Prawdziwie, do szaleństwa. Dzienniki - Alan Rickman - ebook

Prawdziwie, do szaleństwa. Dzienniki ebook

Rickman Alan

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Alan Rickman, Prawdziwie, do szaleństwa. Dzienniki
Przeł. Maria Jaszczurowska
Przedmowa Emma Thompson

Alan Rickman – jeden z najpopularniejszych aktorów swojego pokolenia, niestrudzony działacz polityczny, zapalony podróżnik, oddany przyjaciel. Podbił serca milionów widzów na całym świecie rolami w takich filmach jak Szklana pułapka, Rozważna i romantyczna czy Harry Potter.
Kunszt Rickmana nie ograniczał się do występów na scenie i na ekranie. Aktor równie znakomicie władał piórem, był błyskotliwym, spostrzegawczym i dowcipnym obserwatorem. W Dziennikach, które obejmują okres od 1993 do 2015 roku, zabiera nas na plany filmowe i za teatralne kulisy, opisuje swoją warsztatową kuchnię, dzieli się anegdotami, zabawnymi historiami i emocjami, w które obfituje praca aktora.
Pisze szczerze i otwarcie o swoim życiu zawodowym i prywatnym, o podróżach, pasjach, przyjaźniach. Lektura tej książki to jak słuchanie Rickmana rozmawiającego z bliskim przyjacielem.
Przedmowę do Dzienników napisała Emma Thompson – wieloletnia przyjaciółka aktora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 786

Oceny
3,8 (38 ocen)
15
9
8
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Dobrze spędzony czas

Polecam!
10
Tynka8

Całkiem niezła

Dzienniki Rickmana prawdopodobnie więcej zyskałyby będąc uzupełnieniem dla jego biografii niż w formie, w której zostały wydane obecnie. W dziennikach zazwyczaj jest coś intymnego, ale jednocześnie są kompletnie prozaiczne i mało intrygujące. Urzekły mnie rysunki Rickmana i uwaga jaką poświęcał urządzaniu wnętrz - między setkami nazwisk, kolejnych filmów i uwag politycznych, to było to, co mnie na moment zatrzymywało, bo nie wiedziałam wcześniej, że się tym interesował.
00
aadrianaa

Z braku laku…

Mam mieszane uczucia co do tej książki i nie umiem jej ocenić. Z jednej strony Alan Rickman przedstawia w niej swoje opinie na temat m.in. polityków, aktorów, filmów i sztuk teatrlanych - większość z tego mi nic kompletnie nie mówiła, część też sobie 'googlowałam', żeby mieć jakiś ogólny pogląd - opinie te są pewnie interesujące dla osób, które go znały lub o których tutaj pisał, ale nie dla większości osób czytających tę książkę. Z drugiej strony na podstawie tego, w jaki sposób wyrażał swoje zdanie na różne tematy, można się domyślać jakim typem człowieka był. Odnoszę wrażenie, że te dzienniki autor pisał dla samego siebie oraz ewentualnie dla swoich bliskich. Dla osoby, która nie zna jego filmografii oraz historii jego życia, jest tutaj za mało wyjaśnień oraz opisów wydarzeń, żeby wszystko zrozumieć. Dobrze, że chociaż przy końcówce są przypisy, które wiele nam wyjąśniają - ja bym ich potrzebowała w całej książce. Jak dla mnie najciekawszą częścią był krótki dodatek z wczesnymi dzi...
00
Voncohn

Nie polecam

Nudne, pretensjonalne, nudne, pretensjonalne. Nudne, pretensjonalne. Gdybyż jeszcze było dobrze napisane - nie. Banalne i strasznie płytkie. Co zadziwiające na zakończenie wrzucono kilka stron z dzienników pisanych w młodości - też zaskakująco nudnych.
00
Kira26
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wcześniejsze dzienniki i ilustracje Rickmana były piękne. Główne dzienniki zamieszczone w tej książce obejmują lata 1993-2015. Alan pisał przede wszystkim o tym, co go spotykało każdego dnia, ale nie brakuje także jego przemyśleń i przekonań. Alan byl wspaniałym aktorem i jak się okazuje z dzienników - również wrażliwym, empatycznym, a także szczerym człowiekiem. Bałam się sięgnąć po tę książkę z powodu ilości stron, ale czytało mi się ją szybko i przyjemnie. Fajnie było "podejrzeć" jak wyglada intensywne życie znanego na całym świecie aktora i dowiedzieć się, co myślał np. o pracy na planie Harry'ego Pottera. Polecam.
00



Ty­tuł ory­gi­nału: Ma­dly, De­eply: The Alan Rick­man Dia­ries
Co­py­ri­ght © The Es­tate of Alan Rick­man, 2022 In­tro­duc­tion and se­lec­tion co­py­ri­ght © Alan Tay­lor, 2022 Fo­re­word co­py­ri­ght © Emma Thomp­son, 2022 Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ca­non­gate Bo­oks Ltd, 14 High Street, Edin­burgh EH1 1TE. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ria Jasz­czu­row­ska, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jącaPau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzącyAn­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cjaKa­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna i opra­co­wa­nie przy­pi­sów do wy­da­nia pol­skiegoKa­ta­rzyna Czajka-Ko­mi­niar­czuk
Re­dak­cjaIda Świer­kocka
Ko­rektaMi­chał Tru­se­wicz, Be­ata Wój­cik
In­deksyAnna Dwo­rak
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nieMa­te­usz Cze­kała · cze­kala.net.pl
Fo­to­gra­fia wy­ko­rzy­stana na okładce© Greg Gor­man / Con­tri­bu­tor
Pro­jekt okładkiRa­fa­ela Ro­maya
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wychMagda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-75-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Przed­mowa

Dni, które na­stą­piły za­raz po śmierci Alana, były nie­zwy­kłe przede wszyst­kim dla­tego, że na­gle mnó­stwo ak­to­rów, po­etów, mu­zy­ków, dra­ma­to­pi­sa­rzy i re­ży­se­rów po­sta­no­wiło wy­ra­zić wdzięcz­ność za po­moc, jaką od niego otrzy­mali.

Nie znam chyba ni­kogo in­nego z show-biz­nesu, kto wspie­rałby tylu uta­len­to­wa­nych ar­ty­stów, a na­wet bez­błęd­nie do­strze­gał ta­lent u lu­dzi na długo przed tym, gdy stali się sławni. Wiele osób mó­wiło póź­niej, że za­bra­kło im od­wagi, by po­dzię­ko­wać mu oso­bi­ście. Bali się do niego ode­zwać.

I ze wszyst­kich sprzecz­no­ści, ja­kie łą­czył w so­bie mój cu­downy przy­ja­ciel, ta oka­zała się chyba naj­więk­sza: był nie­sa­mo­wi­cie po­mocny i wspie­ra­jący, a za­ra­zem pe­łen re­zerwy.

Z tym że, oczy­wi­ście, wcale nie trzy­mał się na dy­stans. Przez cały czas był aż do bólu obecny. Wy­da­wał się nie­prze­nik­niony, ale była to tylko część pan­ce­rza ochron­nego, jaki zde­cy­do­wał się przy­wdziać. Każdy, kto jed­nak od­wa­żył się do niego po­dejść, by mu po­dzię­ko­wać lub po pro­stu o coś za­py­tać, spo­ty­kał się z nie­zwy­kle życz­li­wym po­wi­ta­niem, o które nie po­są­dziłby go nikt, kto go nie znał. Nie był też nie­po­ru­szony. Ani tro­chę. Ja sama po­tra­fi­łam go wy­pro­wa­dzić z rów­no­wagi jak nikt inny, a kiedy już po­zwa­lał dojść do głosu emo­cjom, nie oszczę­dzał mnie i za każ­dym ra­zem wy­cho­dziło mi to na do­bre.

Był życz­liwy, ale też trudny. Nie­bez­pieczny i ko­miczny. Sek­sowny i an­dro­gi­niczny. Mę­ski, choć w oso­bliwy spo­sób. Pe­łen tem­pe­ra­mentu, ale i ospały. Wy­bredny i pro­sty. Tę li­stę mo­gła­bym cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność. I je­stem pewna, że nie tylko ja.

Miał w so­bie coś z wie­ko­wego mę­drca – a gdyby miał wię­cej pew­no­ści sie­bie i był w ja­kim­kol­wiek stop­niu po­datny na ze­psu­cie, praw­do­po­dob­nie za­ło­żyłby nową re­li­gię. Za­wsze po­dzi­wia­łam też jego ge­nialny gust, po­cząw­szy od pa­ró­wek, a koń­cząc na me­blach i wy­stroju wnętrz.

Nie miał so­bie rów­nych, je­śli cho­dzi o wiel­ko­dusz­ność – znaj­do­wał czas dla każ­dego. Nie­jed­no­krot­nie za­sta­na­wia­łam się, czy kie­dy­kol­wiek śpi albo ma chwilę dla sie­bie.

Mało kto po­dej­rze­wałby Alana o zdol­ność do fi­glar­no­ści, ale kiedy coś go na­prawdę roz­ba­wiło, był jak cho­chlik. Po­wstrzy­my­wał się przez ja­kiś czas, po­zwa­la­jąc, by roz­ba­wie­nie w nim na­ra­stało, a po­tem po­chy­lał się, od­wra­cał gwał­tow­nie, a jego usta roz­cią­gały się w fi­glar­nym gry­ma­sie, po któ­rym cza­sem na­stę­po­wała salwa sza­leń­czego śmie­chu. Mia­łam wtedy wra­że­nie, że za­ska­kuje sam sie­bie. A moją ży­ciową mi­sją stało się pro­wo­ko­wa­nie ta­kich sy­tu­acji.

Pa­mię­tam, że Imelda Staun­ton omal go nie za­biła opo­wie­ścią o mo­jej matce i nie­for­tun­nym in­cy­den­cie z ha­szy­szem w roli głów­nej. Ni­gdy przed­tem ani po­tem nie wi­dzia­łam, by tak się śmiał. Wy­glą­dał wtedy tro­chę jak Sfinks, który ma ła­skotki.

Któ­re­goś razu pod­czas Wi­gi­lii po­wie­si­łam w domu ga­łązkę je­mioły. Sta­łam so­bie pod nią, aż tu na­gle od­wra­cam się i wi­dzę, że w moją stronę idzie Alan. Za­do­wo­lona i pełna na­dziei unio­słam twarz w jego kie­runku. Uśmiech­nął się i pod­szedł bli­żej. Wy­dę­łam usta. Po­chy­lił się nade mną i w tej sa­mej chwili za­uwa­ży­łam w nim gwał­towną zmianę. W oczach po­ja­wił się błysk, a noz­drza za­częły mu drgać. Uniósł rękę i wy­rwał mi z brody po­je­dyn­czy długi wło­sek. „Au”, jęk­nę­łam. „To po­czątki cał­kiem przy­zwo­icie za­po­wia­da­ją­cej się brody”, od­parł, wrę­cza­jąc mi wy­rwany włos, po czym od­szedł.

I taki wła­śnie był Alan. Ni­gdy nie wia­domo było, czy szy­ko­wać się na po­ca­łu­nek, czy na wstrząs, ale na jedno i dru­gie cze­kało się z nie­cier­pli­wo­ścią.

Pro­blem ze śmier­cią po­lega na tym, że po­tem nie ma już na co cze­kać. Zo­staje tylko to, co już było – ale i za to je­stem do głębi wdzięczna, choć te­raz jest to głę­bia roz­pa­czy.

Ostat­nią rze­czą, jaką zro­bi­li­śmy ra­zem, była wy­miana wtyczki w lam­pie w szpi­talu. Wy­glą­dało to do­kład­nie tak samo jak wszyst­kie inne wspólne przed­się­wzię­cia. Naj­pierw ja spró­bo­wa­łam – Alan po­wie­dział, że­bym to zro­biła ina­czej – po­słu­cha­łam, ale jego spo­sób też nie dzia­łał, więc sam się tym za­jął. Znie­cier­pli­wi­łam się i za­bra­łam mu wtyczkę, żeby spró­bo­wać jesz­cze raz, ale wciąż coś nie grało. Oboje się zde­ner­wo­wa­li­śmy, a po­tem Alan cier­pli­wie roz­ło­żył wtyczkę na czę­ści pierw­sze, a na­stęp­nie umie­ścił prze­wód we wła­ści­wym otwo­rze. A ja przy­krę­ci­łam śrubkę. Na­rze­ka­li­śmy przy tym, że to taka ko­ron­kowa ro­bota. A na ko­niec na­pi­li­śmy się her­baty. Za­jęło nam to co naj­mniej pół go­dziny. Po wszyst­kim po­wie­dział: „Jak to do­brze, że nie zo­sta­łem elek­try­kiem”.

Wciąż je­stem zroz­pa­czona, że już go z nami nie ma, ale w tych dzien­ni­kach za­cho­wało się bar­dzo wiele z tego, co za­pa­mię­ta­łam – jego cu­downy cha­rak­ter, o któ­rym pi­sa­łam wcze­śniej, życz­li­wość, chęć i umie­jęt­ność wspie­ra­nia in­nych, kry­tyczne i by­stre oko, in­te­li­gen­cja i hu­mor.

Do­brze było mieć go w swo­jej dru­ży­nie – w ży­ciu, w sztuce i w po­li­tyce. Ufa­łam mu bez­gra­nicz­nie.

A przede wszyst­kim był nie­zwy­kłym, wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem i dru­giego ta­kiego nie bę­dzie.

Emma Thomp­son

Wstęp

Mi­ło­śnicy du­żego ekranu po raz pierw­szy mieli oka­zję oglą­dać Alana Rick­mana w 1988 roku, w fil­mie ak­cji pod ty­tu­łem Szklana pu­łapka. W wieku czter­dzie­stu dwóch lat jak na hol­ly­wo­odz­kie stan­dardy był już di­no­zau­rem, a w tym fil­mie ob­sa­dzono go w roli Hansa Gru­bera, nie­miec­kiego ter­ro­ry­sty, który opa­no­wał je­den z biu­row­ców w Los An­ge­les, a obec­nych w nim lu­dzi wziął jako za­kład­ni­ków. Wy­da­wa­łoby się, że to nic szcze­gól­nego. Nikt nie spo­dzie­wał się wiele po tym fil­mie, a zda­nia kry­ty­ków były – przy­naj­mniej na po­czątku – po­dzie­lone. Ni­jak nie za­szko­dziło to jed­nak sa­mej pro­duk­cji, która z dnia na dzień zy­ski­wała co­raz więk­sze grono fa­nów. Bruce Wil­lis grał po­li­cjanta, który miał sta­wić czoła Gru­be­rowi. Wkrótce na ca­łym świe­cie mó­wiono już, że uta­len­to­wany pan Rick­man wy­bija się na pierw­szy plan ze swoją non­sza­lancką in­ter­pre­ta­cją czar­nego cha­rak­teru. Po­chwa­łom nie było końca.

Je­den z no­wo­jor­skich kry­ty­ków na­pi­sał póź­niej, że Gru­ber „lubi ele­ganc­kie gar­ni­tury, czy­tuje cza­so­pi­sma i prze­kręca cy­taty z Plu­tar­cha. Nikt do­tąd nie strze­lał z ka­ra­binu ma­szy­no­wego ani nie do­ko­ny­wał eg­ze­ku­cji na cy­wi­lach z tak zbla­zo­waną miną. Gru­ber w wy­ko­na­niu Rick­mana roz­ta­cza wo­kół sie­bie aurę prze­dziw­nego fa­ta­li­zmu, jak gdyby od po­czątku spo­dzie­wał się, że po­nie­sie klę­skę i zgi­nie”.

Lord By­ron po pu­bli­ka­cji po­ematu o wę­drów­kach Childe Ha­rolda za­żar­to­wał, że któ­re­goś ranka po pro­stu obu­dził się sławny. To samo można po­wie­dzieć o Ala­nie Rick­ma­nie i jego roli w Szkla­nej pu­łapce. Do tam­tej pory gry­wał głów­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii, przede wszyst­kim w Royal Sha­ke­spe­are, gdzie w 1985 roku wsła­wił się na przy­kład rolą w sztuce Nie­bez­pieczne związki. Jesz­cze wcze­śniej, w 1982 roku, wy­stą­pił w te­le­wi­zji BBC w se­rialu bę­dą­cym ad­ap­ta­cją jed­nej z po­wie­ści An­thony’ego Trol­lope’a za­ty­tu­ło­wa­nej Z kro­nik Bar­che­steru. Ide­al­nie do­brany do roli wie­leb­nego Oba­diaha Slope’a, ośli­złego hi­po­kryty o od­ra­ża­ją­cym uśmie­chu, Alan wy­ka­zał, że na ma­łym ekra­nie czuje się tak samo do­brze jak na de­skach te­atru. Być może nie od razu stał się gwiazdą świa­to­wego for­matu, ale ani przez mo­ment nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że prę­dzej czy póź­niej do­łą­czy do pan­te­onu sław. Miał nie­zwy­kły dar w po­staci głosu, który spra­wiał, że na­wet re­la­cje z giełdy brzmiały uwo­dzi­ciel­sko, a do tego cha­rak­te­ry­styczną, nie­spieszną ma­nierę. Było oczy­wi­ste, że ma wro­dzony ta­lent ak­tor­ski. Pro­fe­sję tę trak­to­wał zresztą bar­dziej jak po­wo­ła­nie niż za­wód. Nic dziw­nego, że iry­to­wali go wszy­scy, któ­rzy usi­ło­wali zde­pre­cjo­no­wać to za­ję­cie, głę­boki sza­cu­nek zaś ży­wił do tych, któ­rzy ak­tor­stwu pod­po­rząd­ko­wali całe ży­cie. Jak wy­nika z jego dzien­ni­ków, gra ak­tor­ska była dla niego nie tylko ucieczką – choć samo to by­łoby już czymś cu­dow­nym – lecz także drogą do lep­szego zro­zu­mie­nia istoty czło­wie­czeń­stwa.

Na po­czątku jed­nak w zu­peł­nie inny spo­sób za­ra­biał na ży­cie. Przy­szedł na świat w 1946 roku, w Ac­ton, ro­bot­ni­czej dziel­nicy Lon­dynu. Alan Sid­ney Pa­trick Rick­man był dru­gim z czworga dzieci: trzech chłop­ców i jed­nej dziew­czynki. Jego oj­ciec Ber­nard był pra­cow­ni­kiem fa­bryki, lecz zmarł, gdy Alan miał za­le­d­wie osiem lat. Od tam­tej pory trud utrzy­ma­nia ro­dziny spo­czął na bar­kach jego matki Mar­ga­ret, za­trud­nio­nej jako te­le­fo­nistka. Alan uczęsz­czał do po­bli­skiej szkoły pod­sta­wo­wej, a na­stęp­nie kon­ty­nu­ował edu­ka­cję w gim­na­zjum La­ty­mer Up­per, które wśród swo­ich ab­sol­wen­tów ma także ta­kie sławy jak Hugh Grant czy Mel Smith.

Rimę Hor­ton po­znał, kiedy miała pięt­na­ście lat, on sam zaś był od niej o rok star­szy. Oboje uczest­ni­czyli w ama­tor­skich warsz­ta­tach te­atral­nych. Przy­jaź­nili się przez kilka lat, a koło 1970 roku byli już parą. Po­brali się w 2012 roku. Roz­łą­czyła ich do­piero śmierć Alana.

Po ukoń­cze­niu szkoły Rick­man do 1968 roku po­bie­rał na­uki w Chel­sea Col­lege of Art and De­sign. Na­stęp­nie prze­pra­co­wał kilka lat jako gra­fik, a póź­niej zdo­był sty­pen­dium i roz­po­czął stu­dia na Royal Aca­demy of Dra­ma­tic Art. Wkrótce zy­skał opi­nię jed­nego z naj­lep­szych stu­den­tów i od tam­tej pory miał już ja­sno wy­ty­czoną ścieżkę. Jak sam na­pi­sał w 1974 roku: „Do­bra gra ak­tor­ska za­wsze tra­fia do pu­blicz­no­ści z siłą i in­te­gral­no­ścią sku­tecz­nie wy­ce­lo­wa­nego po­ci­sku – widz ma tylko świa­do­mość po­tęż­nego ciosu lub se­rii ude­rzeń – po­tem można już je­dy­nie oce­nić znisz­cze­nia lub za­sta­no­wić się, jak kon­stru­uje się po­ci­ski”.

Alan od­by­wał staż w te­atrach re­per­tu­aro­wych w mia­stach ta­kich jak Shef­field, Bir­ming­ham, Not­tin­gham i Glas­gow. Wy­ko­rzy­stał tę oka­zję, by do­sko­na­lić warsz­tat i na­brać do­świad­cze­nia. Tam­ten czas po­trak­to­wał jak szwaj­car­ską szkołę z in­ter­na­tem, która po­zwo­liła mu zbu­do­wać so­lidny fun­da­ment na przy­szłość. Dzięki temu, kiedy jego gwiazda za­bły­snęła już ja­snym bla­skiem, ni­gdy nie za­po­mniał o swo­ich ko­rze­niach i za­wsze umiał za­cho­wać wła­ściwe pro­por­cje. Po Szkla­nej pu­łapce był wręcz za­sy­py­wany pro­po­zy­cjami. Za­częło się od Ro­bin Ho­oda: Księ­cia zło­dziei. Ala­nowi przy­pa­dła w udziale nie­za­po­mniana rola Sze­ryfa z Not­tin­gham: „Ko­niec roz­da­wa­nia ja­dła trę­do­wa­tym i sie­ro­tom! Ko­niec z pu­blicz­nymi eg­ze­ku­cjami! Od­wo­łać święta Bo­żego Na­ro­dze­nia!”.

Po­nie­waż Alan nie chciał dać się za­szu­flad­ko­wać, szcze­gól­nie jako czarny cha­rak­ter, ko­lejną rolę za­grał u boku Ju­liet Ste­ven­son w ko­me­dii ro­man­tycz­nej Głę­boko, praw­dzi­wie, do sza­leń­stwa. Ju­liet była jedną z kilku ak­to­rek, które za­li­czał do grona przy­ja­ciół. W 1995 roku grał w Nie­praw­do­po­dob­nej hi­sto­rii, ad­ap­ta­cji po­wie­ści au­tor­stwa Be­ryl Ba­in­bridge pod tym sa­mym ty­tu­łem, oraz w Roz­waż­nej i ro­man­tycz­nej na pod­sta­wie kla­sycz­nej po­wie­ści Jane Au­sten. Póź­niej była Ko­smiczna za­łoga – w tej pa­ro­dii se­rialu Star Trek, która szybko zy­skała sta­tus kul­to­wej pro­duk­cji, Alan za­grał ko­smitę. Za­raz po­tem, w fil­mie pod ty­tu­łem Do­gma, był anio­łem, który prze­ma­wia gło­sem Boga. Trzeba przy­znać, że był nie­zwy­kle wszech­stronny.

Wśród po­zo­sta­łych ról warto wy­mie­nić Ra­spu­tina, Franza An­tona Me­smera, Éa­mona de Va­lerę i Hilly’ego Kri­stala, wła­ści­ciela le­gen­dar­nego pun­ko­wego klubu CBGB w No­wym Jorku. Pierw­sza de­kada dwu­dzie­stego pierw­szego wieku upły­nęła pod zna­kiem ośmiu czę­ści se­rii o Har­rym Pot­te­rze. Alan grał tam Se­ve­rusa Snape’a, osła­wio­nego zrzę­dli­wego, choć bły­sko­tli­wego pro­fe­sora. Wkrótce po­wszech­nie utoż­sa­miano go z tą rolą, dzięki czemu znacz­nie od­mło­dziło się grono jego fa­nów. Kiedy moja ośmio­let­nia wnuczka do­wie­działa się, że re­da­guję dzien­niki Alana, była pod ogrom­nym wra­że­niem – a o to nie­ła­two.

W sa­mym dzien­niku wi­dać, że Alan za­wsze lu­bił się spraw­dzać i rzadko kiedy wy­bie­rał naj­ła­twiej­sze roz­wią­za­nia. Wy­soko sta­wiał so­bie po­przeczkę i z tru­dem zno­sił to­wa­rzy­stwo głup­ców. Wy­ma­gał dużo nie tylko od sie­bie, ale też od in­nych. Naj­le­piej było to wi­dać w 1998 roku, pod­czas pracy nad sztuką An­to­niusz i Kle­opa­tra, wy­sta­wianą w Na­tio­nal The­atre. He­len Mir­ren grała wów­czas zmy­słową kró­lową Nilu, a Alan owład­nię­tego jej cza­rem za­lot­nika. W in­nych oko­licz­no­ściach mógłby się rów­nież po­świę­cić pracy re­ży­sera. Był nie­zmier­nie dumny z wy­re­ży­se­ro­wa­nej przez sie­bie sztuki Shar­man Mac­do­nald pod ty­tu­łem Zi­mowy gość, wy­sta­wio­nej w te­atrze oraz ze­kra­ni­zo­wa­nej jako film. Ko­lejną sztuką, którą re­ży­se­ro­wał, była My Name Is Ra­chel Cor­rie, oparta na li­stach i dzien­ni­kach zna­nej ak­ty­wistki, zmiaż­dżo­nej przez izra­el­ski bul­do­żer pod­czas pro­te­stu prze­ciwko wy­bu­rza­niu pa­le­styń­skich do­mów w Stre­fie Gazy. Sce­na­riusz na­pi­sał wspól­nie z dzien­ni­karką Ka­tha­rine Vi­ner. Nie­stety w przed­dzień wy­jazdu na to­ur­née do No­wego Jorku spek­takl od­wo­łano, twier­dząc, że jest on wy­ra­zem uprze­dzeń wo­bec Izra­ela. Alan za­wzię­cie za­prze­czał ta­kim za­rzu­tom.

Ko­lejny film, Odro­bina cha­osu, był nieco mniej kon­tro­wer­syjny. Opo­wia­dał hi­sto­rię ogrod­niczki (Kate Win­slet), za­trud­nio­nej przez króla Fran­cji Lu­dwika XIV (Alan). Po dłu­gim cza­sie ocze­ki­wa­nia film wresz­cie tra­fił do kin w 2014 roku.

Zwa­żyw­szy na tak długą li­stę osią­gnięć, można by po­my­śleć, że Alan całe ży­cie po­świę­cił wy­łącz­nie pracy. Nic bar­dziej myl­nego. Był od­dany ro­dzi­nie i przy­ja­cio­łom – to­wa­rzy­ski, życz­liwy, szczery i hojny. Je­śli ktoś ze zna­jo­mych wy­su­nął choć pro­po­zy­cję, że za­płaci za po­si­łek w re­stau­ra­cji, od razu sły­szał na­ganę w po­staci dwóch słów: „Harry” i „Pot­ter”. A trzeba przy­znać, że Alan czę­sto ja­dał w lo­ka­lach – czy to w Lon­dy­nie, czy w No­wym Jorku, gdzie ra­zem z Rimą mieli miesz­ka­nie. Lu­bili też spę­dzać czas w to­skań­skiej miej­sco­wo­ści Cam­pa­gna­tico, gdzie ku­pili dom, który na­stęp­nie wy­re­mon­to­wali. Na wa­ka­cje jeź­dzili na Ka­ra­iby i do RPA.

Gdy Alan sam nie po­ja­wiał się na sce­nie, chęt­nie cho­dził na sztuki, w któ­rych grali jego ko­le­dzy. Ro­bił no­tatki i udzie­lał rad, które naj­czę­ściej przyj­mo­wano z taką samą życz­li­wo­ścią, z jaką były prze­ka­zy­wane. Brian Cox wspo­mi­nał, że kiedy w 1980 roku grał w te­le­wi­zyj­nej ad­ap­ta­cji Te­resy Ra­quin au­tor­stwa Zoli, Alan zwró­cił mu uwagę, że za wolno mówi. „Alan – od­parł wtedy Cox – czy wiesz, jak długo się zbie­ra­łeś, żeby mi to po­wie­dzieć? I to mnie na­zy­wasz po­wol­nym? Sam je­steś w tym mi­strzem”.

Ta­kie przy­kłady można by mno­żyć. Alan bu­dził mi­łość i cie­płe uczu­cia wszę­dzie, gdzie tylko się po­ja­wił. Warto pa­mię­tać, że kiedy w swo­ich dzien­ni­kach wy­raża się kry­tycz­nie o zna­jo­mych, to rów­nież prze­ma­wia przez niego mi­łość. Mo­żemy też spo­koj­nie przy­jąć, że to, co na­pi­sał, rów­nie do­brze mógłby im po­wtó­rzyć w twarz.

Nie do końca wia­domo, dla­czego pro­wa­dził dzien­nik. Au­to­rzy dzien­ni­ków są różni i z roz­ma­itych po­wo­dów de­cy­dują się two­rzyć kro­nikę wła­snego ży­cia. Jedni chcą być świad­kami wstrzą­sa­ją­cych wy­da­rzeń, a in­nym wy­star­czy opi­sy­wa­nie szcze­gó­łów, które w da­nej chwili wy­dają się drobne, ale z cza­sem zy­skują na zna­cze­niu. Nie wiemy, czy Alan chciałby, żeby jego dzien­niki wy­dano, ale zda­rzało się, że pro­po­no­wano mu na­pi­sa­nie ksią­żek, w któ­rych mógłby wy­ko­rzy­stać część za­miesz­czo­nego tu­taj ma­te­riału. Wiemy na pewno, że gdy już za­czął pro­wa­dzić dzien­nik, ni­gdy nie prze­stał. Od 1972 roku miał kie­szon­kowy ka­len­darz, w któ­rym za­pi­sy­wał ter­miny spo­tkań, rocz­nice, daty pre­mier i ad­resy. Ta­kich ka­len­da­rzy za­cho­wało się aż dwa­dzie­ścia sie­dem. W 1992 roku za­czął nieco bar­dziej szcze­gó­łowo re­la­cjo­no­wać wy­da­rze­nia zwią­zane z ży­ciem pry­wat­nym i pracą. Dzien­niki ku­po­wał w miej­sco­wym skle­pie pa­pier­ni­czym – na każdy dzień miał prze­zna­czoną jedną stronę. Jest ich dwa­dzie­ścia sześć: nie­które mają piękne, ko­lo­rowe ilu­stra­cje. Jest też no­tes, w któ­rym Alan ro­bił za­pi­ski od środka lat sie­dem­dzie­sią­tych do po­łowy ko­lej­nej de­kady. Wra­cał do niego, gdy tylko przy­szła mu ochota. Ostatni wpis po­cho­dzi z 12 grud­nia 2015 roku. Wtedy wie­dział już, że nie zo­stało mu wiele czasu.

Praw­dzi­wie, do sza­leń­stwa to po­nad sześć­set stron. To opo­wieść o tym, jak wy­glą­dało ży­cie jed­nego z naj­bar­dziej po­dzi­wia­nych i sza­no­wa­nych ak­to­rów w ciągu kilku de­kad na prze­ło­mie dwóch ty­siąc­leci. To prze­gląd do­brych i złych chwil, po­chwał i kry­tyki, spek­ta­kli, które da­wały dużo ra­do­ści, i ta­kich, kiedy ab­so­lut­nie wszystko szło nie tak. A gdy bisy do­bie­gły końca, a okla­ski ci­chły, Alan uda­wał się w jedno ze swo­ich ulu­bio­nych miejsc, gdzie w to­wa­rzy­stwie życz­li­wych fa­nów i ko­le­gów po fa­chu snuł re­flek­sje na te­mat za­gra­nej sztuki i tych, które jesz­cze przed nim. Czy­ta­jąc tę książkę, mo­żemy po­czuć się, jak­by­śmy też tam byli, na spo­tka­niu z praw­dzi­wym Ala­nem Rick­ma­nem. To za­szczyt zna­leźć się w jego to­wa­rzy­stwie.

Alan Tay­lor

Dzien­niki:lata 1993–2015

13 czerwca

Spo­kojna ra­dość z szy­ko­wa­nia je­dze­nia dla przy­ja­ciół.

13.00 – Mi­chael G., Chri­sto­pher i Laura Hamp­ton, Danny i Le­ila Webb, Jane i Mark oraz Rima[1] i Lily. Wy­szło słońce, więc prze­nie­śli­śmy się do ogrodu.

20 czerwca

Pa­trick Caul­field [bry­tyj­ski ar­ty­sta ma­larz] mówi, że nie znosi ma­lo­wać, choć w ten spo­sób za­ra­bia na ży­cie. „To straszne uczu­cie, kiedy wcho­dzę do tego ma­łego po­ko­iku. I ważne, że­bym coś zro­bił. Nie­ważne co. Co­kol­wiek”.

21 czerwca

Wró­ci­łem do domu, włą­czy­łem BBC2 – Pina Bausch[2]. To jest ar­tyzm. (Wcze­śniej czy­ta­łem ko­lejny ar­ty­kuł w „The Face” o sek­sow­nych pod­lot­kach). Ta ko­bieta ma w so­bie tyle wdzięku i wy­ra­zi­stej au­ten­tycz­no­ści. Ro­bert Le­page[3] zło­żył wy­razy uzna­nia. Jak­żeby ina­czej.

23 czerwca

Koło 12.00 – Mi­dland Bank, po­roz­ma­wiać o kup­nie domu.

Koło 13.00 – Da­vid Cop­pard [księ­gowy A. R.] – filmy, po­datki, roz­li­cze­nia, koszty. Ja­kim cu­dem ten czło­wiek za­cho­wuje swój urok?

Koło 16.00 – Be­linda Lang[4] & [jej mąż] Hugh Fra­ser[5] – uro­dziny Lily. Ale ona jest chora. Wy­cho­dzi na to, że ura­zi­łem Ela­ine Pa­ige w dniu wy­bo­rów. Znów po­pi­sa­łem się non­sza­lanc­kim okru­cień­stwem.

24 czerwca

Koń­czę sce­na­riusz No­stromo Chri­sto­phera Hamp­tona. Jak można wci­snąć tę książkę w ramy filmu? Może jemu się udało... Sam nie wiem.

Rano wi­sia­łem na te­le­fo­nie – mało pro­wa­dzimy praw­dzi­wych roz­mów. Zwy­kle cho­dzi tylko o przed­sta­wie­nie ja­kiejś ulot­nej opi­nii.

12.00 – Si­łow­nia. Ja­koś nie mam do tego prze­ko­na­nia.

16.00 – Za­bie­ram mamę do Golds­bo­ro­ugh Apart­ments. Dzielna z niej ko­bieta. Mam wra­że­nie, że to ja ją prze­ko­nuję. Ale prawda jest pew­nie inna.

25 czerwca

Si­łow­nia. To na­prawdę ciężka praca.

Po po­łu­dniu – Roz­ma­wia­łem z Chri­sto­phe­rem o No­stromo, Bul­wa­rze Za­cho­dzą­cego Słońca – An­drew Lloyd Web­ber parę dni temu był cały we łzach. „Prze­łożę to o 6 mie­sięcy i spro­wa­dzę Hala Prince’a”[6]. Tre­vor Nunn[7] mówi, że w tej sce­nie ma być 30 se­kund dia­logu. „O czym?” „Nie­ważne”.

26 czerwca

18.00 – Co­li­seum. Mak­bet... Cie­kawe po­łą­cze­nie ar­gen­tyń­skiego fa­szy­zmu z se­ria­lem Dok­tor Fin­lay.

Pe­ter Jo­nas[8], Da­vid Po­unt­ney [dy­rek­tor opery] i Mark El­der [dy­ry­gent] że­gnają się [z En­glish Na­tio­nal Opera]. Nie znam zbyt do­brze tego świata. Sie­dzę wśród grom­kich braw ota­cza­ją­cych mnie to­ry­sów. Jo­nas wy­gło­sił mowę o sztuce i służ­bie zdro­wia. Chcia­łem wtedy kla­skać, ale pu­blicz­ność aku­rat wy­brała mil­cze­nie. Pełną nie­zgody ci­szę.

28 czerwca

Wy­ścig z cza­sem. Czy­tam sce­na­riu­sze przed lun­chem z Be­lindą i Hugh – jest nieco ner­wowa at­mos­fera, bo aku­rat dzi­siaj ich opie­kunka do dziecka zło­żyła wy­po­wie­dze­nie, ale Be­linda jak za­wsze sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia i przy­go­to­wała wy­śmie­nity po­si­łek. O dziwo zdą­żyła na czas, choć do­piero o 11.30 do­wie­działa się, że lunch jest pla­no­wany na 12.30, a nie na 13.00. Wy­gląda bo­sko, mimo że jest chora, a jesz­cze była dzi­siaj w stu­dio.

22.30 – Bez­sen­ność w Se­at­tle. W po­ło­wie filmu my­ślę so­bie: „Prze­cież ja w tym gra­łem”[9].

1 lipca

Ko­la­cja z Ri­char­dem Wil­so­nem[10]. Zna­ko­mite je­dze­nie w re­stau­ra­cji L’Ac­cento – pewne rze­czy się nie zmie­niają.

Dzwoni Ca­rol Todd... De­li­katne sceny na Ri­ver­side.

Dzwoni Ro­ger[11]. Nie brzmi opty­mi­stycz­nie.

2 lipca

3.40 nad ra­nem. Nie śpię. Pró­buję od­szu­kać jedną, cenną, moż­liwą do na­zwa­nia emo­cję, dla któ­rej warto po­świę­cić sen. Śniło mi się, że jest noc, a ja idę wzdłuż po­grą­żo­nego w ciem­no­ściach ko­ry­ta­rza. Po­ru­szam się po omacku, prze­su­wa­jąc dło­nie po ścia­nach – znaj­duję drzwi, które po­winny być za­mknięte na klucz. Ale nie są. (Przy naj­bliż­szej oka­zji po­każę to ja­kie­muś do­mo­ro­słemu psy­chia­trze).

4 lipca

Rano. Jadę przez Lake Di­strict do Ru­skina.

Koło 17.00 – Wra­cam pro­mem przez je­zioro.

O 18.58 – Jadę do Eu­ston.

Do­brze znów zo­ba­czyć Ro­gera i Char­lotte Glos­so­pów[12], a te­raz także ich wspa­niałe, ko­cha­jące dzieci.

Mieli ta­kie au­ten­tyczne, pro­ste, wiel­ko­duszne i otwarte po­dej­ście do pracy i ży­cia. Nie było w nich ani krzty za­kła­ma­nia czy ego­izmu. Speł­nili swoje ma­rze­nie, żyją nim i dzielą się tym do­brem z in­nymi. Ide­alne an­ti­do­tum na trudy tego ty­go­dnia.

5 lipca

12.00 – Przy­jeż­dża Ju­liet Ste­ven­son[13]. W roz­tar­gnie­niu zgu­biła klu­cze, a po­tem nie mo­gła się do­dzwo­nić do ślu­sa­rza. Krótko mó­wiąc, spóź­niła się jak zwy­kle. Ale miło się pra­cuje nad spek­ta­klem z dwoma ta­kimi iskier­kami.

Ju­liet źle za­par­ko­wała i za­ło­żyli jej blo­kadę na koło. Oczy­wi­ście.

6 lipca

15.30 – Wy­wiad dla Ra­dio Sus­sex: dla­tego wła­śnie nie chcę udzie­lać wy­wia­dów. Ja­kiś fa­cet opo­wiada coś o „Iro­lach” i twier­dzi, że mo­no­dram to zba­wie­nie dla bry­tyj­skiego te­atru.

8 lipca

15.30 – Lot do Ber­lina.

Lance [W. Rey­nolds, pro­du­cent] też leci. Wie­land [Schulz-Keil, pro­du­cent] za­biera mnie do ho­telu, a po­tem do re­stau­ra­cji – przy nich ani na mo­ment nie mogę od­pu­ścić. Mu­szę się ja­koś trzy­mać, do­póki nie pod­pi­szą kon­traktu.

9 lipca

Przy­miarki z Bir­git [Hut­ter, pro­jek­tantka ko­stiu­mów] – ta ko­bieta to anioł, od razu znaj­duje ide­alne roz­wią­za­nia. Pe­ruki i ma­ki­jaż mają być wi­doczne.

17.05 – Lot do Lon­dynu.

Koło 19.00 – Sce­na­riusz dla Mary Eli­za­beth Ma­stran­to­nio[14]. Pat O’Con­nor[15] chce na im­prezę. Z ja­kie­goś nie­zna­nego mi po­wodu oboje jadą na ty­dzień do Ir­lan­dii (a prze­cież do­piero tu przy­je­chali).

14 lipca

Chyba jest za­pi­sane w gwiaz­dach, że nie­które dni są spo­kojne, a inne zu­peł­nie sza­lone.

9.00 – Przy­jeż­dża Da­vid z re­ga­łem na książki. Ma też na­pra­wić kre­dens, Steve przy­jeż­dża na­pra­wić od­twa­rzacz, Ja­net przy­cho­dzi sprzą­tać, a Ruby [Wax][16] wpa­dła po­ka­zać parę wy­cię­tych frag­men­tów filmu. Te­le­fon nie prze­staje dzwo­nić.

Jak nie lunch w Ri­ver­side, to obiad. Tym ra­zem jed­nak nie lunch, tylko obiad.

Czy ja czy­ta­łem sce­na­riusz Rud­kina[17]? Mo­żemy je­chać do Stroud? Kto może, a kto nie może?

20.00 – Ko­la­cja z Lo­uise Kra­ko­wer [re­ży­serka fil­mowa].

21.50 – Dzień świ­staka.

Pra­wie. Może i nie było do­kład­nie tak jak w fil­mie Ca­pry, ale te­raz na­resz­cie czuję ulgę.

15 lipca

To ten dzień skoń­czył się wy­bry­kami w Ri­ver­side. A o 19.00 była go­ni­twa z ofertą. Jane [Hac­kworth-Young] coś spie­przyła albo nas wszyst­kich wy­ro­lo­wała. Co się pod tym kryje? Jak się okaże, że to ma coś wspól­nego z Ju­les Wri­ght, to Jane długo mnie po­pa­mięta[18].

16 lipca

W spra­wie Ri­ver­side po­ży­jemy, zo­ba­czymy. Tak samo z Me­sme­rem[19].

My­ślę, że De­bo­rah War­ner[20] ma ra­cję. Rób tylko to, co chcesz. Bądź wy­jąt­kowy. Wtedy za­pro­szą cię do Sal­zburga na spo­tka­nie z Bru­no­nem Gan­zem[21]. 200 sta­ty­stów i pięć koni do Ko­rio­lana.

18 lipca

Wra­cam do domu. Na dzień do­bry za­staję na­graną wia­do­mość gło­sową – to jed­nak Ju­les Wri­ght sta­nie na czele cen­trum Ri­ver­side. Po­tem dzwo­nił Ro­ger Spot­ti­swo­ode z kosz­mar­nymi opo­wie­ściami o Me­sme­rze. Czy to ja­kiś spraw­dzian? Jak mam się do­pa­trzyć sensu w tej sy­tu­acji z Ri­ver­side? Nie je­stem zły, kiedy to pi­szę (ale będę i to bar­dzo, je­śli okaże się, że gra nie była czy­sta) – ra­czej otę­piały po nie­koń­czą­cym się wy­ścigu, który do­wo­dzi, że mier­nota ma się do­sko­nale w tym kraju.

19 lipca

Więk­szość dnia spę­dzi­łem, od­bie­ra­jąc te­le­fony. Me­smer znów od­żywa. Wy­słano czek – ale czy pod­pi­sany? A może wkradł się błąd? Musi być ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie tego opóź­nie­nia.

Ju­les Wri­ght zo­stała kie­row­niczką cen­trum Ri­ver­side. A może nie zo­stała? A jed­nak. Czy nas wy­czy­tano? Może nie. Czy [Jane] H.-Y. to zdraj­czyni, czy po pro­stu goni za wła­dzą? Tak czy ina­czej, prze­gra­li­śmy ten wy­ścig, choć i tak nie wia­domo, czy są fun­du­sze na pro­wa­dze­nie tej pla­cówki.

20 lipca

Może dzi­siaj wresz­cie od­mie­nił się los i chyba je­stem za to wdzięczny w ca­łej tej bez­na­dziej­nej sy­tu­acji.

Mal­colm i Sweet Pea [asy­stenci Thelmy Holt] byli tak prak­tyczni i sku­pieni – to było do­prawdy wzru­sza­jące – choć śmiali się, kiedy im to po­wie­dzia­łem. Ja­koś przez to prze­brnę­li­śmy: przej­rze­li­śmy wszyst­kie li­sty, w któ­rych ani razu nie po­ja­wiło się na­zwi­sko Ju­les Wri­ght – przy­naj­mniej na ra­zie. Po­tem wró­ciła Thelma, przy­no­sząc ze sobą at­mos­ferę czło­wie­czeń­stwa i do­brego hu­moru.

Po po­wro­cie do domu od­kry­łem, że oferta J. W. ma za­le­d­wie 4 strony. „To było usta­wione”, mówi bez wa­ha­nia Rima. Jej nie­za­chwiana pew­ność cza­sami mnie bawi.

Koło 22.30 – Bil­l­bo­ard Cafe. Ju­liet [Ste­ven­son], Mary McGo­wan[22], Lind­say Dun­can i [jej mąż] Hil­ton McRae[23]. Kiedy opo­wia­da­łem, jak mi mi­nął dzień, czu­łem się sku­piony, pe­łen siły i zde­ter­mi­no­wany. Po­ży­jemy, zo­ba­czymy.

Gdzieś w tle wciąż krąży Me­smer. Faksy, te­le­fony, obiet­nice, bła­ga­nia, żą­da­nia. Py­ta­nia. Ale zero od­po­wie­dzi. Za­pro­po­no­wano mi 50 ty­sięcy fun­tów ty­go­dniowo za rolę w spek­ta­klu Slice of Sat Ni­ght[24] na West En­dzie. OBŁĘD. ISTNY OBŁĘD.

21 lipca

Ko­lejne te­le­fony. Od­po­wie­dzi na li­sty.

Thelma to twarda za­wod­niczka.

„Time Out” da­lej wę­szy.

Mi­chael Owen[25] się wy­co­fuje.

An­dreas [tre­ner per­so­nalny A. R.] przed­sta­wił mi nowy, dość od­ważny plan ćwi­czeń na si­łowni.

22 lipca

Si­łow­nia, a po­tem za­bie­ram Ar­wen[26] na lunch – Café Tempo na King’s Road.

Wciąż nie do­ciera do mnie, jak ła­two przy­cho­dzi mi wej­ście po scho­dach, które dla niej jest praw­dzi­wym wy­zwa­niem. Długo bę­dziemy pa­mię­tać, jak le­żała twa­rzą w dół na pod­ło­dze tak­sówki. Na szczę­ście wszy­scy się z tego śmia­li­śmy, nie wy­łą­cza­jąc tak­sów­ka­rza.

23 lipca

Za­bawna sprawa z tymi dzien­ni­kami. Za­pi­suję w nich lu­dzi jako ko­lek­cję ini­cja­łów. Gwoli wy­ja­śnie­nia: J. W. = Ju­les Wri­ght[27]; nie­bez­pieczna ma­ni­pu­lantka.

26 lipca

Z Ri­ver­side to jesz­cze nie ko­niec... W „Lon­don Eve­ning Stan­dard” opu­bli­ko­wano list zna­jo­mej J. W. Od­po­wiedź na­pi­szę w sa­mo­lo­cie. Ot, jak szybko się robi ta­kie rze­czy. Mam oka­zję zo­ba­czyć Per­sów Pe­tera Sel­larsa[28], zga­dzam się, wy­ko­nuję kilka te­le­fo­nów i po chwili ła­pię za torbę po­dróżną i wy­ru­szam w drogę. Do Sal­zburga.

Po­dróż na lot­ni­sko He­ath­row upływa fan­ta­stycz­nie.

Naj­pierw lecę do Mo­na­chium. No­wo­cze­sne lot­ni­sko robi wra­że­nie. Po­ko­nuję 100 mil ko­ry­ta­rzy i do­cie­ram do cze­ka­ją­cego już na mnie kie­rowcy. Uboż­szy o 100 fun­tów wy­sia­dam w Sal­zburgu. Udało mi się zdą­żyć na ostat­nie pół go­dziny Per­sów. Te­raz za­pi­suję w pa­mięci każdą se­kundę, żeby nie stra­cić ca­łego spek­ta­klu. Na ko­niec po­ja­wia się Fifi [Fiona Shaw][29]. Do­brze ją wi­dzieć. Jak za­wsze. To jedna z tych osób, które spra­wiają, że chce się żyć.

27 lipca

Fe­sti­wal Fe­st­spiel­haus, Ko­rio­lan[30]. Co za nie­sa­mo­wite miej­sce. Sce­no­gra­fia au­tor­stwa Hil­de­gard[31] w peł­nym wy­mia­rze robi nie­wia­ry­godne wra­że­nie. Na­gle mam nie­prze­partą chęć zna­leźć się na sce­nie. Sie­dzimy zresztą bar­dzo bli­sko, bo w trze­cim rzę­dzie. 200 sta­ty­stów, ko­nie, pło­mie­nie. Ogromny roz­mach, ale i pewna dwu­znacz­ność.

Po­dzi­wiam Bru­nona Ganza[32]. A wcale nie wy­gląda na ak­tora. Po­zna­łem go na przy­ję­ciu. Był nie­śmiały, uprzejmy, ci­chy i drobny. Pe­ter Stein[33], oczy­wi­ście, to klasa sama w so­bie. Tak jak mó­wiła De­bo­rah. Bra­wu­rowe przed­sta­wie­nie. Tchórz­liwa pu­blicz­ność.

28 lipca

De­bo­rah[34] i Fiona Shaw naj­wy­raź­niej od­na­la­zły moc. Ale wy­czu­wam też pewną pa­nikę – jak so­bie z tym ra­dzą? Sły­sza­łem, że Stein jest dość szorstki w oby­ciu, kiedy ma do czy­nie­nia z sa­mo­dziel­no­ścią De­bo­rah.

Chrza­nić dietę – kieł­ba­ski, ziem­niaki i ki­szona ka­pu­sta na obiad. Mu­zeum Mo­zarta – dziew­czyna, która grała na in­stru­men­tach, udaje, że źle mówi po fran­cu­sku, by po chwili za­sko­czyć nas nie­ska­zi­telną fran­cusz­czy­zną. I an­gielsz­czy­zną.

W te­atrze spo­ty­kam się z Fifi i De­bo­rah. Idziemy na her­batę. F. mar­twi się o swo­jego Ham­leta, ka­rierę fil­mową, o na­szego agenta i o sztukę, w któ­rej ma grać w Na­tio­nal The­atre. Ro­zu­miem jej obawy, ale po co traci swoją cenną ener­gię? Roz­ma­wia­łem o tym i o in­nych spra­wach z Ca­the­rine Ba­iley[35]pod­czas lotu. Nie­sa­mo­wita ko­bieta. Nie owija w ba­wełnę, ale ma wiel­kie serce.

Na­resz­cie w domu. Czy to wszystko się na­prawdę wy­da­rzyło?

29 lipca

W domu czy­tam ar­ty­kuły w „Time Out” i w „Eve­ning Stan­dard”. Do­dają mi ener­gii i po­zwa­lają się sku­pić. Je­śli całą tę ener­gię i sku­pie­nie zdo­łam prze­nieść na drugi brzeg rzeki, bę­dzie wspa­niale. Byle tak da­lej.

Park Ju­raj­ski – co to, u dia­bła, ma być za fa­buła? Wiel­kie di­no­zaury.

20.00 – Lust[36] z De­ni­sem Law­so­nem[37]. Przy­po­mniało mi się Lock Up Your Dau­gh­ters[38] z 1974 roku. Jesz­cze bar­dziej cha­otyczne.

30 lipca

Roz­ma­wia­łem ze Ste­phe­nem Tate’em z „Ob­se­rvera”. Za­wsze czuję się nie­zręcz­nie po roz­mo­wie z prasą, tro­chę jak człon­ko­wie tych ple­mion, które nie po­zwa­lają się fo­to­gra­fo­wać, bo to od­biera im du­szę. Dzi­siaj jed­nak mam silne wra­że­nie, że zde­rzam się z wła­snym prze­zna­cze­niem.

31 lipca

Śniło mi się, że ra­zem z Rimą wy­bie­ra­li­śmy się na ty­dzień do od­le­głej chatki na wsi. Żeby tam do­trzeć, mu­sie­li­śmy naj­pierw prze­brnąć przez ba­gni­ste pole. W końcu wi­dzimy go­spo­dar­stwo – po pra­wej stro­nie stoi coś w ro­dzaju kur­nika. Po­wie­dziano nam, że mamy wy­go­nić kury z ma­te­raca, po któ­rym bie­gają, wy­trze­pać ma­te­rac i za­nieść go do domku. Kiedy po­de­szli­śmy bli­żej domku, ze środka usły­sze­li­śmy chi­cho­ta­nie. Tak zwy­kle śmieją się ko­chan­ko­wie za­raz po sto­sunku. Za­glą­damy do środka. Na sło­mie leży para sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­lat­ków. Są ubrani. Leżą wśród kur i ja­jek i uśmie­chają się od ucha do ucha.

Pra­cuję z Tarą Hugo [ame­ry­kań­ska pio­sen­karka i ak­torka] nad jej no­wo­jor­ską pre­mierą[39]. Uwiel­biam ta­kie mo­dy­fi­ka­cje – a może tylko po­ma­gam in­nym do­strzec czyjś ta­lent. Tak czy ina­czej, cały ten pro­ces jest dla mnie ta­jem­nicą. Skąd biorą się te wni­kliwe wnio­ski? Czę­ściowo z ze­bra­nych da­nych, ale w więk­szo­ści ten dar to jed­nak coś nie­zro­zu­mia­łego.

1 sierp­nia

W „Ob­se­rve­rze” uka­zał się re­por­taż o Ri­ver­side – dzien­ni­ka­rzyna był le­niwy, więc pewne sprawy opi­sał bez wy­czu­cia i zbyt ob­ce­sowo.

3 sierp­nia

10.30 – Idę do ICM [agen­cja ar­ty­styczna], żeby pod­pi­sać umowę. Szkoda, że nie ma w tym wię­cej zdro­wego roz­sądku – to tro­chę że­nu­jące, że trzeba oma­wiać ta­kie kwe­stie jak wiel­kość czcionki w na­zwi­sku, w jaki spo­sób zo­staną po­kryte koszty pra­nia, ile prze­wi­dziano bu­te­lek wody Evian i tym po­dobne pier­doły. Oczy­wi­ście, je­śli będą pró­bo­wali ze­drzeć ze mnie for­tunę, to...

Póź­niej idziemy z Rimą na za­kupy przed jej wy­jaz­dem na Ja­majkę. Ku­pi­łem jej coś do je­dze­nia, a sam wy­pi­łem kilka fi­li­ża­nek kawy. Do­brze się ba­wi­li­śmy w Kni­ghts­bridge.

5 sierp­nia

Kri­stin Mil­ward[40] [przy­ja­ciółka A. R. z RADA] przy­szła na lunch.

Te­raz chyba czas na coś szo­ku­ją­cego. Je­śli nie ma żad­nej ma­gicz­nej pi­gułki, to ona chyba po­winna pra­co­wać w in­nym kraju. An­glia się na niej nie po­znała.

8 sierp­nia

W domu oglą­dam ostat­nią część Kin­nocka. Neil[41] nie­słusz­nie za­rzuca so­bie po­rażkę. Prze­czu­cie pod­po­wia­dało mi, że prze­gra wy­bory 9 kwiet­nia[42], ale wiem też, że ten kraj stał się ostat­nio po­twor­nie podły – na pierw­szy plan wy­bija się nie­wy­po­wie­dziany wprost ego­izm. Wy­daje mi się, że czara już się prze­lała i nie­szczę­sny Neil po pro­stu nie mógł już zro­bić nic wię­cej. Umoż­li­wił in­nym zwy­cię­stwo, sam do­ko­nu­jąc po­waż­nego po­świę­ce­nia.

Li­ving­stone[43], Skin­ner[44] i inni mylą się, bo przez całe ży­cie tak bar­dzo wsiąk­nęli w po­li­tykę, że stra­cili już osąd, je­śli cho­dzi o na­stroje spo­łeczne. Pro­fe­sjo­na­lizm spra­wił, że stra­cili swoją pier­wotną nie­win­ność.

9 sierp­nia

16.00 – Idę do biura Thelmy[45]. Mamy wstęp­nie po­roz­ma­wiać o Ri­ver­side, za­nim przyj­dzie N. N.

Sie­dzimy – Thelma, ja, Cla­ire, Mar­ga­ret Hef­fer­nan[46], a po chwili do­łą­cza do nas Ca­the­rine Ba­iley[47]. Oma­wiamy moż­liwe po­dej­ścia. Mar­ga­ret mówi wprost, jak to zwy­kle ona. Co chwila ktoś dzwoni do drzwi. Lu­dzie przy­cho­dzą i wy­cho­dzą, ale nie wpa­dają na sie­bie i chyba o to cho­dziło. N. N. wła­ści­wie mówi wprost: weź­cie so­bie to Ri­ver­side, pod wa­run­kiem że po­ra­dzi­cie so­bie bez fi­nan­so­wa­nia, z sym­bo­licz­nym czyn­szem. To księ­gowy. Nie ro­zu­mie kli­matu aneg­dot te­atral­nych (Thelma!). W pew­nym mo­men­cie sie­dzimy i knu­jemy coś ni­czym wiedźmy nad nie­wi­dzial­nym ko­tłem, gdy na­gle w drzwiach staje Ian McKel­len. Thelma od razu za­pra­sza go, by wszedł. Mało bra­ko­wało, a po­wie­dzia­łaby mu za dużo. I nie w porę.

10 sierp­nia

Jadę do Wied­nia na przy­miarkę ko­stiumu. Na­wet się nie kłó­ci­łem, choć trzeba było.

Kawa i cia­sto cy­try­nowe w słyn­nej au­striac­kiej czy tam wie­deń­skiej ka­wiarni.

Po­wrót do Lon­dynu.

12 sierp­nia

Po­tę­pia­jący, bez­pre­ce­den­sowy re­por­taż na te­mat Ri­ver­side w „Stan­dar­dzie”. Ko­lejny zgrzyt.

15.00 – Ro­ger i Gil­lian[48]. Mamy roz­ma­wiać o sce­na­riu­szu fil­mo­wym. [Den­nis] Pot­ter[49] nie bar­dzo chce wpro­wa­dzać zmiany.

15 sierp­nia

Całe po­po­łu­dnie po­świę­cone kwia­to­wym ra­bat­kom – pro­sta przy­jem­ność, po któ­rej długo będą bo­lały plecy.

16 sierp­nia

19.45 – Gor­men­ghast[50] – Ly­ric The­atre.

Fan­ta­styczne rze­czy, ale nic dziw­nego, że nie czy­ta­łem książki. To dla fa­nów.

17 sierp­nia

15.00 – Ba­da­nie le­kar­skie do ubez­pie­cze­nia fil­mo­wego. Jak na iro­nię, mam po­tężny ka­tar. Le­karz wpra­wia mnie w za­kło­po­ta­nie py­ta­niem, którą po­stać naj­bar­dziej chciał­bym za­grać. Nie umiem na to od­po­wie­dzieć, bo jak zwy­kle wszystko za­leży od sce­na­riu­sza.

19 sierp­nia

Te­le­fon od Pe­tera Ja­mesa [re­ży­ser te­atralny] – chciał po­twier­dzić kilka spraw przed ju­trzej­szym spo­tka­niem za­rządu Ri­ver­side. To dziwne uczu­cie, kiedy nie można szcze­rze po­roz­ma­wiać ze sta­rym przy­ja­cie­lem.

20 sierp­nia

21.30 – Royal Fe­sti­val Hall z Be­lindą Lang i Mary Eli­za­beth Ma­stran­to­nio – kon­cert Steve’a Re­icha. Oba­wia­łem się ja­kichś ezo­te­rycz­nych bzdur, ale oka­zało się, że wy­da­rze­nie dało mi do my­śle­nia i to na wielu po­zio­mach. Bo o ilu utwo­rach można po­wie­dzieć, że „na­prawdę wy­ja­śniły mi istotę kon­fliktu na Bli­skim Wscho­dzie”[51]?

Be­linda przy­go­to­wała so­bie li­stę rze­czy, o któ­rych chciała my­śleć, gdyby kon­cert oka­zał się nie­udany.

21 sierp­nia

20.00 → Lind­say Dun­can[52] i Hil­ton McRae[53] oraz R. & Ro­bin El­lis[54] i Ca­ro­line Hol­da­way [pro­jek­tantka], Fa­tima[h Na­mdar, fo­to­grafka].

Mu­sie­li­śmy spę­dzić prze­miły wie­czór, sto­jąc wo­kół for­te­pianu, roz­ma­wia­jąc i wspól­nie śpie­wa­jąc Dy­lana, bo kiedy wy­cho­dzi­li­śmy, była trze­cia nad ra­nem.

22 sierp­nia

Kiedy wy­cho­dzi­łem z Ca­price[55] i szu­ka­łem tak­sówki, mu­sia­łem ucie­kać przed fo­to­gra­fem, który naj­wy­raź­niej chciał mi zro­bić zdję­cie, kiedy je­stem wku­rzony. Uchwy­cił mnie tylko z tyłu.

23 sierp­nia

Przed­po­łu­dnie – te­raz Wil­liam Bur­dett-Co­utts[56] star­tuje na kie­row­nika Ri­ver­side. Chce ze mną po­roz­ma­wiać. Zgoda, ale te­raz nie bar­dzo jest o czym, je­śli za­rząd da­lej jest ten sam...

Przy­cho­dzi Pat O’Con­nor[57] – roz­ma­wia­łem z Chri­sto­phe­rem Hamp­to­nem[58]. Znów ga­da­li­śmy o Car­ring­ton[59]. Sam już nie wiem, czy się za to brać, czy nie.

O 20.00 jadę do Hamp­stead obej­rzeć Po­kój Ma­rvina[60] z Al­la­nem Cor­du­ne­rem[61] i Da­lią[62]. To ko­lejna z tych ame­ry­kań­skich pro­duk­cji, któ­rych au­to­rzy usil­nie chcą wy­wo­łać w nas uczu­cia. Z tym że nie są­dzę, by cho­dziło im aku­rat o gniew i fru­stra­cję. Po tym do­świad­cze­niu mój umysł jest cał­ko­wi­cie za­mknięty. Ali­son [Ste­ad­man][63] i inni zna­ko­mici ak­to­rzy nic nie po­ra­dzili na kosz­marną re­ży­se­rię.

24 sierp­nia

13.00 – Pa­tio. Lunch z Dianą Haw­kins[64] i Sue D’Arcy[65]. Roz­ma­wia­li­śmy o pra­sówce dla Me­smera. To po­dobno ko­nieczne. Ale rów­nież upo­ka­rza­jące. Ale to ni­czyja wina – ak­tor jest te­raz trak­to­wany jak pro­dukt.

30 sierp­nia

Koło 10.00 – Na uli­cach są blo­kady z po­wodu fe­sti­walu [w Not­ting Hill]. Nie ma tak­só­wek.

→ Ken­sing­ton Hil­ton i pierw­sza próba Me­smera. W sce­na­riu­szu są pewne trud­no­ści, które trzeba bę­dzie roz­wią­zać, ale cie­szę się, wi­dząc, jak czę­sto Pot­ter tra­fia w sedno.

1 wrze­śnia

9.30 – Próba.

Przy­naj­mniej Ro­ger jest cał­ko­wi­cie trans­pa­rentny – je­śli jest ja­kiś pro­blem, po­ka­zuje to ca­łym sobą – są też pro­blemy z May­fair[66] itp.

2 wrze­śnia

10.15 – U Laury Hamp­ton[67]. Szam­pan, hi­sto­rie ro­dzinne, ta­jem­nice, a po­tem...

21.00 – Norma Hey­man [pro­du­centka fil­mowa] – im­preza z oka­zji pre­miery Bez­sen­no­ści w Se­at­tle. Same sławy: Meg Ryan, Nora Eph­ron, Neil Jor­dan, An­drew Bir­kin[68], Mi­chael, Alan Ba­tes, Edna O’Brien, Ste­phen Fre­ars[69], Lind­say i Hil­ton, Jon Ro­bin Ba­itz[70].

5 wrze­śnia

14.30 – Do mamy. Jest zmę­czona. Przy­da­łyby jej się wa­ka­cje, ale przez cały czas trzyma fa­son. Jadę do Au­strii – mama po­trze­buje no­wego ad­ap­tera do ma­szyny do szy­cia.

18.10 – Lecę do Wied­nia. To je­den z tych strasz­nych lo­tów. Pła­czące nie­mowlę = ner­wowa matka. Pi­jany an­giel­ski biz­nes­men = ob­ra­żona ste­war­desa i tak da­lej, i tak da­lej.

6 wrze­śnia

13.00 – Prze­słu­cha­nia do roli po­staci zna­nej pod wiele mó­wią­cym prze­zwi­skiem „Biust”. Dwie z trzech ak­to­rek, które się po­ja­wiły, ma ewi­dentne przody. Sy­tu­acja upo­ka­rza­jąca dla wszyst­kich bez wy­jątku.

14.30 – Znaj­duję Si­mona McBur­neya[71], Gil­lian Barge[72] i Ri­charda O’Briena[73]. Ko­lega Si­mona Jo­han­nes za­biera mnie na szybką ob­jaz­dówkę po Wied­niu, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem ka­wiarni. Opo­wiada mi też o sied­miu zna­jo­mych, któ­rzy po­peł­nili sa­mo­bój­stwo (z czego trzech ko­lejno na jed­nym po­grze­bie).

8 wrze­śnia

Pierw­szy dzień zdjęć do Me­smera[74]. Przy­je­chali Sło­wacy z Bra­ty­sławy i Wę­grzy. Ak­to­rami są Wę­grzy i Au­striacy. Nie po­tra­fię prze­rzu­cać się z nimi przy­ty­kami. Wy­bie­ram rolę ob­ser­wa­tora. A poza tym nie­ustan­nie ne­go­cjuję treść sce­na­riu­sza.

11 wrze­śnia

Próba z ak­to­rami do sceny za­ty­tu­ło­wa­nej Chory. Au­striacy, Niemcy i Wę­grzy. Na szczę­ście scenę prze­nie­siono do nieco przy­jaź­niej­szej lo­ka­li­za­cji.

Lunch z Jo­han­ne­sem i Si­mo­nem, a po­tem wy­stawa prac An­nie Le­ibo­vitz[75] – to bar­dzo do­bra ar­tystka i ma zna­ko­mite kon­takty. Zde­cy­do­wa­nie cie­kaw­sze wy­dają się jej wcze­śniej­sze zdję­cia ro­dzi­ców i babci. Zaś Hun­der­twas­ser[76] to mistrz wśród ar­chi­tek­tów. Za­równo mu­zeum, jak i apar­ta­men­to­wiec ro­bią pio­ru­nu­jące wra­że­nie... Ten czło­wiek two­rzy nie­równe pię­tra, by od­dać „me­lo­dię stóp”.

12 wrze­śnia

Dzi­siej­szy dzień po­świę­cony był Cho­remu. Po­sprze­cza­łem się z pro­du­cen­tami, któ­rzy, oczy­wi­ście, chcą do­stać coś za nic – w tym wy­padku cho­dzi o au­striac­kich ak­to­rów (choć Wę­grzy i tak do­stają o wiele mniej ze względu na wa­runki za­kwa­te­ro­wa­nia). Naj­cie­kaw­sze jest to, że w tym wszyst­kim oskar­żono mnie o szan­taż – po­zwo­li­łem so­bie za­uwa­żyć, że to ja czuję się mo­ral­nie szan­ta­żo­wany w tej sy­tu­acji (nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że do tej pory też pra­cuję za marne gro­sze).

To za­brzmiało jak istny kosz­mar, a w rze­czy­wi­sto­ści at­mos­fera na pla­nie wcale nie jest taka zła – ot, ta­kie tam prze­py­chanki.

Praca jest mę­cząca, ale do­brze nam idzie. Wi­dzę, że je­den z Wę­grów[77] jest lep­szy od więk­szo­ści, a może na­wet od nas wszyst­kich. Z pew­no­ścią udało mu się roz­wią­zać kwe­stię pierw­szej sceny.

Przy lun­chu spo­ty­kam się z Ro­ge­rem – co za nie­zręczne déjà vu. „Alan nie współ­pra­cuje z re­ży­se­rem!” – Ho­ward Da­vies[78].

Ko­la­cja w MAK – Ro­ger Spot­ti­swo­ode i Amanda Ooms[79] naj­wy­raź­niej mają ro­mans – mam tylko na­dzieję, że sprawy nie wy­mkną się spod kon­troli.

13 wrze­śnia

Scena po­ca­łunku.

Za bar­dzo przy­po­mina re­klamę – zero nie­bez­pie­czeń­stwa.

Na­dal pra­cu­jemy nad Cho­rym. Mamy w eki­pie kil­koro zna­ko­mi­tych ak­to­rów – szcze­gól­nie wśród Wę­grów[80]. An­giel­scy ak­to­rzy po pro­stu tak nie wy­glą­dają. Mam ochotę od­dać któ­re­muś z nich swój ko­stium i po­wie­dzieć: „To ja po­pa­trzę”.

Cie­kawa dys­ku­sja z R. S. i W. S.-K. Mó­wią: „Do­sko­nale! To mamy, to mamy i to mamy”. Ja na to: „Ja­sne, ale tylko na po­zio­mie ak­to­rów”. A co z na­szą „kon­cen­tra­cją i kon­trolą”? Prze­cież o tym jest w tek­ście, do cho­lery. Czy oni tego nie czy­tają?

14 wrze­śnia

Po po­łu­dniu nic nie ru­szyło – znów bę­dzie spię­cie. Po­trze­buję re­ży­sera, a nie ma­rudy. (Chyba mnie nie lu­bią za te moje wy­ma­ga­nia).

Rima dzwo­niła. Mówi, że Ha­rold In­no­cent[81] zmarł w week­end. Był ważną czę­ścią mo­jego ży­cia. Wiem, że to sa­mo­lubne, ale cie­szę się, że udało nam się ostat­nio spo­tkać i po­roz­ma­wiać.

15 wrze­śnia

Te­le­fon, mimo że wolne.

Wciąż nie ro­zu­miem tej sprzeczki z R. S. Scena wy­gląda mniej wię­cej tak, jak so­bie wy­obra­ża­łem. Czy to zna­czy, że on nie do­stał tego, co chciał, czy może mia­łem ra­cję, ale nie wy­łusz­czy­łem tego wy­star­cza­jąco wy­raź­nie?

16 wrze­śnia

Długa scena – wy­ma­gała ogrom­nego sku­pie­nia. Ktoś czuwa nad nami, je­śli nie fi­nan­sowo, to z pew­no­ścią me­te­oro­lo­gicz­nie. Świeci słońce, wieje wiatr – jak na ko­mendę. Tro­chę to prze­ra­ża­jące. Czyżby to Me­smer ma­czał w tym palce zza grobu? Przez cały czas to­czy się bi­twa, że­bym ja w tym nie mie­szał.

17 wrze­śnia

Ostatni dzień w Wied­niu. Na ra­zie.

Po­pro­szono mnie, że­bym na­pi­sał coś o Ju­les [Wri­ght] dla „Vo­gue’a”. Sam nie wiem. Co to ozna­cza? W wy­po­wie­dzi pi­sem­nej trzeba wy­jąt­kowo za­dbać o szcze­rość. Dla­czego?

Przy­ję­cie u Bir­git – to cu­downa osoba w każ­dym calu. Jest piękna, pełna ener­gii, ma wszystko, czego po­trzeba. Je­dze­nie było prze­pyszne. Od­by­łem kilka cie­ka­wych roz­mów. Ale tro­chę też mia­łem wra­że­nie, że ota­czają mnie osy, ko­mary, pióra i ściany. Wró­ci­łem o 2.45. Chyba jed­nak mu­siało być do­brze.

Chris [sce­no­graf] my­ślał, że mam 36 lat. Nie wy­pro­wa­dza­łem go z błędu.

19 wrze­śnia

Lot do Ber­lina o 19.00. Spa­cer po mie­ście. Zgu­bi­łem się. W ta­kie dni chyba na­wet czas nie ma do mnie cier­pli­wo­ści.

Chcesz gdzieś iść, a jak już do­trzesz na miej­sce, nie wiesz, co tam ro­bisz.

21 wrze­śnia

Śnia­da­nie z Amandą, Gil­lian i Wal­lace’em Shaw­nem[82], na któ­rego na­tknę­li­śmy się w lobby. Dzi­siaj wie­czo­rem wy­stę­puje w Ber­li­ner En­sem­ble.

Z wy­raźną re­zerwą i wy­wa­że­niem mó­wił o Eu­ro­pie Wschod­niej, o tym, jak lu­dzie za­cze­piają go na uli­cach Man­hat­tanu i pro­po­nują mu rolę w fil­mie krę­co­nym w Am­ster­da­mie albo pro­szą, żeby prze­czy­tał sce­na­riusz. Mówi o tym, że za każ­dym ra­zem, kiedy wcho­dzi do swo­jego biura, ogar­nia go po­czu­cie winy – nie­które sce­na­riu­sze leżą nie­tknięte od 1986 roku. A po­tem do­daje, że wy­cho­dzi ku­pić pa­pier, kiedy musi na­pi­sać list, i że ni­gdy nie robi żad­nego nie­pla­no­wa­nego ru­chu.

22 wrze­śnia

Mę­czący dzień. I nie wie­dzieć czemu, stre­su­jący. Za­wsze się dzi­wię, że tak ła­two pod­daję się ta­kim na­stro­jom, za­miast z nimi wal­czyć.

Rano trudne sceny. Je­den z ak­to­rów nie mógł się wczuć, a R. S. nie bar­dzo miał po­mysł, jak go na­pro­wa­dzić.

Ro­ger mówi, że Wie­land[83] dzwo­nił do niego ze spo­tka­nia, które od­było się w Lon­dy­nie – po­dobno było 23 praw­ni­ków, wszy­scy u nas na eta­cie. Win­gate’owi[84] po­doba się ma­te­riał – mamy się cie­szyć, czy może ra­czej po­wi­nie­nem się ob­ra­zić, skoro chciał to zo­ba­czyć i ktoś mu na to po­zwo­lił?

Ko­la­cja z Gil­lian Barge – praca z nią to ogromna przy­jem­ność. Cie­szę się, że na­resz­cie mo­głem ją po­znać przy oka­zji pracy nad tą pro­duk­cją.

23 wrze­śnia

Ja­kieś li­cho nie po­zwa­lało mi dziś ode­tchnąć. Je­stem zmę­czony, a do tego brak mi rze­czo­wej, kon­struk­tyw­nej dys­ku­sji, więc Si­mon po­sta­no­wił za­jąć się tym dziś po po­łu­dniu. Trzeba usta­lić i po­ka­zać, skąd się bie­rze to sza­leń­stwo.

Przez cały czas prasa nie daje mi spo­koju. Na­wet w pu­bli­cy­styce ob­ser­wuję pra­gnie­nie po­rów­ny­wa­nia róż­nych ról: czy X było trud­niej­sze od Y? Nie, X to X, a Y to Y. Nie wolno iść na skróty.

Dzi­siaj wie­czo­rem aż się za­go­to­wa­łem. Od­twór­czyni głów­nej roli żeń­skiej[85] jest zmę­czona, więc próby skró­cono. Bez dys­ku­sji.

24 wrze­śnia

Dzi­siaj ciąg dal­szy. To nie­sa­mo­wite, jak na pla­nie fil­mo­wym wszystko po­trafi krę­cić się wo­kół dwójki ak­to­rów. Trudna scena, re­ży­ser sza­leje. Jego gniewu nie da się zła­go­dzić. Dla­tego trzy­mamy się z dala w miarę moż­li­wo­ści = wszy­scy sta­ramy się wy­lu­zo­wać.

Nie­do­brze, kiedy ak­torkę trak­tuje się jak cudo z drez­deń­skiej por­ce­lany, a nie jak pro­fe­sjo­na­listkę. Ale ja­koś koń­czymy jedną scenę i ro­bimy przy­miarki do ko­lej­nej. Z tru­dem, ale prze­brnę­li­śmy i przez to. Byle da­lej do przodu.

27 wrze­śnia

Ten dzień za­pa­mię­tam dzięki scho­dom – zrzu­ci­łem Si­mona [McBur­neya] i zje­cha­łem po po­rę­czy (roz­dzie­ra­jąc so­bie przy tym spodnie).

Koło 10.00 – Gil­lian skoń­czyła późno, a dzi­siaj musi przyjść wcze­śnie. Po­trze­buję z kimś po­roz­ma­wiać. To nie­wol­nic­two (wy­zysk). Ko­la­cja z nią i Ja­nem Ru­be­šem[86] – to uro­czy, jo­wialny Czech, który lubi spro­śne dow­cipy.

28 wrze­śnia

Ten dzień pra­wie w ca­ło­ści spę­dzi­łem sam. Po­sze­dłem na Kur­für­sten­damm, by ku­pić buty (nie ta­kie, jak trzeba), a po­tem na Sa­vi­gny­platz po ko­lejne (tym ra­zem już do­bre). Zna­la­złem nową część do elek­trycz­nej ma­szynki do go­le­nia i na­wet do­ga­da­łem się po nie­miecku. Zro­bi­łem zdję­cie klo­szardce, sie­dzą­cej obok sterty śmieci w pla­sti­ko­wych wor­kach (nie były jej)...

Gil­lian dzwo­niła, kiedy wró­ciła z planu fil­mo­wego – usie­dli­śmy u mnie w po­koju ho­te­lo­wym, za­mó­wi­li­śmy coś do je­dze­nia i roz­ma­wia­li­śmy o Strat­ford i miesz­kań­cach tego mia­sta (i o tym, że Gil­lian nie wie­działa, jak się pi­sze Edyp na pró­bie u P. Bro­oka[87]).

29 wrze­śnia

Mogę za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że dzi­siaj na pla­nie było cał­kiem we­soło.

Do­sta­łem ser­deczny list od Amandy – po­spieszną, lecz szczerą od­po­wiedź.

Po pracy Pa­ris Bar. Gil­lian, Tom, Ro­ger, Amanda, Si­mon.

(1) Przed nami kilka trud­nych dni, tak wi­dzę po sce­na­riu­szu. (2) Układy mię­dzy człon­kami ekipy za­czy­nają przy­po­mi­nać te­le­no­welę. Albo farsę au­tor­stwa Fey­deau[88].

1 paź­dzier­nika

W końcu wi­dzę ka­wał do­brej ro­boty na pla­nie. Ale też trzeba przy­znać, że szło na noże.

Wal­czy­łem, ko­pa­łem, krzy­cza­łem wnie­bo­głosy – a może to ja­kaś me­sme­ryczna siła mnie do tego na­kło­niła – chcąc za­pro­te­sto­wać prze­ciwko temu, że każe się nam „pra­co­wać dla efektu”. Sam nie wiem, kto ma ra­cję. Mam trudny cha­rak­ter i swoje hu­mory, by­wam nie­ko­mu­ni­ka­tywny. Po­zo­stali są sen­ty­men­talni, zo­rien­to­wani na efekt i nie­zdy­scy­pli­no­wani. Ale coś nam się jed­nak udało.

2 paź­dzier­nika

Długi, trudny dzień. Cała scena krę­ciła się wo­kół efektu bły­ska­wicy. Nie mam nic wię­cej do do­da­nia.

Kiedy przy­sze­dłem, oznaj­mi­łem, że je­stem ma­rio­netką i dzi­siaj będę się przy­kład­nie za­cho­wy­wał. Skwi­to­wano to iro­nicz­nym śmie­chem.

3 paź­dzier­nika

Dzień wolny.

Idę do kina Xe­non na For­te­pian[89] z Gil­lian i To­mem. Przez pierw­szą po­łowę filmu są­dzi­łem, że to chłodna, choć do­kładna re­ali­za­cja sce­na­riu­sza. Po­tem jed­nak się roz­krę­cił. Holly Hun­ter była cu­downa. Nie tylko ona zresztą.

Wspa­niała in­spi­ra­cja i (na ten mo­ment) ze­msta – za­zdrosz­czę To­mowi nie­win­no­ści, z jaką po­tem pła­kał na ulicy.

4 paź­dzier­nika

19.00 – Od­bie­ram bi­lety na Me­cha­niczną po­ma­rań­czę. Spek­takl o 19.30 w Volks­bühne[90].

Już wi­dzę, ja­kie mogą być za­rzuty, ale je­stem pod wra­że­niem. At­mos­fera w te­atrze jest na­pięta: ak­to­rzy czę­sto znaj­dują się w nie­bez­pie­czeń­stwie. Wia­dra krwi, mąka, woda – wszystko w re­gu­lar­nych od­stę­pach czasu – a do tego wy­czu­walny gniew. Na tę sztukę, wy­sta­wianą na te­re­nie daw­nego NRD, wy­prze­dano wszyst­kie bi­lety. A co bę­dzie, jak ze­chcą wy­sta­wić Króla Le­ara albo Otella?

5 paź­dzier­nika

Ten film po­wi­nien być za­ty­tu­ło­wany Prze­py­chanki. Czy ktoś tu, do cho­lery, mówi prawdę???

Do­brej ro­boty ciąg dal­szy. Nie­stety pod­cho­dom też nie ma końca. Je­stem tym już zmę­czony.

Wy­wiad dla „Ci­nema” to nie­zły spraw­dzian...

6 paź­dzier­nika

Przez cały dzień sie­dzę przed lu­strem. Nie­ważne, jak długo pa­trzę na wła­sne od­bi­cie, ni­gdy nie do­strze­gam tego prze­ra­że­nia, które ja­kimś cu­dem udaje się uchwy­cić wszyst­kim fo­to­gra­fom. Jak oni to ro­bią? Przy­glą­dam się wszyst­kim ele­men­tom swo­jej twa­rzy – ana­li­zuję każdą wy­pu­kłość, wgłę­bie­nie i zmarszczkę na skó­rze...

Dzień koń­czy się ata­kami szału – zo­sta­łem zmu­szony do za­gra­nia sceny bez próby. Za­miast po­kie­ro­wać się in­stynk­tem, stłu­mi­łem go.

7 paź­dzier­nika

W stu­dio na­grań obok nas na­gry­wają Nie­koń­czącą się opo­wieść. Co za iro­nia.

18.00 – Im­preza na za­koń­cze­nie krę­ce­nia scen w Ber­li­nie. Do­brze było znów po­tań­czyć.

Dzi­siaj naj­le­piej wy­cho­dzą mi krót­kie zda­nia.

9 paź­dzier­nika

Roz­ma­wia­łem z Rimą. Ona za­wsze po­trafi mnie do­pro­wa­dzić do śmie­chu.

10 paź­dzier­nika

20.15 – Bo­ha­ter ostat­niej ak­cji[91].

Nie na­sta­wia­łem się na nic, ale to bar­dzo kiep­ski film...

11 paź­dzier­nika

Cza­sami przez dłuż­szy czas nie od­czu­wam emo­cjo­nal­nego ob­cią­że­nia pracą nad daną pro­duk­cją, ale po­tem na­gle do­znaję cał­ko­wi­tego otę­pie­nia – jakby ogar­niało mnie prze­mę­cze­nie i prze­ła­do­wa­nie.

Po­sze­dłem do sklepu, na kawę i do sauny. Po­słu­cha­łem przez te­le­fon kilku osób – wszy­scy przyj­mują po­stawę obronną, każdy kryje wła­sne kłam­stwa.

13 paź­dzier­nika

8.15 – Wy­jeż­dżam na lot­ni­sko. O 9.50 mam sa­mo­lot do Wied­nia, a stam­tąd jadę sa­mo­cho­dem do So­pron na Wę­grzech.

Ra­dość z po­dróży w nowe miej­sce psuje na­pię­cie i po­czu­cie nie­pew­no­ści zwią­zane z tą pro­duk­cją – każ­dego dnia roz­grywa się ko­lejny dra­mat fi­nan­sowy – czy kie­dy­kol­wiek dojdę do tego, jaka jest prawda? Samo mia­sto ma w so­bie cu­downy, bez­oso­bowy urok – wie, że jest tu od za­wsze, to­le­ruje dwu­dzie­sty wiek, mło­dzież w dżin­sach i z ple­ca­kami, choć samo pa­mięta jesz­cze dżen­tel­me­nów w atła­so­wych musz­kach.

Spodo­bała mi się gra w sno­okera. Pani O jak zwy­kle pławi się w swoim ego­izmie. Na co komu wol­ność i oso­bo­wość, skoro nie ma za grosz cie­ka­wo­ści?

Na uli­cach ci­sza. W ho­telu sły­chać pracę hy­drau­li­ków. I szcze­ka­nie psa. Wieje wiatr. Jest 2.00 w nocy, a ja nie śpię? Dla­czego mu­szę to­czyć idio­tyczne spory o po­kój ho­te­lowy?

14 paź­dzier­nika

Sie­dzę w po­wo­zie. Nie ta ko­lej­ność, nie to oto­cze­nie. Scena, którą na­le­żało na­krę­cić w jed­nym ka­wałku, zo­stała po­dzie­lona na pół. Wciąż brak od­po­wie­dzi, brak pew­no­ści. A dzi­siaj jesz­cze brak je­dze­nia. Mia­sto jest w dal­szym ciągu piękne. Ho­tel – szcze­gól­nie ła­zienka – przy­wo­dzi na myśl wi­zyty u mo­jej babci. Wtedy też nie było ręcz­ni­ków do kom­pletu. Po­zo­stali człon­ko­wie na­szej ekipy nie mieli tyle szczę­ścia: po­szli do mia­sta ku­pić buty, w któ­rych mo­gliby wejść pod prysz­nic.

Na czym upływa mi ten rok? Czy msz­czą się moje am­bi­cje re­ży­ser­skie? Kara wy­daje się nie­współ­mierna do winy.

15 paź­dzier­nika

Jadę po­wo­zem. Woź­nica do­piero dzi­siaj na­uczył się swo­jego rze­mio­sła... Było we­soło.

Lunch w Pizza Ba­rze, w osiem­na­sto­wiecz­nym ko­stiu­mie pro­sto z planu.

16 paź­dzier­nika

Plask! Więk­szość dnia spę­dzi­łem, le­żąc z twa­rzą w bło­cie. To w pew­nym sen­sie orzeź­wia­jące.

17 paź­dzier­nika

Nie­dziela w So­pron. Ci­sza na uli­cach. Sły­chać tylko bi­cie ko­ściel­nych dzwo­nów. Nie po­je­cha­łem na wy­cieczkę – za­cho­wa­łem się przy­zwo­icie i pra­co­wa­łem. A po­tem po­sze­dłem na spa­cer – na cmen­tarz. Wzru­sza­jące miej­sce: tu­taj ro­dzina jest naj­waż­niej­sza. Ubo­gie groby ze skrom­nymi, ręcz­nie wy­cię­tymi krzy­żami – ro­bią wra­że­nie nie mniej­sze niż oka­załe gra­ni­towe na­grobki. W każ­dym ką­cie wi­dzia­łem ko­biety: sprzą­tały groby, sa­dziły kwiaty. Opie­ko­wały się wspo­mnie­niami.

18 paź­dzier­nika

Mo­kro. Mo­kro. Mo­kro.

Zimno. Zimno. Zimno.

Po­wozy, zmar­z­nięte dło­nie, uję­cia z ka­mery na wy­so­kim sta­ty­wie.

Na lunch chłod­nik ba­na­nowy.

Dni co­raz krót­sze. Wcze­śnie robi się ciemno. Wró­ci­łem o 18.30.

19 paź­dzier­nika

Ra­zem z Ca­ro­line Hol­da­way[92] gra­li­śmy scenę ba­lową. Obu­dzi­łem się o trze­ciej nad ra­nem i nie spa­łem do 5.30, kiedy to przy­je­chał po mnie sa­mo­chód. Kiep­sko mi dzi­siaj idzie my­śle­nie i mó­wie­nie.

Pa­dało. Klak­sony w sa­mo­cho­dach trą­biły, a lu­dzie roz­ma­wiali. Ale udało się – Ca­ro­line jak za­wsze za­chwyca do­brymi ma­nie­rami i jesz­cze lep­szym po­czu­ciem hu­moru. Ja nie­stety nie.

Przy­je­chała Ca­the­rine [Ba­iley][93] i ekipa z BBC [Late Show]. To cie­kawe, gdy za­czyna się tak mie­szać przy­jaźń z pracą. Zwy­kle wiąże się to z do­dat­kową kon­trolą, ale też z ro­sną­cymi wy­ma­ga­niami.

Po­szli­śmy ze wszyst­kimi do Fo­rum, a po­tem na bi­lard. Roz­ma­wia­łem z Ro­ge­rem – je­stem za­sko­czony tym, jak bar­dzo po­tra­fię być sa­mo­lubny pod­czas pracy – w tym ty­go­dniu to Ele­mér[94] roz­daje karty. Inni też mają swoje sła­bostki. Skąd, u li­cha, u mnie ta prze­ra­ża­jąca pew­ność?

20 paź­dzier­nika

My­ślę, co po­wiem w wy­wia­dzie dla „Omni­busa”. Nie­ważne – bry­tyj­ski te­atr (jako in­sty­tu­cja) zo­stał po­rzu­cony tuż za pro­sce­nium. Spo­czywa głów­nie w rę­kach nie­do­uczo­nych, prze­mą­drza­łych mło­dych re­ży­se­rów, któ­rzy może i mają am­bi­cje, ale brak im serca i zmy­słu po­li­tycz­nego. Choć mogą nie zda­wać so­bie z tego sprawy, do suk­cesu po­py­chają ich ak­to­rzy i pro­jek­tanci. Ope­rują na sfor­mu­ło­wa­nych za­wczasu prze­ko­na­niach, za­tem ak­tor, któ­rego grę prze­wi­dziano od sa­mego po­czątku, nie musi mie­rzyć się z żad­nym wy­zwa­niem. I to się wi­dzi wszę­dzie – chęt­nie pod­jął­bym rę­ka­wicę, gdyby tylko ktoś ze­chciał mi ją rzu­cić. Mało kto jest go­tów za­da­wać nam (ak­to­rom) po­ważne py­ta­nia, nie bę­dąc prze­ko­na­nym, że zna już na nie od­po­wie­dzi.

21 paź­dzier­nika

Ten dzień to ja­kiś cyrk me­dialny:

1. Da­vid Ni­chol­son z „The Ti­mes” – uwo­dzi­ciel­ski na­ga­by­wacz – ma źre­nice róż­nych roz­mia­rów. I tak na­prawdę cho­dziło mu tylko o ja­kieś brudy na te­mat ma­nii re­li­gij­nej.

2. Mur­ray H. – ro­bił zdję­cia. (Nudne). NB Snow­don.

3. Krę­cił się też ktoś z „Si­ght and So­und”.

4. Ekipa na ło­wach.

Od­gry­wamy scenę.

Po­kłó­ci­li­śmy się też o to, że sta­ty­ści do­stają bułki na lunch. Wie­czo­rem po­dano przy­zwo­ity po­si­łek.

22 paź­dzier­nika

Pra­co­wity dzień prze­pla­tany smut­kiem i zmę­cze­niem Amandy – Blan­che Du­Bois ze swo­imi hu­mo­rami może się scho­wać.

Ekipa z BBC2 wciąż kręci. Do dru­giej, kiedy to po­szli­śmy znów do Bil­liard Hall.

23 paź­dzier­nika

Do Hil­tona i na bal fil­mow­ców. Okro­pień­stwo. Za­wsze tak jest. Je­dyną roz­rywką jest moż­li­wość po­przy­glą­da­nia się lu­dziom. Wi­dzia­łem się z Da­vi­dem Thew­li­sem[95], po­zna­łem Ju­lie Brown[96]* (Wiatr w oczy[97]). Byli jak oazy na środku ha­ła­śli­wej pu­styni. Uda­wa­nie nie­do­stęp­nego = wy­uczona nie­win­ność.

Przy­pusz­czam, że to i tak lep­sze niż skom­pli­ko­wany zwią­zek. A już na pewno z ko­bietą z pie­kła ro­dem.

24 paź­dzier­nika

Plecy mnie bolą. Sie­dem ty­go­dni na­ra­sta­ją­cego na­pię­cia w końcu daje o so­bie znać.

25 paź­dzier­nika

Dla­czego śniło mi się, że za­trud­ni­łem się w so­boty w skle­pie Wo­ol­worth’s??

26 paź­dzier­nika

Gwiaz­do­rze­nie przy­biera na sile. Ale nie wśród Wę­grów. Dzię­ku­jemy raz jesz­cze, za­chodni świe­cie. Wę­grzy an­ga­żują się jako pierwsi, choć cały pro­ces i tak jest bez­pro­duk­tywną stratą czasu.

Póź­niej w Fo­rum wszy­scy za­czy­namy od­pusz­czać – od­po­czy­wamy przy wy­śmie­ni­tej ko­la­cji. Jest gu­lasz. Po­tem idziemy do ja­kie­goś dziw­nego klubu noc­nego (sze­ściu klien­tów i dziew­czyna w ul­tra­fio­le­to­wym bi­kini) i wtedy roz­wią­zują im się ję­zyki. Nikt z nimi ni­gdy nie roz­ma­wiał (to prawda, sami Wę­grzy dy­stan­so­wali się i nie wy­da­wali się zbyt przy­jaź­nie na­sta­wieni – i to wcale nie jest ty­powe dla tej na­cji). Za­sad­ni­czo jed­nak wszystko spro­wa­dza się do za­ufa­nia ak­to­rom i po­zwo­le­nia im na otwar­tość – stara szkoła. Ja­kimś cu­dem Ro­ger przyj­muje te wszyst­kie za­rzuty, a po­tem mówi: „Cze­goś się dzi­siaj na­uczy­łem”. Jest wku­rza­jący, ale w swo­jej szcze­ro­ści rów­nież godny po­dziwu.

27 paź­dzier­nika

A po­tem oka­zuje się, że nic nie pa­mięta z mi­nio­nej nocy. Roz­sta­li­śmy się w desz­czu kwia­tów, które wrzu­ci­łem im do ba­gaż­nika sa­mo­chodu. Ści­ska­li­śmy się na po­że­gna­nie, po­sy­ła­li­śmy so­bie ca­łusy – te ko­biety są na­prawdę wspa­niałe. I nie­moż­liwe. W jed­nej chwili pełne in­spi­ra­cji, se­kundę póź­niej, wrzesz­cząc, do­ma­gały się cha­rak­te­ry­za­torki. „Das ist im­mo­glich!!”[98].

5 li­sto­pada

Krę­ce­nie ostat­niej sceny było ist­nym kosz­ma­rem. Znów – nie było pro­cesu. Trwały usilne po­szu­ki­wa­nia resz­tek hartu du­cha i kon­cen­tra­cji. Ekipa jest nie­sa­mo­wita. Czuję od nich ci­che wspar­cie. O 6.30 by­li­śmy jak mała or­kie­stra, a w po­miesz­cze­niu było aż gę­sto od nie­na­zwa­nych uczuć.

CIĘ­CIE – i Me­smer już nie prze­mówi.

8 li­sto­pada

Ostatni dzień zdjęć. Tro­chę szczę­ścia, ale i tro­chę smutku. Sie­dzia­łem, pró­bu­jąc chło­nąć tę at­mos­ferę. Coś po­wie­dzia­łem od sie­bie, ale za­po­mnia­łem wstać. Za­po­mnia­łem też o tłu­ma­cze­niu – prze­mó­wie­nie chyba w ogóle wy­szło za krót­kie.

Wzru­sza­jący mo­ment na­stą­pił, kiedy każdy czło­nek ekipy dał Aman­dzie po jed­nym kwiatku. Ja sta­łem u szczytu bia­łych mar­mu­ro­wych scho­dów, pod­czas gdy cała reszta ze­brała się na dole. Cza­sami czu­łem się tak bli­sko tej dziew­czyny.

Po­że­gna­nia. Po­ca­łunki. Uści­ski. Zwi­ja­nie ka­bli. Od­krę­ca­nie lamp. Za­ła­du­nek.

Po­ca­łunki. Trza­ska­nie drzwiami.

9 li­sto­pada

18.40 – Lot do Lon­dynu. Tym ra­zem mam wra­że­nie, że nie było mnie tam całe wieki.

10 li­sto­pada

...do szpi­tala Chel­sea & West­min­ster, żeby zo­ba­czyć no­wo­rodka – trze­cie dziecko Ruby[99]. Trudno uwie­rzyć, ale zro­biła to. No i jest (to dziecko, które po­cząt­kowo chciała wy­sta­wić na au­kcji). Ruby te­raz je karmi. W szpi­tal­nej sali jest pełno kwia­tów: w rogu stoi ja­kaś gro­te­skowa kon­struk­cja z or­chi­dei od Joan Col­lins. Ja przy­nio­słem jej pie­czo­nego kur­czaka. Rzu­ciła się na niego z ape­ty­tem.

11 li­sto­pada

PA­RYŻ.

Co za piękny dzień. Błę­kitne, bez­chmurne niebo i go­rące słońce. Jadę do Wer­salu – cho­dzi o scenę, którą tak bar­dzo chcia­łem za­cho­wać w fil­mie. Dziw­nie się pa­trzyło na idącą w na­szą stronę Be­atie[100] w ko­stiu­mie Ma­rii An­to­niny. Ro­ger jest wście­kły/ob­ra­żony. Nie chciał, żeby fran­cu­ski ak­tor grał Lu­dwika – Serge [Ri­doux][101] rze­czy­wi­ście ma wy­raźny ak­cent. Ro­ger zła­mał na­kładkę na obiek­tyw ka­mery BBC... Krę­cimy scenę w obec­no­ści tłumu tu­ry­stów i przy akom­pa­nia­men­cie wy­strza­łów... Po­po­łu­dniowe słońce za­chwyca ostat­nimi pro­mie­niami. Je­dziemy do pa­ry­skiego ho­telu L’Ab­baye.

Idę po Ro­niego[102] i Isa­belle H[up­pert][103], któ­rzy wy­bie­rają się z nami na ko­la­cję. Miły wie­czór. Ro­ger i ja koń­czymy go kłót­nią o mój cha­rak­ter, me­tody pracy, o to, czy upra­wiali seks, i tym po­dobne szcze­góły.

12 li­sto­pada

Ko­lejny wspa­niały dzień. Tro­chę nie­upo­rząd­ko­wany, bo bez sku­pie­nia krę­ci­łem się tu i tam. Ku­pi­łem tro­chę ubrań dla Rimy. Zja­dłem ka­napkę. Wró­ci­łem do ho­telu, a po­tem od­by­łem długą, upiorną po­dróż na lot­ni­sko. Omal nie spóź­ni­łem się na sa­mo­lot.

17 li­sto­pada

Koło 15.00 – Spo­tka­nie Royal Co­urt The­atre Pro­duc­tion. Bar­dzo po­ucza­jące do­świad­cze­nie. Ak­to­rzy jak mięso na targu na West En­dzie. Główny te­mat – in­we­sto­rzy (w więk­szo­ści ci sami, któ­rzy tam sie­dzieli), pro­jekt, ry­zyko. Hmm. I to ma być Royal Co­urt.

18 li­sto­pada

18.45 – Pla­net Hol­ly­wood – film Da­vida Ba­ileya, w któ­rym gra Ju­liet [Who De­alt?[104]].

Ba­iley jest roz­czu­la­jący, na­wet kiedy fa­buła się roz­la­tuje. Chciał­bym z nim kie­dyś pra­co­wać. Jest sza­lony.

19 li­sto­pada

Koło 11.00 – Wal­dorf Tea Room z Wil­lia­mem Bur­dett-Co­ut­t­sem, Thelmą i Ca­the­rine [Ba­iley]. Nie bar­dzo wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć, bo wy­da­wało mi się, że mam przed sobą pro­po­zy­cję nie­moż­liwą do przy­ję­cia. Nie było w niej nic – nic do za­ofe­ro­wa­nia, zu­peł­nie jakby cze­kał na to, co my od sie­bie damy. Tylko dla­czego mie­li­by­śmy mu co­kol­wiek da­wać?

21 li­sto­pada

Koło 15.00 – Chcia­łem zo­ba­czyć Okru­chy dnia[105]. Nie było już bi­le­tów. Spę­dzi­łem cał­kiem przy­jemną go­dzinę, włó­cząc się po Wa­ter­sto­nes.

23 li­sto­pada

Idziemy do Vic­to­ria Pa­lace na Arts Rally, a po­tem do par­la­mentu, by po­roz­ma­wiać z po­li­ty­kami. Stoję i mar­znę w to­wa­rzy­stwie Kena Cran­hama[106], Sy­lve­stry Le To­uzel[107], Ste­phena Dal­dry’ego[108] i Har­riet Wal­ter[109]. Do­okoła ka­mery – „Sun” po­daje się za „Gu­ar­diana”. Wy­cho­dzi do nas Gor­don Brown. Wita nas i za­pra­sza do środka. Dla­czego ni­gdy wcze­śniej tu nie by­łem? Ja­kiś czło­wiek w bia­łej muszce daje mi do wy­peł­nie­nia zie­loną kartkę.

Za­raz po­tem idziemy do jed­nej z sal. Roz­ma­wia z nami Den­nis Skin­ner[110] – bar­dzo bły­sko­tliwy czło­wiek. Nie­stety par­la­men­ta­rzy­sty z mo­jego okręgu nie ma.

19.00 – Na­tio­nal The­atre. Spek­takl Ma­chi­nal[111]... Nie­sa­mo­wita aran­ża­cja na prze­mian cie­ka­wej i nud­nej sztuki z Fifi w roli kon­fe­ran­sjerki w cyrku. Kilka mo­men­tów może za­li­czyć do naj­lep­szych w swo­jej ka­rie­rze – nie­które na­prawdę za­pa­dają w pa­mięć.

23.00 – San­dra i Mi­chael Ka­men[112]. Tyle tu sław: An­nie Len­nox, Geo­rge Har­ri­son, Eric Clap­ton. Mu­zyka na żywo. Zo­sta­wi­łem Ruby, gdy pró­bo­wała wy­cią­gnąć in­for­ma­cje od Pat­tie Boyd[113]...

28 li­sto­pada

Na 19.30 idę do Royal Co­urt na be­ne­fis Maxa Staf­forda-Clarka[114]. Zna­ko­mi­cie zor­ga­ni­zo­wana im­preza, świet­nie po­pro­wa­dzona przez Ri­charda Wil­sona[115] i Pam Fer­ris[116]. Same wspa­nia­ło­ści, a wśród nich słynna scena Le­sley Sharp[117] z se­rialu Road[118]. Do­brze było znów zo­ba­czyć Gary’ego Old­mana na sce­nie. A po­tem nie­unik­nione spo­tka­nie z Ju­les Wri­ght, która wy­daje się lekko obłą­kana. W su­mie trudno się dzi­wić.

29 li­sto­pada

Jadę do Sa­voy – ka­mery, kok­tajl mi­moza, Tim Spall[119] (dzięki Bogu). Tro­chę zja­dłem, ośmie­li­łem się wy­pić łyk bia­łego wina, a po­tem pa­trzy­łem, jak top­nieje mro­żony de­ser. Agre­gat strasz­nie ha­ła­suje. Cze­kam. Cze­kam. Mi­riam Mar­go­lyes[120] opo­wiada ży­dow­skie dow­cipy. Wy­gło­si­łem prze­mowę – tak ci­cho, że w każ­dej se­kun­dzie czu­łem cię­żar kry­tyki. Ucie­kłem stam­tąd.

3 grud­nia

12.45 – Do Ber­lina na galę Eu­ro­pej­skiej Na­grody Fil­mo­wej. Da­vid Put­t­nam[121] i Je­remy Tho­mas [pro­du­cent] lecą ze mną sa­mo­lo­tem. Da­vid po­ka­zuje mi tekst prze­mó­wie­nia, ja­kie za­mie­rza wy­gło­sić. Otwo­rzyć się na szanse = lu­dzie po­szli na Park Ju­raj­ski, bo chcieli = nie robi się fil­mów o sztuce bez od­nie­sie­nia do od­bior­ców. Nie­stety moje pro­te­sty do­ty­czące wol­no­ści, by ak­tor mógł mó­wić wła­snym gło­sem, i tym ra­zem nie tra­fiły na po­datny grunt. Mó­wi­łem mu, żeby le­piej szy­ko­wał się na spo­tka­nie z sze­fem.

21.00 – Wia­do­mo­ści gło­sowe: nie ro­zu­miem. Ko­la­cja u Flo­riana z Wie­lan­dem – ten czło­wiek jest zło­to­usty i ma do­bre serce. Po­tem idziemy do Mir­ror Tent – aku­rat wy­stę­puje tam cał­kiem za­bawne trio. Wy­cho­dząc, na­ty­kam się na De­nisa Staun­tona[122] i jego zna­jo­mych. Wśród nich jest Mi­chael Radc­liffe[123]. Idziemy ra­zem do baru na­prze­ciwko na te­qu­ilę. Roz­ma­wiamy o Bur­ges­sie, Vi­dalu, Volks­bühne, Stein, Fau­ście, Schil­le­rze, Ba­alu, a na­wet przez mo­ment o Do­ris Day.

4 grud­nia

Ce­re­mo­nia jak za­wsze trwała całe wieki. Im czę­ściej się cho­dzi na ta­kie im­prezy, tym bar­dziej ab­sur­dalne się wy­dają. Przy­pusz­czam jed­nak, że lau­re­aci na­gród mie­liby inne zda­nie – ten in­stynkt ni­gdy nie za­wo­dzi. Inni też dają się na­mó­wić do udziału, mimo że praw­do­po­dob­nie zdrowy roz­są­dek pod­po­wiada im co in­nego. Choć to zde­cy­do­wa­nie miej­sce na roz­ważną od­mowę, ja­kieś li­cho jed­nak kusi lu­dzi, by przy­jąć za­pro­sze­nie – od­wieczna trójca: je­dze­nie, drinki i seks.

4.00 nad ra­nem – Flo­rian. Wszystko wy­daje się wi­ro­wać wo­kół mnie, tak jak wcze­śniej An­to­nioni, Wim Wen­ders, Lo­uis Malle, J.-J. Ar­mand, [Vol­ker] Schlön­dorff, Fre­ars i tak da­lej... Po­zna­łem bli­żej Ot­tona San­dera[124].

6 grud­nia

18.45 – Przy­jeż­dża tak­sówka po mamę, Pat i Mi­cha­ela, po czym wszy­scy ra­zem je­dziemy do Prince Edward The­atre na sztukę Zwa­rio­wa­łem dla cie­bie[125]. Uro­dzi­nowe wyj­ście. Głu­pia fa­buła. Cu­downa cho­re­ogra­fia. Bar­dzo od­kryw­cza i wcale nie sta­ro­modna rzecz. Tro­chę jak chiń­skie je­dze­nie.

9 grud­nia

Kto mógłby na­pi­sać sce­na­riusz dnia dzi­siej­szego?

11.30 – Gra­ham Wood[126] przy­cho­dzi zro­bić zdję­cia dla „The Ti­mes” – nie je­stem pe­wien, co o tym są­dzić. Cza­sami ufa się temu, co ma się za­dziać, a in­nym ra­zem nie.

Przy­jeż­dża Ruby – nie jest do­brze. Mogę tylko mó­wić, li­cząc na to, że za któ­rymś ra­zem po­dam ar­gu­ment, któ­rego nie zdoła oba­lić.

Dzwoni Emma Thomp­son – czy zgo­dził­bym się wy­stą­pić w spek­ta­klu cha­ry­ta­tyw­nym? R[obert] Lind­say[127] jest chory. Bę­dzie książę Wa­lii. OK.

20.00 – St. Ja­mes’s Pa­lace. Pod kra­wa­tem. Po­wta­rzam kwe­stię w tak­sówce. Po­bież­nie. Zro­bię to. Z po­lo­tem. Książę Wa­lii to po­rządny gość, tak mi się wy­daje. Po dro­dze prze­sze­dłem przez ręce licz­nych por­tie­rów, aż w końcu przed­sta­wiono mnie Jego Wy­so­ko­ści.

Kosz­mar.

Sa­voy. Grill z Emmą. Przy­jemny po­si­łek na lu­zie w to­wa­rzy­stwie we­so­łej, wy­lu­zo­wa­nej osoby. Emma dużo prze­klina. Po­śmia­li­śmy się.

11 grud­nia

13.30 – Przy­ję­cie uro­dzi­nowe Ma­de­le­ine [có­reczka Ruby]. Cu­kierki wdep­tane w dy­wan. Pa­pie­rowe ka­pe­lu­siki zry­wane z ma­łych głó­wek. Bójki o to, kto zdmuch­nie świeczki na tor­cie. Do­ro­śli stoją wo­kół ni­skiego sto­lika i pa­trzą na pierw­szą im­prezę tych ma­lu­chów. Sami pew­nie wspo­mi­nają wła­sne kin­der­bale. Dużo łez, wrza­sków, ale i uśmie­chu.

13 grud­nia

Te­raz fa­szy­ści są w Ro­sji[128].

Choć Rzym pło­nie, ja idę na za­kupy świą­teczne z Ruby, która przez cały czas na­wija przez te­le­fon. Ogląda wy­stawy w V&A, wy­biera kol­czyki, po­tem od­kłada je na miej­sce, ku­puje za­bawkę – Noddy’ego – dla Johna Simp­sona, nie po­doba jej się do­li­czony na­pi­wek, za­gląda do skle­pów, kiedy je­dziemy, a przy lun­chu rzuca kilka spo­strze­żeń. Roz­ma­wiamy o tym, że świat po­grą­żył się w de­pre­sji.

Po po­łu­dniu pi­szę kartki świą­teczne – to dziwne, kiedy ma się ich przed sobą 150 i nie ma czasu, by dla każ­dego wy­my­ślać szczere ży­cze­nia.

17 grud­nia

8.00 – Spe­cjalna do­stawa z pa­łacu Buc­kin­gham. Do­bra. Tylko dla­czego o ósmej rano? (Książę Wa­lii prze­syła po­dzię­ko­wa­nia).

25 grud­nia

Świą­teczny po­ra­nek to mój ulu­biony czas. Spo­kój, kawa, po­ma­rań­cze, sok, pre­zenty i ci­sza na uli­cach.

Koło 12.00 przy­cho­dzą go­ście: Mama, Mi­chael, She­ila, John, Sa­rah i Amy[129].

Za­czyna się pa­nika wo­kół in­dyka.

Tem­pe­ra­tura ska­cze. In­dyk piekł się przez 3½ go­dziny, a nie przez 5, jak przy­pusz­cza­li­śmy. Te­raz pa­ni­ku­jemy z po­wodu ziem­nia­ków, a jak skoń­czymy, za­czniemy się de­ner­wo­wać wa­rzy­wami.

Ko­niec koń­ców jed­nak wszystko lą­duje na stole (poza na­dzie­niem do in­dyka, o któ­rym ja­koś za­po­mnie­li­śmy) i przy­cho­dzi czas na żarty. A po­tem bę­dziemy sza­leć z po­wodu pre­zen­tów. Czy to pa­suje? Czy się po­doba?

Po­doba. I to bar­dzo.

Gramy w Pic­tio­nary. Jest gło­śno. Na ko­niec oglą­damy wy­stęp du­etu ko­mi­ków Mo­re­cambe and Wise.

27 grud­nia

Cen­tralne ogrze­wa­nie pa­dło. Szu­kamy speca w książce te­le­fo­nicz­nej.

30 grud­nia

Spa­łem trzy go­dziny. Po­tem po­dróż w żół­wim tem­pie tak­sówką na lot­ni­sko Ga­twick. Z ra­do­ścią do­wia­duję się, że jed­nak po­lecę pierw­szą klasą do An­ti­gui. Ale mo­głem się do­my­ślić, że to się ze­mści.

Pi­szę te słowa, sie­dząc w re­stau­ra­cji na lot­ni­sku w An­ti­gui. Oka­zało się, że na ten lot sprze­dano wię­cej bi­le­tów, niż było miejsc. Mu­sie­li­śmy wyjść, bo grupa eme­ry­tów z In­dii Za­chod­nich za nic nie chciała ru­szyć się ze swo­ich miejsc. Za­bra­li­śmy ba­gaże i obu­rzeni wy­sie­dli­śmy z sa­mo­lotu, rzu­ca­jąc na od­chodne, że „To nie do przy­ję­cia” i „Nie, nie chcę zo­stać na noc w An­ti­gui”.

Ko­niec koń­ców o 19.00 po­le­cie­li­śmy na Sa­int Kitts... A po­tem wsie­dli­śmy w te­re­nowy sa­mo­chód, by po 10 mi­nu­tach zna­leźć się na Ne­vis. Ko­la­cję zje­dli­śmy przy ho­te­lo­wym ba­se­nie[130].

Do­okoła pełno Ame­ry­ka­nów i bam­bu­so­wych me­bli.

W sa­mo­lo­cie oglą­da­łem Na li­nii ognia[131] – toż to pla­giat Szkla­nej pu­łapki. Prze­ciw­nicy dzwo­nią do sie­bie, spa­dają z wie­żow­ców: wszystko tak samo.

31 grud­nia

Od­kry­wam Ne­vis. Po­jeź­dzi­łem po wy­spie. Po­po­łu­dnie spę­dzi­łem na szez­longu.

Sce­na­riusz. Drzemka. Coca-cola.

19.30 – Szam­pan w Great Ho­use... Ten rok koń­czę, czu­jąc się jak nie­po­zorne na­dzie­nie do ka­napki.