Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor „Prawa i pięści”, jednocześnie założyciel i dyrektor Fundacji LEX NOSTRA przez lata toczył nierówną walkę z bezdusznością i niesprawiedliwością aparatu państwa. Jego droga udowodniła, że można nie tylko przetrwać i nie złamać się, ale poczucie własnej krzywdy przekuć w potrzebę pomocy innym, często słabszym psychicznie niż on. Fundacja LEX NOSTRA swym działaniem obdziera polski system wymiaru sprawiedliwości z szat bezprawia, arogancji i często bezkarności.
“Prawo i Pięść” to nie tylko opowieść o drodze, która zaprowadziła Macieja Lisowskiego do miejsca, kiedy zdecydował się założyć fundację, ale przede wszystkim to książka będąca zbiorem opisów kilkudziesięciu prawdziwych historii napisanych przez samo życie, którymi Fundacja LEX NOSTRA się zajęła - zbiór dwudziestu sześciu historii, które wydarzyły się naprawdę. To sprawy osób, które zgłosiły się do Fundacji o pomoc. To często brutalne historie łamania ludzkich życiorysów, ale także zapis walki ludzi o silnych, wręcz stalowych charakterach. Walki, którą wspólnymi siłami można wygrać. Tematycznie są to różnorodne przypadki, jednak fundamentalną, łączącą wszystkie sprawy kwestią jest nieprawdopodobny absurd, gigantyczne układy, całkowita niesprawiedliwość oraz realizacja z góry przyjętego celu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
O tym, że polskie sądy przestały być miejscem, do którego niewinny może pójść z podniesionym czołem i w którym winny oczekuje nieuchronnej, lecz sprawiedliwej kary, wiadomo od bardzo dawna. Z dnia na dzień lista absurdalnych spraw, które nie są wymyślonym przypadkiem, ale autentyczną historią napisaną przez samo życie, niekontrolowanie się rozrasta. System organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, począwszy od policji, przez prokuraturę, aż po instytucje sądowe, wydaje się być toczony niewidzialną chorobą niesprawiedliwości i konszachtów, która w ogromnym tempie ogarnia całą Polskę.
Mimo że ja tej chorobie już nadałam nazwę, to są dla niej także inne określenia. Jedni nazywają ją układami, inni wykorzystywaniem swoich wpływów czy też sitwą, a jeszcze inni dyspozycyjnością aparatu państwowego wobec interesów najsilniejszych. Jednak tutaj nie o samą nazwę chodzi, lecz o niewyobrażalne skutki tej sytuacji, na którą wpływa także to, że rolę tych najsilniejszych zbyt często odgrywają ludzie zarówno dawnych, jak i obecnych służb. Ludzie, w których krwi płynie życie kosztem innych. Ludzie nauczeni wykorzystywać słabości czy naiwność osób mających nieszczęście stanąć na ich drodze.
Nie są to niestety puste słowa czy moja subiektywna opinia, lecz niezbite fakty. Fakty, którymi są kolejne i nie bójmy się tego powiedzieć: niewyobrażalnie niesprawiedliwe historie osób. Osób niepoddających się przy pierwszej lepszej okazji. Osób, które nie siedzą w przysłowiowym kącie i nie płaczą z bezradności; osób, którym na imię walka. Oni nie chcą się godzić, aby tak karkołomne przypadki miały miejsce w Polsce. W kraju, w którym panuje wolność słowa i demokracja. Jednak, jak wiadomo, chęci to nie wszystko. Bez pomocy silnych autorytetów, reakcji osób rządzących naszym krajem i w końcu bez swoistego rodzaju pospolitego ruszenia ta choroba będzie chorobą nieuleczalną, czyli chorobą nie do pokonania.
Ważne jest, aby w tym miejscu podkreślić, że ta opisana w kilku zdaniach przykra diagnoza jest tematem coraz częściej podejmowanym. Jednak należy mieć na względzie, że prawdziwym antidotum na truciznę krążącą w krwiobiegu systemu prawnego zdaje się być nie wygłaszanie tez o potrzebie naprawy instytucji państwa, ale w pierwszej kolejności działanie. Owszem, pewne kroki zostały już poczynione, ponieważ reforma sądownictwa ruszyła. Jednak w tym miejscu pojawia się pytanie: czy owo działanie możemy uznać jedynie za światełko w mrocznym tunelu, czy raczej za wyraźny szlak, którym należy podążać? Generalnie, potrzebne jest głośne mówienie o tym, co jest złe. A żeby mówić, konieczna jest odwaga, bo powiedzmy sobie szczerze, nie każdy ma w sobie tyle samozaparcia, by jednoznacznie przedstawiać swoje poglądy. Walka toczona samotnie — bez wsparcia osób z wiedzą i doświadczeniem właśnie w takich przypadkach, gdzie ludzi rozróżnia się na równych i równiejszych, a podstawową zasadą jest brak jakichkolwiek zasad — najczęściej skazana jest na niepowodzenie.
Jednak nie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, ponieważ rolę wsparcia, w postaci wspomnianej powyżej wiedzy i doświadczenia, odgrywa Fundacja LEX NOSTRA. I w tym momencie pojawia się u każdego z was myśl: „No dobrze, organizacja, jakich zapewne multum, tylko i tak nic z tego nie wynika, bo niesprawiedliwość tak jak górowała, tak nadal góruje, a pogadać, że wiem, jak się pan/pani czuje, to i ja mogę…”.
W tym przypadku, choć może ciężko w to uwierzyć, będzie inaczej, ponieważ założyciel i dyrektor Fundacji LEX NOSTRA wie, o czym mówi, bo sam na własnej skórze odczuł, jak to jest toczyć nierówną walkę z bezdusznością i niesprawiedliwością aparatu państwa. Jego droga udowodniła, że można nie tylko przetrwać i się nie złamać, ale poczucie własnej krzywdy przekuć w potrzebę pomocy innym, często słabszym psychicznie niż on. Energia, którą znalazł w sobie Maciej Lisowski, to wielka siła napędowa dla wielu kół ciągnących w tej chwili już potężną maszynę, którą stała się przez ostatnich kilka lat Fundacja LEX NOSTRA. To właśnie ona swym działaniem obdziera polski system wymiaru sprawiedliwości z szat bezprawia, arogancji i często bezkarności.
Fundacji LEX NOSTRA zaufało tysiące pokrzywdzonych Polaków, a ona skutecznie nagłośniła setki przypadków łamania prawa, wykazując się w większości tych sytuacji wręcz zaskakującą jak na polskie realia skutecznością, a jednocześnie pomagając potrzebującym.
Prawo i pięść to publikacja wyróżniająca się na tle innych, do których w ostatnim czasie jesteście przyzwyczajeni przede wszystkim dlatego, że jest to wasza autentyczna książka. Nie znajdziecie w niej kłamstwa, obłudy czy też swoistego przerysowania, które często jest wykorzystywane do zachęcenia potencjalnego czytelnika. To nie tylko opowieść o drodze, która zaprowadziła Macieja Lisowskiego do miejsca, kiedy zdecydował się założyć fundację, ale przede wszystkim zbiór kilkudziesięciu prawdziwych historii napisanych przez samo życie, którymi Fundacja LEX NOSTRA się zajęła. Ten tom o na pozór odstraszającym tytule jest zapisem walki, która z powodzeniem może służyć ku pokrzepieniu serc dla tracących nadzieję. Pokazuje on, że moja sytuacja nie jest dramatyczna, ponieważ są inni, którzy znaleźli się w zdecydowanie trudniejszym położeniu i niejednokrotnie z tym sobie poradzili.
Swoistą receptą, którą prawdopodobnie przepisałby każdy lekarz, jest złamanie oligarchicznych układów i stworzenie podglebia pod zmiany systemowe. A tego dokonać mogą wyłącznie ludzie, którzy wyzbyli się złudzeń i są odporni na wirus sitwy rozsiewany niczym zaraźliwa choroba wśród instytucji sądowniczych w całej Polsce. Jedynie takie działanie budzi nadzieję na autentyczne i oczekiwane zmiany. Warto podkreślić, że zmiany potrzebne Polsce nie obejmują tylko jednej, lecz wielu dziedzin naszego życia. Dlatego naprawa naszego kraju to temat rzeka. Temat wymagający armii zaangażowanych w nią specjalistów. Natomiast niezwykle istotne jest uzmysłowienie powszechnej opinii społecznej, ale również wam, czytającym tę książkę, że Fundacja LEX NOSTRA nie chce ani w tych zmianach przewodniczyć, ani zawłaszczyć pola walki czy rugować innych organizacji, z którymi często łączy siły dla wspólnego dobra. Naszym celem jest wyłącznie pomoc innym, a także podpowiadanie osobom rządzącym kierunku zmian, które w efekcie doprowadzą do przerodzenia kuriozum i bezprawia w neutralność oraz uczciwość.
Oddajemy do waszych rąk książkę, która jest podzielona na dwie części, a każda z nich jest autentycznym zapisem otaczającej nas rzeczywistości. Tytułowa pięść to nic innego jak symbol siły, która cechuje Macieja Lisowskiego. Siły, którą musiał mieć na każdym etapie swego życia, by wyjść obronną ręką z niejednej opresji. Siły, która była mu potrzebna również w jej fizycznym wymiarze. Symbol walki, którą codziennie muszą staczać osoby dotknięte gangreną niesprawiedliwości oraz absurdu, mimo że w niczym nie zawiniły. W końcu symbol potęgi, motywacji, ale też i ogromnej pracy, koniecznej do wykonania, by pokonać sitwę, która opanowała nasz kraj. Pięść to również niejednokrotnie sposób działania tej sitwy — spółdzielni, która w ramach litery prawa dla swoich interesów potrafi brutalnie złamać sprawiedliwość.
Pierwsza część to wywiad z Maciejem Lisowskim, założycielem i dyrektorem Fundacji LEX NOSTRA. Jest to rozmowa o jego drodze, ale też opowieść o fundacji, o tych dobrych, jak i złych momentach jej istnienia, o swoistym dekalogu reformy polskiego sądownictwa oraz o na pozór zwykłych, naturalnie prawdziwych uczuciach.
Druga część to zbiór dwudziestu sześciu historii, które wydarzyły się naprawdę. Historii, które nie są w żaden, nawet najmniejszy sposób ubarwione czy też zmodyfikowane. To sprawy osób, które zgłosiły się do fundacji o pomoc, w związku z czym dysponujemy ich dokumentacją sądową oraz faktyczną, zebraną u samego źródła wiedzą. To często brutalne historie łamania ludzkich życiorysów, ale także zapis walki ludzi o silnych, wręcz stalowych charakterach. Walki, którą wspólnymi siłami można wygrać. Tematycznie są to różnorodne przypadki, o zupełnie odmiennej skali wyroków oraz innym motywie przewodnim. Jednak fundamentalną, łączącą wszystkie sprawy kwestią jest nieprawdopodobny absurd, gigantyczne układy, całkowita niesprawiedliwość oraz realizacja z góry przyjętego celu.
Prawo i pięść dotyka także czysto publicystycznej oceny stanu państwa oraz jego międzynarodowego otoczenia. Zatem w swoim założeniu jest nie tylko zapisem aktywności Fundacji LEX NOSTRA, ale służy także uwrażliwieniu i ukierunkowaniu na konieczne zmiany oraz edukacji społeczeństwa. Umożliwia również wyrobienie sobie poglądu na wiele pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń, które powodują, że państwo polskie wymaga tak głębokiej i pilnej sanacji.
Mirela Krzyżak
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Mirela Krzyżak: Maciej Lisowski — społecznik?
Maciej Lisowski: Może nie społecznik, ale odkąd pamiętam, zawsze była we mnie jakaś chęć do działania. I to nie chodzi o szerzenie postawy społecznika, lecz osoby, która chce zrobić coś dobrego dla innych. Moja wczesna młodość przypadła na początek lat dziewięćdziesiątych, które dawały ku temu inne okazje niż kiedyś, ponieważ w latach wcześniejszych można było być aktywnym, pozytywnie aktywnym w opozycji, np. w NSZZ, w którego środowiskach mam wielu znajomych i zazdroszczę im, że są ode mnie starsi i mogli wtedy działać. Jednak ja byłem na to za młody, dlatego też nie otrzymałem Krzyża Wolności i Solidarności, a jedynie, albo aż, Certyfikat Honorowy Człowieka Wolności i Solidarności, za aktualną działalność. Przecież nie będę dorabiał ideologii oraz koloryzował i opowiadał, że już w przedszkolu rzucałem śnieżkami w policyjne radiowozy.
MK: No tak — zdecydowanie. Ani twój ówczesny wiek, ani dojrzałość i wiedza życiowa nie dawały możliwości jakichkolwiek innych działań.
ML: Dokładnie, natomiast wracając do pytania, ten początek lat dziewięćdziesiątych sprzyjał nieco innej formie aktywności i tutaj mam na myśli własny biznes. W czasach, w których przede wszystkim dominowały obrazy licznych łóżek polowych na ulicach, ja zacząłem praktycznie od zera — wystartowałem z firmą komputerową w Białymstoku. Skończyłem szkołę podstawową i nadszedł czas upragnionych wakacji, kiedy to napisałem list do firmy zajmującej się importem dyskietek komputerowych. Mieliśmy rok 1992, czyli tak naprawdę rozwój biznesu komputerowego był jeszcze w zupełnych powijakach. Pewnego dnia znalazłem ogłoszenie w gazecie, na które zdecydowałem się odpowiedzieć, odręcznie pisząc list. Byłem bardzo młodym, a co za tym idzie pełnym energii i nadziei chłopcem, który tak zwyczajnie chciał coś robić, oprócz nauki oczywiście. Któregoś pięknego wakacyjnego przedpołudnia nagle zadzwonił dzwonek do drzwi, w których stanął wysoki mężczyzna w ciemnym i dobrze skrojonym garniturze. Szczerze mówiąc, nie tylko dla mnie, ale również dla mojej mamy, która wtedy otworzyła drzwi, to był ogromny szok.
MK: Nieznajomy i w dodatku elegancki mężczyzna, który nie wiadomo czemu pojawił się właśnie w twoich drzwiach, zdecydowanie mógł wywołać zdziwienie, a wręcz myśl: Pan to chyba pomylił adres.
ML: Faktycznie tak to wyglądało, jednak przez grzeczność i dobre maniery mama zdecydowała się na chwilę rozmowy z nieznajomym. Nie trzeba było długo czekać, by dowiedzieć się, że mężczyzna — choć, jak później przyznał, motywowała go przede wszystkim ciekawość — przyjechał z konkretną propozycją, jaką było powierzenie dystrybucji dyskietek komputerowych w Białymstoku. Gdy początkowe zdziwienie oraz niedowierzanie minęło, nadszedł czas przemyśleń. Ostatecznie stwierdziłem, że skoro mam czas wolny od szkoły i ogrom chęci, to nic nie szkodzi, by spróbować. Mama jakimś cudem też dała się przekonać, chyba do końca poważnie nie traktując moich zamierzeń. Dostałem próbną partię dyskietek, wydrukowałem cennik, po czym zacząłem jeździć rowerem, odwiedzając różne sklepy komputerowe i proponując im dyskietki południowokoreańskiego koncernu SKC. Na marginesie dodam, że obecnie wśród wielu sprawowanych funkcji jestem także wiceprezesem zarządu Izby Gospodarczej Polska — Korea Południowa. Ale wracając do 1992 roku, to konkurencja na tym rynku była dość spora, a producent, który zawitał do mojego domu, wtedy jeszcze w Polsce mało znany. Nigdy nie zapomnę pewnej wielkiej firmy, której złożyłem trzydzieści parę wizyt, zanim zdecydowała się na pierwsze zamówienie. Późniejsza współpraca trwała kilka lat.
MK: Trzydzieści parę razy byłeś w jednym miejscu?
ML: Tak, byłem zdeterminowany i postanowiłem, że nie będę się poddawać. Skoro za trzydziestym razem nie poskutkowało, to pojadę tam trzydziesty pierwszy. Tym bardziej że wiedziałem, że chcę sprzedać bardzo dobry produkt w dobrej cenie, więc wszyscy na tym zyskają.
MK: Trzydziesty pierwszy, aż w końcu poskutkuje? Podziwiam wytrwałość i pewnego rodzaju samozaparcie. Zwłaszcza że młodzi ludzie często oczekują od losu natychmiastowego sukcesu, mimo że nie mają tak naprawdę żadnego doświadczenia.
ML: Zgadza się, na szczęście u mnie było inaczej. Takim oto sposobem nadszedł czas, by rozpocząć naukę w liceum.
MK: Co było równoznaczne z zakończeniem biznesu?
ML: Właśnie nie, ponieważ ja nie zrezygnowałem. Co więcej, rozszerzyłem zarejestrowaną na mamę działalność i tak powstał malutki sklep z komputerami.
MK: Jak zatem ułożyłeś swój dzień? W końcu szkoła, nauka, odrabianie lekcji i inne obowiązki zdecydowanie ograniczały ilość czasu wolnego, którym dysponowałeś podczas wakacji. Rozpocząłeś regularne nieodrabianie lekcji oraz wagary?
ML: Masz rację, ilość mojego wolnego czasu znacznie się skurczyła, jednak jeśli się czegoś bardzo chce…
MK: To można tego dokonać?
ML: Dokładnie tak. A funkcjonowało to na banalnie prostych zasadach. Rano chodziłem do szkoły, a że miałem zawsze na 8:00, to było to dla mnie dodatkowe ułatwienie. Po szkole rozwoziłem dyskietki, co zwykle trwało do 19:00. Następnie szedłem do mieszkania, które na szczęście było niedaleko, bo jakieś 200 m. Jadłem kolację, po czym wracałem do sklepu i zajmowałem się serwisem, składaniem komputerów PC i podobnymi czynnościami. Zwykle kończyłem około północy, choć w weekendy siłą rzeczy siedziałem dłużej. Jak łatwo się domyślić, pieniędzy z tego tak naprawdę nie było żadnych, zatem moja sytuacja ekonomiczna wbrew pozorom nie ulegała poprawie.
MK: To dlaczego to robiłeś? Umówmy się, zwykle pracuje się dla pieniędzy bądź innych korzyści materialnych. U ciebie ich nie było, więc?
ML: Owszem, korzyści materialnych nie było zbyt wiele, za to olbrzymia frajda i satysfakcja, która znaczyła dla mnie o wiele więcej. Pamiętaj, że wtedy miałem jakby nie patrzeć 14 lat, a mimo wszystko zdecydowałem się to robić. Tak zwyczajnie bardzo to lubiłem i w tamtym momencie właśnie to było najważniejsze. Co prawda moi rodzice nie byli zamożni, ale dawali sobie radę, i co ciekawe, nigdy nie mieli nic wspólnego z biznesem. Oczywiście za wyjątkiem mamy, na którą trzeba było zarejestrować firmę, bo byłem przecież niepełnoletni. I tak jak nikt z rodziny nigdy nie miał do czynienia z jakkolwiek rozumianym biznesem, tak samo nikt z rodziny nie piastował żadnej posady w urzędzie. Nie miałem żadnych znajomości czy też koneksji. Dzisiaj, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to myślę, że gdyby te koneksje były, a ja byłbym odrobinę starszy i bardziej doświadczony, to może wtedy bym się jakiegoś majątku dorobił. Natomiast jak już wspomniałem, to było zupełnie co innego, ponieważ oczywiście popełniałem masę błędów, jednak pracowitością starałem się te błędy naprawiać.
MK: Pracowitością oraz niezwykłą determinacją. Determinacją, by po prostu coś robić. Przecież równie dobrze mógłbyś stwierdzić, że jesteś zmęczony, że masz szkołę, że i tak nie ma z tego żadnych korzyści, więc odpuszczasz. Ty tego nie zrobiłeś.
ML: Fakt, mogłem, ale nie zrobiłem. Tak jak wspomniałem, po roku wynajęliśmy lokal, w którym powstał sklep, choć jak tak teraz myślę, to sklep to stanowczo za dużo powiedziane. Klitkę, liczącą jakieś dwadzieścia metrów kwadratowych, która stopniowo się rozrastała, zresztą tak samo, jak i cała firma. Najpierw był jeden, potem drugi pracownik, były komputery oraz sprzęt komputerowy. W konsekwencji to wszystko sprawiało, że na podlaskim rynku firma stawała się coraz bardziej popularna.
MK: Jednym słowem, człowiek sukcesu, przed którym stała świetlana przyszłość. Pamiętasz może jakąś anegdotę bądź przygodę z tego właśnie okresu?
ML: To było noc przed maturą z języka polskiego. Otrzymałem wtedy zgłoszenie dotyczące awarii sieci komputerowej na jednej z sali dydaktycznych należących do białostockiej wyższej uczelni, która była naszym klientem. Nie pamiętam dokładnie, ile ta sieć liczyła, lecz sądzę, że to było dwadzieścia parę komputerów. Funkcjonowanie sieci, mówiąc obrazowo, polegało na tym, że wszystkie komputery komunikowały się między sobą za pośrednictwem jednego przewodu, do którego były podłączone. Wystarczyło, że złącze któregokolwiek komputera (tzw. BNC) chociaż odrobinę nie łączyło, to cała sieć nie działała. I na tym polegał dowcip, by taki defekt w całej sieci odnaleźć. Oczywiście to były czasy innych technologii, nieporównywalne do obecnych systemów, ale to, jaką wtedy posiadałem wiedzę, wystarczyło, by naprawiać tego typu historie. A także same komputery i to nie tylko pecety, w których wymieniało się jedynie moduły, ale także takie urządzenia, gdzie trzeba było dane elementy ze sobą lutować (np. komputery Atari ST). Akurat tego wieczora zdarzyło się, że nikt inny nie mógł zająć się tym problemem, a że pracowały wtedy chyba dwie osoby, to nie miałem wyboru. Pamiętam, że naprawa zajęła mi całą noc, a wyszedłszy o 6:00 rano, pojechałem prosto do mieszkania, przebrałem się i po wypiciu dwóch, wtedy chyba jedynych dostępnych na rynku tzw. napojów energetycznych, poszedłem na maturę z języka polskiego. Swoją drogą, maturę pamiętam jako bardzo miłe doświadczenie. Prawdopodobnie ma to związek z tym, że z nauką — naturalnie jedynie tego, co mnie interesowało — nie miałem większego problemu. Może też z tego względu udawało mi się godzić pracę z obowiązkami szkolnymi.
MK: A co z czasem wolnym? Zupełnie go nie miałeś?
ML: Jeśli chodzi o czas wolny, czas dla siebie, to najczęściej było nim niedzielne przedpołudnie.
MK: Można by rzec pracuś, który znalazł swoją pasję i uparcie ją realizował. Jednak czy w tym czasie były jakieś przykre momenty bądź słowa, które cię uraziły? Jak doskonale wiemy, życie nigdy nie może być cały czas piękne i bezproblemowe, bo wtedy nie byłoby życiem.
ML: Kiedyś pewna pani, dowiedziawszy się o moim trybie pracy, powiedziała kilka przykrych słów. Padło wtedy stwierdzenie, że „jadę na jakichś narkotykach czy też prochach”, z którymi nigdy nie miałem nic wspólnego. Wspominam o tym jedynie po to, aby podkreślić, że jeżeli robi się to, co gra w duszy oraz w sercu człowieka, to nie występuje wtedy pojęcie zmęczenia. Oczywiście organizm może powiedzieć dość, ale nie u tak młodego człowieka, jakim w tym czasie byłem. W konsekwencji z rozwożenia dyskietek, które następnie przerodziło się w firmę komputerową i która stała się siłą rzeczy sporym biznesem, powstało coś poważnego. Następował nieustanny rozwój i nie był to już biznes dyskietek, a biznes komputerowy.
MK: Czy to była ta sama działalność, którą miałeś zarejestrowaną jako niepełnoletni młodzieniec na mamę?
ML: Tak, to była ta sama działalność z jedną różnicą, a mianowicie mama zamknęła wtedy swoją firmę, a ja mogłem na to miejsce otworzyć swoją, ponieważ byłem już studentem. Zarejestrowałem ją pod własnym nazwiskiem, jednak tak naprawdę była to po prostu kontynuacja pod tą samą nazwą. Dzisiaj myślę, że jest to być może efekt tego, iż jako młody chłopak miałem niesamowitą wyobraźnię i nie bardzo zdawałem sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń.
MK: Zagrożeń, które czyhają na nas na każdym rogu. To zapewne. Ale dodatkowo sądzę, że w pewnej mierze był to także rezultat wielu czynników, do których z pewnością należy zaliczyć wytrwałość i upór w dążeniu do celu, pewnego rodzaju niezłomność oraz nieugiętość na przeciwności losu, a także ogromną chęć działania.
ML: Może masz rację. Tak czy inaczej, w 1998 roku firma zatrudniała już dwadzieścia kilka osób i była jedną z większych firm w tej branży w północno-wschodniej Polsce. W tym samym roku otworzyliśmy, niestety na krótko, filię na warszawskim Żoliborzu, co rozpoczęło moje podróże pomiędzy Warszawą a Białymstokiem. W konsekwencji powstała dość spora firma zarządzana praktycznie przez dwudziestolatka, co stało się moim pierwszym doświadczeniem w zarządzaniu ludźmi. Oczywiście bardzo nieprofesjonalnym, a nawet było to wyjątkowo chaotyczne zarządzanie.
MK: Jak to zwykle bywa na początku, ale od czegoś trzeba zacząć.
ML: Rzeczywiście, od czegoś trzeba zacząć. I gdy dzisiaj, po upływie tylu lat, patrzę na to wszystko, to myślę, że właśnie w tym momencie skoczyłem na głęboką wodę.
MK: Co masz na myśli? Podczas naszej rozmowy zaczęłam się zastanawiać, czy tylko firma komputerowa zajmowała twoje życie, czy było jeszcze coś innego, dodatkowego?
ML: Równocześnie robiłem hobbystycznie jeszcze inne rzeczy. Bardzo owocnie wspominam współpracę z profesorem Zbigniewem Pietrasińskim, który specjalizował się w psychologii rozwoju osobistego. Byłem też przez jakiś czas zastępcą dyrektora naczelnego gazetki, którą on właśnie prowadził. Co ciekawe, gazetka ta ukazuje się do dziś i nazywa się „Psychologia w Teatrze Życia”. Była to taka międzyuczelniana gazetka wydawana przez Szkołę Wyższą Psychologii Społecznej, obecnie Uniwersytet SWPS.
Pamiętam długie rozmowy z prof. Pietrasińskim, który wtedy był jednym z bodajże trzech założycieli tej szkoły. Dotyczyły spraw biznesowych. Profesor starał się uzyskać odpowiedź na pytanie, czy to się w ogóle uda. Wtedy nie do końca znałem odpowiedź, a wręcz byłem zakłopotany jego pytaniami. Dzisiaj, gdy patrzę na to dzieło z perspektywy czasu, to wiem, że się udało i to udało z nawiązką. Można powiedzieć, że na moich oczach powstała jedna z pierwszych prywatnych szkół wyższych w Polsce, która przekształciła się później w pierwszy prywatny uniwersytet.
MK: Opowiedziałeś, jak wyglądała twoja współpraca z prof. Zbigniewem Pietrasińskim. Wróćmy jednak do mojego pierwszego pytania. Co miałeś na myśli, mówiąc „zacząłem popełniać błędy”? Każdy je popełnia i właśnie to nazywa się życiem.
ML: Tak, zgadzam się, jednak moje błędy przynosiły dużo większe konsekwencje niż błędy przeciętnego Kowalskiego, z czego swoją drogą wtedy kompletnie nie zdawałem sobie sprawy. Ba, nawet nie przeszło mi to przez myśl. Ale po kolei. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Bardzo młody mężczyzna zarządza własną firmą, która zatrudnia sporo osób, a do tego odnosi kolejne sukcesy. Co więcej, ma spore powodzenie u płci pięknej, tym bardziej że mój obecny wygląd bardzo, ale to bardzo się różni od okresu, o którym rozmawiamy.
MK: No proszę, czyżbym rozmawiała z łamaczem kobiecych serc?
ML: Bez przesady, choć pamiętam, jak pod koniec lat dziewięćdziesiątych na targach w Białymstoku, kiedy zajęliśmy drugie miejsce, przegrywając jedynie z firmą potocznie zwaną molochem nie do pokonania, usłyszałem od mojego znajomego z konkurencyjnej spółki takie słowa: Maciek, nie zazdroszczę ci firmy, nie zazdroszczę ci samochodu, ale asystentki to ci bardzo zazdroszczę.
MK: Czyli jednak coś w tym było.
ML: Wychodzi na to, że tak. A co ciekawe, przegraliśmy wtedy ze spółką, do której notabene jakieś sześć lat wcześniej zawitałem trzydzieści dwa razy, oferując dyskietki komputerowe, zanim zostało złożone zamówienie.
MK: To była dokładnie ta firma, o której wcześniej wspominałeś?
ML: Zgadza się.
MK: Zatem można rzec, że twoja historia zawodowa zatoczyła koło.
ML: Owszem, zatoczyła koło, lecz zastała mnie na zdecydowanie innym etapie, niż to miało miejsce wcześniej. Z kolei kolega, który zazdrościł mi asystentki, był kolegą z konkurencji. Choć tamtejsza konkurencja nie była stricte konkurencją z dzisiejszego biznesu. My wszyscy się znaliśmy, a do tego bardzo lubiliśmy.
MK: Przez tyle lat spotkałeś w swoim życiu mnóstwo osób. Czy z tymi z dawnych czasów nadal utrzymujesz kontakt?
ML: Staram się i jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że kilka miesięcy temu spotkałem się właśnie z ówczesną asystentką, która odwiedziła mnie w fundacji, ponieważ chciała sprawdzić, co u mnie słychać. Niezmiernie mnie to cieszy, gdyż coraz więcej osób, z którymi kiedyś współpracowałem, po latach się ze mną kontaktuje. Zapewne ma na to wpływ fakt, że obecnie kontakt jest zdecydowanie łatwiejszy.
MK: Zgadza się. Dzisiaj nowoczesne technologie wychodzą nam naprzeciw. Ale wydaje mi się, że wpływ na to miało także to, iż obecnie stałeś się w pewnym sensie osobą publiczną.
ML: Może masz rację. Wiesz, dzisiaj mamy chociażby Facebooka czy też szereg innych możliwości. A nie ukrywam, że bardzo miło spotkać osobę, której nie widziało się przez długi czas. Ostatnio uświadomiłem sobie, że niektóre z nich znam już dokładnie 17 lat.
MK: Minęło sporo czasu. Czy wtedy na przykład pojawiała się w twej głowie myśl: jestem młodym mężczyzną, który odnosi coraz większe sukcesy — jednym słowem: dziecko szczęścia?
ML: Dziecko szczęścia to może za dużo powiedziane, lecz nie da się ukryć, że los mi sprzyjał. Ponadto dość aktywnie działałem w Maltańskiej Służbie Medycznej przy Stowarzyszeniu Kawalerów Maltańskich i miałem bardzo dobry kontakt z Rycerzami Zakonu z Warszawy, a z ich kapelanem ów kontakt nadal trwa. Zatem podsumowując, a pamiętajmy, że były to lata dziewięćdziesiąte, postrzegano mnie jako młodego przedsiębiorcę, który odnosił znaczne sukcesy. Właśnie wtedy zrobiłem coś najgłupszego, co mogłem zrobić, a co dopiero teraz po tylu latach postrzegam w odpowiedni sposób. Mianowicie, w 1997 roku doszedłem do wniosku, że warto zaangażować się w politykę. W tym przekonaniu umocnił mnie dodatkowo fakt, że miałem znajomego, a właściwie dwóch znajomych aktywnych politycznie. Pierwszym był nauczyciel fizyki w liceum, działający w Unii Wolności, a drugą osobą, którą zresztą darzyłem wielkim szacunkiem, był pan Wojciech Hołownia. Z uwagi na to, że Białystok nie jest dużym miastem, często dochodziły mnie słuchy, że pan Wojciech ma o mnie bardzo dobre zdanie, co było bardzo miłe. W związku z tym, skoro dwie prawe osoby, które znałem i ceniłem, brały udział w aktywnej polityce, to naturalne było dla mnie, żeby tak jak one również zapisać się do Unii Wolności. I wtedy praktycznie z ulicy wszedłem w politykę. Następnie, po paru miesiącach, zostałem — o ile dobrze pamiętam — wiceszefem podlaskiej młodzieżówki Unii Wolności. Zaledwie w ciągu kilku miesięcy spotkała mnie błyskawiczna kariera, o którą w ogóle nie zabiegałem i nic w tym temacie nie robiłem. Z mojego punktu widzenia była to interesująca działalność publiczna. Tutaj ważne jest, aby podkreślić, że tak faktycznie to ja nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, czym tak naprawdę jest polityka i to — jak się później okazało — był gwóźdź do trumny. Wszedłem na przysłowiowy świecznik, a wspomnianym gwoździem były wybory samorządowe w 1998 roku, w których kandydowałem do Rady Miasta. Niestety, nie dostałem się, ponieważ Unia Wolności doznała wtedy sromotnej klęski, a system wyborczy był taki, że wchodziły wyłącznie partie. Warto zaznaczyć, że w tych wyborach kandydowałem z drugiego, czyli bardzo wysokiego miejsca na liście wyborczej, które było najwyższym miejscem wśród członków młodzieżówki Unii Wolności w całej Polsce. Bądź co bądź, ostatecznie odniosłem porażkę, która mnie — jako młodego człowieka — po prostu zraziła, dlatego stwierdziłem: dobra, ja się w to nie bawię.
MK: Porażkę, która stała się dla ciebie jednoznaczna z zakończeniem działalności politycznej?
ML: Tak, podjąłem decyzję o zakończeniu swej krótkiej przygody z polityką, ponieważ jak wtedy mówiłem, mnie to już nie interesuje.
ML: Niestety, po wspomnianych wydarzeniach zaczęli się mną interesować tzw. dziwni ludzie. Były to osoby, które wtedy coraz częściej się przy mnie pojawiały. Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych, mówiąc potocznie, komputeryzowałem pewną białostocką gazetę, co oznaczało, że moja firma wymieniała w niej komputery, specjalistyczne drukarki i zajmowała się szeroko pojętym sprzętem. Członek zarządu właśnie tej gazety poznał mnie z takim jednym „panem z Wołomina” — i mam tutaj na myśli zarówno miejscowość Wołomin, jak również, co się później okazało, środowisko nazwijmy to „biznesmenów”, powiązanych z grupami przestępczymi oraz ludźmi służb. Zmieniło to moje życie. Mężczyzna działał w naprawdę dużym biznesie i zaproponował mi pomoc, która miała polegać na rozwoju mojej firmy. Dziś wiem, że ten i inni „dziwni ludzie” to byli panowie funkcjonujący lub współpracujący w tym przypadku z WSI, którzy zajmowali się tzw. przekrętami. Upatrzyli sobie akurat moją firmę komputerową, mającą posłużyć jako firma do przejęcia, dlatego też rozpoczęło się składanie mi wszelakich propozycji, dotyczących wejścia do niej w roli mniejszościowego udziałowcy, aby najzwyczajniej w świecie uśpić moją czujność. Argumentem z ich strony było chociażby otwarcie drogi do uzyskania linii kredytowej, która to miała umożliwić mi błyskawiczny rozwój firmy, czyli tzw. świetlana przyszłość. Ja jednak, mimo młodego wieku, starałem się od tych ich rewelacyjnych propozycji trzymać z daleka, ponieważ stwierdziłem, że skoro do miejsca, w którym się wtedy znajdowałem, od samego początku doszedłem sam, to dlaczego teraz mam się tym wszystkim z kimś dzielić. To był tylko i wyłącznie mój sukces, który zbudowałem ciężką pracą i ryzykiem, więc zwyczajnie w świecie nie chciałem, aby ktoś wtrącał się do mojego interesu. Jak łatwo się domyślić, oczywiście ci ludzie zaczęli mnie dość mocno osaczać i to z różnych stron. Dzisiaj zapewne bym sobie z nimi poradził, ale wtedy byłem zupełnym młokosem. Gdybym wtedy miał jakiekolwiek wsparcie porządnych i dobrych doradców, to może bym się jakoś obronił. Niestety… ja tymczasem błądziłem jak dziecko we mgle.
MK: Zdany jedynie na siebie samego i łaskę nieprzyjaciela?
ML: Dokładnie, zdany tak naprawdę na siebie oraz osoby zaplątane w różnorakie manipulacje. Wtedy zupełnie nie miałem pojęcia, czym są służby specjalne, a przede wszystkim ich funkcjonariusze i osoby robiące z nimi interesy, nie mówiąc już o innych kwestiach. Niepojęte dla mnie było, że na przykład policjant może postępować źle czy też niezgodnie z prawem. Co więcej, wtedy dla mnie urzędnik państwowy to był „przedwojenny” urzędnik państwowy, a że miałem na ten temat wiedzę, bo zawsze chciałem być historykiem i do dziś historia to moje hobby, to chyba jasne dla wszystkich jest, jak w moich wyobrażeniach ów urzędnik postępował.
MK: „Przedwojenny” urzędnik państwowy, czyli przestrzegający wszystkich przepisów prawa? Jednym słowem wzorowy pod każdym względem?
ML: Wzorowy, dokładnie wzorowy, dla którego nie do pomyślenia jest, aby zrobił coś niezgodnego z prawem. To był dla mnie zupełnie obcy obszar, którego całkowicie nie znałem, dlatego moja naiwność pod tym względem była równa naiwności niemowlęcia. To, że byłem na świeczniku, i to, że firma zaczynała mieć coraz większe przychody, przekształciło ją w idealny łup, bardzo przydatny do kilku rzeczy. Oczywiście zrozumiałem to dopiero po latach. Po pierwsze, pralnie brudnych pieniędzy, co było jedynie drobiazgiem łatwym do zrealizowania, biorąc pod uwagę ówczesne realia panujące w branży informatycznej. Drugą, jeszcze bardziej istotną rzeczą, była kwestia ewentualnego importu narkotyków w obudowach komputerowych. A wnioskuję to nie tylko z historii działalności osób i firm, które wtedy oferowały mi swoją pomoc czy też doradztwo w prowadzeniu interesów, ale także z wiedzy moich późniejszych informatorów. Co interesujące, niektóre z tych firm po dzień dzisiejszy są dużymi graczami, wręcz rozgrywającymi rynek komputerowy. Oraz trzecia, niezwykle opłacalna rzecz, jaką był przemyt procesorów i pamięci komputerowych.
MK: Powiedziałeś, że opłacalna. O jakiego rzędu wielkości kwotach mówimy?
ML: Osobiście nigdy tego nie robiłem, więc z własnych doświadczeń nie wiem, ile dokładnie można na tym zarobić, ale wiem, ile kosztował procesor. Wyobraźmy sobie, że walizka procesorów, na które wtedy było dość spore cło i podatek VAT, to zysk minimum miliona złotych. Miliona na jednej walizce. Owe procesory — jak się później dowiedziałem — były przemycane głównie pocztą dyplomatyczną z Białorusi, w związku z czym potrzebna była kolejna, najlepiej wieloletnia, renomowana oraz o dużych obrotach firma, aby to wszystko później sprawnie i niepostrzeżenie wprowadzić w obrót, a tym samym upłynnić. Swoją drogą, w ten proceder zamieszany był niegdyś jeden z najpotężniejszych prokuratorów w Polsce.
MK: Idealna przykrywka dla szemranych interesów? Cel: zatuszować.
ML: Właśnie, chodziło im o to, żeby to można było zatuszować. Natomiast trzeba powiedzieć, że te „dziwne osoby” trochę mocno mnie wtedy przeceniły. Dopiero po latach zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodziło i jakie były mechanizmy ich działania, a przede wszystkim ich cel. Chodziło nie tyle o część udziałów, ile o przejęcie całej firmy, bo mówiąc metaforycznie, wiadomo, że jeśli uchyliłbym drzwi, a oni postawiliby w nich nogę, to ja już bym nie miał możliwości wyjść, za to wyleciałbym oknem. I to z hukiem. Czyli pewnie bym zmarł, a że byłem wtedy młodym, zdrowym mężczyzną, to zapewne doprowadziłby do tego na przykład ustawiony wypadek samochodowy.
MK: Przerażające są twoje wnioski…
Nastąpił moment lekkiej konsternacji i to szczególnie z mojej strony, ponieważ rzadko się słyszy, jak ktoś — można by rzec tak normalnie, a wręcz zupełnie na chłodno, na pozór odarty z emocji — opowiada o swej potencjalnej śmierci. Co więcej, opowiada także plan, który najprawdopodobniej doprowadziłby do takiego, a nie innego wydarzenia. Nie bardzo wiedziałam, jak powinnam zareagować. W mojej głowie pojawiła się pustka. Zupełna pustka, którą chciałam jak najszybciej wypełnić. Wreszcie odrzekłam, nieco zmieniając temat.
MK: Jednak nie jest tajemnicą, że zanim założyłeś Fundację LEX NOSTRA, sam miałeś problemy prawne.
ML: Rzeczywiście, jak tysiące osób w Polsce doświadczyłem uwikłania w machinę absurdalnych działań wymiaru sprawiedliwości i systemu urzędniczego. Nie chciałbym się porównywać do bohaterów filmu Układ zamknięty, ale pewne analogie w swoim życiu rzeczywiście mogę wskazać bez najmniejszych problemów. Sam doświadczyłem, jak to jest zostać prawnie uwikłanym całkowicie wbrew własnym czynom, tracąc przy tym dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, w moim przypadku zajmujące się handlem komputerami, oraz praktycznie cały majątek. Nawiasem mówiąc, większość organizacji o podobnym profilu jak Fundacja LEX NOSTRA tworzona jest przez osoby, które mają jakieś upiorne doświadczenia z wymiarem sprawiedliwości, a po latach okazuje się, że w niczym nie zawiniły.
MK: Tak też było w twoim przypadku? Powiedz coś więcej o historii, jaką napisało twoje życie.
ML: Moje kłopoty rozpoczęły się jeszcze w 1998 roku przy próbie wrogiego przejęcia mojego przedsiębiorstwa, ale dopiero wydarzenia z maja 2000 roku, kiedy pośredniczyłem między dwiema stronami umowy leasingowej, posłużyły jako faktyczny pretekst. Podpisałem stosowną umowę, a za wspomniane pośredniczenie pobrałem niewielkie wynagrodzenie w wysokości nieco ponad tysiąca złotych. Niestety, sprzedawca urządzenia, który otrzymał ponad 300 tysięcy złotych, ostatecznie nie wywiązał się z umowy leasingowej, przywłaszczając sobie wszystkie pieniądze. W trakcie wszczętego postępowania nieuczciwe małżeństwo, które notabene było owymi sprzedającymi, kilkukrotnie zmieniało zeznania, by kilka dni przed zamknięciem śledztwa mężczyzna wskazał właśnie mnie jako głównego sprawcę oszustwa. W taki oto sposób zostałem po latach oskarżony o nieuczciwość i udział w przestępstwie.
MK: Wspomniałeś o mężczyźnie, który ostatecznie zrzucił na ciebie całą winę. A co stało się z kobietą?
ML: Żona została włączona do osobnego postępowania, które w dziwnych okolicznościach umorzono. Natomiast małżonek wkrótce okazał się osobą niepoczytalną i ubezwłasnowolnioną. Zresztą podobny los spotkał również jego żonę, tyle że na krótko przed tym, kiedy miała zeznawać w sądzie.
MK: Czyli wskutek oskarżenia ciebie oni stali się całkowicie bezkarni.
ML: Dokładnie tak. Co więcej, dochodziło także do tak kuriozalnych sytuacji, jak na przykład ta, kiedy Sąd Rejonowy Katowice Zachód wydał wyrok, skazując mnie na podstawie rzekomo sfałszowanej wyceny, która nigdy nie trafiła do akt postępowania, bo dziwnym trafem po drodze zaginęła. W tym miejscu warto dodać, że od samego początku sąd nie był zbytnio zainteresowany prowadzeniem tej sprawy. Moment zwrotny nastąpił w 2013 roku, kiedy postępowanie nagle się ożywiło, by w efekcie w 2014 roku skazać mnie na dwa lata pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem na trzy lata.
MK: Argumentem, a zarazem podstawą do wydania takiego, a nie innego wyroku, były zeznania małżeństwa?
ML: Tak, stało się to w oparciu tylko i wyłącznie o ich oskarżenia złożone w prokuraturze. Pary, która — pragnę podkreślić — jako jedyna skorzystała na całej tej transakcji. Całości obrazu dopełnia fakt, że — tak jak wcześniej wspomniałem — nie zostali oni nawet przesłuchani przez sąd, gdyż obydwoje zostali ubezwłasnowolnieni i uznani za niepoczytalnych! Prokurator wnosił dla mnie o karę w wysokości pół roku pozbawienia wolności i warunkowe zawieszenie jej na jeden rok, czyli o karę czterokrotnie mniejszą niż sędzia Sądu Rejonowego Katowice Zachód Łukasz Ciszewski rzeczywiście orzekł.
MK: Ale to nie były twoje jedyne trudności z instytucjami sądownictwa w Polsce.
ML: Pomijam już kilkanaście postępowań toczących się wobec mnie na przestrzeni tych wszystkich lat, które ostatecznie i tak zostały umorzone.
MK: Mimo wszystko niezbyt często opowiadasz o swych przykrych doświadczeniach.
ML: Ujmę to tak: ani tych faktów nie ukrywam, ani nimi nie epatuję. Kiedy jestem o to pytany, mówię wprost, ponieważ nie uważam, że mam się czegokolwiek wstydzić. Prawda jest taka, że niczego złego nie zrobiłem, a wszelkie postępowania toczące się wobec mnie, tak jak już powyżej wspomniałem, były sukcesywnie umarzane, bo bardziej w nich chodziło o „gonienie króliczka”. Z drugiej strony, nie widzę powodu, by robić z siebie męczennika i na każdym kroku opowiadać o swoich przeżyciach czy też w jakikolwiek sposób obnosić się z nimi. Fundację LEX NOSTRA powołałem, by skutecznie pomagać innym poszkodowanym przez urzędników, a nie po to, by wracać do przeszłości, załatwiać jakieś swoje dawne rozrachunki z wymiarem sprawiedliwości czy w końcu polepszać swe samopoczucie.
MK: Rozumiem, jednak czy z perspektywy czasu dostrzegasz w całej tej sytuacji jakieś zalety? Czy są to jedynie gorzkie i niezwykle bolesne odczucia?
ML: Ciekawe pytanie… Przychodzi mi do głowy pewna dygresja, mająca przełożenie na czasy współczesne. Mianowicie, gdy dzisiaj mam do czynienia z różnymi, często niezwykle skomplikowanymi sprawami zgłaszających się do nas osób, analizuję je i jestem w stanie dość szybko, a przede wszystkim niezwykle trafnie, wydać ocenę danej sytuacji. Jest to konsekwencja własnych doświadczeń, ponieważ doskonale pamiętam, przez co ja osobiście przechodziłem.
MK: Własne przeżycia stały się dla ciebie ogromną bazą wiedzy.
ML: Niestety tak, i staram się z tej bazy jak najczęściej korzystać.
MK: Wróćmy teraz do chęci przejęcia twojej firmy. Jaka była reakcja głównych zainteresowanych na twą odmowną odpowiedź? Miałeś do czynienia z pogróżkami?
ML: Owszem, rozpoczęły się najprzeróżniejsze represje, które w pewnej chwili przerodziły się w ogromne kłopoty. Mówiąc potocznie, wszystko zaczęło mi się walić na głowę. I tutaj po raz kolejny popełniłem ogromny błąd, ponieważ zamiast skorzystać z pomocy i rad zaufanych, choć nieangażujących się w moją działalność znajomych, czy choćby posłuchać opinii kolegów z partii, która wtedy współrządziła krajem, ja postanowiłem poradzić sobie sam. Byłem nauczony, że problemy powinno rozwiązywać się samodzielnie, a nie chodzić i rozpowiadać je po ludziach czy prosić innych o pomoc. Dzisiaj wiem, że to był totalny idiotyzm, ale dopiero dzisiaj, bo wtedy zupełnie nie miałem tej świadomości.
MK: Wspomniałeś, że nagle pojawiły się problemy praktycznie ze wszystkich stron. To znaczy? Mógłbyś podać konkretne przykłady?
ML: Pamiętam taką sytuację, która wiele kosztowała mnie także pod względem finansowym. Wygraliśmy duży przetarg, na który nie było nas stać, po prostu nie mieliśmy funduszy na zakup potrzebnego sprzętu, a zapłata następowała po wykonaniu zadania. Dlatego też wcześniej pozyskaliśmy gwarancję Banku Gospodarstwa Krajowego. Ponadto dysponowaliśmy promesą na udzielenie kredytu przez jeden z białostockich oddziałów ogólnopolskiego banku. Mając przyrzeczenie kredytu oraz jego zabezpieczenie gwarancją banku państwowego, wystartowałem w przetargu i go wygrałem. Pozostała tylko realizacja zadania, którą należało zacząć od zakupu sprzętu. I tu stało się coś, co się po prostu nie miało prawa wydarzyć…
Pamiętam to jak dziś: dysponując gwarancją z Banku Gospodarstwa Krajowego, przychodzę do wspomnianego wcześniej oddziału banku w celu finalizacji transakcji, a tam słyszę słowa naczelnika, który mówi, że umowy kredytowej nie podpiszemy. Zdołałem z siebie wykrztusić jedynie: Jak to nie podpiszemy? W odpowiedzi dostałem: A to pan o niczym nie wie, to w takim razie zapraszam do dyrektora. Dyrektor stwierdził krótko, lecz niezwykle stanowczo: Nie, bo nie. Wyszedłem stamtąd niczym zbity pies, kierując się prosto do Urzędu Wojewódzkiego, w którym miałem coś do załatwienia. Tam wysoki rangą urzędnik, widząc mnie, od razu zapytał: Maciek, co się stało? Wtedy opowiedziałem mu o niewiarygodnej historii, której bohaterem byłem kilka chwil wcześniej. Dodałem również, że prócz wspomnianej powyżej gwarancji państwowego banku wniosłem dodatkowo swoje zabezpieczenie, a zarobione pieniądze miały stanowić sporą sumę. Co więcej, podpisanie umowy na zrealizowanie komputeryzacji wiązało się z umownymi karami finansowymi za nieterminową realizację zadania lub jego niewykonanie. Wtedy ów urzędnik poprzez sekretariat poprosił o połączenie z dyrektorem oddziału banku. Wiedząc, kto dzwoni, dyrektor oczywiście od razu odebrał telefon. Przy rozmowie byłem osobiście, a po zwyczajnym pytaniu, o co chodzi w tej absurdalnej sprawie, nastąpiła chwila ciszy, która dla mnie trwała niczym wieczność. W końcu mężczyzna odłożył słuchawkę i powiedział: Słuchaj, ja tego kompletnie nie rozumiem. Oczywiście żadnego wpływu na twoją sprawę nie mam, co najwyżej przez wzgląd na naszą znajomość mogłem zadzwonić i zapytać, o co tak naprawdę chodzi, ale niestety bez skutku. Co kierowało decyzją dyrektora oddziału banku? — tego nadal nie wiem. Domyślać się zacząłem dopiero po latach, gdy sprawdziłem ówczesnego dyrektora oddziału bankowego. Okazało się, że pan dyrektor był przez długie, długie lata tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, a później WSI, które miały zwyczaj korzystać z usług pewnych osób umieszczonych na przeróżnych stanowiskach. Nie zapominajmy, że to była końcówka lat dziewięćdziesiątych, świat biznesu był zupełnie inny niż ten obecny i panowały w nim całkowicie inne zasady. Wtedy ci ludzie bez najmniejszego skrępowania panoszyli się, przejmując dosłownie całe fabryki, tak jakby od zawsze były one ich własnością. Swoją drogą, idealnie, choć w dużym uproszczeniu, prezentuje to film pt. Układ zamknięty, o którym już wspominałem. Zamieszczone w nim przypadki to jedynie wierzchołek góry lodowej, gdyż osobiście znam takowych całe mnóstwo, jak chociażby przypadek Optimusa. Niedawno podczas jednej z moich rozmów z byłym członkiem zarządu Stoczni Szczecińskiej Porta Holding, który jest u nas w Radzie Nadzorczej, doszliśmy wspólnie do wniosku, że w mentalności tych ludzi jest głęboko zakorzeniona świadomość, iż Polska należy do nich. Stąd też w sytuacji, gdy ktoś nie chciał oddać części swojego prywatnego przedsiębiorstwa, oni czuli się wręcz okradani! Wtedy to było niestety normalne, tak jak normalne było to, że w biały dzień w Warszawie potrafili do filii mojej firmy przyjechać, nazwijmy ich: przedstawiciele niezarejestrowanej agencji ochrony — z oczywistą dla nich propozycją „ochrony”, a dla mnie było to po prostu zwykłe żądanie haraczu.
MK: Mówisz poważnie? Jak to się mogło stać? Tak po prostu bandyci przyjechali do twojego miejsca pracy?
ML: Owszem, i nawet na swój sposób byli uprzejmi.
MK: Zapewne tylko chcieli zabrać swoje.
ML: Tak faktycznie, to właśnie nie swoje pieniądze… ale to, po co przyszli. To był naprawdę inny świat, gdzie ludzie nieuczciwie zarabiali olbrzymie majątki i gdzie pieniądze można było zdobyć w bardzo prosty sposób. Oczywiście był warunek, trzeba było mieć koneksje. Mimo wszystko dziś, myśląc o tym z perspektywy czasu, nie żałuję, że tych koneksji wtedy nie miałem oraz że tych olbrzymich pieniędzy nie zarobiłem. Liczyło się jedynie to, że firma prosperowała, nieustannie się rozwijając. Nic więcej. Dlatego też analizując pod względem moralnym ten bieg zdarzeń, na pewno niczego nie żałuję.
MK: Podsumowując, ci wszyscy „dziwni ludzie” chcieli od ciebie odkupić mniejszościową część udziałów. A czy można ich nazwać „dziwnymi ludźmi z wielkiego świata”?
ML: Tak. A prawda jest taka, że dokładnie chodziło o to, aby się po prostu w jakikolwiek sposób dostać do mojej firmy. I myślę, że to był pewnego rodzaju wielki świat, ponieważ biorąc pod uwagę sytuację materialną tych ludzi, to rzeczywiście uczestniczyli oni w dużych przedsięwzięciach. Ponadto ci „dziwni ludzie” pracowali w jednych z większych spółek w Polsce. Można by nawet rzec, że ten wielki świat był dla przeciętnego Kowalskiego rzeczywistością znaną wyłącznie z telewizji. Notabene rzeczywistością, która tak naprawdę służyła do lokowania kapitału potrzebnego jedynie do przemytu.
MK: No tak, ale wtedy tego nie wiedziałeś. Nawet przez myśl ci nie przeszło, że tak może być.
ML: Myślę, że wtedy większość społeczeństwa, jeśli nie ono całe, tego nie wiedziała. Prawda jest taka, że gdy się ogląda reklamę konkretnego produktu, to nikt nie ma pojęcia, co się za nią kryje. Dam przykład firmy, z którą osobiście nie miałem do czynienia, ale według książki autorstwa Artura Górskiego i Jarosława S. pseudonim „Masa”, z którym notabene obecnie mam bardzo sympatyczne kontakty, była to zwyczajna pralnia brudnych pieniędzy. Chodzi o jednego z czołowych producentów soków w Polsce, czyli Dr Witta. Czy oglądając ich reklamę, choć przez sekundę przychodzi ci na myśl, że cała ta komercyjna otoczka to jedynie przykrywka, konieczna do zdecydowanie poważniejszych interesów?
MK: Oczywiście, że nie. Oglądając tę czy inne podobne reklamy, skupiasz się z reguły na efekcie wizualnym. Ewentualnie, czy dany przekaz do ciebie jako konsumenta przemawia. Nic poza tym.
ML: No właśnie. I uważam, że 99% społeczeństwa dokładnie w taki sposób odbiera reklamy, które jak się okazuje, nierzadko mają drugie dno.
MK: Jak się o tym dowiedziałeś? Oczywiście nie pytam tutaj o przykład z książki „Masy”, a o twoją historię.
ML: Oczywiście nikt do mnie nie przyszedł z konkretną propozycją, nikt nie powiedział prosto z mostu, że na przykład potrzebuje firmy, w której zarobimy tyle na przemycie narkotyków, a tyle na przemycie procesorów. Ja jedynie, albo aż, mogę wyciągać wnioski z informacji, które udało mi się uzyskać. To znaczy, kim są ci ludzie, do jakiego środowiska należą, z jakimi firmami informatycznymi współpracowali oraz czym tak naprawdę te firmy się zajmowały.
MK: Rozumiem, że wnioskujesz na zasadzie analizy.
ML: Masz rację. Gdy zacząłem łączyć ze sobą pewne fakty, wtedy zaczęły się poważne problemy. Ja jedynie przywołałem jeden z nich, opowiadając o sytuacji z umową kredytową, a jak łatwo się domyślić, takich sytuacji było całe multum. Miałem do czynienia z absurdem, z którym musiałem walczyć. Była to walka nierówna, ponieważ z punktu widzenia logiki nic nie mogłem zrobić. Kolejno nadszedł czas wzmożonych kontroli z Urzędu Skarbowego i wiele innych kuriozów, które nie wiedzieć dlaczego zbiegły się w czasie. To był czas, w którym panował deficyt ustaw czy też przepisów regulujących życie społeczeństwa. Wszystko odbywało się na własnych, nikomu wcześniej nieznanych zasadach. Mianowicie niedługo po otwarciu biura niespodziewanie do firmy zaczęła przychodzić grupa urzędników, której jedynym zadaniem było utrudnianie pracy. Pewnego dnia otrzymałem telefon z sekretariatu własnej firmy, że kilkunastu policjantów właśnie ją przeszukuje. Następnie po moim przyjeździe doszło do dokładnej rewizji całego budynku, oczywiście w obecności wszystkich klientów, którzy aktualnie się w nim znajdowali. Dodatkowo do kilku moich pracowników z samego rana zapukali funkcjonariusze policji, których motywem była szeroko rozumiana kontrola. Kontrola nie wiadomo czego i kogo, ale za to niesamowicie gruntowna, precyzyjna oraz wnikliwa.
Po tych słowach starałam się sama sobie odpowiedzieć na pytanie, jak ja bym się w takiej sytuacji zachowała. I niestety, nie było to proste pytanie, biorąc pod uwagę zarówno przeszukanie domów moich pracowników, jak również kontrolę we własnym domu. Bez żadnego uprzedzenia, skoro świt, słyszę dzwonek do drzwi. A po ich otwarciu moje zdziwienie jest tym większe, im większą liczbę funkcjonariuszy widzę przed swoim domem. Funkcjonariuszy, którzy nie pytają o zgodę ani też nie proszą o możliwość wypełnienia swojego obowiązku. Oni po prostu stanowczo wchodzą do mojego domu, tak jak ktoś wchodzi z butami w nasze życie. Budzą wszystkich domowników, bezczelnie zaglądając do każdego pomieszczenia i przeszukując każdą, dosłownie każdą szafkę. W tym momencie do głowy przychodzi mi wyłącznie wściekłość i bezradność. Taka zwyczajna bezradność, ponieważ nic nie mogę zrobić.
MK: A czy dowiedziałeś się kiedykolwiek, jaki był cel tych wizyt? Czy za owymi przeszukaniami szły jakieś rezultaty?
ML: Rezultatów z powyżej wspomnianych, niezapowiedzianych przeszukań nie było żadnych, ponieważ nigdy niczego nielegalnego nie znaleziono. Po pytaniu o powód najścia usłyszałem, że przedstawiciele władz państwowych dostali informacje o rzekomym posiadaniu przeze mnie przedmiotów pochodzących z przestępstwa, czyli mówiąc w skrócie, posądzono mnie o handel kradzionym sprzętem. Co interesujące i dość dziwne, owe przeszukania przeprowadzali funkcjonariusze policji wraz z pracownikami Urzędu Skarbowego. Oczywiście zlecił je wspomniany wcześniej prokurator.
MK: Przeszukania wykonywane przez pracowników Urzędu Skarbowego? O tym jeszcze nie słyszałam. Jak się domyślam, stres oraz niepotrzebne nerwy nie były jedynymi konsekwencjami absurdalnych kontroli przeprowadzanych przez kilkanaście osób jednocześnie.
ML: Niestety, nie. Poza całkowitą dezorganizacją pracy firmy, wystraszeniem pracowników, współpracowników, klientów, przede wszystkim rozpoczęto niszczyć wizerunek przedsiębiorstwa. W konsekwencji zacząłem tracić rynek, a najlepsi pracownicy po prostu kolejno się zwalniali, co swoją drogą było logiczne, bo nikt nie byłby zadowolony z policyjnych wizyt składanych o 6:00 rano.
MK: Zgadza się. Szczerze mówiąc, w podobnej sytuacji sama bym zrezygnowała z pracy. Każdy ma prawo do prywatnego życia i nikt bez wcześniejszego zezwolenia nie może w to życie ingerować.
ML: Masz rację. Jednym słowem to był istny kocioł. Inny przykład: pewnego dnia pod moją nieobecność przyjeżdża grupa mężczyzn, jak się później okazało policjantów, lecz ubranych po cywilnemu, i w godzinach pracy zabiera na przesłuchanie mojego pracownika, przewożąc go do policyjnego budynku komendy. Oczywiście nic z tego nie wynikało, prócz faktu, że następnego dnia złożył wypowiedzenie umowy o pracę. Pamiętam, że dopiero gdy dowiedziałem się o możliwości pisania skarg i oficjalnie wcieliłem je w życie, zaprzestano tego typu działań. Jednak to, że jednych działań zaprzestano, nie oznacza, że zaprzestano również innych. Wręcz przeciwnie — działania zaczęły się sukcesywnie nawarstwiać. Dopiero po latach okazało się, że były to działania podjęte przez prokuraturę z Białegostoku, a konkretnie przez jednego, za to bardzo szybko awansującego prokuratora, ówczesnego szefa Prokuratury Okręgowej. Co istotne, powszechną wiedzą jest, że wspomniany prokurator brał udział w wielu dziwnych interesach. Dodatkowo, również ten pan był jednym z grupy „dziwnych panów”, którzy chcieli przejąć moją firmę. Skoro to im się nie udało, doszli do wniosku, że w takim wypadku mogę dla nich stanowić jakieś zagrożenie, w związku z czym trzeba mnie zniszczyć. A najlepiej zniszczyć etapami. Najpierw pozbawić mnie wszelkich środków finansowych i zabrać biznes, potem zniszczyć moją reputację i dobre imię, by w końcu bez większych kłopotów dokończyć rozpoczęte dzieło. W tym prostym planie niezwykle ważna jest kolejność, ponieważ gdyby ją zmienili, to główny cel zostałby zagrożony, a przecież nie o to im chodziło.
MK: Skąd masz takie informacje? Skąd wiedza na temat tak drobnych, lecz istotnych szczegółów? Bądź co bądź to poważne oskarżenia.
ML: Kiedyś miałem niesamowicie dziwną rozmowę z pewną znajomą, która pracowała w banku. W pewnym momencie poprosiła mnie, abyśmy wyszli na zewnątrz. Wtedy jeszcze nie bardzo rozumiałem, jaki jest powód tego wyjścia, ale się zgodziłem. Będąc na zewnątrz, usłyszałem od niej: Panie Maćku, często policja przyjeżdża i o pana wypytuje… Czy u pana wszystko w porządku? Nie było w porządku, lecz w tamtej chwili do końca nie zdawałem sobie z tego sprawy. Tak jak już niejednokrotnie podkreślałem, była to końcówka lat dziewięćdziesiątych, zupełnie inna rzeczywistość, całkowicie wolna amerykanka. Jeżeli była dobrze obsadzona grupa ludzi, która po pierwsze dysponowała kolosalnymi interesami, a po drugie jej członkami byli również sędziowie, prokuratorzy oraz policjanci, to można było takiego chłopca jak ja wdeptać w ziemię, co zresztą skutecznie było robione. Dzisiaj byłoby trochę trudniej, a nawet dużo trudniej, ponieważ mamy zdecydowanie inną rzeczywistość.
MK: Inne czasy, inne schematy, inna rzeczywistość. Jednak, wracając do pana prokuratora, nie odpowiedziałeś na moje pytanie: skąd twoja wiedza?
ML: Jeżeli chodzi o pana prokuratora, to jest to bardzo ciekawa postać. Prawda jest taka, że ja nie miałem pojęcia, iż ktoś taki w ogóle istnieje. I jak już tu kilkakroć wspomniałem, wiedza, że to on stał za wieloma działaniami, które mnie spotkały, przyszła wraz z upływem czasu.
MK: Ale to jednak cały czas przeszłość. Przeszłość, do której niekoniecznie chcemy wracać, poza przywołaniem najistotniejszych faktów, które przyczynią się do zrozumienia całej sytuacji. Czy obecnie nadal odczuwasz wpływy wspomnianego prokuratora?
ML: Moja najnowsza przygoda z panem prokuratorem to rok 2011, kiedy otrzymałem wezwanie na przesłuchanie do Prokuratury Rejonowej w Biłgoraju w charakterze świadka.
MK: Dlaczego przesłuchanie miało się odbyć aż w Biłgoraju? I tak w ogóle co ty miałeś wspólnego z tym miastem?
ML: Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Za to widząc, że dokument jest napisany piórem, od razu pomyślałem, że autorem najprawdopodobniej jest jakiś pan starszej daty, który notabene ma znajomości jeszcze z PRL-u. Interesujące jest, że wezwanie było na piątek na godzinę 12:00, a że wśród opozycjonistów białoruskich mam wielu znajomych, to wiem, że na Białorusi stosowana jest zasada: jeżeli mamy kogoś zamknąć, to należy to uczynić w piątek. W Polsce również coraz częściej, przynajmniej w niektórych przypadkach, wspomniana zasada znajduje zastosowanie. Chociażby seryjny samobójca, który grasuje w piątki lub soboty. Stało się to powszechnie znanym z kilku powodów, a mianowicie przez weekend trudno zrobić sekcję zwłok, po drugie w sobotę i niedzielę jest zwykle jeden sędzia dyżurny, którego nazwisko jest z dużo wcześniejszym wyprzedzeniem znane, oraz po trzecie przez weekend zdecydowanie trudniej jest znaleźć adwokata, który wyciągnie nas z aresztu i zajmie się naszą sprawą. Zatem, dysponując powyższą wiedzą, a także doświadczeniem osobistym i zawodowym — wtedy prowadziłem już LEX NOSTRA — niemal podskórnie czułem, jak się zachować. Zadzwoniłem do pana, mówiąc: Po sprawdzeniu pociągów do Biłgoraju i uzyskaniu informacji — z całym szacunkiem do tego zapewne uroczego miasta — że nawet bezpośredni pociąg z Warszawy do was nie dojeżdża, proszę o przesłuchanie mnie w Warszawie w ramach pomocy prawnej. Prokurator odpowiedział, że to niemożliwe, na co moja reakcja była zupełnie oczywista: Jak to niemożliwe, przecież to jest normalne, że można dokonać przesłuchania w ramach pomocy prawnej. Kolejną odpowiedzią prokuratora była ta o niezwykłej delikatności sprawy, na co riposta była także krótka: Nie wiem, na czym może polegać niezwykła delikatność tej sprawy i dlatego będzie pan tak uprzejmy i przesłucha mnie w ramach pomocy prawnej w Warszawie. Dziękuję. Niestety, byłoby zbyt piękne, aby na tym wątek wezwań się zakończył. Następne wezwanie było również z Prokuratury Rejonowej w Biłgoraju, lecz tym razem byłem w charakterze podejrzanego. I także ponownie dniem wyznaczonym na przesłuchanie był piątek w godzinach popołudniowych. W zawiadomieniu było napisane, że jestem podejrzany o popełnienie przestępstwa z art. 235 Kodeksu karnego, który mówi o tym, że „kto, przez tworzenie fałszywych dowodów lub inne podstępne zabiegi, kieruje przeciwko określonej osobie ściganie o przestępstwo, w tym i przestępstwo skarbowe, wykroczenie, wykroczenie skarbowe lub przewinienie dyscyplinarne albo w toku postępowania zabiegi takie przedsiębierze, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Czyli w dużym skrócie chodziło o to, że rzekomo swoim działaniem próbowałem postawić pana prokuratora w stan oskarżenia. I tu należy zaznaczyć, że pan prokurator był już wtedy prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej, po wcześniejszej błyskotliwej karierze. Moje problemy rozpoczęły się faktycznie po tym, jak nastąpiła zmiana władzy, co nie wiedzieć czemu, idealnie łączyło się z zawrotną karierą prokuratora, ponieważ wtedy stało się jasne, że nie mam już ewentualnego zaplecza, do którego mógłbym się zwrócić. W tym czasie mężczyzna awansował, stając się szefem Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku, tj. mówiąc kolokwialnie szychą i jednym z najważniejszych prokuratorów w kraju.
MK: No dobrze, to było wtedy. Ale czy po zmianie partii rządzącej pan prokurator utrzymał się przy władzy?
ML: Zaskakujące jest, że tak. To był bodajże jedyny prokurator apelacyjny, zachowujący swe stanowisko za rządów PiS-u. Moim zdaniem udało mu się to wyłącznie dlatego, że był protegowany, a raczej jego protegowanym był Janusz K., co jest powszechnie znanym faktem. Tak więc sama ekstraklasa.
MK: Żeby nie powiedzieć klasa w klasie. To à propos Sławomira L. i jego ewentualnych konszachtów. Jak natomiast zakończyła się sprawa z twoimi wezwaniami do Prokuratury Rejonowej w Biłgoraju? Bo nie ukrywam, że jest to dla mnie niesamowicie nurtująca zagadka.
ML: Mając pewną wiedzę, jak należy się bronić, rozpocząłem działania, których rezultatem było przeniesienie sprawy do innej prokuratury, a następnie umorzenie, z uwagi na brak stwierdzenia popełnienia przeze mnie przestępstwa.
MK: Skąd zatem wzięły się owe wezwania? Gdzie dopatrywać się źródła tej nieprawdopodobnej historii?
ML: Sprawa wzięła się stąd, że pewien osadzony Andrzej K., skazany za zabójstwo z bronią w ręku na tle rabunkowym, a następnie podejrzany o zlecenie zabójstwa sędzi Barbary Piwnik, który niedawno wyszedł na wolność w bardzo dziwnych okolicznościach, był uprzejmy mnie spotkać. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy to był przypadek, że tego samego dnia o tej samej porze znalazł się w tym samym miejscu, tj. w hotelu Sofitel Victoria, na konferencji. Temu spotkaniu towarzyszyła jednoznaczna groźba, ponieważ w obecności świadków, prócz kilku niewybrednych epitetów pod moim adresem, wyraźnie stwierdził, że „się mną zajmą” — oczywiście w liczbie mnogiej. Ale wracając do sprawy biłgorajskiej, otóż okazuje się, że pan Andrzej — przebywając jeszcze w zakładzie karnym — napisał list do pana prokuratora, którego ponoć dobrze znał jeszcze z czasów białostockich i wspólnych interesów, czyli z lat dziewięćdziesiątych. O tym wszystkim dowiedziałem się, czytając akta postępowania. Co więcej, ów prokurator był skory umorzyć sprawę Andrzeja K. dotyczącą przerzutów kradzionych samochodów na Białoruś. Ale idźmy dalej, Andrzej K. napisał list do prokuratora Sławomira L., iż ja rzekomo miałem korespondencyjnie próbować nakłonić właśnie Andrzeja K. do złożenia fałszywych zeznań odnośnie do jego znajomości z wspomnianym prokuratorem. Dalszy ciąg zdarzeń prezentował się następująco: Sławomir L. z Białegostoku pojechał do Katowic, gdzie akurat wtedy był osadzony Andrzej K., aby osobiście spotkać się z nim, po czym złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku. Z uwagi na fakt, że był on czynnym prokuratorem właśnie w Białymstoku, ta przekazała sprawę Prokuraturze Apelacyjnej w Lublinie, a ta wyznaczyła do prowadzenia postępowania Prokuraturę Rejonową w Biłgoraju. Zawiadomienie prokuratora Sławomira L. stało się podstawą do wezwania mnie na przesłuchanie, najpierw w charakterze świadka, a następnie już jako podejrzanego.
MK: Czyli pierwsze wezwanie w charakterze świadka było swoistą przynętą, która ostatecznie okazała się nie przynieść zamierzonego efektu, dlatego sporządzono wezwanie numer dwa, lecz już nie w charakterze świadka, a podejrzanego?
ML: Dokładnie. Historia rodem z kiepskiego serialu kryminalnego, a to jedynie moje życie, choć idealnie to ujęłaś. Najpierw próbowano mnie sprowadzić jako świadka, na zasadzie: a nuż przyjadę, będzie piątek, wejdę jako świadek i na podstawie postawionych zarzutów dostanę areszt. To była po prostu przynęta. I pomimo że biłgorajskiego prokuratora osobiście nigdy nie poznałem, a nasz kontakt był jedynie telefoniczny, to od razu można było wyczuć, że to tzw. stary wyjadacz.
MK: Skoro czytałeś akta sprawy, to zapewne znalazłeś również przedstawioną przez prokuratora Sławomira L. argumentację, dlaczego złożył doniesienie do prokuratury?
ML: Owszem, pan prokurator tłumaczył się, mówiąc, iż robi to jedynie dlatego, że obawia się wystąpienia jakiejś prowokacji wobec jego osoby. Może nawet bym w to uwierzył, gdyby nie fakt, że to prokuratura umorzyła sprawę przeciwko mnie z powodu stwierdzenia braku przestępstwa. Natomiast prokurator Sławomir L. powyższe umorzenie zaskarżył do sądu, co jest równoznaczne z tym, że jednak miał w tym jakiś interes, ponieważ gdyby zależało mu wyłącznie na wyjaśnieniu sprawy, to po jej umorzeniu przez prokuraturę sytuację uznałby za wyjaśnioną. Skoro jednak zaskarżył postanowienie na moją niekorzyść, to jego oficjalna argumentacja jakoś się nie broni…
MK: Rozumiem, że od tej sytuacji nie miałeś już żadnego kontaktu ze Sławomirem L.?
ML: Nie, to był mój ostatni kontakt z panem prokuratorem.
MK: A czy on nadal pracuje czynnie zawodowo?
ML: Z tego, co słyszałem, został najpierw delegowany do Prokuratury Rejonowej, a później przeniesiony w stan spoczynku. Ponieważ jednak 17 lat to szmat czasu, to mógłbym pokusić się o stwierdzenie, że utkwił w mej niekoniecznie życzliwej pamięci, choć z drugiej strony nikomu nigdy źle nie życzę. Życzę innym po prostu, aby spotkało ich to, na co zasłużyli — nic więcej.
MK: Mogłabym się pod tym podpisać, chociaż chyba przez 17 lat nie miałeś zbyt wiele…
ML: Pozytywnych aspektów? Zgadza się, i choć staram się upatrywać ich nieustannie w każdej sytuacji, niestety przez te 17 lat miałem ich zdecydowanie w niedomiarze. Podsumowując, cała sprawa skończyła się w ten sposób, że ruiny mojej firmy oddałem komuś za przysłowiowy bezcen, a dokładnie za około jeden tysiąc złotych. Stało się tak dlatego, że zależało mi na ludziach, na tych, którzy jeszcze zostali, by do końca nie stracili swojej pracy. Ostatecznie firma i tak została zlikwidowana, jednak wcześniej dopełniłem wszelkich formalności związanych z jej sprzedażą. Transakcja została sformalizowana przy pomocy notariusza oraz sądu rejestrowego. Pewnego dnia dostałem wezwanie na przesłuchanie do Komendy Wojewódzkiej Policji w charakterze świadka. Wtedy też dowiedziałem się, że nabywca, który kupił ode mnie firmę, dokonał wyłudzeń na kilka milionów złotych, po czym niepostrzeżenie zniknął. Oczywiście ja z tego powodu nie miałem żadnych nieprzyjemności czy też postawionych zarzutów, ponieważ w tym czasie to nie był już mój biznes i to nie ja za niego odpowiadałem. Co więcej, owych wyłudzeń dokonał na szczęście poza miastem Białystok. W innym przypadku tamtejsza prokuratura posądziłaby nie jego, a mnie.
MK: Ze względu na twoje dotychczasowe doświadczenia z tamtejszą prokuraturą wniosek nasuwa się sam?
ML: Dokładnie tak. Natomiast, co ciekawe, prócz dokonania kilkumilionowych wyłudzeń pojawił się także inny wątek. Mianowicie trzech niezależnych od siebie klientów, w momencie kiedy ja już nie miałem nic wspólnego ze spółką, zgłosiło zaginięcie komputerów, które wcześniej oddali do naprawy. Nie wiem, w jakich okolicznościach i co tak naprawdę się stało z tymi komputerami, ale najprawdopodobniej odpowiadali za to pracownicy, którzy jeszcze wtedy zostali w firmie, ponieważ tak jak już wspominałem, ci najlepsi odeszli zdecydowanie wcześniej.
MK: Okej, ale dlaczego te trzy osoby zgłosiły się akurat do ciebie, a nie do ówczesnego prezesa firmy?
ML: Ponieważ jedynie mnie kojarzyli z tą spółką, mieli do mnie zaufanie. Wtedy ja, pomimo że dopiero, mówiąc kolokwialnie, próbowałem powstać z kolan po doznanym upadku, poprosiłem ich o przedstawienie faktur zakupu. Nie kojarzyłem tych klientów, bo trudno, bym przy tak ogromnej skali sprzedaży ich kojarzył, i dlatego chciałem mieć pewność, że to rzeczywiście komputery „ode mnie”. Warto też mieć świadomość, że ten sprzęt po latach był wart jedynie jakieś kilkaset złotych za sztukę. Ja natomiast się zapożyczyłem i oddałem im tyle, ile były one warte w momencie zakupu, czyli około 2–2,5 tysiąca za każdy. Było to oczywiście dużo więcej niż ich faktyczna wartość w chwili oddania ich do serwisu.
MK: Wszystko fajnie, ale… Nie rozumiem, skąd pomysł zwrócenia im tych pieniędzy. Przecież to nie ty byłeś prezesem spółki, kiedy komputery zaginęły?
ML: Owszem, masz rację. Jednak czułem się odpowiedzialny za całą sytuację, bo te osoby, kupując komputery „u mnie”, po prostu mi zaufały, albo raczej zaufały firmie, którą stworzyłem od podstaw. Stworzyłem bez pieniędzy, zaczynając od lady i regału z dyskietkami. Zresztą podobnie było z LEX NOSTRA. Wracając do sprawy komputerów, poszkodowani, zanim się ze mną skontaktowali, zgłosili całą sprawę policji, a ponieważ tego rodzaju sprawy są prowadzone z urzędu, to fakt, że nie mieli do mnie żadnych pretensji, nie kończył śledztwa. Swoją drogą, owo śledztwo było irracjonalne, z uwagi na to, o czym w pytaniu wspomniałaś. Ja nie miałem kompletnie nic wspólnego z omawianą sytuacją i to nie mnie oddawali swe komputery. Jednak zdaniem prokuratury w Białymstoku, to ja byłem faktycznym prezesem, a mężczyzna, któremu sprzedałem firmę, w opinii prokuratury był jedynie jej figurantem.
MK: Słucham? Przecież to niedorzeczne albo ja tutaj czegoś nie rozumiem. Skoro spółka została sprzedana notarialnie innemu właścicielowi, to jakim sposobem ty byłeś jej faktycznym szefem?
ML: Dla nas niedorzeczne, lecz dla prokuratorów z Białegostoku logiczne, a co więcej niebudzące żadnych, nawet najmniejszych wątpliwości. Ponadto, kuriozum omawianej sprawy dopełnił fakt, że zostałem posądzony o działanie na szkodę Urzędu Skarbowego w wysokości około 40 tysięcy złotych, co rzecz jasna nigdy nie miało miejsca. W związku z tym dostałem wezwanie na przesłuchanie do prokuratury, które notabene prowadziła prokurator Katarzyna Opacka, robiąca — podobnie do powracającego wciąż w naszej rozmowie prokuratora — karierę. Obecnie pani Katarzyna jest prokuratorem IPN-u w Białymstoku, co wbrew pozorom jest niezwykle logiczne, ponieważ wiadomo, że pewni ludzie muszą mieć swoich prokuratorów, by jedne sprawy z przeszłości „czyścić”, a inne by w ogóle nie ujrzały światła dziennego.
MK: Szczerze mówiąc, im dłużej trwa nasza rozmowa, tym bardziej włos jeży mi się na głowie. W jednym momencie jestem przerażona biegiem zdarzeń i czuję, jakbym oglądała film kryminalny, by zaraz potem poczuć się jak na rozbrajającej komedii, która jest wynikiem omawianych kuriozów i niedorzeczności.
ML: Bo tak to niestety faktycznie wygląda.
MK: Zgadza się, ale wróćmy do twojego rzekomego działania na szkodę Urzędu Skarbowego.
ML: Dobrze powiedziane: rzekomego, bo tak naprawdę nie miałem pojęcia, na czym to moje działanie na szkodę urzędu miało polegać. Prokurator Katarzyna Opacka była uprzejma zaprosić mnie na przesłuchanie dzień przed Wigilią 1999 roku, co pamiętam, jakby to było wczoraj. Wtedy ja skontaktowałem się z moim mecenasem, który poradził mi, abym zadzwonił i poprosił o przełożenie przesłuchania na którykolwiek dzień, ale już po świętach — tak też zrobiłem. Po moim przyjeździe do prokuratury Katarzyna Opacka od razu postawiła mi zarzuty, co było absurdem, tak jak i samo przesłuchanie, podczas którego pani prokurator na przykład zupełnie myliła pojęcie spółki cywilnej ze spółką z o.o. Oczywiste jest, że spółce cywilnej nie można sprzedać udziałów, tak jak jest to możliwe w przypadku spółki z o.o., jednak nawet po moim wielokrotnym zwróceniu uwagi prokurator Katarzyna Opacka i tak robiła swoje, kwitując, że tak naprawdę to nie ma żadnego znaczenia. Następnie zostałem przez nią wyproszony na korytarz, gdzie miałem chwilę poczekać, co też uczyniłem, do końca nie mając świadomości, co tak naprawdę się dzieje i na co tak faktycznie czekam. A że owa chwila trwała dobrą godzinę, to już inna sprawa. Ostatecznie kobieta wróciła, przydzielając mi dozór policyjny, po czym w ciężkim szoku udałem się do domu. Dopiero po jakimś czasie, gdy poznałem mechanizmy działania, domyśliłem się, że prokurator Opacka najzwyczajniej w świecie poszła załatwiać dla mnie areszt. Los niestety spłatał jej figla, gdyż widocznie któryś z jej przełożonych stwierdził, że nie ma żadnych, ale to żadnych podstaw, by mnie aresztować, i odmówił złożenia podpisu. Może to i dobrze, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się wokół mnie wtedy działo…
MK: Rozumiem, że to jedna z kilku, jeśli nie kilkunastu spraw, absurdalnych spraw, których byłeś głównym bohaterem?
ML: Absurdalnym bohaterem, ale niestety to prawda. W pewnym momencie byłem już tak zdruzgotany i zmęczony psychicznie natłokiem kolejnych problemów, że po prostu przestałem je liczyć. Mając w tym samym czasie kilkanaście kuriozów, z których jedno jest bardziej bezsensowne od drugiego, naprawdę można zwariować. Niby niewielkie, ale totalnie niedorzeczne sprawy, w których nic się nie trzymało kupy. Ostatecznie praktycznie wszystkie te kwestie zakończyły się umorzeniem śledztwa, a w skrajnych przypadkach uniewinnieniem, ale dopiero po latach. Doskonale pamiętam jedną ze spraw, w której niemal jedenaście lat byłem podejrzany o przestępstwo gospodarcze. Na koniec, łamiąc procedury, prokuratura skierowała akt oskarżenia do sądu, który to sąd z własnej inicjatywy, na specjalnym posiedzeniu przed rozprawą główną, zwrócił sprawę prokuraturze, nakazując uzupełnić śledztwo, bo sąd nawet nie dopatrzył się znamion przestępstwa. Oczywiście sąd mógł sam umorzyć postępowanie, ale najwyraźniej nie chciał zupełnie kompromitować organów ścigania. W efekcie po kilku miesiącach prokuratura ostatecznie sama umorzyła postępowanie wobec niestwierdzenia popełnienia przeze mnie przestępstwa. Podobnych przykładów miałem jeszcze kilka, ale jedenaście lat to gruba przesada… Myślisz, że usłyszałem od kogoś słowo przepraszam…?
MK: Domyślam się, że nie. A czy poza już wcześniej wymienionymi doznałeś jakichś innych negatywnych konsekwencji? Nie licząc oczywiście ogromnego stresu czy pogorszenia stanu zdrowia, skoro wszystkie sprawy w końcu i tak zostały umorzone?
ML: Wszystkie, z wyjątkiem jednej, dotyczącej komputerów. Tym większe było moje zdziwienie, gdy sąd w Białymstoku skazał mnie prawomocnym wyrokiem na rok bezwzględnego pozbawienia wolności właśnie za przywłaszczenie trzech komputerów oraz działanie na szkodę Urzędu Skarbowego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Co ciekawe, powyższy wyrok zapadł w dwóch instancjach, dlatego jedynym wyjściem było złożenie kasacji do Sądu Najwyższego, co też uczynił reprezentujący mnie mecenas Piotr Jakubicz z Kancelarii Adwokackiej w Warszawie. Celowo wymieniam jego nazwisko, bo na wyroku Sądu Najwyższego po wniesionej przez niego kasacji uczą się aplikanci.
MK: Skoro kasację złożono, to czy w rezultacie po wyroku w dwóch instancjach poszedłeś do więzienia odbyć wyznaczoną ci karę?
ML: Nie, po tym wszystkim zacząłem dość mocno podupadać na zdrowiu i dlatego nie poszedłem do więzienia. Co nie oznaczało, że skoro tylko stan zdrowia się poprawi, to od razu tam nie trafię.
MK: Jaka zatem była decyzja Sądu Najwyższego w sprawie kasacji?
ML: Kasacja została przyjęta. Co więcej, jeszcze na posiedzeniu przed rozprawą Sąd Najwyższy wstrzymał wykonanie kary pozbawienia wolności. Odetchnąłem z ulgą. Na rozprawie byłem osobiście w Sądzie Najwyższym i była to kasacja, którą wspominam zdecydowanie najlepiej pośród wszystkich kilkudziesięciu innych, odbytych w ramach działalności Fundacji