Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterka tej książki należy do pokolenia, które nazywano straconym pokoleniem Kolumbów. Ale ona, w przeciwieństwie do tylu innych, może uznać się za osobę spełnioną, o życiorysie niebanalnym, naznaczonym troską o dobro najważniejsze – ojczyznę. Karolina z rodziny Mariampolskich pochodzi z Kresów. W dramatycznych okolicznościach została, jak wielu innych Polaków, zesłana na Syberię. Wraz z innymi przez Rosję, Iran, Indie trafiła do Afryki i dopiero tam jej los odmienił się na lepszy. Dziś, po latach, opowiedziała o swych przeżyciach, by nie odeszły w zapomnienie. Opowieść kończy w tym momencie, gdy spotkała swego przyszłego męża – ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Słowo wstępne
Książka ta upamiętnia śp. Karolinę Kaczorowską, ostatnią Pierwszą Damę II Rzeczypospolitej Polskiej, którą w kwietniu 2022 roku żegnaliśmy w Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Uroczystości pogrzebowe były głęboko wzruszające i dały czas na refleksje, ale dla mnie było to też pożegnanie bliskiej mi osoby. Byłyśmy częścią rodziny harcerskiej, w której się wychowałam. Wspominając spotkania z okazji imienin, rocznic i świąt, widzę panią Lilę zawsze miłą, uśmiechniętą i bardzo elegancką.
Jako Pierwsza Dama pani Karolina godnie wspierała swojego męża śp. Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Po jego śmierci nadal przyjmowała liczne zaproszenia na uroczystości i spotkania, które uświetniała swoją obecnością.
Tak jak wszystkie matki Polki z tego pokolenia przez całe życie starała się przekazywać dzieciom urodzonym na obczyźnie kulturę, tradycję i uczyć prawdziwej historii Polski. Dbała też o naukę polskiego języka.
Swoim niestrudzonym i nieprzerwanym wysiłkiem przyczyniła się do dorobku Emigracji Niepodległościowej. Dowodem tego jest udział w powstaniu licznych organizacji i instytucji, które do dziś prowadzą swoją działalność, należą do nich m.in. polskie parafie, organizacje społeczne, młodzieżowe i kombatanckie, polskie szkoły sobotnie i zespoły folklorystyczne. Podstawą tej działalności utrzymywanej z funduszy wypracowanych własnymi siłami, bez pomocy zewnętrznych agencji, były polskie domy rodzinne, które wychowywały kolejne pokolenia w duchu polskim.
W Zjednoczeniu Polek pani Karolina działała tak długo, jak na to pozwalało jej zdrowie. Umilała nam pracę, przynosząc na zebrania zarządu pyszną babkę pieczoną na parze, której żadna z nas nie umiała upiec. Jej sposób bycia wpływał na miłą koleżeńską atmosferę na zebraniach zarządu i walnych zgromadzeniach, którym przez wiele lat przewodniczyła. Kiedy rozpatrywałyśmy prośby o pomoc, reagowała z troską i okazywała empatię ludziom w potrzebie.
Była oddana pracy charytatywnej nie tylko w naszej organizacji. Uczyła przedmiotów zawodowych w szkołach angielskich, a resztę czasu poświęcała rodzinie i polskiemu społeczeństwu. Wspierała działalność harcerską i brała czynny udział w pracach polskiej parafii, w której przez pewien okres była prezesem Koła Pań. Organizowała różne akcje charytatywne, m.in. pomoc na rzecz studentów głuchych i głuchoniemych w Polsce – powtarzała często motto tej akcji: „Serce za sercem, serca za sercem”.
Teresa Szadkowska-Łakomy Prezes Zjednoczenia Polek w Wielkiej Brytanii
Od autorki
Józef Piłsudski w przemówieniu na otwarcie Sejmu Ustawodawczego 10 lutego 1919 roku powiedział: „Sąsiedzi nasi, z którymi pragnęlibyśmy żyć w zgodzie, nie chcą zapomnieć o wiekowej słabości Polski, która tak długo stała otworem dla najazdów i była ofiarą narzucenia jej woli przemocą i siłą”. Napaść Niemiec hitlerowskich z jednej strony, a Rosji sowieckiej z drugiej, we wrześniu 1939 roku, zdała się być mrocznym spełnieniem tych słów, a i fatalne geopolityczne położenie Polski spowodowało, iż wschodnie jej tereny zostały bezprawnie w świetle prawa międzynarodowego przyłączone do republik sowieckich – ukraińskiej i białoruskiej. Pragnieniem Józefa Stalina było oczyszczenie tych ziem z ludności, która mogła organizować opór oraz pielęgnować świadomość historycznej i kulturowej odrębności, toteż w tym celu w latach 1940–1941 władze ZSRS przeprowadziły cztery ogromne deportacje ludności na Sybir.
Dzieje mieszkańców wschodnich obszarów II Rzeczypospolitej, rzuconych w najodleglejsze i przeważnie niezamieszkane zakamarki Rosji sowieckiej nie tylko podczas drugiej wojny światowej, zdają się być wciąż tematem żywym, koniecznym do zbadania i potrzebnym do upamiętnienia. Jest wiele prac literatury wspomnieniowej, opisujących życie w mroźnej syberyjskiej tajdze, są liczne relacje pisane przez uczestników wydarzeń, tak jak je zapamiętali, są także korespondencje nierzadko skrapiane łzami. Problematyka masowych deportacji doczekała się również opracowań historycznych. Istnieją prace badawcze na temat sił zbrojnych II RP, walczących polskich jednostek wojskowych, poddawane jest analizie życie i dokonania dowódców, generałów, oficerów i żołnierzy biorących udział w drugiej wojnie światowej. Tymczasem pozostaje niemal niezauważona lub zepchnięta na margines rola kobiet – matek, córek i sióstr – zarówno w odniesieniu do ich nadludzkiej walki o przetrwanie na wygnaniu na Syberii, w Republice Komi czy Kazachstanie, troski o wykarmienie dzieci, jak i umiejętności wyrwania się z rąk oprawcy i wytrwałego podążania szlakiem za polskim wojskiem przez Buzułuk i Kirgizję ku wolności. Wyczerpującą pracą badawczą nie został objęty także wysiłek kobiet (nauczycielek, matek, harcerek) włożony w wychowanie patriotyczne pokolenia polskiej młodzieży, żyjącej w czasie wojny w osiedlach polskich dla uchodźców w Afryce, Indiach, Meksyku czy Nowej Zelandii, a także podczas powojennej emigracji w Wielkiej Brytanii, którego pozytywne efekty w postaci patriotycznych postaw młodzieży (wnuków i prawnuków polskich zesłańców) widoczne są do dziś.
Świadectwem powyższych wartości jest życiorys pani Karoliny z Mariampolskich Kaczorowskiej, ostatniej Pierwszej Damy II Rzeczypospolitej, małżonki Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Deportowana jako dziesięcioletnia dziewczynka wraz z rodzicami i bratem ze Stanisławowa do Republiki Komi, podzieliła los setek tysięcy mieszkańców wschodniej Polski, wykazując niezwykłą siłę charakteru. Ujęty w niniejszej książce obraz życia rodziny Mariampolskich, zarówno w rzeczywistości II Rzeczypospolitej, jak i na wojennym wygnaniu – jest egzemplifikacją losu jednej z wielu rodzin polskich, którym wojna odebrała rodzinny dom, majątek, a nawet ojczyznę. Karolinę Kaczorowską prowadzi przez wyboistą zesłańczą, a potem uchodźczą wędrówkę niezwykle zaradna i inteligentna kobieta – jej matka Rozalia Mariampolska. Niezliczone przykłady mądrego działania pani Rozalii w sytuacji zagrożenia pokazują, przed jakimi wyzwaniami znalazło się tysiące kobiet rzuconych w głąb syberyjskiej tajgi, rozdzielonych z mężami i ojcami, którzy więzieni w łagrach musieli walczyć o przetrwanie, by za chwilę na froncie stanąć do walki o szansę powrotu do ojczyzny. Matkom na zesłaniu przypadła rola obrończyń dzieci, stanęły przed koniecznością wykazania się olbrzymią siłą – zarówno fizyczną, by zapracować na kromkę chleba, jak i psychiczną, by nie załamać się i nie przestać wierzyć w ocalenie. Warunki życia w nędzy, o głodzie, w chorobach i na przejmującym mrozie weryfikowały zaradność i zdeterminowanie Polek.
Upragniony i wyczekiwany koniec wojny nie był dla polskich zesłańców zakończeniem tułaczki. Mimo ogromnej tęsknoty za ojczyzną nie mieli oni bowiem do czego wracać, bo tej części kraju, gdzie stał ich dom, już nie było. Nie chcieli też wracać do Polski opanowanej przez Sowietów. Żadna z osób, które przeszły przez piekło deportacji, nie wyobrażała sobie życia w tym poznanym już systemie. Poza powrotem do kraju zesłańcy mogli wyjechać do Wielkiej Brytanii lub ruszyć na dalszą emigrację, np. do USA, Kanady, Australii czy Nowej Zelandii. Państwo Kaczorowscy wybrali Anglię i choć początki dla wszystkich Polaków były tam niezwykle ciężkie, to to wyjątkowe pokolenie w szczególny sposób potrafiło przystosować się do realiów życia. W części publikacji, na przykładzie dorosłego życia pani Karoliny Kaczorowskiej, ukazana została historia Polek, które stworzyły na emigracji swoją „małą ojczyznę” przez prowadzenie polskich domów, kultywowanie polskich tradycji, obyczajów i kultury. Rozwijając działalność charytatywną, niosły pomoc rodakom w Polsce oraz poza granicami kraju, organizowały koła pomocy przy polskich parafiach, tworzyły polskie szkoły dla swoich dzieci i wychowywały je w duchu patriotycznym i pełnym harcerskich wartości.
Książka jest wzbogaconym o nowe treści wydaniem biografii pani Prezydentowej, pt. Prezydentowa Karolina Kaczorowska. Stanisławów, Sybir, Afryka, Londyn, która ukazała się w 2011 roku i obecnie jest na rynku wydawniczym niedostępna. Przedstawiony w publikacji materiał jest rezultatem moich badań oraz bliskiej współpracy z panią Karoliną Kaczorowską. Dzięki spotkaniom z nią, wywiadom oraz nagraniom rozmów jestem jednym z nielicznych historyków w Polsce, który ma dużą wiedzę o życiu Pierwszej Damy. Uzupełniam ją źródłami z bogatego archiwum Ośrodka „Karta”, z Archiwum Akt Nowych, Instytutu Polskiego i Muzeum gen. Sikorskiego, a także archiwaliami, które otrzymałam od Prezydentowej Karoliny Kaczorowskiej. Pozyskałam również wiedzę i dokumenty od byłych zesłańców i innych osób, których losy przed wojną i w czasie wojny były podobne do losów naszej bohaterki, w Polsce i na świecie. Są to m.in. wywiady z mieszkańcami Łyśca na Ukrainie, których nie dotknęło zesłanie i którzy pamiętali Karolinę Kaczorowską z lat dziecięcych, są to zdjęcia i dokumenty z Afryki i Wielkiej Brytanii, a także wspomnienia i dokumenty udostępnione przez prywatne osoby w Polsce. Bogatym źródłem wspomnień Sybiraków, które miały istotny wkład w poznanie problematyki deportacyjnej oraz dopełniły obraz ukazujący losy mieszkańców wschodnich terenów II Rzeczypospolitej, są m.in. czasopismo Związku Sybiraków „Sybirak”, kwartalnik Rady Naukowej Zarządu Głównego Związku Sybiraków „Zesłaniec” oraz kwartalnik Stowarzyszenia Rodzin Osadników Wojskowych i Cywilnych Kresów Wschodnich „Kresowe Stanice”.
Wyrażam szczególną wdzięczność pani Prezydentowej Karolinie Kaczorowskiej za otwarcie serca i domu oraz poświęcenie cennego czasu na długie, wzruszające rozmowy. Szczególne podziękowania kieruję do córek pani Prezydentowej – pani Jagody Kaczorowskiej i pani Alicji Jankowskiej – które podzieliły się wspomnieniami z lat dziecięcych. Dziękuję także byłym zesłańcom, którzy zechcieli spotkać się ze mną i opowiedzieć o osobistych doświadczeniach. Wyrazy wdzięczności kieruję do profesora Wiesława Jana Wysockiego za cenne konsultacje, a także do recenzentów – profesora Jana Żaryna oraz profesora Adama Czesława Dobrońskiego, któremu także dziękuję za udostępnienie zdjęć. Podziękowania przekazuję wydawnictwu Bellona oraz tym wszystkim, którzy przyczynili się do powstania książki. Swoim bliskim, przyjaciołom i rodzinie bardzo dziękuję za wsparcie, wyrozumiałość i wszelaką pomoc.
I
Tam, gdzie pozostał dom…
Malowniczo położone podmiejskie tereny Stanisławowa to kraina beztroskich lat dzieciństwa Karoliny Kaczorowskiej. Z domu, w którym przyszła na świat, roztaczał się z jednej strony górski krajobraz, a z drugiej – równina podkarpacka. Mówiono, że to najpiękniejsze miejsce na całym Pokuciu. W tym domu urodził się także jej ojciec, Franciszek Mariampolski, syn Michała i Anny. Kiedy w listopadzie 1918 roku wracał z wojny jako dwudziestoletni żołnierz Legionów Piłsudskiego, w sercu miał tęsknotę za rodzinnym domem, ale i niepokój, bo Łysiec był okupowany przez wojska rosyjskie. Miasteczko zostało poważnie zniszczone, a słynny piękny ormiański kościół doszczętnie zrujnowany. Mimo to mieszkańcy przetrwali, rodzice Franciszka także.
Łysiec, w którym Mariampolscy zamieszkiwali od pokoleń, osadzony był na dobrach Potockich, a następnie Kossakowskich. Od połowy XVII wieku licznie osiedlili się tu Ormianie. Przed wojną żyło w Łyścu wielu bogatych ormiańskich kupców oraz rzemieślników, którzy trudnili się wyrobem skór safianowych. Do nowo powstałego miasta Stanisławowa było zaledwie dziewięć kilometrów, łatwiej więc im było zbyć towary. Dla nich powstała parafia katolicka obrządku ormiańskiego. Łysiecki kościół ormiański, który w 1669 roku, kilka lat po założeniu Stanisławowa, ufundował Andrzej Potocki, hetman polny koronny i wojewoda kijowski, służył obydwu obrządkom: ormiańskiemu i łacińskiemu. Matka Franciszka, Anna (z domu Ryśniuk), z pochodzenia też była Ormianką, ale wyznania rzymskokatolickiego. Łysiec wyróżniał się w okolicy tym, że miał łaskami słynący obraz, do którego przybywały piesze pielgrzymki wiernych ze Stanisławowa. Obraz na płótnie naklejonym na deskę, na wzór cudownego obrazu Matki Boskiej z katedry ormiańskiej w Kamieńcu Podolskim, przedstawiający Najświętszą Bogurodzicę piastującą Dzieciątko Jezus, które wskazuje prawą rączką swą Matkę, a w lewej trzyma książkę, powstał pod koniec XVI wieku. Namalował go, nieustannie poszcząc i modląc się żarliwie, sędziwy kapłan z ormiańskiego kościoła o imieniu Kolumb, który zapragnął mieć w domu wizerunek Matki Bożej. Tuż przed śmiercią ksiądz Kolumb przekazał obraz swojemu następcy, kapłanowi Grzegorzowi.
Nowy ksiądz również zapragnął mieć ten wspaniały prezent w swoim domu. Z biegiem czasu kapłan otrzymał znak od Matki Bożej, aby przenieść jej wizerunek do kościoła i w ten sposób udostępnić go wszystkim wiernym. Ksiądz Grzegorz chciał jednak mieć ten obraz wyłącznie dla siebie i nie posłuchał polecenia. Dopiero gdy poczuł, że zatrzęsła się pod nim ziemia, przestraszony niezwłocznie przeniósł obraz we wskazane przez Matkę Boską miejsce. Od razu zaczęły się dziać niewiarygodne przypadki uzdrowień oraz nawróceń. Jednym z największych cudów, jakie nastąpiły po umieszczeniu obrazu na ołtarzu łysieckiego kościoła, było ocalenie mieszkańców miasteczka od morowej zarazy, która panowała w okolicach Stanisławowa. Wszystkie pobliskie wioski dotykała niosąca śmierć i siejąca spustoszenie choroba, poza Łyścem, gdzie mieszkańcy codziennie odprawiali procesję z obrazem wokół kościoła. Każdego roku 16 sierpnia o świcie wyruszała pielgrzymka ze stanisławowskiej kolegiaty do Łyśca. W odpustowych uroczystościach brało udział nawet sześć tysięcy pielgrzymów. Utrwalił się wówczas zwyczaj układania chorych na ziemi dookoła kościoła, po czym wynoszono cudowny wizerunek Matki Bożej Łysieckiej na feretronie i obnoszono go nad leżącymi chorymi. W 1779 roku Łysiec wraz z drewnianym kościołem zniszczył pożar. Obraz przetrwał pożary, a także pierwszą wojnę światową. W czasie wojny skradziono z niego koronę, którą w 1812 roku obstalował bogaty ormiański kupiec Mikołaj de Hasso Agopsowicz u złotników Jehlego i Zailera w Monachium. Zrabowano również złocone suknie Matki Bożej zdobione w kwiecisty rzeźbiony deseń, a także wota – znaki wiary.
Kiedy wybuchła wojna i Franciszek Mariampolski wyruszył na front, jego matka codziennie modliła się przed łysieckim obrazem o opiekę nad swym jedynym synem, młodym żołnierzem walczącym gdzieś na froncie. Po szczęśliwym powrocie młodzieńca do domu była pewna, że jego ocalenie zawdzięcza Matce Bożej i prośbom kierowanym do cudownego obrazu. W 1917 roku, przewidując zrujnowanie kościoła przez sowieckie wojska, rosyjski kapitan Piotr Aniczków wywiózł cudowny obraz do Stanisławowa, gdzie umieszczono go w ormiańskim kościele. W ten sposób kolejny raz wizerunek Matki Bożej został uratowany przed zniszczeniem. Ormiański kościół w Łyścu odnowiono w dwa lata po wojnie i już w 1920 roku obraz w uroczystej procesji tysięcy wiernych oraz duchowieństwa powrócił na swoje miejsce na głównym ołtarzu. Mając na uwadze te wydarzenia, rozpoczęto starania o koronację cudownego obrazu. Od 1950 roku obraz Matki Bożej Łysieckiej znajduje się w kościele św. Trójcy w Gliwicach.
Po wojnie na gospodarstwie rodziny Mariampolskich bardzo przydała się pomoc syna. Każda z czterech sióstr młodego Franciszka zdążyła już ułożyć sobie życie. Najmłodsza siostra, Karolina, wstąpiła do zakonu w Kołomyi, najstarsza, Antonina, wyszła za mąż za Polaka, Franciszka Tęczę, i zamieszkała w rodzinnym domu męża w Łyścu, dwie pozostałe, Maria i Teresa, wyszły za Ukraińców. Chłopak świetnie radził sobie na gospodarstwie, był pracowity, co przekładało się na szybką odbudowę i rozkwit niewielkiej rodzinnej posiadłości. Myślał przyszłościowo, podejmował mądre i trafne decyzje. Bliscy zawsze mogli liczyć na jego pomoc. Tak też było pewnego dnia, gdy jego siostra Marysia przyszła do matki zapłakana, bo mąż nie zgodził się, mimo że go błagała, by ochrzcić ich nowo narodzonego synka w kościele katolickim. On zaś naciskał na chrzest dziecka w cerkwi. Kłótniom nie było końca, aż wreszcie mąż Marysi na znak protestu wyprowadził się z domu. Wtedy właśnie Franek, wiedząc jak bardzo zależy jego matce i siostrze na katolickim chrzcie, zorganizował kolegów i koleżanki i wraz z Marysią udali się do kościoła, aby ochrzcić dziecko. Po niespełna tygodniu mąż Marii – wiedząc, że bunt na nic się już nie zda – wrócił do domu, ale pod warunkiem, że jeśli będą mieć następne dzieci, to będą ochrzczone w obrządku prawosławnym. I tak też się stało. Franciszek troszczył się też o rodziców i od świtu do nocy zajmował się gospodarstwem. Miał już dwadzieścia cztery lata, ale jakoś nie myślał o założeniu rodziny, do czasu, kiedy zaprzyjaźnił się z młodszą o sześć lat, piękną Rozalią Kotopką.
Rozalia od kilku lat mieszkała w Łyścu Starym, na tzw. Równinach. Łysiec Stary od miasteczka Łysiec dzieliła zaledwie rzeka Bystrzyca Sołotwińska. Po wojnie jej rodzice, Józef i Maria Kotopka, postanowili wraz z trójką dzieci opuścić okolice Rzeszowa, gdzie panowała wielka bieda, i wrócić w rodzinne strony pod Stanisławów. Dom rodziny Kotopków położony był na pograniczu wsi, pośród kilku najbardziej zamożnych polskich gospodarstw. Ich posiadłość również była okazała, mieli bowiem dużo ziemi oraz liczne zabudowania i wiele zwierząt. Józef Kotopka do pracy w gospodarstwie zatrudniał Ukraińców z Łyśca Starego. Był dobry dla ludzi, dlatego miał wielu chętnych do pracy. Równiny roztaczały się na niewielkim pasie między wsią a wzgórzem, na którym funkcjonował duży wojskowy ośrodek wypoczynkowy – uzdrowisko. W kurorcie wypoczywali polscy oficerowie z rodzinami, około dwudziestu rodzin miało tam nawet swoje letnie posiadłości. Ludność ze wsi mieszkających na wzgórzu i na Równinach Polaków nazywała Mazurami. Teren z uzdrowiskiem, kościołem i zabudowaniami nosił nazwę Olesiów. Chłopi z wioski jeździli do Olesiowa sprzedawać jaja, sery, masło i drób.
Rozalia Kotopka nie mogła kontynuować nauki w szkole powszechnej, tak wówczas nazywano szkołę podstawową, którą po trzeciej klasie przerwała wojna. Młodsze dzieci miały pierwszeństwo w edukacji. Dziewczyna pomagała więc rodzicom w nowym gospodarstwie. Kochała zwierzęta, a w szczególności konie. Ojciec nauczył ją jeździć konno i od tej pory spędzała długie popołudnia, galopując na swoim koniu przez okoliczne łąki. Często jeździła nad pobliski strumyk Radczankę. Kiedy miała szesnaście lat, rodzice postanowili zakończyć to jej codzienne obcowanie z przyrodą.
– Czas na naukę zawodu – oznajmił ojciec.
I oddał córkę na przyuczenie do wykwalifikowanej krawcowej do Stanisławowa. Naukę wieńczył dyplom ukończenia kursu krawiectwa męskiego. Edukacja kosztowała bardzo dużo, ale rodzice wiedzieli, że to jedyny sposób na zdobycie porządnego zawodu. Jak się okazało, mieli świetną intuicję, bo nabyte umiejętności pozwoliły Rozalii i jej rodzinie przeżyć później bardzo ciężkie czasy. Ale wtedy nikt jeszcze nie myślał o najgorszym. Rozalia oprócz tego, że była bardzo pracowitą dziewczyną, miała też wrodzoną inteligencję. Szybko nauczyła się pięknie szyć garnitury, koszule, płaszcze, i nawet dawało jej to satysfakcję. W każdej uszytej przez nią rzeczy widać było niesamowitą precyzję i dokładność wykonania. Nawet dziurki na guziki potrafiła tak elegancko obszyć, że i bez guzików marynarka ładnie by się prezentowała.
W tych pięknych młodzieńczych latach panienka Rozalka poznała Franciszka Mariampolskiego i jako dwudziestolatka 25 lutego 1925 roku została jego żoną. Zamieszkali wspólnie w posiadłości Franciszka w Łyścu i tam w 1926 roku urodził się ich pierwszy syn, który po dziadku ze strony ojca otrzymał na pierwsze imię Michał, ale przez całe życie nazywano go drugim imieniem – Józef. Drugie dziecko, również chłopczyk, Marian Jan, zmarło zaledwie dwa miesiące po urodzeniu, w 1928 roku, z powodu tzw. śmierci łóżeczkowej, zadusiwszy się podczas snu. Kilka miesięcy później Rozalia i Franciszek Mariampolscy postanowili przenieść się do domu rodzinnego Rozalii, bo jej ojciec Józef Kotopka zaczął cierpieć na paraliż i potrzebna była pomoc Franciszka w dużym gospodarstwie. Tam, 26 września 1929 roku, przyszła na świat upragniona dziewczynka. Otrzymała imię Karolina. Mama na początku planowała dać córeczce na imię Irena. Kiedy dziecko miało ponad tydzień, trzeba było je ochrzcić. Wszystkie dzieci chrzciło się wówczas szybko, taki był zwyczaj. W tym czasie osłabiona Rozalia rozchorowała się i leżała w łóżku. Na szczęście na wieść o narodzinach dziewczynki przyjechała z zakonu Karolina siostra Franciszka, by pomóc chorej bratowej, i zajęła się przygotowaniami do chrztu. Rodzice, w podzięce za okazaną troskę, postanowili dać dziecku imię po ciotce. Rodzicami chrzestnymi zostali Antonina Tęcza, siostra Franciszka, oraz Józef Kotopka, brat Rozalii.
Karolinka była wielką radością rodziców i starszego o cztery lata brata. Dużo później Rozalii i Franciszkowi Mariampolskim urodziło się jeszcze dwóch synów, Czesio i Januszek. Starszy jako trzynastomiesięczne dziecko zmarł na szkarlatynę, a młodszemu choroba nie pozwoliła dożyć nawet roku. Pozostali więc Józef i Karolina – wierni towarzysze swoich rodziców na całe życie.
Z czasem Mariampolscy zaczęli myśleć o własnym gospodarstwie. Po śmierci rodziców Franciszka syn postanowił sprzedać rodzinną posiadłość w Łyścu i rozejrzeć się za większym kawałkiem ziemi. Nadarzyła się wspaniała okazja. Właścicielka dóbr ziemskich pobliskiego Zagwoździa, Maria Brykczyńska herbu Gwiaździcz, sprzedawała niewielką część swojej liczącej dwieście hektarów ziemi, którą przekazali jej rodzice – Mieczysław i Olga (z domu Jabłonowska). Była to elegancka, szczupła, wysoka i bardzo pogodna pani. Nie miała męża ani dzieci, ojciec zmarł, gdy miała trzynaście lat, brat wyjechał do Lwowa, mieszkała tylko z matką i siostrą. Służba i robotnicy, głównie Ukraińcy z Zagwoździa, chętnie u niej pracowali, bo była życzliwa i hojna. Potrafiła za wszystko wynagrodzić z nawiązką, a i ciepłego słowa nikomu nie szczędziła. Znała Franciszka Mariampolskiego, gdyż doradzał jej w zarządzaniu majątkiem i nie brał za to ani grosza.
Za większą część pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży gospodarstwa rodziców Franciszek Mariampolski kupił od Brykczyńskiej ponad dwanaście hektarów ziemi położonej nad rzeką Bystrzycą Sołotwińską, przy rogatkach Stanisławowa. To, co pozostało z transakcji, wystarczyło mu jeszcze na zbudowanie domu. Po śmierci ojca Rozalii w 1935 roku matka – Maria Kotopka – wyszła ponownie za mąż i zamieszkała w środkowej części Polski. Mariampolscy sprzedali więc również gospodarstwo Kotopków i przenieśli się do Zagwoździa. Systematycznie powstawały tam zabudowania gospodarcze – stodoła, dwie stajnie, chlewnia i wozownia. Posiadłość, położona na lekkim wzniesieniu, prezentowała się okazale.
Karolina Mariampolszczanka dorastała już w pięknym, krytym słomą, dużym parterowym domu, gdzie były trzy sypialnie i przestronna kuchnia. Z czasem rodzice powiększyli liczbę zwierząt, mieli też aż sześć koni. Dobry gospodarz Franciszek kochał konie, tak jak jego żona Rozalia. Lubił z końmi rozmawiać i spędzać wolny czas, najchętniej w taki właśnie sposób odpoczywał. W pobliżu domu na ponad dwóch hektarach ziemi Rozalia planowała założenie wieloowocowego sadu. Wkrótce też cały ten obszar poznaczyły niewielkie sadzonki przeróżnych drzewek. Za sadem w niedalekiej przyszłości miał powstać staw. Rozalia Mariampolska była bardzo szczęśliwa. Jej bujna wyobraźnia powodowała, że czuła już zapach kwitnących drzew i słyszała świergot ptaków dochodzący z sadu, a ze stawu, którego jeszcze nie było, dobiegały do niej wspaniałe żabie koncerty.
Gospodarstwo rozwijało się bardzo dobrze i można już było zatrudnić do pomocy Ukraińców z Zagwoździa. Dom rodziny Mariampolskich, tak jak w poprzednim miejscu zamieszkania, również stał na uboczu wsi. Wystarczyło przejść przez Zagwoźdź, pokonać mostek nad Bystrzycą Sołotwińską i już się było w Stanisławowie. Jeśli rozbudowa miasta będzie dalej taka dynamiczna, to tylko patrzeć, jak Zagwoźdź dołączy do dzielnic Stanisławowa.
W każdą niedzielę Karolina z bratem i rodzicami chodziła na mszę świętą, odprawianą o godzinie 10.00 w stanisławowskim kościele farnym w rynku. Była to msza wojskowa, w której w zwartym szyku uczestniczyli żołnierze. Raz nawet mała Karolina, zapatrzona na piękne mundury Strzelców Karpackich, zgubiła rodziców, ale na szczęście, nie tracąc głowy, spokojnie zaczekała na kościelnej ławeczce do końca mszy. Kiedy wojsko opuściło kościół, matka z ulgą odnalazła córkę.
Czasem, przy ładnej pogodzie, ojciec zabierał rodzinę na spacer po mieście, żeby nacieszyć się pięknem Stanisławowa. Bo Stanisławów był naprawdę piękny. Powstał w XVII wieku w miejscu gdzie była wieś Zabłocie, i dzięki założycielom, a byli to hetman wielki koronny Stanisław Rewera Potocki oraz jego syn Andrzej Potocki, gród zaczął się wspaniale rozwijać. Miasto początkowo pełniło funkcje obronne przed najazdami z południa i ze wschodu. Po latach Stanisławów, z 60 tysiącami mieszkańców, zaczął odgrywać rolę ośrodka życia kulturalnego i intelektualnego. Dominowały w nim budowle sakralne: rzymskokatolickie, ormiańska, greckokatolickie, ewangelicka i synagoga. Zainteresowanie wzbudzały też śliczne stare kamienice. Ale nie tylko. To miasto zaczynało nabierać nowoczesnego wyrazu. Wybudowano ratusz, którego wysokość wynosiła prawie 50 metrów, a także remizę straży pożarnej, powstała elektrownia miejska, zaczęły pojawiać się asfaltowe nawierzchnie ulic, ruszyła także rozbudowa sieci telefonicznej. Temu wszystkiemu towarzyszył oczywiście rozkwit przemysłu i handlu. Harmonijnemu rozwojowi w dużym stopniu sprzyjało kolejnictwo, gdyż Stanisławów był miastem kolejarskim. Secesyjny dworzec kolejowy, choć trochę oddalony od centrum miasta, był nie mniej imponujący od starych kościołów. W architekturze gmachu można było dostrzec elementy budownictwa mauretańskiego, jak półokrągłe wąskie okna oraz kolumny zwieńczone głowicami w formie turbanów. Dworzec cieszył się opinią najładniejszego w całej Galicji. Duży teren w jego okolicy zajmowały warsztaty kolejowe i parowozownia. Był to największy zakład pracy w mieście.
Celebrując niedzielne południe, rodzina państwa Mariampolskich udawała się czasem do cukierni Krowickiego przy ulicy Sapieżyńskiej albo robiła sobie małą przejażdżkę dorożką konną po mieście. W powrotnej drodze ojciec zaglądał do sklepiku po najnowsze wydanie „Kuriera Stanisławowskiego”, czasem też pytał o jakąś dobrą książkę, bo uwielbiał czytać, a dzieciom kupował zazwyczaj najnowszy zeszyt ilustrowanych przygód Koziołka Matołka.
Najprzyjemniejszą rozrywką w letnie niedzielne popołudnia były spacery nad rzekę. Dzieci z radością kąpały się w rześkiej, rwącej wodzie Bystrzycy Sołotwińskiej. Nazywano ją złotą, bo taką miała barwę, kiedy świeciło słońce, albo zgniłą, gdyż w pochmurne dni bywała w odcieniu ciemnej żółci. Rzeka ta miała siostrę, Bystrzycę Nadwórniańską. Tę z kolei nazywano srebrną lub czarną, również w zależności od pogody. Obie rzeki w swym biegu z południa na północ cudownie przecinały się przy samym Stanisławowie. Miasto osadzone było na nich jak na koronie. Siostra Sołotwińska mijała w pędzie Pacyków, Zagwoźdź, Pasieczną, zostawiając Stanisławów po zachodniej stronie, a siostra Nadwórniańska gnała przez Czerniejów, Chryplin, Wołczyniec, żegnając Stanisławów po stronie wschodniej. Bystrzyce rozszerzały się od miast Sołotwina i Nadwórna, zawdzięczając nazwę swojemu krętemu biegowi oraz rwącej wodzie.
Czasami bliscy krewni odwiedzali rodzinę Mariampolskich w jej nowej posiadłości. Dzieci cieszyły się z przyjazdu ciotek, bo wtedy w domu było świątecznie i bardzo wesoło. Najczęściej przyjeżdżała do nich z Kołomyi siostra Franciszka, ciocia Karolina, zakonnica. Zostawała wówczas na kilka dni, pomagając bratowej Rozalii w domu, spędzała też dużo czasu z dziećmi. Kiedy pewnego dnia przyjechała, była trochę zmieniona, jakby przygaszona. Nękały ją zawroty głowy, toteż większość czasu przesiadywała w samotności. Po jej wyjeździe Franciszek przez kilka dni nie mógł otrząsnąć się z przygnębienia na myśl o tym, co dzieje się z jego siostrą. Rozalia również była zaniepokojona zaobserwowanymi zmianami.
– Może powinniśmy ją odwiedzić? Porozmawiać z nią szczerze i spróbować jakoś pomóc?
Franciszek uznał, że to dobry pomysł, ale postanowił w odwiedziny do zakonu pojechać sam.
– Ty, droga Rozalko, zostań z dziećmi, Józek nie powinien opuszczać szkoły, trzeba przypilnować gospodarstwa, a ja nie wiem, czy nie będę musiał zostać tam kilka dni.
Godzinę później ojciec zaprzęgał już konie do podróży. Miał do przebycia 50 kilometrów. Dbająca o wszystko Rozalia przyniosła duży wiklinowy koszyk, w którym spakowała przetwory, jaja i świeżo upieczony drób.
– Przekaż to swojej siostrze z pozdrowieniami ode mnie i dzieci – powiedziała, wręczając mężowi przesyłkę.
– Dobrze, kochani, muszę już ruszać, żeby do Kołomyi dojechać przed zmierzchem.
Franciszek pożegnał się i wyruszył z dziedzińca elegancką bryczką. Wieczorem był już na miejscu. Zastał siostrę modlącą się w klasztornej kaplicy, klęknął dyskretnie przy niej i dołączył do cichej rozmowy z Bogiem. Kiedy wyszli z kaplicy, siostra Karolina uściskała brata.
– Co ty tu robisz, Franuś, czy wszystko u was dobrze? – spytała zaniepokojona.
– U nas tak, ale martwimy się o ciebie. Ostatnio byłaś taka jakaś zmieniona. Co ci się stało w rękę? – Uniósł delikatnie jej zabandażowaną dłoń.
– Chodźmy do mnie. – To mówiąc, zakonnica ujęła pod rękę swego nieoczekiwanego gościa. – Zaparzę tylko herbatę i wszystko ci opowiem.
Siostra pokrótce streściła bratu wydarzenia ostatnich dni i wyjaśniło się, dlaczego tak źle się czuła podczas wizyty u rodziny Mariampolskich. Zakonnica została oddelegowana z zakonu do pracy jako nauczycielka w przedszkolu. Dwa dni wcześniej odprowadzała swojego małego wychowanka, syna miejscowego lekarza, do jego domu. Wyszli z przedszkola i po drodze wesoło rozmawiali o zainteresowaniach chłopca. Przechodząc przez ruchliwą ulicę, zakonnica ujęła dziecko za rękę, a ono uchwyciło mocno jej dłoń i wtedy kobieta krzyknęła i odruchowo schowała rękę.
– Co się siostrze stało? – zapytał zaskoczony wychowanek.
– Nic, przepraszam, że cię przestraszyłam. Boli mnie trochę palec, ale to nic takiego, nie przejmuj się.
Chłopiec zauważył, że nauczycielka zrobiła się nagle bardzo blada. Ale ona uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła drugą dłoń.
– No chodź, bo rodzice czekają.
Po powrocie do domu chłopiec opowiedział ojcu o zdarzeniu. Lekarz od razu zainteresował się i poszedł do siostry.
– Syn wspomniał mi, że podobno bardzo boli siostrę palec. Czy może mi siostra powiedzieć, co się dzieje?
– To nic takiego, panie doktorze, wiele sióstr zakonnych tak ma – odpowiedziała lekko zmieszana zakonnica. – Po prostu mam ranę na kciuku i trochę mnie boli.
– Która to ręka?
– Prawa.
Lekarz podniósł delikatnie dłoń siostry.
– Matko święta! Przecież tu się wdała gangrena. Musimy natychmiast pójść do mojego gabinetu.
– Ależ nie ma potrzeby – zareagowała siostra Karolina, chowając szybko dłoń za siebie. – Jako zakonnica muszę godnie znosić cierpienie dla Jezusa.
– Czy siostra zwariowała?! Proszę za mną, wychodzimy – powiedział stanowczo lekarz i wskazał drzwi.
Zakonnicy pozostało tylko usłuchać lekarza. Ulżyło jej nawet, że nie przyjął sprzeciwu, bo rzeczywiście bardzo już cierpiała. Po drodze doktor czynił jej wyrzuty.
– Dlaczego siostra tak to zaniedbała?
– Zgłaszałam w zakonie, że bardzo mnie to boli, ale przecież każda zakonnica musi z pokorą i radością przyjmować cierpienia, które zsyła Pan Jezus, bo daje on też siły do ich znoszenia. Modliłam się tedy usilnie, prosząc Jezusa o ulgę w bólu.
– Zdąży się jeszcze siostra dość nacierpieć na starość – skwitował słowa zakonnicy wzburzony mężczyzna.
Droga do gabinetu zajęła im zaledwie kilka minut. Lekarz przygotował narzędzia, posadził pacjentkę na fotelu i zabrał się do pracy przy chorym kciuku. Wyciął martwą tkankę i oczyścił dokładnie brzegi rany. Na szczęście skończyło się na przepisaniu leków. Dzięki zatem małemu chłopcu, który nie dał się zwieść, że ból palca to nic takiego, oraz szybkiej interwencji lekarza kciuk zakonnicy ocalał.
Franciszek wysłuchał relacji siostry i również nie mógł powstrzymać się od uwag.
– Przecież mogli ci amputować ten palec. Widziałem ostatnio, że czułaś się naprawdę kiepsko.
– Na szczęście mam to już za sobą – powiedziała z uśmiechem zakonnica. – Minęły zawroty głowy, ból ustąpił, a rana ładnie się goi.
– To dobrze. – Głos mężczyzny złagodniał. – A może wróciłabyś jutro ze mną do Stanisławowa? Odpoczniesz sobie u nas kilka dni. Rozalia się tobą zaopiekuje.
– Porozmawiam z siostrą przełożoną – podchwyciła pomysł Karolina. – Jeśli się zgodzi, to z przyjemnością się z tobą zabiorę.
Następnego dnia ojciec, ku wielkiej uciesze dzieci, wrócił do domu z ulubioną ciotką. Radosna i zdrowiejąca zakonnica była nareszcie sobą, a incydent z palcem nauczył ją, że trzeba dbać o zdrowie.
Kiedy mała Karolina Mariampolska rozpoczęła naukę w pierwszej klasie szkoły powszechnej, brat zdał do klasy piątej i razem chodzili do szkoły im. Adama Mickiewicza, która mieściła się przy placu Mickiewicza w śródmieściu Stanisławowa. Piesza wyprawa przez drewniany most nad Bystrzycą Sołotwińską, a potem uliczkami miasta, zajmowała im dobrą godzinę. Starszy brat był dla Karoliny nie tylko opiekunem i towarzyszem zabaw, ale także wielką dumą i wzorem do naśladowania. Pewnego dnia Karolina postanowiła zapisać się, tak jak Józek, do drużyny strzelców. Wróciła do domu zrozpaczona.
– Mamo, nie chcieli mnie przyjąć! – krzyknęła od progu zdesperowana dziewczynka.
– Gdzie, moje dziecko?
– Do strzelców. Powiedziałam, że mam już sześć lat i chcę się zapisać, a pan tylko popatrzył na mnie zdziwiony i kazał przyjść, jak urosnę.
– Nie martw się, córeczko, jak skończysz drugą klasę i będziesz miała dobre stopnie, to zapiszemy cię do harcerstwa – pocieszała ją matka.
Pomogło. Podekscytowana wizją harcerstwa Karolina postanowiła zaczekać, obiecując sobie z góry przykładanie się do lekcji.
Szybko okazało się, że nauki nie było mało. Oprócz języka polskiego obowiązkowo trzeba było uczyć się języka ruskiego, czyli ukraińskiego, i to godzinę dziennie. Karolina była już osłuchana z tym językiem, bo Ukraińcy, którzy przychodzili do pomocy w gospodarstwie rodziców, nigdy nie rozmawiali po polsku. Mówili tylko w swoim języku. Brat miał jeszcze trudniej, bo musiał już przyswoić sobie pisanie cyrylicą po ukraińsku. Zdarzało się, że odrabiając lekcje, męczył się nad wypracowaniem w cyrylicy i ciągle pytał mamę o pisownię.
– Jak to słowo napisać po ukraińsku?
– Nie wiem, synku.
– No to napiszę po polsku, nauczyciel poprawi.
Nie zawsze rodzice mieli czas i siłę przesiadywać z dziećmi nad lekcjami. Gospodarstwo w dalszym ciągu się rozwijało, wciąż były wielkie plany rozbudowy. Mama pracowała bardzo ciężko, pomagając przy obrządku zwierząt czy uprawie roli. Tata również każdą chwilę spędzał w polu i przy wznoszeniu nowych funkcjonalnych budynków gospodarczych, ale czasem bywał też poza domem. Pomagał wtedy właścicielce ziemskiej Marii Brykczyńskiej, bo w majątku było czym zarządzać, a sama nie dawała sobie rady. Prowadziła przedsiębiorstwo, w którym wyrabiano produkty z mleka – sery i masło. Przechowywano je w specjalnych chłodniach, po czym kierowca zawoził je do sprzedaży w Przemyślu. Odkąd Franciszek Mariampolski kupił od niej ziemię, poznała go od najlepszej strony i często prosiła o pomoc. Doradzał jej i sugerował różne rozwiązania, a ona wiedziała, że w kwestii zarządzania majątkiem może na nim polegać. Robił to z dobroci serca.
Maria Brykczyńska miała uroczy biały dworek, do którego prowadziła aleja wysadzana starymi drzewami. Największą ozdobą posiadłości był wielki, biały i bardzo łagodny pies. Całymi godzinami wylegiwał się na schodach domu, a czasem spacerował leniwie po parku, jakby wypełniał misję stróżowania. Zdarzało się, że ojciec zabierał Karolinę ze sobą do pracy i wtedy, ku uciesze dziewczynki, sadzał dziecko na psie jak na koniu i maszerowali dumnie aleją starych dębów i róż. Pies też miał z tego dużo uciechy, bo uwielbiał dzieci, które rzadko tu zaglądały.
Przez pierwsze dwie klasy szkoły powszechnej Karolina miała jedną nauczycielkę do wszystkich przedmiotów. Poza językami polskim i ruskim w programie nauczania były takie przedmioty, jak: religia, przyroda, zajęcia praktyczne, śpiew, ćwiczenia cielesne i robótki kobiece. Wychowawczyni, chociaż z wykształcenia była lekarzem, podobnie zresztą jak jej mąż, miała bardzo dobre podejście do dzieci i wszechstronną wiedzę, której przekazywanie przychodziło jej z łatwością. Uczniowie ją uwielbiali i szanowali. Była osobą życzliwą i cierpliwą. Ale pewnego razu wydarzyła się wielka tragedia. Troje dzieci zmarło na szkarlatynę. Wśród tych dzieci był malutki brat Karoliny, Czesio, a także najmłodszy syn cioci od strony taty oraz córeczka ukochanej nauczycielki. Rozpacz była ogromna. Trzy rodzinne tragedie w jednym czasie. Mama Rozalia bardzo przeżywała utratę drugiego już synka. A rodzice lekarze wyrzucali sobie, że nie byli w stanie pomóc nawet swojemu dziecku. Nie wynaleziono jeszcze wówczas antybiotyków, szanse na ratowanie chorych były więc znikome. Nauczycielka przez miesiąc nie przychodziła do pracy. A po powrocie nie była już taka jak dawniej. Nie śmiała się razem z uczniami, nie słuchała wesołych opowieści, tylko błądziła gdzieś daleko myślami, wpatrując się z uporem w okno.
Mijały miesiące, zima otulała Stanisławów białym zmrożonym śniegiem, nadchodził koniec roku. Najbardziej na świecie Karolina uwielbiała święta Bożego Narodzenia. Tata przynosił najładniejszą choinkę z lasu, którą razem ubierali w piękne, oryginalne ozdoby. Niektóre z nich robiła jeszcze babcia Ania, mama Franciszka, były to śliczne zabaweczki z kolorowych papierków, koralików i słomek. Ale nie tylko to było powodem niecierpliwego wyczekiwania świąt przez dziewczynkę. Mogła też spotkać się wtedy ze wszystkimi ciotkami, a one nigdy nie zapominały o powiększeniu cudownego zbioru Karoliny, na który składały się malutkie buteleczki po perfumach. Każda z cioć pamiętała, że gdy skończą jej się perfumy we flakoniku, to w żadnym razie nie wolno wyrzucić takiej buteleczki, tylko należy ją zachować do spotkania z małą Karolinką. Wiedziały, że tym sprawią dziewczynce największą przyjemność. Tą metodą kolekcja Karoliny po każdych świętach Bożego Narodzenia rozrastała się o co najmniej kilka różnokolorowych szklanych drobiazgów. A bożonarodzeniowe święta w rodzinie Mariampolskich trwały cały miesiąc. Powodem tego było małżeństwo dwóch rodzonych sióstr Franciszka z Ukraińcami, którzy Swiatyj Weczir, czyli Wigilię, obchodzili dopiero w styczniu.
Wszystkie święta i uroczystości odbywały się w Stanisławowie tłumnie i widowiskowo. Przynajmniej tak były widziane oczami dziecka. Na uroczystości Bożego Ciała chodziło się najczęściej do kościoła parafialnego, zwanego farą. Było wojsko, orkiestra, wszystko prezentowało się dostojnie i poważnie. Podczas procesji układano różnobarwne dywany kwiatowe. A w obchodach rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja brali udział chyba wszyscy Polacy z województwa. Uroczystość zaczynała się mszą świętą, a kończyła piękną defiladą wojskową z udziałem piechoty i ułanów, a nawet artylerii konnej. Bo Stanisławów był miastem garnizonowym. Nie brakło tam również harcerzy z drużyny miasta, godnie pełniących służbę reprezentacyjną.
Karolina skończyła drugą klasę szkoły powszechnej i nie mogła doczekać się, kiedy zgodnie z przyrzeczeniem rodziców i oczywiście w ślad za bratem będzie mogła wstąpić do gromady zuchów. Pamiętała obchody sprzed dwóch lat, przygotowane z wielką pompą z okazji 25-lecia powstania polskiego harcerstwa w Stanisławowie. Marzyła wtedy o wzięciu udziału w jakiejkolwiek defiladzie, żeby tylko móc wystąpić w harcerskim mundurku. Zbiórki zuchowe, na które uczęszczały starsze koleżanki Karoliny i dumnie o nich opowiadały, odbywały się raz w tygodniu po lekcjach i trwały przeważnie dwie godziny. Udział w nich sprawiał, że dziecko czuło się dowartościowane, ważne. Na zbiórkach poszerzało się zawsze wiadomości i zdobywało nowe umiejętności. Taka była zasada. Zuchy uwielbiały te spotkania, ponieważ często była to po prostu świetna zabawa. Dzieci dostawały zadania, musiały odgrywać różne role. Bawiły się w szpital, sklep, straż pożarną, badaczy nowej planety. W taki sposób łatwiej przyswajały sobie wiedzę i zdobywały przygotowanie do życia.
Był już rok 1939, wydarzenia w kolejnych miesiącach coraz bardziej zakłócały spokojne życie mieszkańców Stanisławowa. Nad miastem zbierały się czarne chmury. Rozpoczęto przygotowania do wojny. Postawiono obronę przeciwlotniczą w stan pełnej gotowości. Głównymi sprawcami nadchodzącej wielkiej burzy miały być dwa znaczące kraje, Niemcy oraz Rosja sowiecka. 23 sierpnia minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop oraz premier rządu ZSRS Wiaczesław Mołotow podpisali w Moskwie niemiecko-sowiecki pakt o nieagresji. Do paktu został dołączony tajny protokół, który dzielił terytorium Polski między dwóch zaborców. Pakt ten między innymi umożliwiał Hitlerowi atak na Polskę, jak również napaść ZSRS na Polaków. W pierwszych dniach września ogłoszono alarmy. Rozpoczęła się niemiecka agresja na Polskę. Nad Stanisławowem pojawiły się niemieckie samoloty. Zbombardowano sportowe lotnisko na Dąbrowie, a w następnych dniach kolejne strategiczne cele. Karolina za kilkanaście dni kończyła dziesięć lat. Widziała, że coś złego zakłóca domową harmonię. Wyczuwała wzrastający niepokój rodziców. Przychodzili sąsiedzi i dorośli złowieszczo szeptali coś między sobą. 17 września na tereny wschodnie II Rzeczypospolitej napadł Związek Sowiecki. Do Stanisławowa wkroczyli Sowieci, a z nimi NKWD. Zaczęły się aresztowania i rozstrzeliwania Polaków, których uważano za wrogów bolszewizmu, postępowała także powolna dewastacja miasta. Wszędzie snuły się warkocze dymu palonych domostw. Dworzec kolejowy razem z całą ulicą obstawiono patrolami. Nie wolno było się tam zbliżać. NKWD stało się postrachem wszystkich mieszkańców.
We wrześniu na ulicach Stanisławowa zaroiło się od sowieckich żołnierzy. Przejeżdżali ciężarówkami przez kolejne wsie i przeczesywali napotkane gospodarstwa. Na wieść o sowieckim najeździe rozdzwoniły się dzwony wszystkich cerkwi. To Ukraińcy wylegli procesją na drogę i witali dawno oczekiwanych Sowietów. Polaków ogarnął strach. Poczuli, że w tej sytuacji Polska będzie skończona.
Kilka dni później, 29 września, w Moskwie ponownie podpisano pakt, tym razem o granicy oraz przyjaźni między Związkiem Sowieckim a III Rzeszą. W rzeczywistości był to czwarty rozbiór Polski. Sprzymierzone kraje wykreśliły Polskę z mapy świata. Do układu dołączono tajne akta, w których wyrażono zgodę na wymianę ludności, a także zawarto porozumienie w sprawie zwalczania polskich ruchów niepodległościowych. Zaraz po zawarciu paktu władze sowieckie rozpoczęły umacnianie swojego panowania. Natychmiast zaczęto przygotowywać wybory, a obszar wschodniej Polski podzielono na tak zwaną Ukrainę Zachodnią i Białoruś Zachodnią. Rozpoczął się ogromny zalew sowieckiej propagandy. Portrety przywódców Rosji, między innymi Lenina i Stalina, zawisły na wszystkich głównych budynkach w Stanisławowie. Dokonywano szczegółowego spisu ludności i jej dobytku. W październiku odbyły się wybory, w których Polacy pod przymusem szli głosować za przyłączeniem części terytorium Polski do ZSRS. Naród polski był już bez jakiejkolwiek własnej władzy. Prezydenta Rzeczypospolitej, profesora Ignacego Mościckiego, nie było już od 17 września w kraju. Żeby uniknąć niewoli, głowa państwa wraz z częścią rządu, zabierając insygnia, opuściła Warszawę i skierowała się na południe. W wyniku przesunięcia granic obszar Polski został zmniejszony o ponad 76 tysięcy kilometrów kwadratowych. Z tak wielkiego polskiego terytorium postanowiono rozpocząć eliminowanie wszystkiego co polskie, zagarniając jednocześnie ogromne zapasy i dobra państwowe wartości wielu miliardów złotych. Rabowanie i wywożenie dóbr narodowych Polski było wstępnym etapem sowieckiej okupacji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki