. Amerykanie w Wietnamie mogli zrobić wiele, ale nie to; musieli to zrobić sami Wietnamczycy.
Latem 1967 roku w południowowietnamskiej prowincji Quang Ngai spotkałem młodego, energicznego i idealistycznego amerykańskiego podpułkownika, odpowiedzialnego za program pacyfikacji w regionie. Był on głęboko rozczarowany postępami działań. Miał jednak pomysł, jak temu zaradzić. Zaobserwował, że zwolennicy NFW są wielce zmotywowani, natomiast ludzie, którzy „powinni być po naszej stronie” – w większości uchodźcy zagnani do obozów przez amerykańskie operacje zbrojne, które zniszczyły ich wioski – to „ciepłe kluchy”. Wcale im się nie dziwił. „Teraz nie mają pracy, domów ani niczego, co wzbudzałoby w nich emocje” – wyjaśnił. Żeby zaszczepić w nich lojalność, należało zrobić kilka rzeczy. Po pierwsze, zapewnić bezpieczeństwo w obozach dla uchodźców. Można by to osiągnąć, tworząc program szkoleniowy dla miejscowych młodych mężczyzn, którzy dzięki temu nabraliby pewności siebie i kompetencji. Następnie wioski zniszczone przez amerykańskie działania zbrojne powinny zostać odbudowane – „najlepiej przez samych wieśniaków”. Potem należało ustanowić w nich demokratyczne władze. Później wyeliminowałoby się korupcję szerzącą się we władzach prowincji. Wreszcie wojskowi kierujący reżimem wojskowym w Sajgonie musieliby przekazać rządy cywilom, którzy wprowadziliby pełnoprawną demokrację. Dopiero wtedy zniechęceni ludzie w obozach mieliby się czym ekscytować, więc ruszyliby, żeby pokonać NFW.
Podpułkownik dostrzegał jednak poważną przeszkodę na drodze do realizacji tego planu. „Wietnamczycy musieliby to zrobić sami – powiedział, posługując się dobrze znanym sformułowaniem. – My tego za nich nie zrobimy”. Potem mówił dalej: „Wiem, że rozdawanie dzieciom cukierków to ogromna pokusa. Człowiekowi robi się dobrze na duszy. […] Ileż to razy widziałem Amerykanów, którzy chcą zgrywać Świętego Mikołaja i poczuć to ciepełko w sercu, ale takimi rzeczami psuje się ludzi i niszczy się ich dumę. Gdybyśmy tylko się tego nauczyli…”.
Argument podpułkownika był niepodważalny. Wokół niego nie realizowano żadnego z etapów jego pełnego nadziei planu. Kiedy zapytałem, czy mógłbym spędzić noc w jakiejś bezpiecznej wiosce w regionie, odparł, że nie, bo taka wioska nie istnieje. Pokusa, żeby wziąć sprawy w swoje ręce, była dla Amerykanów przytłaczająca. Gdyby to jednak uczynili, zepchnięci na bok Wietnamczycy z Południa staliby się jeszcze słabsi, bo im więcej Amerykanie dla nich robili, tym bardziej tamci stawali się uzależnieni – skutek okazałby się więc przeciwny do zamierzonego, ponieważ całe przedsięwzięcie miało przecież na celu ich wzmocnić. Tymczasem bezsprzeczny fakt był taki, że jeśli Amerykanie nie zrobią tego, co ich zdaniem zrobić trzeba, nie zostanie to zrobione. Właśnie dlatego Stany Zjednoczone w ogóle uznały za konieczne wejście do Wietnamu. Właśnie dlatego, kiedy rozmawiałem z idealistycznym podpułkownikiem, w kraju tym przebywało prawie pół miliona Amerykanów. Niemal dziewięćdziesiąt procent budżetu władz w Sajgonie zapewniały Stany Zjednoczone, które także w pełni przeszkoliły i wyposażyły tamtejsze siły zbrojne, a każdemu południowowietnamskiemu urzędnikowi aż do poziomu naczelnika dystryktu zapewniono „doradcę” na pełny etat. Jak powiedział w 1967 roku generał Creighton Abrams, który został później szefem Dowództwa Pomocy Wojskowej w Wietnamie [Military Assistance Command, Vietnam] (słowo „pomoc” w tej nazwie wyrażało smętną nadzieję, że walkę w większości wezmą w swoje ręce „sami Wietnamczycy”), „amerykańska kompleksowa sieć doradcza stała się spoiwem, które pozwoliło zapanować nad sytuacją w wielu krytycznych aspektach na kluczowym poziomie lokalnym”. W rzeczywistości Amerykanie byli nie tylko spoiwem, ale też samą konstrukcją. Gdyby się nie włączyli i nie umocnili władzy, władza ta by upadła; z kolei włączenie się oznaczało, że jakakolwiek jej niezależna siła jeszcze bardziej osłabnie, a szanse na to, żeby rząd stanął kiedyś o własnych siłach, jeszcze się zmniejszą. Bynajmniej nie jest przesadą stwierdzenie, że amerykański wysiłek w Wietnamie opierał się na tej sprzeczności.
Prezydent Nixon realizował politykę, którą nazywał „wietnamizacją”. Czasem jakby zapominano o tym, że krajem przeznaczonym do zwietnamizowania jest Wietnam. Czy uczynienie go Wietnamem wymagało udziału pół miliona Amerykanów? Czy Wietnam już nie był Wietnamem? Prawdę mówiąc, nie był. W pewnym sensie stał się częścią Stanów Zjednoczonych – a przynajmniej stał się nią reżim sajgoński, w całości stworzony przez Amerykanów i od nich uzależniony. Łatwo przychodziło mówienie, że „sami Wietnamczycy” powinni kierować swym krajem w ramach sugerowanych wytycznych; kłopot w tym, że mówili tak Amerykanie. Nawet samo pragnienie „niepodległości” Wietnamu było amerykańskie. W trakcie wojny dochodziło do wielu paradoksalnych i komicznych scen, gdy Amerykanie, rozwścieczeni brakiem inicjatywy ze strony południowowietnamskich sojuszników, w praktyce nakazywali im być bardziej niezależnymi. Istniał jednak pewien rodzaj wietnamizacji, którego gorąco pragnęły miliony Wietnamczyków, i na Północy, i na Południu: ten reprezentowany przez NFW i reżim z Północy. Chcieli wygnać wszystkich obcokrajowców, a zwłaszcza Amerykanów, i zjednoczyć swój kraj. To właśnie uczynili, gdy tylko Stany Zjednoczone się wycofały.
Amerykański rząd nigdy nie mógł się zdecydować, czy interweniuje w Wietnamie, czy się wycofuje. Zazwyczaj próbował robić jednocześnie jedno i drugie. Ledwie zdążył wysłać tam wojska, a już zaczął obiecywać, że je wyprowadzi; ledwie zapoczątkował ich wyprowadzanie, a już rozpoczął krwawe i dramatyczne „demonstracje” woli pozostania. Przez cały czas długotrwałej koncentracji wojsk wysocy urzędnicy stale donosili, że koniec jest bliski. Z kolei w trakcie przeciągającego się wycofywania sił prezydent Nixon wielokrotnie na nowo interweniował, najpierw przez bombardowanie i inwazję w Kambodży, później w Laosie, a potem przez blokowanie dostaw do Wietnamu Północnego ze Związku Radzieckiego i z innych państw. Kluczowy element amerykańskiej polityki w Wietnamie polegał na tym, że wycofanie wojsk było w nią wpisane od początku. Żaden z prezydentów, którzy prowadzili wojnę wietnamską, nie brał pod uwagę konfliktu nieograniczonego w czasie; wszyscy obiecywali opinii publicznej wyprowadzenie żołnierzy w niedalekiej przyszłości. Zapowiedź wycofania się wykluczała okupację w typowym stylu kolonialnym, kiedy to większa potęga na czas nieokreślony narzuca swoją wolę mniejszej – jak na przykład czyni to Związek Radziecki wobec państw w Europie Wschodniej – i dyktowała wynikającą nie tyle z idealizmu, ile z zasadniczej strategii potrzebę zbudowania w Wietnamie Południowym rządów, które przetrwałyby po wycofaniu się Amerykanów. Gdyby zakładano okupację, silna i niezależna władza nie byłaby konieczna; wystarczyłoby państwo wasalne trwale zależne od Stanów Zjednoczonych. Amerykańską politykę w Wietnamie nazywano imperialistyczną. To jednak osobliwy, ułomny typ imperializmu, który przewiduje rozstanie się z kolonialną posiadłością jeszcze przed objęciem jej we władanie. W najlepszym razie był to imperializm tanim kosztem, oczekujący tego, że kolonia, by tak rzec, skolonizuje się sama.
Potrzeba wpisania wycofania wojsk w strategię Stanów Zjednoczonych podyktowana była względami polityki wewnętrznej. Opinii publicznej, o czym dobrze wiedzieli decydenci, nie uśmiechała się wojna trwająca w nieskończoność, nawet wojna „ograniczona”. Wszyscy mieli świeżo w pamięci wspomnienia wojny koreańskiej, która kiedy się przeciągała, prędko straciła poparcie społeczeństwa. To właśnie po wojnie w Korei sekretarz stanu John Foster Dulles ogłosił doktrynę „zmasowanego odwetu”. W myśl tej doktryny funkcję odpowiedzi na lokalną agresję przejmowała groźba odwetu nuklearnego – funkcję, którą w Korei spełniło użycie sił konwencjonalnych. Ta nowa doktryna miała mniej kosztować – dać „większego kopa za dolara”, jak wówczas mawiano – i pozwolić na uniknięcie sprzeciwu opinii publicznej. Za kadencji prezydentów Kennedy’ego i Johnsona rząd, który czuł się nieswojo z zasadą nakazującą przy okazji każdego drobnego konfliktu igrać z destrukcją całego świata, przestał polegać na broni jądrowej i ponownie oparł się na siłach lądowych; jednakże granice cierpliwości społeczeństwa wobec wojen prowadzonych gdzieś daleko w imię niejasnych celów zostały wyznaczone i o nich nie zapomniano. Szacunek względem opinii publicznej – i strach przed nią – był czymś więcej niż tylko ograniczeniem swobody działań rządu po rozpoczęciu konfliktu; był wpisany w strategię wojenną od samego początku. Tło wszystkich decyzji podejmowanych w Wietnamie stanowił podstawowy fakt, że Stany Zjednoczone to państwo demokratyczne, w którym opinie społeczeństwa mają ciężar polityczny i polityczne konsekwencje, w szczególności wiążą się z możliwością usunięcia decydentów z urzędu.
Z powodu wojny wietnamskiej urząd stracili dwaj prezydenci – Johnson i Nixon. Jak słusznie powiedział szef kancelarii prezydenta Nixona Harry Robbins Haldeman, „bez wojny w Wietnamie nie byłoby Watergate”. O ile jednak Johnson koniec końców uszanował ograniczenia nałożone na niego przez system demokratyczny i dobrowolnie zrezygnował z prezydentury, Nixon oparł się im i trzeba go było zmusić do odejścia. Choć w kampanii wyborczej 1968 roku obiecał prędki koniec wojny, przeciągał ją przez kolejne pięć lat. Wysiłki te zakończyły się klęską nie w kwietniu 1975 roku, gdy Wietnam Południowy wpadł w ręce komunistów, ale osiem miesięcy wcześniej, kiedy Nixon ustąpił z urzędu pod groźbą postawienia go w stan oskarżenia i niemal pewnego wyroku skazującego. Jego upadek oznaczał nieodwracalne załamanie jakiegokolwiek poparcia w Stanach Zjednoczonych dla ponownej interwencji w Wietnamie, którą Nixon potajemnie obiecywał prezydentowi Nguyenowi Van Thieu. Kiedy to stało się jasne, ofensywa Wietnamu Północnego i jej powodzenie były pewne.
Wojna musi być podtrzymywana, a my musimy mieć czas. Czas przemawia na naszą korzyść – czas będzie naszym najlepszym strategiem, jeśli do końca nie ustaniemy w oporze.
Truong Chinh, sekretarz generalny Komunistycznej Partii Wietnamu, wiosna 1947
Skończył nam się czas. Oto tragedia Wietnamu – walczyliśmy o czas, a nie o przestrzeń. I tego czasu zabrakło.
Norman B. Hannah, urzędnik służby dyplomatycznej z doświadczeniem w Wietnamie, 1975
Zagadka pokonania największego mocarstwa na świecie przez maleńkie i słabe państewko zaczyna się wyjaśniać, kiedy weźmiemy pod uwagę zasadę sformułowaną przez Truong Chinha w 1947 roku, a potwierdzoną dwadzieścia osiem lat i miliony istnień ludzkich później przez Normana B. Hannaha. Sukcesy w wojnie o przestrzeń – zdobycie tego czy innego Wzgórza Hamburger[3] – nic nie znaczyły, jeśli po zakończeniu działań i wycofaniu się Stanów Zjednoczonych równowaga sił w Wietnamie nie uległaby zmianie w stosunku do sytuacji, którą amerykańskie wojska zastały. To samo można powiedzieć o wojskowej miarce, jaką amerykańskie dowództwo, mające mglistą świadomość, że zajęcie bądź obrona terytorium to nie jest istotny wyznacznik, pragnęło zastosować w zamian: o liczbie ofiar. Żaden sukces w obu kategoriach, z wyjątkiem ludobójstwa, do którego Stany Zjednoczone nigdy nie chciały się uciec, nie mógł zmienić podstawowej prawdy: Wietnamczycy żyli w Wietnamie, a Amerykanie – na drugim końcu świata. Amerykańska interwencja miała charakter ekspedycyjny, a co za tym idzie, właściwie z natury rzeczy pewnego dnia musiała dobiec końca. W wojnie wietnamskiej liczyła się geografia, ale rozumiana jako rozmieszczenie nie wojsk na polu walki, lecz państw na kuli ziemskiej. Bez względu na wszystko, Stany Zjednoczone dały do zrozumienia, że zamierzają się wycofać, gdy tylko przybyły, dlatego wietnamski wróg musiał jedynie czekać. Wietnamczycy mieli wprawę w stosowaniu strategii opartych na upływie czasu. Amerykanie, ledwo zdolni sięgnąć myślą poza najbliższe wybory, w najlepszym razie potrafili planować na cztery, pięć czy sześć lat do przodu. Dekada nie mieściła się już na politycznej mapie. Wietnamczycy natomiast przywykli do myślenia w kategoriach dekad, a nawet stuleci. W marcu 1946 roku Ho Chi Minh zgodził się wpuścić do Wietnamu wojska francuskie i pozwolił im tam zostać przez pięć lat w zamian za wycofanie sił Narodowej Armii Chińskiej, która od końca II wojny światowej stacjonowała na północy. Część towarzyszy Ho zganiła go za zgodę na powrót dawnych kolonialnych władców. „Głupcy! – odpowiedział. – Czy nie rozumiecie, co oznacza pozostanie Chińczyków? Nie pamiętacie własnej historii? Kiedy ostatnio przyszli tu Chińczycy, zostali przez tysiąc lat. Francuzi to cudzoziemcy. Są słabi. Kolonializm umiera. To już koniec białego człowieka w Azji. Ale jeśli Chińczycy teraz zostaną, nie pójdą stąd już nigdy. Jeśli o mnie chodzi, wolę wąchać francuskie gówno przez pięć lat, niż żreć chińskie do końca życia”.
Jeśli jednostką zysku strategicznego, która w wojnie wietnamskiej liczyła się najbardziej, był czas, to najistotniejszą siłę – można by powiedzieć: siłę ognia w tej wojnie o czas – stanowiła wola polityczna. Wola – determinacja i hart ludzi – w każdej wojnie jest ważnym czynnikiem, ale w Wietnamie miała kapitalne znaczenie. W grę wchodziła wola trzech społeczeństw: Wietnamczyków z Południa, Wietnamczyków z Północy i Amerykanów. Najważniejsza, z perspektywy amerykańskiego wysiłku wojennego, była wola Wietnamczyków z Południa. Gdyby nie dało się jej ukształtować zgodnie z wolą Amerykanów, to nic, co zrobiłyby Stany Zjednoczone, czy to natury cywilnej, czy wojskowej, nie przyniosłoby skutków. Nie wystarczyło, jak zrozumiał podpułkownik w Quang Ngai, że Amerykanie narzucą swą wolę opornym Wietnamczykom z Południa, a ci poddadzą się woli Stanów Zjednoczonych; w mieszkańcach Wietnamu Południowego należało rozbudzić wolę zdobycia tego, czego chcieli dla nich Amerykanie. Tylko wówczas istniała szansa, że władza Wietnamu Południowego przetrwa zaplanowane wycofanie się Stanów Zjednoczonych. Gdyby tamtejsza władza upadła, nadzieje i osiągnięcia Amerykanów upadłyby wraz z nią.
Żaden inny projekt nie był tak ważny dla amerykańskiej polityki w Wietnamie jak starania, nazwane „budową narodu”, by stworzyć silny rząd na Południu. Żaden też nie miał jednak mniejszych szans powodzenia. Jak sama nazwa sugeruje, w Wietnamie Południowym naród nie istniał, kiedy Stany Zjednoczone zaczęły wysyłać tam swoje wojska. Należało go zbudować. Nigdy się to nie udało. Ostatecznie „Wietnam Południowy” nie tyle upadł, ile w ogóle się nie narodził. Rządu nie dało się obronić, ponieważ nigdy go nie było. W polityce, tak jak w przyrodzie, działają siły oczyszczające pole z organizmów, których siła spadła poniżej określonego punktu. Władza w Sajgonie raz za razem osiągała i przekraczała ten punkt. Raz za razem osiągała kres naturalnego żywota. Raz za razem upadała. Stany Zjednoczone raz za razem stawiały jednak tego trupa na nogi i próbowały tchnąć w niego sztuczne życie. Niczym duch, któremu niedane jest spocząć w grobie, owa władza pośmiertnie stąpała po ziemi. Zwykle istnieje pewna graniczna liczba schorzeń mogących nękać rząd, wyznaczona przez jego upadek. Jednakże w przypadku reżimu sajgońskiego te schorzenia – korupcja, intrygi, wojny wewnętrzne – sztucznie podtrzymywano przy życiu, podobnie jak sam rząd, osiągały więc fantastyczną, niewiarygodną skalę. Głównym zajęciem najważniejszych przedstawicieli władzy nie było rządzenie, ale knucie przeciwko sobie nawzajem. Między listopadem 1963 roku, kiedy prezydenta Ngo Dinh Diema obalono i zamordowano w popieranym przez Amerykanów zamachu, a lutym 1965 roku nastało po sobie pięć kolejnych rządów, z których trzy objęły władzę na drodze zamachu stanu. Jeśli od tamtej pory Nguyen Van Thieu i Nguyen Cao Ky, dwaj wojskowi, zdołali ją utrzymać aż do końca wojny, nie zawdzięczali tego własnej sile, ale słabości wszystkich pozostałych. Kiedy to się działo, rządowi poważnie opierał się ruch buddyjski, w znacznej mierze niezależny od NFW. Choć publicznie amerykańscy oficjele niezawodnie chwalili władze sajgońskie, ich prywatne opinie przeważnie były pogardliwe. To, że w czerwcu 1965 roku senator Mike Mansfield, przeciwnik amerykańskiego zaangażowania w wojnę, napisał do prezydenta Johnsona, że w Sajgonie „nie mamy już do czynienia z nikim, kto w sensie politycznym reprezentowałby kogokolwiek”, to jedno. Czym innym jednak było, kiedy miesiąc później amerykański ambasador w Wietnamie Południowym Henry Cabot Lodge powiedział prezydentowi: „Myślę, że nie powinniśmy traktować tego rządu poważnie. Tam nie ma nikogo, kto cokolwiek może”; albo kiedy sekretarz obrony Robert McNamara oznajmił Johnsonowi w grudniu 1963 roku, że „w Wietnamie Południowym nie ma zorganizowanej władzy”; albo gdy w lipcu 1965 roku nazwał ją „nie-władzą”; albo kiedy zastępca sekretarza stanu William Bundy, wspominając później ten okres, określił Thieu i Ky mianem wyłowionych „z samego dna beczki, absolutnie z samego dna”. Te sformułowania to nie aberracja, ale całkiem typowe opinie Amerykanów mających do czynienia z władzą sajgońską. Chyba najbardziej drażniła ich jednak niepohamowana, zdawałoby się, skłonność poszczególnych rządów do wszczynania negocjacji z NFW – co Stany Zjednoczone uznawały za równoznaczne z kapitulacją. Jak to określił generał Maxwell Taylor w grudniu 1964 roku, kiedy pełnił funkcję ambasadora na Południu: w obliczu osłabnięcia amerykańskiego wsparcia południowowietnamscy przywódcy „prześcigaliby się w tym, kto pierwszy dobije targu z Narodowym Frontem Wyzwolenia”. Takie, jak stwierdził, były prawdziwe skutki każdej poważnej próby przekazania spraw w ręce „samych Wietnamczyków”.
„Stoimy na stanowisku, że decydującym czynnikiem podczas wojny jest morale, a nie broń, taktyka czy technika” – stwierdzała uchwała Komitetu Centralnego NFW w październiku 1961 roku. Jej dalszy ciąg brzmiał następująco: „Polityka jest prawdziwą siłą rewolucji: polityka to podstawa, a wojna to kontynuacja polityki”. Dla komunistów zarówno na Północy, jak i na Południu przez cały czas trwania wojny kwestia woli miała fundamentalne znaczenie. Jeśli strategia komunistów polegała na stworzeniu i podtrzymaniu woli, to bezpośrednim celem amerykańskiej strategii było jej złamanie. Strategia Stanów Zjednoczonych zakładała jedynie tak surowe ukaranie wroga, żeby po prostu się poddał. Jak powiedział zastępca sekretarza obrony John T. McNaughton, źródłem zwycięstwa miało być „zademonstrowanie Wietkongowi, że nie może wygrać”. Ten cel negatywny zderzył się jednak z koniecznością wycofania wojsk, wpisaną w amerykańską strategię wojenną. Dążąc do „zademonstrowania” niemożliwości zwycięstwa komunistów, a jednocześnie obiecując amerykańskiej opinii publicznej wycofanie żołnierzy z Wietnamu, rząd zmienił tę wojnę w grę na przeczekanie, w której komuniści byli pewni zwycięstwa. Kiedy już triumf określono w tych kategoriach, zegar w wojnie o czas zaczął tykać, a każdy mijający dzień przynosił strategiczną korzyść komunistom.
Wytrwałość wietnamskich sił rewolucyjnych w obliczu najpierw francuskiej, a potem amerykańskiej machiny wojennej to jeden z najbardziej tajemniczych i zdumiewających fenomenów epoki. Jako wyczyn ludzkiej woli budzi podziw. Jest ona tym bardziej zadziwiająca, gdy weźmie się pod uwagę pewne cechy północnego reżimu. O ile niepodważalna jest pasja, z jaką dążył on do uzyskania niepodległości Wietnamu i naprawienia głęboko zakorzenionych społecznych krzywd, pasja, którą z całą pewnością podzielał ogół społeczeństwa, o tyle nie da się także podważyć, że na każdym etapie swego działania uciekał się do represji i terroru, a historia odnotowała rozgoryczenie wywołane tymi praktykami wśród znacznej części ludności. Kiedy komuniści przejęli władzę na Północy, milion osób, w większości katolików, zbiegło na Południe. Niemal natychmiast, jakby chcąc dowieść zasadności tej ucieczki, reżim rozpoczął na wsi kampanię terroru wobec „kułaków”, zabijając tysiące ludzi. W prowincji Nghe An, słynącej z antyfrancuskiego ferworu rewolucyjnego, wybuchło antykomunistyczne powstanie, które brutalnie stłumiono. Później, w rzadkim i godnym uwagi akcie samokrytyki, Vo Nguyen Giap stwierdził: „Zaatakowaliśmy na zbyt szerokim froncie, a widząc wszędzie wrogów, uciekliśmy się do terroru, który stał się zdecydowanie zbyt powszechny. […] Zamiast dostrzec, że najpotrzebniejsza jest edukacja, oparliśmy się w zupełności na metodach organizacyjnych takich jak kary dyscyplinarne, wydalenie z partii, egzekucje. […] Co gorsza, tortury stały się zwykłą praktyką”. Opisując terror jako „zbyt powszechny” (przypuszczalnie w przeciwieństwie do powszechnego w sam raz), a egzekucje jako „metodę organizacyjną”, Giap wiele powiedział o zwykłych praktykach reżimu, od których owe „ekscesy” były odstępstwem. Jednak nawet te ekscesy się powtarzały. Kiedy podczas ofensywy Tet na początku 1968 roku siły rewolucyjne na kilka tygodni zajęły miasto Hue, dokonały egzekucji co najmniej setek ludzi; kiedy zaś w 1975 roku Wietnam Północny przejął kontrolę nad Południem, stworzył takie warunki, że dziesiątki tysięcy osób wolały uciec na Morze Południowochińskie łodziami, z których większość nigdy nie dotarła do celu.
Dojście do władzy komunistów jako przywódców walki o narodową niepodległość ma korzenie w historii Wietnamu. Nawet dla przygodnego obserwatora jest jasne, że nie pojawiła się żadna wietnamska siła, która poważnie zagroziłaby im w tej roli. Jeden szczegół historyczny dobrze ilustruje całą tę sytuację. Francuzi, chcąc wypromować postać, wokół której można by zjednoczyć Wietnamczyków przeciwko Viet Minhowi, dowodzonemu przez Ho Chi Minha, nie znaleźli nikogo lepszego niż były cesarz Bao Dai. Miał on burzliwą karierę. Przed II wojną światową oraz w jej trakcie pełnił funkcję tytularnego szefa francuskiego rządu kolonialnego. W marcu 1945 roku, na rozkaz Japończyków – którzy w czasie wojny pozwolili przetrwać francuskiej strukturze kolonialnej, teraz jednak odkryli, że Wolni Francuzi być może planują akcję przeciwko nim – Bao Dai abdykował i ogłosił niepodległość Wietnamu od Francji w ramach japońskiej Strefy Wspólnego Dobrobytu Wielkiej Azji Wschodniej. W sierpniu tego samego roku kontrolę nad Hanoi, przy biernej postawie wojsk japońskich, przejął Viet Minh i ogłosił niepodległość. Wytrwały Bao Dai abdykował po raz drugi w ciągu jednego roku, a następnie objął stanowisko „najwyższego doradcy” rządu rewolucyjnego. W 1947 roku Francuzi rozpoczęli z nim negocjacje i przekonali go do podpisania zgody na ponowne zostanie cesarzem w państwie de facto pod dalszą kontrolą Francji. Bao Dai okazał się jednak cesarzem niechętnym. „Nastąpiła komiczna sytuacja – pisze Stanley Karnow w książce Vietnam. – Aby uniknąć zobowiązania do wznowienia swych cesarskich obowiązków, Bao Dai zbiegł do Europy, gdzie uciekał z miasta do miasta, za dnia kryjąc się w kinach, a nocami w kabaretach, podczas gdy [francuski wysłannik] Bollaert ścigał go niczym doręczyciel wezwań sądowych. Ostatecznie Bollaert dopiął swego i 8 czerwca 1948 roku wrócili nad zatokę Ha Long”.
– Wie pan, wy nigdy nie pokonaliście nas na polu bitwy – powiedział amerykański pułkownik.
Pułkownik północnowietnamski na moment zadumał się nad jego słowami.
– Możliwe – odparł – ale to bez znaczenia.
Rozmowa przeprowadzona w Hanoi w kwietniu 1975 roku, przytoczona w On Strategy [O strategii] pułkownika Harry’ego G. Summersa
Przez cały czas trwania wojny zależność między walkami w Wietnamie a ostatecznym wynikiem konfliktu pozostawała niejasna. Ponieważ liczącym się rezultatem był wpływ walk na wolę trzech społeczeństw, zyski „psychologiczne” stały się ważniejsze od tych konkretnych. W większości wojen strategia psychologiczna jest użytecznym dodatkiem do właściwych walk; w Wietnamie to walki stanowiły dodatek do strategii psychologicznej. Działania zbrojne liczyły się w takim zakresie, w jakim wpływały na wolę protagonistów; poza tym były „bez znaczenia”. Właśnie dlatego komuniści mogli przegrać wszystkie bitwy, a wygrać wojnę. Prawdziwa wojna miała bowiem charakter nie militarny, ale polityczny i toczyła się nie w jednym, lecz w trzech krajach. Problem Stanów Zjednoczonych polegał na tym, jak politycznie spieniężyć militarne zwycięstwa. We wszystkich trzech teatrach politycznych Ameryka poniosła klęskę; co gorsza – odnosiło się wrażenie, że wszystkie triumfy wojskowe skutkują porażkami politycznymi. W Wietnamie Północnym każde amerykańskie bombardowanie zdawało się jedynie umacniać tamtejszą wolę oporu. W Wietnamie Południowym każde zwycięstwo okupywano fizyczną destrukcją kraju, co dawało słabe podwaliny pod utworzenie na Południu silnej i stabilnej władzy, wymaganej przez amerykańską strategię. Często zwracano uwagę na moralny absurd „niszczenia” społeczeństwa, które usiłowaliśmy „ratować”; rzadziej – na strategiczny absurd tej samej polityki. Amerykanie w Wietnamie lubili mówić o „wojskowej połowie” swojej działalności w tym kraju, ale w rzeczywistości ta „połowa” bliższa była dziewięćdziesięciu procentom, a pozostałe dziesięć – wkład w „budowę narodu” – w kontekście wojny było często czystą kpiną. Nieraz zdarzało się na przykład, że wypędzając wroga z jakiejś wioski, Amerykanie ją niszczyli. To właśnie ta „wojskowa połowa”. „Cywilna połowa” polegała na tym, że na ruiny zrzucano następnie tysiące ulotek, w których tłumaczono, że NFW jest zły, albo zapoznawano wieśniaków z rozwiązaniami sanitarnymi uważanymi przez Amerykanów za dobry pomysł. W Stanach Zjednoczonych, gdzie opinia publiczna z rosnącą niecierpliwością wyczekiwała obiecanego końca wojny, każda nowa bitwa, nawet taka, w której liczba ofiar przemawiała na rzecz Amerykanów, stanowiła dowód, że wojna będzie trwać wiecznie, więc i na tym froncie ponoszono polityczne straty.
Rankiem 21 lipca 1965 roku prezydent Lyndon Johnson zwołał spotkanie z najważniejszymi doradcami, aby ustalić, ile dodatkowych wojsk, jeśli w ogóle, powinien wysłać do Wietnamu. Obecni byli między innymi sekretarz stanu Dean Rusk, ambasador Henry Cabot Lodge, sekretarz obrony Robert McNamara i doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego McGeorge Bundy, wszyscy opowiadający się za rozmieszczeniem dodatkowych sił. Przeciwnikiem zwiększenia obecności w Wietnamie, niemalże jako jedyny, był podsekretarz stanu George Ball. Raz za razem, kiedy Ball wyrażał swe obawy, Johnson prosił go o alternatywny tok działań. „Ależ, George, co jeszcze mogę zrobić?” – zapytał w pewnym momencie. „Ależ, George, czy w interesie państwa jest jeszcze jakaś droga, lepsza od tej obecnej?” – zapytał później. Na koniec porannego spotkania zwołał na popołudnie kolejne, żeby poznać odpowiedź Balla. Ten rozpoczął od przepowiedni amerykańskiej przegranej w Wietnamie. Ostrzegł przed możliwością chińskiej interwencji. Przewidział „długą wojnę”. Opowiadał się za „taktycznym wycofaniem” z niekorzystnego położenia. „Uważam, że wszyscy zbagatelizowaliśmy powagę sytuacji – powiedział według notatki ze spotkania. – To jak leczenie kobaltem pacjenta nieuleczalnie chorego na raka. Moim zdaniem długa, przeciągająca się wojna ujawni naszą słabość, a nie siłę. Najmniej szkodliwym sposobem na wycofanie się w porę z Wietnamu Południowego będzie pozwolenie, żeby rząd południowowietnamski stwierdził, iż nie życzy sobie naszej obecności. Powinniśmy więc przedłożyć mu propozycje nie do zaakceptowania. Wówczas zająłby stanowisko neutralne. Nie mam złudzeń, że gdy tylko zostalibyśmy poproszeni o opuszczenie Wietnamu, kraj wkrótce znalazłby się pod kontrolą władz w Hanoi”.
Prezydent nie odparł drastycznej prognozy Balla; zamiast tego opisał coś, co uważał za jeszcze poważniejszą konsekwencję porażki:
Ależ, George, czy gdybyśmy zrobili, co proponujesz, wszystkie te kraje nie uznałyby Wujka Sama za papierowego tygrysa? Czy nie stracilibyśmy wiarygodności, łamiąc słowo trzech prezydentów? To byłaby chyba niepowetowana strata.
Pozostali doradcy przyznali mu rację. Ponadto nie tyle polemizowali z pesymizmem Balla (choć niektórzy twierdzili, że przedstawia on zbyt ponury obraz), ile wyrażali jeszcze głębszy pesymizm odnośnie do konsekwencji amerykańskiej porażki. McGeorge Bundy uważał skutki wycofania się za tak „katastrofalne”, że nawet przy braku obiecującej alternatywy wolał „brnąć dalej”. Rusk był zdania, że zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w Wietnamie czyni „amerykańskie stanowisko wobec ZSRR wiarygodnym”. Zgodził się z nim McNamara.
Dziś, gdy Wietnam Południowy i Kambodża znajdują się pod kontrolą Wietnamu Północnego, a Stany Zjednoczone i cały Zachód wciąż są silne i mają się dobrze, trudno sobie przypomnieć apokaliptyczną doniosłość przypisywaną przez amerykańskich decydentów wygranej – lub mówiąc precyzyjniej: nieprzegranej – w Wietnamie. Charakterystyczne są słowa Johnsona o „niepowetowanej stracie” z perspektywy losów amerykańskiej potęgi. Nie była to czcza retoryka. Za to przeświadczenie Johnson zapłacił prezydenturą. Decydenci epoki wojny w Wietnamie byli skłonni okłamywać opinię publiczną co do wielu rzeczy (na przykład co do oceny władz na Południu), ale w tej kwestii zapisy publiczne i poufne są zgodne: od początku do końca konfliktu ludzie odpowiedzialni za amerykańską politykę zagraniczną byli przekonani, że upadek Wietnamu Południowego będzie ciosem dla Stanów Zjednoczonych, a nawet – że mógłby tego nie przetrwać Zachód jako taki.
W Stanach Zjednoczonych, tak jak w Wietnamie Północnym, utrzymanie w narodzie woli walki było oczywiście nieodzowne do kontynuacji wysiłku wojennego, w Ameryce jednak kwestia woli miała też wymiar globalny, znacznie przewyższający jakiekolwiek skutki działań w granicach Wietnamu. Jak wyraźnie pokazują uwagi prezydenta i jego doradców, wierzyli oni, że najważniejsza rola wojny polega na tym, iż jest to spektakl, którego wynik przesądzi o opinii innych państw świata na temat potęgi Stanów Zjednoczonych. Słowem opisującym owo konkretne dobro ich zdaniem zagrożone w Wietnamie jest słowo „wiarygodność”. Jej kardynalne znaczenie podkreślał każdy prezydent prowadzący tę wojnę, począwszy od Johna F. Kennedy’ego, który w marcu 1961 roku powiedział publicyście Jamesowi Restonowi: „Teraz stoimy przed problemem uwiarygodnienia naszej potęgi i zrobimy to właśnie w Wietnamie”, a skończywszy na Richardzie Nixonie, który w kwietniu 1970 roku ogłosił publicznie, że gdyby nie zlecił właśnie inwazji na Kambodżę, „wiarygodność Stanów Zjednoczonych zostałaby zniszczona”. Dla wietnamskiego wroga nienamacalny czynnik woli był niezbędny, żeby wygrać wojnę, ale sam wysiłek wojenny miał bardzo konkretny cel: przejąć kontrolę nad Wietnamem Południowym i zjednoczyć go z Północą. Amerykańska strategia była natomiast psychologiczna zarówno pod względem celu, jak i środków. Skupialiśmy uwagę na samej naszej woli oraz na tym, co jej pozorna siła lub słabość „zademonstrowana” w Wietnamie oznaczać będzie dla obserwującego to świata.
Mówi się, że wojna wietnamska była grzęzawiskiem. Jeśli tak, nie było to wietnamskie grzęzawisko, które wessało Stany Zjednoczone, ale grzęzawisko amerykańskie – grzęzawisko wątpliwości i dezorientacji co do własnej potęgi, woli i wiarygodności – w które wessany został Wietnam.
Lekcja wyciągnięta z historii, względy strategiczne oraz krajowa presja polityczna łącznie przyczyniły się do tego, że polityka wiarygodności zdobyła, wydawałoby się, niepodważalną władzę nad umysłami decydentów epoki wojny w Wietnamie. Historyczną lekcją była oczywiście lekcja z Monachium, która uczyła, że jeśli agresji wielkiej potęgi nie stawi się czoła wcześnie, trzeba będzie to zrobić później wyższym kosztem. Dla całego pokolenia decydentów ta analogia, w której komunizm (różnie definiowany) odgrywał rolę hitlerowskich Niemiec, stanowiła klucz do rozumienia wydarzeń międzynarodowych. Analogia ta nie wzięła się znikąd. Decydenci słyszeli zapowiedzi Związku Radzieckiego, że przyszłość świata to przyszłość komunistyczna. Patrzyli, jak ZSRR wspiera i promuje ruchy komunistyczne w Europie, Azji oraz innych miejscach kuli ziemskiej. Widzieli, jak narzuca swoje rządy Europie Wschodniej, popierając je wielokrotnym użyciem siły. Zobaczyli, jak Chiny przy wsparciu Związku Radzieckiego stają się komunistyczne. Wywnioskowali więc, że globalny komunizm jest totalitarną potęgą, która – tak jak wcześniej hitlerowskie Niemcy – dąży do dominacji nad światem. Spoglądając w stronę Wietnamu, odnotowali, że Ho Chi Minh to zdeklarowany marksista-leninista, który mieszkał w Moskwie, i ujrzeli, że buduje on na Północy jednopartyjną dyktaturę komunistyczną zgodną z klasycznymi radzieckimi wzorami. Stwierdzili zatem, że ruch komunistyczny w Wietnamie to w istocie przedłużenie scentralizowanej siły komunistycznego parcia do dominacji nad światem. Istniały jednak także inne fakty historyczne, do których Amerykanie przywiązywali mniejszą wagę, a które pozwalały na odmienną interpretację wydarzeń w Wietnamie. Kraj ten oczywiście skolonizowali Francuzi w XIX wieku i przez większość wieku XX dążył on do niepodległości. O ile Ho Chi Minh bezsprzecznie był komunistą w starym stylu, to niewątpliwie był również nacjonalistą, który jak nikt inny uosabiał wietnamskie pragnienie niepodległości. Tamtejszy ruch niepodległościowy, podobnie jak ruch komunistyczny, miał kontekst globalny – niemal stuprocentowo udane ruchy antykolonialne, wskutek których dziesiątki dawnych krajów kolonialnych stawały się niepodległymi państwami. Istniała oczywiście całkiem realna możliwość, że Wietnam będzie i komunistyczny, i niepodległy. Nie mógł natomiast jednocześnie być niepodległy i podporządkowany Moskwie – nie mógł zarazem być państwem wybijającym się na niepodległość oraz Czechosłowacją z 1938 roku. Kluczową kwestią dla amerykańskiej doktryny nie były cechy reżimu, ale to, czy jego siła ma źródło lokalne, czy też pochodzi od obcego mocarstwa. Jeśli to pierwsze, wówczas to, co zaczęło się lokalnie, lokalnie się skończy, a w każdym razie dalsze szerzenie się komunizmu zależeć będzie przede wszystkim od miejscowych warunków w innych krajach. Jeśli natomiast to drugie, należało się spodziewać dalszego rozpowszechniania się komunizmu, tak samo jak po upadku Czechosłowacji należało przewidzieć rozpowszechnianie się faszyzmu. Jeśli pierwsze, analogia monachijska była błędna; jeśli drugie, była trafna. Teza, że siły lokalne liczą się bardziej niż międzynarodowe, znalazła dalsze potwierdzenie w postaci gwałtownie postępującego w latach sześćdziesiątych rozpadu ruchu komunistycznego na zbiór skłóconych, a nawet walczących ze sobą stronnictw i państw, z których wszystkie wyraźnie przedkładały interesy narodowe lub regionalne nad interesy ruchu międzynarodowego. Najbardziej dramatycznym wydarzeniem w ramach tego trendu był nasilający się rozłam radziecko-chiński. Wszystkie te fakty znali również amerykańscy decydenci, brakło im jednak siły oraz mocy oddziaływania, a ważnym tego powodem był niemal hipnotyczny wpływ analogii monachijskiej na ich umysły.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] 3 listopada 1969 roku, w obliczu nasilającego się sprzeciwu przeciwko wojnie, prezydent Nixon wygłosił słynne radiowe i telewizyjne orędzie do narodu, w którym apelował o solidarność we wsparciu zaangażowania USA w Wietnamie. „Milczącą większość”, do której się zwracał, kontrastował z „głośną mniejszością” protestującą przeciwko wojnie. Po tym wystąpieniu sondaże poparcia dla Nixona gwałtownie poszły w górę [przyp. tłum.].
[2] W. Szkłowski, Sztuka jako chwyt, przeł. R. Łużny [w:] Teoria badań literackich za granicą. Antologia, wybór S. Skwarczyńska, t. 2, cz. 3: Od formalizmu do strukturalizmu, Kraków 1986.
[3] Trwająca dziesięć dni (10–20 maja 1969) bitwa o pozbawione znaczenia strategicznego Wzgórze Hamburger, czyli Dong Ap Bia, na mapach wojskowych oznaczone jako Wzgórze 937, w której zginęło 72 żołnierzy amerykańskich i ponad sześciuset północnowietnamskich, wywołała ogromne kontrowersje w Stanach Zjednoczonych, spowodowała zmianę strategii w Wietnamie Południowym i zapoczątkowała wycofywanie sił amerykańskich. Nadana przez żołnierzy makabryczna nazwa „Wzgórze Hamburger” wiąże się z tym, że uczestniczący w bitwie byli „przerabiani na hamburgery” [przyp. tłum.].