Prospekt niepodległości - Robert Foks - ebook

Prospekt niepodległości ebook

Robert Foks

4,7
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Białoruś. Masowe protesty społeczne doprowadziły do zakończenia autorytarnych rządów i rozpisania przedterminowych wyborów. Nowy prezydent Andriej Władymirowicz Bażanau podejmuje historyczną decyzję - chce uniezależnić kraj od Rosji. Rozpoczyna się gra, w której stawką jest wolność… i ludzkie życie.

Pułkownik kontrwywiadu ABW Adam Chryń wpada na trop wysoko uplasowanego rosyjskiego agenta. Nie przypuszcza, że przyjdzie mu się zmierzyć z najbardziej strzeżoną tajemnicą Kremla. Mińsk, Moskwę i Warszawę połączy intryga, w którą trudno będzie komukolwiek uwierzyć. Czy da się pokonać jeden z najpotężniejszych wywiadów świata?

Co wydarzy się w dzień polskiego Święta Niepodległości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 938

Oceny
4,7 (60 ocen)
41
18
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajek1_ee

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. polecam
00
zoniutek

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę ciężko sie oderwac.
00
Jaro1967

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita!
00
miromiro110

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi Seversky
00



ROBERT FOKS

Prospekt niepodległości

 

 

© 2021 Robert Foks

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Agnieszka Pietrzak

Korekta: Word_Factor

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: HEVI

 

ISBN 978-83-65904-85-0

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Ro­sja­nie chcie­li za­bić pre­mie­ra Czar­no­gó­ry? Re­we­la­cje ga­ze­ty „Da­ily Te­le­graph”

Ro­sja pró­bo­wa­ła w 2016 roku zor­ga­ni­zo­wać za­mach na ów­cze­sne­go pre­mie­ra Czar­no­gó­ry Milo Dju­ka­no­vi­cia – twier­dzi bry­tyj­ski dzien­nik „Da­ily Te­le­graph”. Mia­ła to być pró­ba de­sta­bi­li­za­cji kra­ju i za­po­bie­że­nia jego przy­łącze­niu do NATO. We­dług ga­ze­ty za­mach uda­ło się uda­rem­nić w ostat­niej chwi­li – w po­ło­wie pa­ździer­ni­ka 2016 roku. Ano­ni­mo­we źró­dła ga­ze­ty w rządzie bry­tyj­skim twier­dzą, że atak mu­siał zo­stać za­twier­dzo­ny na naj­wy­ższym szcze­blu ro­syj­skich władz. „Da­ily Te­le­graph” roz­ma­wiał też z Pre­dra­giem Bo­ško­vi­ciem, mi­ni­strem obro­ny Czar­no­gó­ry, któ­ry mó­wił, że za­mach był „sfi­nan­so­wa­ny i zor­ga­ni­zo­wa­ny przez ro­syj­ski wy­wiad sprzy­mie­rzo­ny z lo­kal­ny­mi ra­dy­ka­ła­mi”. Dwaj ro­syj­scy ofi­ce­ro­wie wy­wia­du mie­li mie­si­ąca­mi przy­go­to­wy­wać się do ak­cji…

TVP INFO, 19.02.2017

Za­słon – eli­ta elit ro­syj­skich słu­żb spe­cjal­nych

Ope­ra­to­rzy Za­sło­nu są wy­sy­ła­ni je­dy­nie do naj­trud­niej­szych za­dań, wy­ma­ga­jących nie­sztam­po­we­go i mało ofi­cjal­ne­go roz­wi­ąza­nia. Skry­ta jed­nost­ka dzia­ła w ra­mach SWR, czy­li ro­syj­skiej Słu­żby Wy­wia­du Za­gra­nicz­ne­go, wy­wo­dzącej się z Pierw­sze­go Za­rządu Głów­ne­go ra­dziec­kie­go KGB. Od­dział ko­man­do­sów mia­no utwo­rzyć w 1998 roku i usta­lić jego li­czeb­no­ść na oko­ło 300 ope­ra­to­rów. Głów­ne za­da­nia Za­sło­nu to taj­ne ope­ra­cje za­gra­nicz­ne – od ochro­ny am­ba­sad i dy­plo­ma­tów, przez od­bi­ja­nie za­kład­ni­ków, po eg­ze­ku­cje. Człon­ko­wie od­dzia­łu mają być wy­po­sa­że­ni i wy­szko­le­ni ade­kwat­nie do swo­je­go eli­tar­ne­go sta­tu­su. Często mają też dzia­łać w stro­jach cy­wil­nych…

TVN24, 20.05.2013

Kreml zbyt bli­sko Bel­we­de­ru, MON, MSZ i KPRM

Me­dia opi­su­ją już nie tyl­ko nad­bu­dów­ki na am­ba­sa­dach USA na świe­cie, któ­re słu­żą do pro­wa­dze­nia wy­wia­du elek­tro­nicz­ne­go. Jak wy­ni­ka z na­szych in­for­ma­cji, sprzęt do na­słu­chu ma rów­nież am­ba­sa­da ro­syj­ska w War­sza­wie. Ro­sja­nie są w sta­nie prze­chwy­ty­wać wszyst­kie roz­mo­wy te­le­fo­nicz­ne w od­le­gło­ści ki­lo­me­tra od swo­jej am­ba­sa­dy. W ob­sza­rze tym znaj­du­ją się klu­czo­we pol­skie urzędy – MSZ, MON, CBA, Kan­ce­la­ria Pre­mie­ra i Bel­we­der…

„Dzien­nik Ga­ze­ta Praw­na”, 21.11.2013

Spe­cjal­ne te­le­fo­ny szy­fru­jące roz­mo­wy

Sieć Łącz­no­ści Rządo­wej – to ofi­cjal­na na­zwa sys­te­mu. ABW wy­da­je naj­wa­żniej­szym oso­bom w pa­ństwie te­le­fo­ny po­zwa­la­jące na pro­wa­dze­nie roz­mów, któ­rych nie da się pod­słu­chi­wać. Do­stęp do tej spe­cy­ficz­nej sie­ci mają 33 gru­py osób w Pol­sce, w tym człon­ko­wie Rady Mi­ni­strów, pre­zy­dent, pre­mier, sze­fo­wie słu­żb czy po­li­cji. Te­le­fo­ny, któ­rych uży­wa­ją VIP-y, nie ró­żnią się wy­glądem od prze­ci­ęt­nych apa­ra­tów do­stęp­nych na ryn­ku. Po­łącze­nia ob­słu­gu­je Po­lkom­tel, jed­nak je­śli roz­mo­wa jest szy­fro­wa­na, to od­po­wia­da za to Cen­tra­la Te­le­fo­nii Nie­jaw­nej pro­wa­dzo­na przez ABW. Poza naj­wy­ższy­mi wła­dza­mi i ABW nikt nie wie, gdzie się ona znaj­du­je…

„Ga­ze­ta Wy­bor­cza”, 25.05.2011

Sa­mo­bój­stwo? Wy­pa­dek?

W pod­war­szaw­skich Ząb­kach zna­le­zio­no cia­ło wa­żne­go ofi­ce­ra z Biu­ra Ochro­ny Rządu. Pro­ku­ra­tu­ra bie­rze pod uwa­gę nie­szczęśli­wy wy­pa­dek albo sa­mo­bój­stwo. Ko­le­dzy zma­rłe­go nie wie­rzą jed­nak w tę dru­gą wer­sję. We­dług wstęp­nych usta­leń śled­czych za­bój­stwo nie wcho­dzi w grę. Miesz­ka­nie mia­ło być za­mkni­ęte od we­wnątrz. Zda­niem eks­per­ta drzwi bal­ko­no­we były uchy­lo­ne, ale nikt nimi nie wcho­dził…

TVN War­sza­wa, 13.08.2014

Ro­syj­ski dron la­tał nad sie­dzi­bą rządu

War­szaw­skie słu­żby mun­du­ro­we za­trzy­ma­ły oby­wa­te­la Ro­sji, któ­ry ste­ro­wał dro­nem la­ta­jącym nad sie­dzi­bą Rady Mi­ni­strów. Do in­cy­den­tu do­szło oko­ło go­dzi­ny dzie­wi­ątej rano. Mężczy­zna zo­stał za­trzy­ma­ny, a dron uniesz­ko­dli­wio­ny. Ro­sja­nin usły­szy za­rzu­ty zwi­ąza­ne z na­ru­sze­niem pra­wa lot­ni­cze­go w Pol­sce…

TVP INFO, 26.09.2016

 

Naj­pow­szech­niej­szym i naj­sku­tecz­niej­szym na­rzędziem pra­cy

słu­żb wy­wia­dow­czych jest kłam­stwo.

 

Kłam­stwo jest sku­tecz­ne, je­śli 98% jego tre­ści jest praw­dą,

a je­dy­nie 2% nie­praw­dą.

 

Tyl­ko nie­licz­ni po­tra­fią sto­so­wać po­wy­ższą za­sa­dę w prak­ty­ce.

 

 

Rod

W mi­to­lo­gii sło­wia­ńskiej bóg losu i prze­zna­cze­nia,

opie­kun spo­łecz­no­ści ple­mien­nej.

 

 

 

Przez wzgląd na bez­pie­cze­ństwo pa­ństwa oraz ko­niecz­no­ść za­cho­wa­nia po­uf­no­ści nie­któ­re na­zwy cha­rak­te­ry­zu­jące struk­tu­ry pol­skich słu­żb spe­cjal­nych oraz funk­cje ich pra­cow­ni­ków zo­sta­ły zmie­nio­ne.

Prolog

2 sierp­nia 1995 r.

Nad małą wsią o wdzi­ęcz­nej na­zwie Glin­sko Vre­lo, po­ło­żo­ną kil­ka ki­lo­me­trów na pó­łnoc­ny wschód od chor­wac­kie­go mia­sta Slunj, po­wo­li wsta­wał dzień. Po­ran­ne sierp­nio­we sło­ńce pra­ży­ło już tak moc­no, jak­by chcia­ło mo­żli­wie naj­szyb­ciej od­pa­ro­wać rosę, któ­rą iskrzy­ły się oko­licz­ne łąki. Po­bli­ski las rzu­cał ta­jem­ni­cze cie­nie. Osa­da, li­cząca za­le­d­wie kil­ka­na­ście za­bu­do­wań, była wy­lud­nio­na. Miesz­ka­ńcy opu­ści­li ją kil­ka dni temu ze stra­chu przed woj­ną, któ­rą mia­ła nie­ba­wem przy­nie­ść chor­wac­ka ar­mia.

Pod­po­rucz­nik Adam Chryń, odzia­ny w cy­wil­ne ubra­nie upo­dab­nia­jące go do miej­sco­we­go rol­ni­ka, stał na środ­ku wsi. Przez pra­we ra­mię miał prze­wie­szo­ną małą spor­to­wą tor­bę z ciem­ne­go ma­te­ria­łu, któ­ra zu­pe­łnie nie pa­so­wa­ła do jego chłop­skie­go stro­ju. Ostro­żnie roz­glądał się wo­kół. Świa­do­mo­ść, że ze skra­ju nie­da­le­kie­go lasu ob­ser­wu­je go dwóch ko­man­do­sów z go­to­wy­mi do strza­łu ka­ra­bi­na­mi snaj­per­ski­mi, stłu­mi­ła na chwi­lę kie­łku­jący w nim strach. Uno­sząca się w rze­śkim po­wie­trzu mie­sza­ni­na za­pa­chów drzew owo­co­wych oraz za­le­ga­jąca ci­sza spra­wi­ły, że pod­dał się uro­ko­wi chwi­li. Dzi­ęki lek­kim po­dmu­chom cie­płe­go wia­tru nie od­czu­wał chło­du po­ran­ka. Gdy­by tyl­ko mógł, przedłu­ża­łby ten mo­ment w nie­sko­ńczo­no­ść. Zmo­bi­li­zo­wał się jed­nak i zdwo­ił czuj­no­ść. Zda­wał so­bie do­sko­na­le spra­wę, że mo­ment nie­uwa­gi i bra­ku roz­sąd­ku może mieć nie­wy­obra­żal­ne kon­se­kwen­cje.

W osa­dzie umó­wił się na spo­tka­nie ze swo­im in­for­ma­to­rem, któ­re­go uda­ło mu się zwer­bo­wać kil­ka ty­go­dni temu w Slun­ju. Pi­ja­ny serb­ski ofi­cer po­trącił sa­mo­cho­dem dziec­ko i zo­sta­łby za­pew­ne zlin­czo­wa­ny przez tłum, gdy­by nie pol­ski pa­trol. Żo­łnie­rze za­bra­li go na po­ste­ru­nek, gdzie Chryń mu­siał go prze­słu­chać. Aresz­to­wa­ny mio­tał się i wul­gar­nie wy­gra­żał wszyst­kim i wszyst­kie­mu. Z tych wrza­sków mo­żna było jed­nak wy­wnio­sko­wać, że aresz­to­wa­ny jest ofi­ce­rem serb­skie­go wy­wia­du woj­sko­we­go. Pod­po­rucz­nik włączył dyk­ta­fon, po­zwo­lił mu po­krzy­czeć, a po­tem ka­zał go za­mknąć pod stra­żą w osob­nym po­miesz­cze­niu. Na dru­gi dzień trze­źwe­mu już, choć jesz­cze ska­co­wa­ne­mu wi­ęźnio­wi od­two­rzył na­gra­nie, a na­stęp­nie zło­żył pro­po­zy­cję wspó­łpra­cy z pol­ski­mi Woj­sko­wy­mi Słu­żba­mi In­for­ma­cyj­ny­mi. Do ofer­ty do­rzu­cił jesz­cze od­po­wied­nią ilo­ść ame­ry­ka­ńskich do­la­rów i ten ar­gu­ment osta­tecz­nie po­mó­gł Ser­bo­wi pod­jąć wła­ści­wą de­cy­zję. W taki spo­sób Chryń, po­cząt­ku­jący ofi­cer pol­skie­go wy­wia­du woj­sko­we­go, zwer­bo­wał swo­je­go pierw­sze­go agen­ta.

In­for­ma­tor miał na nie­go cze­kać w drew­nia­nej szo­pie przy wschod­nim kra­ńcu wsi. Wcze­śniej­sze spo­tka­nia mia­ły miej­sce za­wsze w Slun­ju. Tym ra­zem Serb za­żądał, aby roz­mo­wa od­by­ła się na od­lu­dziu – mo­ty­wu­jąc to względa­mi bez­pie­cze­ństwa. Pod­po­rucz­nik przy­stał na tę nie­co­dzien­ną lo­ka­li­za­cję. Woj­ska serb­skie szy­ko­wa­ły się do od­par­cia nie­uchron­nej ofen­sy­wy ar­mii chor­wac­kiej i w zwi­ąz­ku z tym serb­ski kontr­wy­wiad wszędzie tro­pił dzia­łal­no­ść wy­wia­du prze­ciw­ni­ka. Zresz­tą Chryń, chcąc nie chcąc, mu­siał za­ak­cep­to­wać wa­run­ki agen­ta. Pol­skie do­wódz­two zo­sta­ło po­pro­szo­ne przez Ame­ry­ka­nów o prze­ka­zy­wa­nie wszel­kich in­for­ma­cji wy­wia­dow­czych Chor­wa­tom, któ­rym po­ta­jem­nie sprzy­ja­li. Na­tio­nal Ima­ge­ry and Map­ping Agen­cy – jed­na z agen­cji ame­ry­ka­ńskie­go wy­wia­du woj­sko­we­go – re­gu­lar­nie do­star­cza­ła stro­nie chor­wac­kiej zdjęcia z roz­po­zna­nia sa­te­li­tar­ne­go i lot­ni­cze­go. Słu­żby Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie dys­po­no­wa­ły jed­nak na serb­skim te­ry­to­rium efek­tyw­ny­mi siat­ka­mi wy­wia­dow­czy­mi; nie uda­ło im się ta­kże zwer­bo­wać do­brych, sa­mo­dziel­nych agen­tów. Te­raz, gdy Pol­ska sta­ra­ła się o człon­ko­stwo w NATO, tego typu pre­zen­ty dla przy­szłe­go głów­ne­go so­jusz­ni­ka bar­dzo się li­czy­ły. Dla­te­go też fakt po­sia­da­nia przez Chry­nia agen­ta w struk­tu­rach serb­skie­go wy­wia­du wzbu­dził za­in­te­re­so­wa­nie sa­me­go głów­no­do­wo­dzące­go Pol­skim Kon­tyn­gen­tem Woj­sko­wym, któ­ry sta­cjo­no­wał w Ju­go­sła­wii w ra­mach UNPRO­FOR-u – sił ochron­nych ONZ. Ko­le­dzy za­zdro­ści­li Ada­mo­wi; zło­śli­wie żar­to­wa­li, że do Pol­ski będzie wra­cał „sa­lon­ką” – eks­klu­zyw­nym miesz­kal­nym wa­go­nem ko­le­jo­wym. Mło­de­go ofi­ce­ra to wszyst­ko no­bi­li­to­wa­ło, ale za to te­raz mu­siał udo­wod­nić, że WSI to kwiat ar­mii, a on jest jed­nym z jego naj­cen­niej­szych oka­zów.

Szo­pa sta­ła w pew­nym od­da­le­niu od in­nych za­bu­do­wań. Jej bry­ła nie pa­so­wa­ła do oto­cze­nia, jak­by zbu­do­wa­no ją w tej wsi wbrew jej miesz­ka­ńcom. To wra­że­nie spo­tęgo­wa­ło w Ada­mie ów nie­uza­sad­nio­ny lęk, któ­ry spra­wia, że czło­wiek czu­je się bar­dzo sa­mot­nie. Ofi­cer wol­nym kro­kiem pod­sze­dł do drzwi szo­py zbi­tych z wie­ko­wych, zmur­sza­łych de­sek. Gdy za­czął je otwie­rać, ci­chy jęk za­rdze­wia­łych za­wia­sów bru­tal­nie prze­rwał siel­ską ci­szę. Smu­ga dzien­ne­go świa­tła wpa­dła do wnętrza, uka­zu­jąc ludz­ką po­stać sie­dzącą na ja­ki­mś zy­dlu. Chryń roz­po­znał agen­ta. Wsze­dł do środ­ka, ro­zej­rzał się do­oko­ła i gdy stwier­dził, że ten jest sam, pod­sze­dł i przy­wi­tał się, bez sło­wa po­da­jąc mu rękę. Sia­dł na dru­gim, wol­nym zy­dlu i na­dal nie za­mie­nia­jąc z in­for­ma­to­rem ani sło­wa, si­ęgnął do tor­by, któ­rą miał ze sobą. Serb bacz­nie ob­ser­wo­wał jego ru­chy. Po­lak wy­jął naj­pierw dwa pla­sti­ko­we kub­ki, a na­stęp­nie pó­łli­tro­wą bu­tel­kę pol­skiej żu­brów­ki. Twarz agen­ta roz­ja­śnił sze­ro­ki uśmiech. Uwiel­biał wód­kę z traw­ki, jak ją na­zy­wał. Chryń wie­dział, co robi – al­ko­hol uła­twiał po­ro­zu­mie­nie. Zresz­tą nie zno­sił miej­sco­wej wód­ki, dla­te­go na spo­tka­nia z in­for­ma­to­rem za­wsze przy­no­sił pol­skie wy­ro­by spi­ry­tu­so­we, w któ­re przed­si­ębior­czy kwa­ter­mi­strzo­wie so­bie tyl­ko zna­ny­mi spo­so­ba­mi za­opa­try­wa­li wszyst­kie ar­mie i po­li­cje wcho­dzące w skład UNPRO­FOR-u. Pod­po­rucz­nik na­lał po pół kub­ka. Wy­pi­li. Po­ran­na pora jak­by zwi­ęk­szy­ła moc al­ko­ho­lu. Serb się za­krztu­sił. Nie mie­li czym za­kąsić.

– Nie ba­łeś się przy­jść – po­wie­dział po ro­syj­sku agent. – To ozna­cza, że albo mi ufasz, albo bar­dzo po­trze­bu­jesz in­for­ma­cji. Za­kła­dam, że mi nie ufasz, więc chcesz in­for­ma­cji. – Uśmiech­nął się.

Chryń wie­dział, o co cho­dzi. Serb za­wsze się tak uśmie­chał, gdy my­ślał o pie­ni­ądzach.

– Je­stem do­brze przy­go­to­wa­ny do roz­mo­wy. – Pol­ski ofi­cer dał do zro­zu­mie­nia, że do­sko­na­le wie, co dzie­je się w gło­wie agen­ta. Ta­kże mó­wił po ro­syj­sku, cho­ciaż sła­bo.

Si­ęgnął po bu­tel­kę i na­lał dru­gi raz, zno­wu po pół kub­ka. Tym ra­zem wód­ka wy­da­ła się ła­god­niej­sza. Cie­pło roz­la­ło im się w pier­siach, a w no­gach po­czu­li przy­jem­ną oci­ęża­ło­ść, jak­by krew na­bra­ła kon­sy­sten­cji oło­wiu.

***

Chryń wra­cał ze spo­tka­nia bar­dzo za­do­wo­lo­ny. Uzy­skał wie­le war­to­ścio­wych in­for­ma­cji. Agent był nad wy­raz do­brze przy­go­to­wa­ny. Naj­wa­żniej­szą wia­do­mo­ścią było to, że serb­ski wy­wiad pra­wie nie orien­to­wał się w roz­lo­ko­wa­niu wojsk chor­wac­kich, wsku­tek cze­go do­wódz­two serb­skiej ar­mii mia­ło bar­dzo mgli­ste po­jęcie o mo­żli­wych kie­run­kach na­tar­cia. Ta­kże naj­now­sze dane o uzbro­je­niu Ser­bów oraz kło­po­tach z za­opa­trze­niem świad­czy­ły, że Chor­wa­ci mu­szą wy­grać tę woj­nę. To były cen­ne wie­ści, a po­sła­ńców, któ­rzy przy­no­szą do­bre wia­do­mo­ści, za­wsze się do­ce­nia – pod­po­rucz­nik uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem sam do sie­bie.

Znaj­do­wał się już na obrze­żu wsi, na dro­dze pro­wa­dzącej do lasu, gdy przy­po­mniał so­bie, że musi prze­wie­sić spor­to­wą tor­bę na lewe ra­mię. Był to znak bez­pie­cze­ństwa dla ocze­ku­jących go ko­man­do­sów. Prze­ka­zy­wał wia­do­mo­ść, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, a on nie dzia­ła pod przy­mu­sem. Wpa­try­wał się w miej­sce, gdzie po­win­ni znaj­do­wać się ubez­pie­cza­jący go żo­łnie­rze. Ni­cze­go nie za­uwa­żył. „Za­wo­dow­cy – po­my­ślał z uzna­niem – po­tra­fią się tak scho­wać i za­ma­sko­wać, że do­pó­ki któ­re­goś nie na­dep­nę, to nie będę wie­dział, gdzie są”. Pod­sze­dł do ścia­ny lasu, po­roz­glądał się. Ni­ko­go nie było. Wsze­dł mi­ędzy drze­wa. Po­czuł za­pach ko­ja­rzący mu się z grzy­bo­bra­niem, na któ­re je­ździł ka­żdej je­sie­ni z ro­dzi­ca­mi.

– Nie­złe­go miał pan cy­ko­ra, po­rucz­ni­ku. – Głos jed­ne­go z ko­man­do­sów, w któ­rym brzmia­ła nuta sa­tys­fak­cji, przy­wo­łał Chry­nia do po­rząd­ku.

Obaj ubez­pie­cza­jący go żo­łnie­rze po­ja­wi­li się na­gle, nie wia­do­mo skąd.

– O czym wy, do cho­le­ry, mó­wi­cie, plu­to­no­wy? – Adam się na­stro­szył. Nie lu­bił, jak „li­nio­wi” żo­łnie­rze udo­wad­nia­li mu, że tak na­praw­dę jest ofi­ce­rem pra­cu­jącym za biur­kiem.

– Sze­dł pan do wsi w taki spo­sób, jak­by brał pan udział w za­ba­wie w cho­wa­ne­go. – Plu­to­no­wy wy­szcze­rzył zęby w iro­nicz­nym uśmie­chu. Po chwi­li jed­nak do­dał po­jed­naw­czo: – Za­wsze tak jest na nie­zna­nym te­re­nie.

– Idzie­my do wo­zów i je­dzie­my na śnia­da­nie – pod­po­rucz­nik uci­ął nie­wy­god­ny dla nie­go te­mat. – Dzi­ęki za opie­kę. Po po­łud­niu za­pra­szam na wód­kę.

Ko­man­do­si spoj­rze­li na nie­go z uzna­niem. Nie lu­bi­li zbyt­nio ofi­ce­rów ze swo­jej kom­pa­nii. Pra­wie ka­żdy da­wał im do zro­zu­mie­nia, że są co naj­wy­żej dwu­no­żnym mi­ęsem ar­mat­nim.

Szli przez pi­ęk­ny, do­rod­ny las. Ze względów bez­pie­cze­ństwa nie ko­rzy­sta­li z dro­gi, któ­ra przy­wio­dła­by ich do celu o wie­le szyb­ciej. Chryń stwier­dził, że jego to­wa­rzy­sze po­ru­sza­ją się bez­sze­lest­nie. Spraw­nie omi­ja­li su­che ga­łęzie, któ­rych na­dep­ni­ęcie skut­ko­wa­ło trza­skiem brzmi­ącym w le­sie jak wy­strzał. Spo­strze­gł, że źró­dłem ha­ła­su był wy­łącz­nie on sam. Pró­bo­wał iść jak tam­ci. Nie wy­trwał jed­nak dłu­go, może ja­kieś dwie­ście me­trów – szyb­ko się zmęczył i spo­cił po­mi­mo pa­nu­jące­go w le­sie chło­du. Pod­ofi­ce­ro­wie nie zwra­ca­li jed­nak na to uwa­gi. Za­pro­sze­nie na li­ba­cję po­trak­to­wa­li jak „pakt o nie­agre­sji”. Zresz­tą nie spie­szy­li się zbyt­nio. Wszy­scy trzej mil­cze­li. Prze­nie­śli się my­śla­mi do Pol­ski, do ro­dzin. Może spra­wił to las, taki sam jak w kra­ju, a może spo­kój pa­nu­jący do­oko­ła, da­le­ki od woj­ny.

Do ocze­ku­jące­go ich na przy­dro­żnej le­śnej po­la­nie ma­łe­go od­dzia­łu mie­li jesz­cze oko­ło trzech ki­lo­me­trów. Do­wódz­two po­trak­to­wa­ło ak­cję nie­zmier­nie po­wa­żnie. W skład pa­tro­lu wcho­dzi­ły gąsie­ni­co­wy bo­jo­wy wóz pie­cho­ty z dzia­łkiem 73 mi­li­me­try oraz opan­ce­rzo­ny sa­mo­chód roz­po­znaw­czy BRDM-2. W za­sa­dzie był to zmo­to­ry­zo­wa­ny bo­jo­wy od­dział zwia­dow­czy. Przed ak­cją za­ło­żo­no, że w ra­zie za­gro­że­nia wspar­cie po­win­no móc szyb­ko do­trzeć do wio­ski oraz mieć mo­żli­wo­ść uzy­ska­nia prze­wa­gi ognio­wo-bo­jo­wej w ewen­tu­al­nej po­tycz­ce.

Po oko­ło pó­łgo­dzi­nie drze­wa za­częły się lek­ko prze­rze­dzać. Mężczy­źni zbli­ża­li się do po­la­ny. Nie wi­dzie­li jesz­cze kon­tu­rów po­jaz­dów. Praw­do­po­dob­nie, zgod­nie z roz­ka­za­mi, były za­ma­sko­wa­ne. Nic nie prze­ry­wa­ło ci­szy. Ko­man­dos idący przo­dem na­gle się od­wró­cił i uśmie­cha­jąc się fi­lu­ter­nie, za­czął po­ka­zy­wać coś dło­ńmi – uży­wał ge­stów jak pod­czas ak­cji bo­jo­wej, kie­dy nie wol­no ko­mu­ni­ko­wać się na głos. Spe­cjal­ny kod gło­sił: „Praw­do­po­dob­nie przed nami wróg, go­to­wo­ść uży­cia bro­ni”. Żo­łnierz to­wa­rzy­szący Chry­nio­wi wy­ja­śnił, o co cho­dzi, i do­dał:

– Ko­le­ga chce za­żar­to­wać i za­sko­czyć na­szych. Idzie­my jak naj­ci­szej, zo­ba­czy­my, co ro­bią.

Pod­po­rucz­nik za­ak­cep­to­wał po­my­sł kiw­ni­ęciem gło­wy.

Metr po me­trze zbli­ża­li się do po­la­ny. Do­pie­ro gdy byli już na­praw­dę bli­sko, uda­ło im się do­strzec za­ma­sko­wa­ne po­jaz­dy. Nie za­uwa­ży­li jed­nak lu­dzi. Chryń po­my­ślał, że ofi­cer do­wo­dzący pa­tro­lem bar­dzo po­wa­żnie po­trak­to­wał za­da­nie. Żo­łnierz idący przo­dem ru­cha­mi dło­ni wy­dał roz­kaz: „Roz­dzie­lić się i spraw­dzić te­ren”. Adam zro­zu­miał to bez żad­nych wy­jaś­nień. Skie­ro­wał się w stro­nę bo­jo­we­go wozu pie­cho­ty, któ­re­go zgrab­ną, pła­ską syl­wet­kę przy­kry­wa­ła war­stwa li­ścia­stych ga­łęzi. Po­jazd stał rów­no­le­gle do kra­wędzi po­la­ny, na sty­ku z la­sem. Pod­po­rucz­nik zde­cy­do­wał się za­cza­ić z przo­du wozu i po­ob­ser­wo­wać, jak za­cho­wu­je się od­dział. Do­ta­rł do bur­ty po­jaz­du i na ko­la­nach, nie­mal przy­le­pio­ny do kół gąsie­ni­co­wych, za­czął się prze­miesz­czać na upa­trzo­ne sta­no­wi­sko. Spodo­ba­ła mu się ta za­ba­wa w In­dian. Wy­obra­ził so­bie, że to praw­dzi­wa ak­cja, po­czuł przy­pływ emo­cji. Gdy już był u przo­du wozu, po­ło­żył się na brzu­chu i pod­czo­łgał ja­kieś pół me­tra, żeby wy­sta­wić gło­wę i zlu­stro­wać wnętrze po­la­ny. Kie­dy to zro­bił, stwier­dził, że ktoś przed nim stoi. Pod­nió­sł wzrok i zdążył je­dy­nie do­strzec, jak mężczy­zna w nie­po­lskim mun­du­rze wy­mie­rza mu cios kol­bą ka­ra­bi­no­wą w gło­wę. Pod­po­rucz­nik stra­cił przy­tom­no­ść.

***

Gdy wró­ci­ła mu świa­do­mo­ść, dłu­go nie mógł do­jść do sie­bie. Nie­ostre ob­ra­zy zle­wa­ły mu się przed ocza­mi, męcząc wzrok. Ktoś coś do nie­go mó­wił, ale on ni­cze­go nie ro­zu­miał. Czuł je­dy­nie, że ma mo­krą gło­wę i tu­łów. To jego na­past­nik cu­cił go, wy­le­wa­jąc na nie­go za­pas wody zna­le­zio­ny w BRDM-ie. W ko­ńcu Chryń oprzy­tom­niał pra­wie zu­pe­łnie. Otwo­rzył oczy i stwier­dził, że leży po­środ­ku po­la­ny. Kil­ka me­trów od nie­go znaj­do­wa­li się inni Po­la­cy, któ­rzy, zbi­ci w cia­sną gro­ma­dę, sie­dzie­li na zie­mi z za­ło­żo­ny­mi „po tu­rec­ku” no­ga­mi. Wszy­scy trzy­ma­li ręce za gło­wa­mi. Byli prze­ra­że­ni, nie­opi­sa­ny strach ema­no­wał z ich oczu. Pil­no­wa­ło ich kil­ku­na­stu uzbro­jo­nych mężczyzn. Broń wy­mie­rzo­na w je­ńców uzmy­sło­wi­ła pod­po­rucz­ni­ko­wi gro­zę sy­tu­acji.

Na­past­ni­cy no­si­li woj­sko­we uni­for­my, lecz nie były one jed­na­ko­we. To ka­za­ło sądzić, że Po­la­cy zo­sta­li poj­ma­ni nie przez żo­łnie­rzy re­gu­lar­nej ar­mii, lecz przez wal­czących po serb­skiej stro­nie na­jem­ni­ków. Przez cia­ło ofi­ce­ra prze­sze­dł dreszcz. Sły­szał wie­le opo­wie­ści o ta­kich od­dzia­łach, w któ­rych wo­jo­wa­li za­wo­do­wi żo­łnie­rze z ró­żnych stron świa­ta. Byli za­pra­wie­ni w boju, oswo­je­ni z wi­do­kiem krwi. Bar­dzo często byli to ró­żne­go ro­dza­ju de­ge­ne­ra­ci: opraw­cy, sa­dy­ści oraz bez­względ­ni mi­li­ta­ry­ści. Jed­ne­go nie mo­żna było im wsza­kże od­mó­wić – sku­tecz­no­ści. Chryń zdał so­bie spra­wę, że jest w pu­łap­ce bez wy­jścia. Za­wo­do­wa na­tu­ra na­su­nęła mu py­ta­nie, czy sy­tu­acja, w któ­rej się zna­la­zł, nie jest wy­ni­kiem zdra­dy jego in­for­ma­to­ra. W du­chu wy­śmiał sam sie­bie – od­po­wie­dź na to py­ta­nie nie mia­ła te­raz żad­ne­go zna­cze­nia.

Do le­żące­go pod­po­rucz­ni­ka pod­sze­dł je­den z na­past­ni­ków. Był ro­sły i nie­ogo­lo­ny. No­sił be­żo­wy be­ret na mo­dłę bry­tyj­skich ko­man­do­sów z eli­tar­nej jed­nost­ki SAS. Przez lewe ra­mię miał nie­dba­le prze­wie­szo­ny ka­ra­bin AK-47, po­pu­lar­ne­go w tej woj­nie Ka­łasz­ni­ko­wa, któ­re­go lufa obi­ja­ła mu się o udo. Z po­sta­wy oraz wład­czych ru­chów mo­żna było wy­wnio­sko­wać, że jest sze­fem od­dzia­łu. Wa­ta­żka sta­nął w roz­kro­ku nad Chry­niem. Ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. Adam nie chciał oka­zać stra­chu, to mu się jed­nak nie uda­ło – we­wnętrz­nie cały drżał. Gdy prze­ciw­nik do­strze­gł jego lęk, za­czął na nie­go krzy­czeć. Roz­ka­zy­wał, żeby wstał z zie­mi, lecz Adam nie zro­zu­miał sen­su szyb­kich serb­skich słów. Wa­ta­żka wark­nął coś do swo­ich lu­dzi. Do le­żące­go pod­po­rucz­ni­ka w mig pod­bie­gło dwóch na­jem­ni­ków. Wspól­nie, jed­nym spraw­nym szarp­ni­ęciem po­sta­wi­li go na nogi. Po­rucz­nik chciał coś po­wie­dzieć, lecz nie zdążył, bo otrzy­mał od wa­ta­żki cios pi­ęścią w splot sło­necz­ny – tak sku­tecz­ny, że za­czął się du­sić. Tych dwóch, któ­rzy go pod­nie­śli, trzy­ma­ło go te­raz, żeby po­now­nie nie upa­dł. Chryń z tru­dem od­zy­skał od­dech. Zro­zu­miał, dla­cze­go trak­tu­ją go w ten spo­sób – jako je­dy­ny był prze­cież w cy­wil­nym ubra­niu. Do­wód­ca od­dzia­łu na­jem­ni­ków bez żad­nych wstępów za­dał Chry­nio­wi py­ta­nie. Chciał wie­dzieć, co tu robi i dla­cze­go jest ubra­ny po cy­wil­ne­mu. Fakt, że za­czął mó­wić ła­ma­ną rusz­czy­zną, a ta­kże tre­ść py­ta­nia uświa­do­mi­ły Po­la­ko­wi, że jego agent zdra­dził. Chryń nie od­po­wie­dział. Wa­ta­żka po­no­wił py­ta­nie. Adam wci­ąż mil­czał. Sam nie wie­dział, czy spra­wi­ła to jego od­wa­ga, czy też pa­ra­li­żu­jący go strach. Do­wód­ca po­wie­dział coś po serb­sku do swo­ich lu­dzi. Je­den z nich przy­pro­wa­dził pol­skie­go ofi­ce­ra do­wo­dzące­go pa­tro­lem – ni­skie­go, krępe­go trzy­dzie­sto­let­nie­go ka­pi­ta­na. Wa­ta­żka bez sło­wa, w ułam­ku se­kun­dy prze­ła­do­wał swo­je­go Ka­łasz­ni­ko­wa i strze­lił ka­pi­ta­no­wi w gło­wę. Ko­ści tyl­nej części czasz­ki oraz ka­wa­łki mia­zgi mó­zgo­wej roz­pry­sły się ja­kieś dwa me­try da­lej na wy­su­szo­nej tra­wie po­la­ny. Ka­pi­tan, jak­by nic się nie sta­ło, po­wo­li osu­nął się na ko­la­na, a na­stęp­nie upa­dł na twarz. Przez mo­ment za­le­ga­ła okrop­na ci­sza. Serb po­now­nie za­dał to samo py­ta­nie. Chry­nio­wi było wszyst­ko jed­no. Strach spra­wił, że mi­ęśnie jego klat­ki pier­sio­wej nie na­pi­na­ły się, co spo­wo­do­wa­ło, że płu­ca prze­sta­ły za­sy­sać po­wie­trze. Zno­wu się du­sił. Wa­ta­żka po­now­nie prze­ła­do­wał broń i tym ra­zem wol­no skie­ro­wał ją w stro­nę pod­po­rucz­ni­ka. Chryń zsi­kał się w spodnie. Mocz po­cie­kł wnętrzem no­gaw­ki i wy­lał się na lewy but. Opraw­ca to zo­ba­czył i za­czął się śmiać. To praw­do­po­dob­nie ura­to­wa­ło ofi­ce­ro­wi ży­cie.

Kil­ka chwil pó­źniej na­jem­ni­cy za­częli roz­strze­li­wać po­zo­sta­łych Po­la­ków. Su­chy od­głos po­je­dyn­czych wy­strza­łów oraz krzyk żo­łnie­rzy bła­ga­jących o li­to­ść nio­sły się po­mi­ędzy drze­wa­mi. Chryń ze zdzi­wie­niem od­no­to­wał, że w le­sie nie ma echa.

***

Po eg­ze­ku­cji wa­ta­żka na­ra­dzał się z dwo­ma kom­pa­na­mi, praw­do­po­dob­nie swo­imi za­stęp­ca­mi. Chryń za­sta­na­wiał się, dla­cze­go go jesz­cze nie za­bi­li. Sta­rał się nie pa­trzeć na cia­ła dzie­wi­ęciu to­wa­rzy­szy, lecz wi­dok śmier­ci, tak re­al­nej, przy­ci­ągał mimo woli jego uwa­gę. Pod­po­rucz­nik stał na środ­ku po­la­ny, na­jem­ni­cy nie zwra­ca­li na nie­go uwa­gi. Chciał zmu­sić się do uciecz­ki. „Przy­naj­mniej nie pa­trzy­łbym, jak we mnie ce­lu­ją i strze­la­ją” – my­ślał. Nie­ste­ty, strach był w dal­szym ci­ągu sil­niej­szy od woli.

Nie­dłu­go po­tem do pol­skie­go ofi­ce­ra pod­sze­dł mło­dy chło­pak, je­den z tych, z któ­ry­mi na­ra­dzał się serb­ski do­wód­ca. W jed­nej ręce nió­sł ple­cak, w dru­giej ka­ra­bin. Dźgnął Chry­nia ko­ńcem lufy, po­py­cha­jąc go w kie­run­ku bo­jo­we­go wozu pie­cho­ty. Do­szli do tyłu po­jaz­du. Na­jem­nik otwo­rzył znaj­du­jące się tam dwo­je nie­wiel­kich drzwi de­san­to­wych i do­kład­nie zlu­stro­wał wnętrze. Po­tem spo­koj­nym ge­stem dło­ni ka­zał swo­je­mu je­ńco­wi usi­ąść na tra­wie. Nic nie mó­wił. Ka­ra­bin od­sta­wił da­le­ko od Po­la­ka, a z ple­ca­ka za­czął wy­ci­ągać ró­żne przed­mio­ty. Chryń stwier­dził, że są to ja­kieś kost­ki, drut, urządze­nie po­dob­ne do elek­tro­nicz­ne­go bu­dzi­ka oraz kom­bi­ner­ki i nie­wiel­ki śru­bo­kręt. Na ko­niec mło­dziak wy­jął sze­ro­ką ta­śmę sa­mo­przy­lep­ną – po­dob­ną do tych, ja­kich uży­wa się do za­kle­ja­nia du­żych pu­deł kar­to­no­wych. Na­jem­nik spo­koj­nie do­pa­so­wy­wał po­szcze­gól­ne przed­mio­ty do sie­bie. Naj­pierw złączył ze sobą za po­mo­cą ta­śmy trzy po­ka­źne kost­ki, na­stęp­nie od­mie­rzył i od­ci­ął trzy rów­nej dłu­go­ści ka­wa­łki dru­tu. Gdy za po­mo­cą kom­bi­ne­rek za­czął fa­cho­wo ści­ągać izo­la­cję z ko­ńcó­wek dru­cia­nych prze­wo­dów, Chryń był już pe­wien, że ma do czy­nie­nia z sa­pe­rem, któ­ry wła­śnie przy­go­to­wu­je ła­du­nek wy­bu­cho­wy. Po­lak przyj­rzał mu się uwa­żnie. Był to na­praw­dę mło­dy chło­pak, miał chy­ba nie wi­ęcej niż dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia je­den lat. W jego twa­rzy było coś z dziew­częcej uro­dy, coś nie­win­ne­go i urze­ka­jące­go za­ra­zem, co nie pa­so­wa­ło do jego pro­fe­sji. Miał nie­na­tu­ral­nie duże, pi­ęk­ne oczy, któ­re czy­ni­ły jego ob­li­cze nad wy­raz przy­stoj­nym. „Taki nie ma chy­ba pro­ble­mów z dziew­czy­na­mi” – stwier­dził Chryń nie­mal z za­zdro­ścią. Te roz­my­śla­nia wnet go jed­nak opu­ści­ły. Uświa­do­mił so­bie, że ła­du­nek będzie prze­zna­czo­ny dla nie­go.

Sa­per wło­żył za­pal­ni­ki wy­gląda­jące jak gru­be dłu­go­pi­sy w kost­ki ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go, a po­tem za po­mo­cą dru­tów po­łączył je z elek­tro­nicz­nym de­to­na­to­rem. Na­stęp­nie, zno­wu uży­wa­jąc ta­śmy, zło­żył wszyst­ko w je­den pa­kiet. Bom­ba była go­to­wa. Po­ło­żył ją przy Ada­mie, po czym od­sze­dł, za­braw­szy jed­nak ka­ra­bin. To, że po­zo­sta­wił ła­du­nek wy­bu­cho­wy ot, tak so­bie, a Chry­nia na­wet nie skrępo­wał, było do tego stop­nia lek­ce­wa­żące, że sta­no­wi­ło nie­mal psy­chicz­ną tor­tu­rę.

Tym­cza­sem dwóch in­nych na­jem­ni­ków za­częło ści­ągać z tru­pów blu­zy mun­du­ro­we. Gdy mie­li ich już kil­ka, przy­szli z nimi do Ada­ma i rzu­ci­li je na zie­mię. Po­wró­cił ta­kże mło­dy sa­per z so­lid­ną, dłu­gą na oko­ło metr żer­dzią. Tych dwóch, co przy­nie­śli blu­zy, chwy­ci­ło Ada­ma i po­sta­wi­ło na nogi. Sa­per wzi­ął ta­śmę sa­mo­przy­lep­ną i skrępo­wał mu ręce z tyłu cia­ła. Nikt nic nie mó­wił. Na­stęp­nie zmu­si­li go do pad­ni­ęcia na ko­la­na, za któ­re – po­mi­ędzy uda i łyd­ki – wło­ży­li przy­nie­sio­ny przez przy­stoj­nia­ka kij. Za po­mo­cą ta­śmy za­częli unie­ru­cha­miać po­rucz­ni­ka tak, że po chwi­li nie mógł się sa­mo­dziel­nie prze­mie­ścić w żad­nym kie­run­ku na­wet o cen­ty­metr. Żer­dź pe­łni­ła rolę ste­la­ża, któ­ry usztyw­niał całą syl­wet­kę w po­zy­cji klęczącej. Mło­dy sa­per wzi­ął zro­bio­ną przez sie­bie bom­bę i przez chwi­lę jak­by wa­żył ją w dło­ni. Osta­tecz­na oce­na mu­sia­ła wy­pa­ść po­my­śl­nie, więc za­czął, zno­wu za po­mo­cą ta­śmy sa­mo­przy­lep­nej, mo­co­wać ła­du­nek na ple­cach Po­la­ka. Zro­bił to w taki spo­sób, że ta­śma owi­nęła tu­łów i do­dat­ko­wo skrępo­wa­ła ra­mio­na je­ńca. Wy­jąw­szy zza pasa nóż, od­ci­ął frag­ment ręka­wa jed­nej z przy­nie­sio­nych bluz, zmi­ął ma­te­riał w nie­kszta­łt­ną kulę, po czym za­kne­blo­wał nią Chry­nio­wi usta. Dla pew­no­ści za­bez­pie­czył kne­bel ta­śmą, owi­ja­jąc ją do­oko­ła gło­wy Ada­ma. Na ko­niec spraw­dził, czy po­rucz­nik może od­dy­chać przez nos.

Dwaj po­moc­ni­cy chwy­ci­li je­ńca pod ra­mio­na oraz za wy­sta­jące ko­ńców­ki żer­dzi, wnie­śli go jak wiel­ką pakę do wnętrza po­jaz­du i po­sta­wi­li na ko­la­nach, ple­ca­mi do wy­jścia, na wcze­śniej przy­go­to­wa­nym le­go­wi­sku z bluz mun­du­ro­wych. Tka­ni­na mia­ła za za­da­nie tłu­mić od­gło­sy jego ewen­tu­al­nych ru­chów, o ile ta­kie były w ogó­le mo­żli­we. Sa­per przy­go­to­wał jesz­cze dłu­gi ka­wa­łek dru­tu, ob­ro­bił ko­ńców­ki i wsze­dł do środ­ka. Spraw­nie zmost­ko­wał je­den z ob­wo­dów elek­trycz­nych w de­to­na­to­rze, do­łączył do nie­go ko­ńców­kę prze­wo­du (prze­ciw­le­głą zo­sta­wił przy drzwiach), a na­stęp­nie na­sta­wił czas de­to­na­cji. Wy­buch miał na­stąpić za sze­ść go­dzin.

Mło­dy pi­ro­tech­nik za­czął re­ali­zo­wać ostat­nią część swo­je­go dzie­ła. Chciał za­sta­wić pu­łap­kę. Prze­wi­dy­wał, że kie­dy Po­la­cy nie po­wró­cą na czas do bazy, ich do­wódz­two wy­śle eki­pę po­szu­ki­waw­czą. Je­śli ta przy­będzie przed za­pla­no­wa­nym wy­bu­chem ła­dun­ku, to na­tknie się na nie­mi­łą nie­spo­dzian­kę. Po­my­sł pu­łap­ki był w za­sa­dzie pro­sty. Ktoś, kto otwo­rzy tyl­ne drzwi wozu, na­ci­ągnie do­cze­pio­ny do nich prze­wód, prze­rwie zmost­ko­wa­nie ob­wo­du i tym sa­mym zde­to­nu­je ła­du­nek, uśmier­ca­jąc je­ńca i sie­bie sa­me­go. Po­zy­cja, w ja­kiej po­zo­sta­wi­li Chry­nia – ty­łem do drzwi – unie­mo­żli­wia­ła mu prze­miesz­cza­nie się w przód oraz od­wra­ca­nie się ca­łym cia­łem. Na­pręży­łby wte­dy drut przy­mo­co­wa­ny do drzwi, co mo­gło­by wy­zwo­lić de­to­na­cję. Pod­po­rucz­nik zo­stał zaś tak skrępo­wa­ny, że nie był rów­nież w sta­nie prze­mie­ścić się ty­łem w kie­run­ku drzwi.

Sa­per prze­ło­żył wol­ną ko­ńców­kę dłu­gie­go prze­wo­du przez we­wnętrz­ny uchwyt na pra­wym skrzy­dle drzwi, któ­re wcze­śniej za­mknął, i przy­mo­co­wał ją do po­dob­ne­go uchwy­tu na le­wym skrzy­dle, gdy to było w po­zy­cji naj­mniej­sze­go mo­żli­we­go otwar­cia, umo­żli­wia­jące­go wło­że­nie dło­ni w celu za­wi­ąza­nia pro­ste­go, acz sku­tecz­ne­go węzła. Na­stęp­nie za­czął je wol­no przy­my­kać, lecz wstrzy­mał się, by jesz­cze raz prze­ana­li­zo­wać, czy po­praw­nie za­sta­wił pu­łap­kę. W jego my­ślach po­ja­wił się na mo­ment ob­raz prze­ra­żo­nych oczu je­ńca. Nie wzbu­dził w nim jed­nak uczu­cia li­to­ści czy żalu, za to utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że ten tchórz­li­wy Po­lak będzie pa­mi­ętać go – naj­młod­sze­go sa­pe­ra wśród na­jem­ni­ków tej woj­ny – aż do śmier­ci. „Czy­li nie­zbyt dłu­go” – po­my­ślał mło­dziak okrut­nie, po czym za­mknął skrzy­dło i ru­szył za swo­im od­dzia­łem, któ­ry kil­ka chwil wcze­śniej opu­ścił po­la­nę.

***

Oko­ło po­łud­nia do­wódz­two pol­skie­go kon­tyn­gen­tu zo­sta­ło po­in­for­mo­wa­ne przez ofi­ce­ra dy­żur­ne­go kom­pa­nii, któ­ra wy­sta­wi­ła pa­trol ubez­pie­cza­jący ak­cję Chry­nia, o bra­ku łącz­no­ści z od­dzia­łem. Nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­go, wy­sła­no eki­pę po­szu­ki­waw­czą. Jak za pierw­szym ra­zem, w kie­run­ku osa­dy Glin­sko Vre­lo uda­ły się dwa po­jaz­dy: BRDM-2 oraz BWP. Od­dział był pi­ęt­na­sto­oso­bo­wy. Do­wo­dził nim ma­jor, do­świad­czo­ny ofi­cer wojsk po­wietrz­no-de­san­to­wych. Szef gru­py otrzy­mał od ofi­ce­ra dy­żur­ne­go za­ło­że­nia po­ran­nej ak­cji, z któ­rych wy­ni­ka­ło, że od­dział ubez­pie­cza­jący miał się za­trzy­mać na le­śnej po­la­nie oko­ło trzech ki­lo­me­trów od wio­ski. Ofi­cer bez na­my­słu pod­jął de­cy­zję o wy­ru­sze­niu w to miej­sce. Po­sta­no­wił jed­nak za­trzy­mać się ja­kieś pi­ęćset–sie­dem­set me­trów wcze­śniej i wy­słać na po­la­nę zwiad pie­szy.

Dwóch pod­ofi­ce­rów za­wo­do­wych z kom­pa­nii sa­bo­ta­żo­wo-dy­wer­syj­nej, na co dzień sta­cjo­nu­jącej w Biel­sku-Bia­łej, po­wró­ci­ło po ja­ki­chś dwu­dzie­stu pi­ęciu mi­nu­tach. Gdy żo­łnie­rze sta­nęli przed ma­jo­rem, wy­gląda­li, jak­by trzy dni nie spa­li – mie­li sza­re, stęża­łe twa­rze.

– Jest bar­dzo źle? – za­py­tał ma­jor z na­dzie­ją, że nie usły­szy tego, cze­go się do­my­ślał.

– Na po­la­nie leżą tru­py – po­wie­dział ci­cho je­den ze zwia­dow­ców. – Sto­ją też wozy. Do­oko­ła ci­sza i spo­kój – do­dał.

– Wszy­scy nie żyją?

– Nie wcho­dzi­li­śmy na po­la­nę, ale na­li­czy­li­śmy dzie­wi­ęć ciał – od­pa­rł pod­ofi­cer. – Z tym ofi­cer­kiem z wy­wia­du było ich wszyst­kich dzie­si­ęciu.

Ma­jor za­sta­na­wiał się, co ro­bić. Mu­siał za­kła­dać, że wróg jest w po­bli­żu, za­sta­wił pu­łap­kę i cze­ka. Do­my­ślał się, że spraw­ca­mi rze­zi byli na­jem­ni­cy. Re­gu­lar­na ar­mia serb­ska po kil­ku nie­uda­nych pró­bach agre­syw­ne­go po­stępo­wa­nia z żo­łnie­rza­mi i po­li­cjan­ta­mi UNPRO­FOR-u nie sto­so­wa­ła si­ło­wych roz­wi­ązań. Do­sta­li swe­go cza­su ostrą na­ucz­kę od Fran­cu­zów i od tam­tej pory nie po­dej­mo­wa­li wal­ki z od­dzia­ła­mi ONZ. Do­wód­ca zwró­cił się po­now­nie do pod­ofi­ce­rów, któ­rych po­słał na zwiad.

– Idźcie jesz­cze raz. Zba­daj­cie oko­li­cę „po kole” – roz­ka­zał.

Ozna­cza­ło to, że żo­łnie­rze okrążą po­la­nę co naj­mniej trzy razy, sys­te­ma­tycz­nie zwi­ęk­sza­jąc pro­mień „koła”. Będą szu­kać śla­dów prze­ciw­ni­ka.

Po nie­ca­łej go­dzi­nie wszyst­ko było już wia­do­mo. Spa­do­chro­nia­rze zna­le­źli śla­dy po­cho­du nie­wiel­kie­go, kil­ku­na­sto­oso­bo­we­go od­dzia­łu, któ­ry od­sze­dł la­sem na po­łud­nie. To prze­ko­na­ło ma­jo­ra, że nie ma nie­bez­pie­cze­ństwa pu­łap­ki. Dał roz­kaz od­jaz­du na po­la­nę.

Wi­dok był ma­ka­brycz­ny. Dzie­wi­ęć ciał le­ża­ło w bez­ła­dzie, jed­ne przy dru­gich. Część nie mia­ła na so­bie bluz mun­du­ro­wych. Na pod­ko­szul­kach wid­nia­ły otwo­ry po ku­lach i za­krze­pła krew. Krew wsi­ąkła ta­kże gdzie­nie­gdzie w tra­wę, two­rząc bru­nat­ne pla­my. Nie­któ­rzy z przy­by­łych na miej­sce żo­łnie­rzy do­sta­li tor­sji. Pierw­szy raz wi­dzie­li praw­dzi­we ob­li­cze woj­ny. Wszy­scy mil­cze­li. Uni­ka­li pa­trze­nia na sie­bie na­wza­jem, aby nie do­pu­ścić do wy­bu­chu emo­cji.

Ma­jor roz­ka­zał prze­szu­kać naj­bli­ższą oko­li­cę, ma­jąc na­dzie­ję na od­na­le­zie­nie jesz­cze jed­ne­go, bra­ku­jące­go cia­ła. Sam po­łączył się z do­wódz­twem, zdał mel­du­nek i po­pro­sił o przy­sła­nie pro­ku­ra­to­ra wraz z ci­ęża­rów­ką, któ­rą mó­głby za­brać cia­ła do bazy.

Dru­gi ofi­cer w pa­tro­lu po­szu­ki­waw­czym – mło­dy pod­po­rucz­nik – przy­kuc­nął obok bo­jo­we­go wozu pie­cho­ty. Przy­glądał się z za­afe­ro­wa­niem cze­muś le­żące­mu w tra­wie. Tym­cza­sem je­den z żo­łnie­rzy za­trzy­mał się przy tyl­nych drzwiach po­jaz­du.

– Pa­nie po­rucz­ni­ku, a może ten dzie­si­ąty jest w któ­ry­mś z wo­zów?

Po­ło­żył rękę na ry­glu drzwi i już za­mie­rzał je otwo­rzyć, gdy pod­po­rucz­nik ryk­nął z ca­łej siły:

– Stój!!! Nie otwie­raj!

Okrzyk ze­lek­try­zo­wał wszyst­kich, a żo­łnie­rza przy drzwiach spa­ra­li­żo­wał. Na­tych­miast przy­bie­gł ma­jor.

– Co jest, po­rucz­ni­ku Za­hor­ny, zna­le­źli­ście coś? – za­py­tał z na­pi­ęciem w gło­sie.

– Tak jest, pa­nie ma­jo­rze. Ka­wa­łek dru­tu. – Mło­dy ofi­cer pa­trzył na prze­ło­żo­ne­go z po­wa­gą.

Ten za­klął szpet­nie, co ozna­cza­ło, że Za­hor­ny pod jego do­wódz­twem ra­czej nie zro­bi ka­rie­ry.

– Ja­kie­go dru­tu?! Szu­ka­my cia­ła, po­rucz­ni­ku! Jak go nie znaj­dzie­my, to będzie ozna­czać, że żo­łnierz Woj­ska Pol­skie­go zo­stał upro­wa­dzo­ny przez ban­dę na­jem­ni­ków. A wte­dy kil­ku in­nych twar­dzie­li będzie mu­sia­ło go po­szu­kać. I niech pan się mo­dli, żeby do tej gru­py nie na­le­żał ta­kże pan! – Ma­jor wresz­cie wy­ła­do­wał swo­ją fru­stra­cję i dzi­ęki temu po­czuł się znacz­nie le­piej.

– Pa­nie ma­jo­rze, to jest na­praw­dę wa­żne. Ten drut to nie jest zwy­kły drut. – Mło­dy ofi­cer był na­dal bar­dzo po­wa­żny, a za­ci­ęta mina świad­czy­ła, że od­krył coś nie­zmier­nie istot­ne­go. – To jest drut, ja­kie­go uży­wa się do de­to­na­to­rów.

Do­wód­ca po­jął w lot.

– Nie zbli­żać się do wo­zów! – te­raz on krzyk­nął tak, że naj­bli­żej sto­jącym żo­łnie­rzom za­dźwi­ęcza­ło w uszach.

Ma­jor roz­ka­zał wy­sta­wić trzy dwu­oso­bo­we war­ty wo­kół po­la­ny, a resz­cie żo­łnie­rzy od­da­lić się dro­gą na oko­ło dwie­ście me­trów. Na miej­scu po­zo­sta­li tyl­ko on oraz Za­hor­ny. Za­częli ostro­żnie lu­stro­wać wozy w po­szu­ki­wa­niu oznak za­mi­no­wa­nia. Naj­pierw spraw­dzi­li je ogól­nie od góry do dołu, na­stęp­nie prze­strze­nie pod po­jaz­da­mi, na ko­niec zaś obej­rze­li do­kład­nie wszyst­kie luki oraz drzwi. Nie otwie­ra­li ich z oba­wy przed pu­łap­ką pi­ro­tech­nicz­ną. Ni­g­dzie nie stwier­dzi­li ła­dun­ku wy­bu­cho­we­go.

Sie­dli na tra­wie. Ma­jor wy­ci­ągnął pa­pie­ro­sy, chciał po­często­wać pod­wład­ne­go, ale ten od­mó­wił.

– I co ro­bi­my? Chy­ba trze­ba we­zwać sa­pe­rów – za­sta­na­wiał się gło­śno do­wód­ca, za­ci­ąga­jąc się szyb­ko ty­to­nio­wym dy­mem.

– Ja je­stem sa­pe­rem – po­wie­dział Za­hor­ny tak ci­cho, że ma­jor spoj­rzał na nie­go ze zdzi­wie­niem, a za­ra­zem z pew­nym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Dla­cze­go ja nic o tym nie wiem?

– Chy­ba nie prze­czy­tał pan mo­ich akt.

– To praw­da, mam opó­źnie­nia w spra­wach ad­mi­ni­stra­cyj­nych, zresz­tą nie lu­bię kwi­tów. – Ma­jor uspra­wie­dli­wiał się bar­dziej przed sa­mym sobą niż przed pod­wład­nym.

Za­hor­ny wstał. Czuł, że swo­im wy­zna­niem zo­bo­wi­ązał się do dzia­ła­nia. Pod­sze­dł do BRDM-u i za­czął na­wo­ły­wać:

– Jest tam kto? Halo! Ha­lo­oo!

Ci­sza. Po­dob­nie jak wcze­śniej Chryń, pi­ro­tech­nik za­uwa­żył, że w le­sie nie ma echa. Ma­jor z iro­nicz­nym wy­ra­zem twa­rzy ob­ser­wo­wał po­czy­na­nia mło­de­go ofi­ce­ra. Ten jed­nak się nie zra­ził. Zbli­żył się do bo­jo­we­go wozu pie­cho­ty i po­no­wił na­wo­ły­wa­nia. Za­stu­kał w pan­cerz. Zno­wu ci­sza. Jed­nak ci­sza ta była po­zor­na. Za­hor­ny, nie na­my­śla­jąc się, wczo­łgał się pod po­jazd. Był już pe­wien. Z wnętrza wozu do­bie­gał wy­ra­źny dźwi­ęk szu­ra­nia – jak­by w środ­ku prze­ci­ąga­no coś ci­ężkie­go po podło­dze. Wy­la­zł spod BWP-a i za­czął przy­glądać się drzwiom. Uwa­żnie oglądał wszyst­kie szcze­li­ny po­mi­ędzy nimi a sta­łym pan­ce­rzem.

– Co kom­bi­nu­je­cie, po­rucz­ni­ku? – Ma­jor z wy­ra­źnym nie­po­ko­jem przy­glądał się dzia­ła­niom pod­wład­ne­go.

– Ktoś na pew­no jest w wo­zie. Usły­sza­łem szu­ra­nie. Ten ktoś nas sły­szy, ale nie może dać nam znać, że jest w środ­ku. Czy­li jest unie­ru­cho­mio­ny. A je­śli jest unie­ru­cho­mio­ny – Za­hor­ny gło­śno my­ślał – to zna­czy tyl­ko jed­no: w tym wo­zie jest pu­łap­ka.

– I co chce pan te­raz zro­bić?

– Za­sta­na­wiam się, jak ja bym zro­bił taką pu­łap­kę.

– Masz, chłop­cze, ja­kiś po­my­sł? – Głos ma­jo­ra za­brzmiał cie­pło. In­tu­icja pod­po­wie­dzia­ła mu, że pod­po­rucz­nik podąża wła­ści­wą dro­gą.

– Za­łó­żmy, że je­stem na ak­cji i mam ze sobą pod­sta­wo­we wy­po­sa­że­nie pi­ro­tech­nicz­ne. Ja­kiś ma­te­riał wy­bu­cho­wy, de­to­na­to­ry, za­pal­ni­ki, drut oraz pro­ste na­rzędzia. Nie mogę zro­bić nic skom­pli­ko­wa­ne­go, na­wet nie mam na to spe­cjal­nie cza­su. Jak pan my­śli, ma­jo­rze, kie­dy po­win­ni­śmy zgi­nąć od wy­bu­chu pu­łap­ki? – Za­hor­ny spoj­rzał py­ta­jąco na do­wód­cę.

– Mam wra­że­nie, że pan już wie, po­rucz­ni­ku.

– Do­my­ślam się. Uwa­żam, że po­win­ni­śmy zgi­nąć, otwie­ra­jąc tyl­ne drzwi. Niech pan wy­obra­zi so­bie, że ja nie za­uwa­ży­łem skraw­ków dru­tu w tra­wie.

– Co mo­gło się wy­da­rzyć? – Ma­jor jesz­cze nie sko­ja­rzył fak­tów.

– Wie­my, że na­szych lu­dzi było na ak­cji dzie­si­ęciu, a zna­le­źli­śmy tyl­ko dzie­wi­ęć ciał. Pan lo­gicz­nie za­rządził po­szu­ki­wa­nia bra­ku­jące­go cia­ła. Było tyl­ko kwe­stią cza­su, aż któ­ryś z żo­łnie­rzy po­dej­dzie do naj­bar­dziej do­stęp­nych drzwi w BWP-ie, czy­li tyl­nych, i je otwo­rzy. Je­że­li zo­stał tu za­ło­żo­ny ła­du­nek, to wszy­scy znaj­du­jący się przy drzwiach lu­dzie zgi­nęli­by.

– Czy­li trze­ba spró­bo­wać otwo­rzyć ja­kiś gór­ny właz?

– Je­stem pew­ny, że wszyst­kie inne we­jścia są za­blo­ko­wa­ne od we­wnątrz. Mu­si­my otwo­rzyć tyl­ne drzwi.

Twarz ma­jo­ra się wy­dłu­ży­ła. Za­hor­ny za­im­po­no­wał mu lo­gicz­nym my­śle­niem, ale do­wód­ca nie miał ocho­ty na po­dej­mo­wa­nie ta­kie­go ry­zy­ka. Jed­no­cze­śnie zda­wał so­bie spra­wę, że je­że­li te­raz za­pro­po­nu­je ocze­ki­wa­nie na sa­pe­rów, to stra­ci twarz.

– Nie boi się pan, po­rucz­ni­ku? – Pró­bo­wał jesz­cze wstrzy­mać ak­cję do przy­jaz­du do­świad­czo­nych pi­ro­tech­ni­ków.

– Pa­nie ma­jo­rze, ktoś za­mknął te drzwi od ze­wnątrz. Nie mógł zro­bić tego od środ­ka. A to ozna­cza, że mu­siał so­bie zo­sta­wić pew­ną lukę, aby przy­wi­ązać do drzwi wy­zwa­lacz de­to­na­cji, ja­kim jest za­pew­ne ja­kiś sznur.

Ma­jor się za­sta­na­wiał. Nie był tchó­rzem, ale za­wsze sta­rał się kie­ro­wać roz­sąd­kiem. Wie­dział jed­nak, że mu­szą spró­bo­wać otwo­rzyć te cho­ler­ne drzwi.

– Jak to zro­bi­my, po­rucz­ni­ku? – De­cy­zja zo­sta­ła pod­jęta.

– To pro­ste, pa­nie ma­jo­rze. Pan te­raz pój­dzie do na­szych chło­pa­ków, któ­rzy cze­ka­ją na dro­dze, a ja spró­bu­ję otwo­rzyć drzwi i roz­bro­ić pu­łap­kę. – Za­hor­ny uśmiech­nął się mimo woli.

– Nie po­wi­nie­nem tu pana zo­sta­wiać sa­me­go. Może być po­trzeb­na po­moc.

– Musi pan ode­jść, ma­jo­rze. Ry­zy­ko jest duże. W ra­zie nie­po­wo­dze­nia zgi­nie tyl­ko dwóch lu­dzi, a nie trzech.

– Jak to dwóch?

– Za­po­mniał pan już o tym kimś w wo­zie?

Ma­jor po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą i po chwi­li od­sze­dł, nie że­gna­jąc się, żeby nie za­pe­szyć.

Pod­po­rucz­nik wy­ta­rł dło­nie w no­gaw­ki spodni. „No, ład­nie – po­my­ślał – jesz­cze nie za­cząłem nic ro­bić, a już pocę się ze stra­chu”. Uchwy­cił ry­giel pra­we­go skrzy­dła drzwi i de­li­kat­nie, wol­niut­ko za­czął go prze­kręcać. Gdy mak­sy­mal­nie nim ob­ró­cił, prze­ko­nał się, że za­mkni­ęcia same w so­bie nie sta­no­wią za­gro­że­nia. Za­raz jed­nak za­ry­glo­wał skrzy­dło po­now­nie. Uświa­do­mił so­bie, że bez la­tar­ki po­przez wąsko uchy­lo­ne drzwi może we­wnątrz ni­cze­go nie zo­ba­czyć. Po­bie­gł za­tem do naj­bli­ższe­go po­jaz­du pa­tro­lu po­szu­ki­waw­cze­go, któ­ry wraz z dru­gim wo­zem stał nie­opo­dal po­la­ny. Miał szczęście – w środ­ku zna­la­zł nie­du­żą la­tar­kę.

Wró­cił szyb­ko do BWP-a i po­now­nie od­ry­glo­wał pra­we skrzy­dło. Wstrzy­mał od­dech, za­mknął oczy z prze­jęcia i na wy­czu­cie uchy­lił drzwi na sze­ro­ko­ść kciu­ka pra­wej ręki, któ­ry wsa­dził po­mi­ędzy ich kra­wędź a pan­cerz. Trzy­ma­jąc w le­wej ręce la­tar­kę, po­świe­cił w po­wsta­łą szcze­li­nę. Zaj­rzał i od razu za­uwa­żył ka­wa­łek prze­wo­du na wy­so­ko­ści swo­je­go łok­cia. Obej­rzał go, a po­tem do­tknął. Był to drut – miał taką samą izo­la­cję jak ta, któ­rej ka­wa­łecz­ki zna­la­zł w tra­wie. Nie był jesz­cze zbyt­nio na­pi­ęty. Po­świe­cił głębiej i stwier­dził, że prze­wód od­bi­ja pro­sto­pa­dle od uchwy­tu na skrzy­dle drzwi do wnętrza wozu. To upew­ni­ło go, że wy­zwa­lacz jest przy­wi­ąza­ny do le­we­go skrzy­dła. Pod­po­rucz­nik na po­wrót za­mknął i za­ry­glo­wał pra­we skrzy­dło drzwi. Usia­dł na tra­wie. Był cały mo­kry, pot był lep­ki i zim­ny. Za­hor­ny po­pa­trzył w nie­bo. Wy­da­ło mu się, że ni­g­dy nie wi­dział pi­ęk­niej­sze­go.

Od­po­czy­wał mi­nu­tę, może dwie, po czym wstał i po­ło­żył lewą rękę na ry­glu le­we­go skrzy­dła drzwi. Bar­dzo ostro­żnie za­czął go prze­kręcać w kie­run­ku po­zy­cji „otwar­te”. Gdy osi­ągnął to po­ło­że­nie, fi­zycz­ne na­pi­ęcie jego cia­ła opa­dło. Czyn­no­ść ta tak go zmęczy­ła, że zno­wu mu­siał od­po­cząć, sto­jąc opar­ty o otwie­ra­ne skrzy­dło. Po kil­ku mi­nu­tach zmo­bi­li­zo­wał się i, po­dob­nie jak wcze­śniej, uchy­lił je na sze­ro­ko­ść kciu­ka, tym ra­zem le­wej ręki. Przy­świe­ca­jąc so­bie la­tar­ką, zaj­rzał do środ­ka. Od razu za­uwa­żył przy­wi­ąza­ną do we­wnętrz­ne­go uchwy­tu drzwi ko­ńców­kę dru­tu. Tak jak prze­wi­dy­wał, prze­ciw­nik mu­siał zo­sta­wić so­bie tro­chę prze­strze­ni na wy­ko­na­nie węzła. Za­hor­ny po­sta­no­wił go roz­wi­ązać, nie wy­pusz­cza­jąc dru­tu z ręki. Węzeł, mimo że pro­sty – taki, jaki sto­su­je się do wi­ąza­nia bu­tów – był so­lid­nie za­ci­śni­ęty. Roz­su­pły­wa­nie go za­jęło pod­po­rucz­ni­ko­wi po­nad dzie­si­ęć mi­nut. Po tych bo­le­snych zma­ga­niach w krwa­wi­ących pal­cach pra­wej ręki na­resz­cie trzy­mał ko­ńców­kę dru­tu. Po­wo­li uchy­lił skrzy­dło drzwi. W środ­ku zo­ba­czył sie­dzącą, a ra­czej klęczącą nie­ru­cho­mo, ty­łem do wy­jścia po­stać. Za­hor­ny za­uwa­żył przy­mo­co­wa­ną do jej ple­ców bom­bę, do któ­rej do­cho­dził trzy­ma­ny przez nie­go drut. Skrępo­wa­ny czło­wiek był w cy­wil­nym ubra­niu, co zmy­li­ło mło­de­go sa­pe­ra.

– Czy ro­zu­mie pan po pol­sku? – za­py­tał gło­śno.

Chryń z tru­dem, w le­d­wo wi­docz­ny spo­sób ski­nął twier­dząco gło­wą.

– Je­stem ofi­ce­rem Woj­ska Pol­skie­go, za­raz po­sta­ram się pana uwol­nić. – Za­hor­ny nie wie­dział, dla­cze­go był taki ofi­cjal­ny. „Prze­cież ten fa­cet też chy­ba jest z pol­skie­go woj­ska, mimo że nosi cy­wil­ne ła­chy” – po­my­ślał.

Wsze­dł do środ­ka wozu i zbli­żył się do wi­ęźnia. Oglądał bom­bę. Ła­du­nek był nie­wąt­pli­wie wy­po­sa­żo­ny w de­to­na­tor cza­so­wy. Wy­świe­tlacz skie­ro­wa­no jed­nak w stro­nę cia­ła je­ńca, co unie­mo­żli­wia­ło od­czy­ta­nie cza­su, któ­ry po­zo­stał do wy­bu­chu. Świa­do­mo­ść tej nie­wie­dzy tro­chę wy­pro­wa­dzi­ła pod­po­rucz­ni­ka z rów­no­wa­gi. Uzmy­sło­wił so­bie, że bom­ba może prze­cież wy­buch­nąć w ka­żdej chwi­li! Po­wo­lut­ku otwo­rzył klap­kę w de­to­na­to­rze, pod któ­rą wcho­dzi­ła ko­ńców­ka prze­wo­du. Gdy zo­ba­czył, co jest w środ­ku, uśmiech­nął się sze­ro­ko. „Ten, kto przy­go­to­wy­wał pu­łap­kę, albo był bar­dzo sła­bym pi­ro­tech­ni­kiem, albo nie miał cza­su na kom­bi­no­wa­nie” – po­my­ślał. Wy­ci­ągnął scy­zo­ryk i spraw­nie zre­du­ko­wał zmost­ko­wa­nie ob­wo­du elek­tro­nicz­ne­go. Po­tem prze­ci­ął pasy ta­śmy sa­mo­przy­lep­nej i zdjął ła­du­nek z ple­ców Chry­nia. Te­raz mógł spoj­rzeć na wy­świe­tlacz – do wy­bu­chu po­zo­sta­ło osiem mi­nut. Wy­łączył de­to­na­tor i wy­rzu­cił roz­bro­jo­ną bom­bę na ze­wnątrz wozu.

Te­raz za­czął uwal­niać je­ńca. Naj­pierw wy­ci­ągnął z jego ust kne­bel, a na­stęp­nie me­to­dycz­nie roz­ci­nał wi­ęzy. Gdy oswo­bo­dził go z ta­śmy sa­mo­przy­lep­nej, wy­jął mu zza ko­lan żer­dź, któ­ra unie­ru­cha­mia­ła cia­ło. Chryń nie mógł wstać, gdyż miał ścierp­ni­ęte cia­ło i nie­do­krwio­ne nogi. Prze­wró­cił się na ple­cy. Le­żąc, pa­trzył na swo­je­go, sie­dzące­go tuż obok, wy­baw­cę. Po chwi­li za­czął gło­śno, po męsku pła­kać. Za­hor­ny nic nie mó­wił. Ro­zu­miał wszyst­ko. ■

Wiele lat później…

Rozdział I

1

5 stycz­nia (czwar­tek)

Pierw­sze dni stycz­nia w bia­ło­ru­skiej sto­li­cy były nie­zwy­kle mro­źne. Uli­ce Mi­ńska po­kry­wał ubi­ty ko­ła­mi sa­mo­cho­dów śnieg, któ­ry pa­dał od ty­go­dnia pra­wie bez prze­rwy. Prze­chod­nie z tru­dem po­ko­ny­wa­li na­wet naj­krót­sze od­le­gło­ści, gdyż miej­skie słu­żby nie nadąża­ły z odśnie­ża­niem. Cho­ciaż sro­gie wa­run­ki po­go­do­we kom­pli­ko­wa­ły ży­cie, zima nada­wa­ła mia­stu wspa­nia­łą po­świa­tę i upi­ęk­sza­ła be­to­no­wo-as­fal­to­wy pej­zaż. Przy­wi­ta­ny nie­daw­no Nowy Rok oraz nad­cho­dzące świ­ęta bo­żo­na­ro­dze­nio­we, ob­cho­dzo­ne w Ko­ście­le pra­wo­sław­nym dwa ty­go­dnie pó­źniej niż w ka­to­lic­kim, spra­wia­ły, że z na­dzie­ją spo­gląda­no w przy­szło­ść.

Na at­mos­fe­rę pa­nu­jącą w sto­li­cy mia­ły wpływ ta­kże wiel­kie zmia­ny po­li­tycz­ne, ja­kie za­szły w kra­ju w dru­giej po­ło­wie ubie­głe­go roku. Ma­so­we i dłu­go­tr­wa­łe pro­te­sty oby­wa­te­li do­pro­wa­dzi­ły do za­ko­ńcze­nia au­to­ry­tar­nych rządów do­tych­cza­so­we­go pre­zy­den­ta i roz­pi­sa­nia przed­ter­mi­no­wych wy­bo­rów. Jed­nak dyk­ta­tor, któ­ry wła­dał pa­ństwem przez po­nad ćwie­rć wie­ku, nie za­mie­rzał dać za wy­gra­ną. Przy wspar­ciu fi­nan­so­wym i po­li­tycz­nym Ro­sji po­sta­no­wił za­pew­nić suk­ce­sję wy­bra­ne­mu przez sie­bie „na­stęp­cy”. Praw­do­po­dob­nie wszyst­ko po­to­czy­ło­by się we­dług tak przy­go­to­wa­ne­go sce­na­riu­sza, lecz do gry przy­stąpi­li prze­ciw­ni­cy ta­kie­go roz­wi­ąza­nia – gru­pa zło­żo­na z urzęd­ni­ków, po­li­ty­ków i dy­plo­ma­tów na­le­żących do do­tych­cza­so­we­go es­ta­bli­sh­men­tu. Pod­stęp­nie za­pro­po­no­wa­li re­ali­za­cję stra­te­gii uwia­ry­god­nie­nia zwy­ci­ęstwa „ofi­cjal­ne­go suk­ce­so­ra” przy jed­no­cze­snym zmi­ni­ma­li­zo­wa­niu szans na wy­gra­ną re­pre­zen­tan­ta de­mo­kra­tycz­nej opo­zy­cji. Pod­sta­wą ich pla­nu było zgło­sze­nie do wy­bo­rów po­zor­ne­go kan­dy­da­ta. Tę rolę po­wie­rzo­no jed­ne­mu z wi­ce­pre­mie­rów bia­ło­ru­skie­go rządu, któ­re­go lo­jal­no­ść wo­bec dyk­ta­to­ra nie bu­dzi­ła żad­nych wąt­pli­wo­ści, za to cie­szył się w spo­łe­cze­ństwie opi­nią po­stępo­we­go i no­wo­cze­sne­go po­li­ty­ka. Ustępu­jący pre­zy­dent za­ak­cep­to­wał pod­su­ni­ęty mu po­my­sł. Za­cho­wa­nie wpły­wów przez do­tych­cza­so­wy układ wła­dzy wy­da­wa­ło się pew­ne, wy­pad­ki po­to­czy­ły się jed­nak ina­czej.

We­wnętrz­ni prze­ciw­ni­cy za­pew­ni­li so­bie po­par­cie naj­wa­żniej­szych funk­cjo­na­riu­szy KGB – Ko­mi­te­tu Bez­pie­cze­ństwa Pa­ństwo­we­go, naj­wi­ęk­szej słu­żby spe­cjal­nej – oraz części bar­dzo wpły­wo­wej woj­sko­wej ge­ne­ra­li­cji. Dzi­ęki temu prze­jęli kon­tro­lę nad wi­ęk­szo­ścią ko­mi­sji wy­bor­czych w kra­ju, co unie­mo­żli­wi­ło sfa­łszo­wa­nie wy­ni­ków wy­bo­rów na ko­rzy­ść „na­stęp­cy”. Było to duże osi­ągni­ęcie spi­skow­ców. Swo­je­mu kan­dy­da­to­wi za­pew­ni­li ta­kże do­stęp do me­diów pa­ństwo­wych, kon­tro­lo­wa­nych jesz­cze przez upa­da­jący re­żim, zresz­tą je­dy­nych, ja­kie do­cie­ra­ły z in­for­ma­cja­mi do ka­żde­go za­kąt­ka kra­ju, co było dru­gim suk­ce­sem tak­tycz­nym. Otwar­ta i dy­na­micz­na kam­pa­nia wy­bor­cza su­ge­ru­jąca, że wolą do­tych­cza­so­we­go pre­zy­den­ta jest to, aby wła­dzę w pa­ństwie prze­jął „god­ny na­stęp­ca”, upew­nia­ła dyk­ta­to­ra, że wszyst­ko to­czy się po jego my­śli. Li­cze­nie gło­sów było jed­nak ści­śle kon­tro­lo­wa­ne przez lu­dzi z KGB na­le­żących do spi­sku. Nie­for­mal­na ko­rek­ta osta­tecz­nych wy­ni­ków do­pe­łni­ła dzie­ła. Wi­ce­pre­mier wy­grał wy­bo­ry w pierw­szej tu­rze. „Ostat­nia dyk­ta­tu­ra Eu­ro­py” do­bie­gła ko­ńca.

Oszu­stwo wy­bor­cze mia­ło jed­nak bar­dzo po­wa­żne po­li­tycz­ne kon­se­kwen­cje dla no­we­go sze­fa pa­ństwa: prze­wod­ni­czące­mu KGB oraz naj­wa­żniej­szym ge­ne­ra­łom ar­mii da­wa­ło nie­wy­kle sku­tecz­ny in­stru­ment na­ci­sku, przez co po­zba­wia­ło pre­zy­den­ta re­al­nej kon­tro­li nad struk­tu­ra­mi si­ło­wy­mi, bez któ­rych po­par­cia nie mógł on w pe­łni spra­wo­wać wła­dzy.

Do­tych­cza­so­wi zwo­len­ni­cy szyb­ko opu­ści­li swo­je­go Ba­ćkę1), jak piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­li by­łe­go dyk­ta­to­ra Bia­ło­ru­si­ni. Wraz z naj­wier­niej­szym oto­cze­niem, któ­re oba­wia­ło się, że zo­sta­nie roz­li­czo­ne ze swo­ich rządów przez nową eki­pę, udał się on po­spiesz­nie do Ro­sji, gdzie za­wcza­su, z oba­wy przed ewen­tu­al­ną ko­lo­ro­wą re­wo­lu­cją2), zo­sta­ły przy­go­to­wa­ne od­po­wied­nie wa­run­ki lo­gi­stycz­ne i fi­nan­so­we. Wy­jazd osób naj­bar­dziej od­po­wie­dzial­nych za funk­cjo­no­wa­nie do­tych­cza­so­we­go re­żi­mu od­był się bez prze­szkód – był na rękę no­wym rządzącym.

1)Ba­ćka (bia­ło­rus.) – oj­czu­lek.

2) Kolorowe rewolucje – używany przez media termin opisujący opór społeczeństw w wielu krajach, w których efekcie doszło do przemian społeczno-politycznych, np. pomarańczowa rewolucja na Ukrainie w 2004 r.

***

Pre­zy­dent An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz Ba­ża­nau sie­dział w wy­god­nym fo­te­lu w swo­im skrom­nym pry­wat­nym miesz­ka­niu znaj­du­jącym się w cen­trum sto­li­cy przy uli­cy Ka­ro­la Mark­sa. Po śmier­ci żony, któ­ra dłu­gie lata cho­ro­wa­ła na bia­łacz­kę, naj­le­piej czuł się w za­ci­szu ich do­mo­we­go ogni­ska. Tu ta­kże lu­bił roz­my­ślać i po­dej­mo­wać wszyst­kie wa­żne de­cy­zje.

Miał pra­wie sze­śćdzie­si­ąt lat, siwo-sre­brzy­ste wło­sy, lecz nie wy­glądał na czło­wie­ka w swo­im wie­ku. Nie­zwy­kle mło­da twarz oraz ogni­ste, pe­łne wy­ra­zu oczy czy­ni­ły zeń mężczy­znę, któ­ry ema­no­wał ży­cio­daj­ną ener­gią. Z wy­kszta­łce­nia był in­ży­nie­rem elek­tro­ni­kiem, ale ni­g­dy nie wy­ko­ny­wał tego za­wo­du. Na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych XX wie­ku, tuż po roz­pa­dzie so­wiec­kie­go im­pe­rium, dzi­ęki ko­nek­sjom ojca zo­stał na­czel­ni­kiem jed­ne­go z de­par­ta­men­tów Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych no­we­go, nie­pod­le­głe­go bia­ło­ru­skie­go pa­ństwa. Było to dla tak mło­de­go czło­wie­ka bar­dzo duże osi­ągni­ęcie i wró­ży­ło nie­prze­ci­ęt­ną przy­szło­ść. Rów­no­le­gle Ba­ża­nau stu­dio­wał na eli­tar­nej mo­skiew­skiej uczel­ni, Aka­de­mii Dy­plo­ma­tycz­nej, sta­jąc się wy­so­ko wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym dy­plo­ma­tą. To za­pew­ni­ło jego ka­rie­rze bar­dzo dy­na­micz­ny roz­wój. Szyb­ki awans aż do sta­no­wi­ska wi­ce­mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, na­stęp­nie wy­jazd do Wa­szyng­to­nu i pe­łnie­nie funk­cji am­ba­sa­do­ra były re­zul­ta­tem ci­ężkiej pra­cy, spraw­no­ści in­te­lek­tu­al­nej oraz prze­bie­gło­ści.

To wła­śnie w Wa­szyng­to­nie de­fi­ni­tyw­nie zmie­nił po­glądy. Ni­g­dy nie był, co praw­da, ko­mu­ni­stą, ale do mo­men­tu przy­jaz­du do Ame­ry­ki po­gar­dzał za­chod­nim sty­lem ży­cia, tam­tej­szym sys­te­mem or­ga­ni­za­cji po­li­tycz­nej i spo­so­bem spra­wo­wa­nia wła­dzy. W USA zro­zu­miał jed­nak, że de­mo­kra­cja i wol­ny ry­nek są nie tyle atrak­cyj­niej­sze, co przede wszyst­kim efek­tyw­niej­sze. Szcze­rze za­zdro­ścił Sta­nom Zjed­no­czo­nym swo­bo­dy i roz­ma­chu, z ja­kim re­ali­zo­wa­ły swo­je pro­jek­ty po­li­tycz­ne i go­spo­dar­cze. Przy­tło­czył go po­ziom cy­wi­li­za­cyj­ne­go roz­wo­ju – zwłasz­cza w dzie­dzi­nach in­no­wa­cyj­no­ści i tech­no­lo­gii. To wszyst­ko, co zo­ba­czył w Sta­nach i cze­go się tam na­uczył, wy­wo­ła­ło w nim pra­gnie­nie prze­nie­sie­nia, cho­ćby w części, za­chod­nich roz­wi­ązań na Bia­ło­ruś. Nie­ste­ty, w po­ło­wie lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, po do­jściu do wła­dzy czło­wie­ka, któ­re­go te­raz za­stąpił na naj­wy­ższym sta­no­wi­sku w pa­ństwie, wszyst­kie ma­rze­nia o szyb­kiej mo­der­ni­za­cji kra­ju ru­nęły. Wraz z ko­ńcem wie­ku, kie­dy to bia­ło­ru­ski pre­zy­dent po­sta­no­wił umoc­nić swo­je au­to­ry­tar­ne rządy, An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz zo­stał od­wo­ła­ny z funk­cji am­ba­sa­do­ra. Jed­nak wy­kszta­łco­ny w cza­sach Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy po­zwo­lił mu piąć się po szcze­blach po­li­tycz­nej ka­rie­ry i bez­piecz­nie omi­jać rafy, któ­re two­rzył dyk­ta­tor­ski sys­tem. Będąc wi­ce­pre­mie­rem, bez za­sta­no­wie­nia przy­jął pro­po­zy­cję tak zwa­nych „re­żi­mo­wych re­for­ma­to­rów”, aby za po­mo­cą ry­zy­kow­ne­go ma­new­ru, a w za­sa­dzie oszu­stwa wy­bor­cze­go, si­ęgnąć po wła­dzę.

An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz in­ten­syw­nie roz­my­ślał. Prze­jął rządy, lecz nie miał do ko­ńca wy­pra­co­wa­ne­go pla­nu ich wy­ko­rzy­sta­nia. Zda­wał so­bie spra­wę, że kraj po­trze­bu­je grun­tow­nych re­form go­spo­dar­czych. Wie­dział ta­kże, że nie ma szans na prze­pro­wa­dze­nie ich sa­mo­dziel­nie, bez wspar­cia fi­nan­so­we­go z ze­wnątrz, a mo­żli­wo­ści były tyl­ko dwie: Ro­sja albo Za­chód. Nic po­śred­nie­go nie wcho­dzi­ło w grę. Żad­na neu­tral­no­ść, trze­cia dro­ga i ta­kie tam mrzon­ki, o któ­rych bre­dzi­li par­la­men­ta­rzy­ści i część od­ra­dza­jącej się nie­śmia­ło wol­nej pra­sy. Jako pre­zy­dent czuł się osa­czo­ny przez zwo­len­ni­ków ró­żnych opcji. Ta­kże oto­cze­nie mi­ędzy­na­ro­do­we cze­ka­ło na ja­kie­kol­wiek de­cy­zje. Ro­sja, Pol­ska, Li­twa, Niem­cy, Sta­ny Zjed­no­czo­ne oraz inne pa­ństwa zwie­trzy­ły ła­twy łup i za­częły krążyć nad jego kra­jem ni­czym sępy nad pa­dli­ną. „A na coś trze­ba się wresz­cie zde­cy­do­wać” – po­my­ślał. Wstał na chwi­lę z fo­te­la, żeby na­lać so­bie szkla­necz­kę ame­ry­ka­ńskiej whi­skey, do któ­rej przy­wy­kł w cza­sach pra­cy w Wa­szyng­to­nie.

Wczo­raj od­był wie­lo­go­dzin­ną na­ra­dę w wąskim gro­nie. Szef MSZ upar­cie ra­dził pod­jąć jak naj­szyb­ciej roz­mo­wy z Bruk­se­lą – Li­twa i Pol­ska za­de­kla­ro­wa­ły nie­for­mal­nie, tuż po ogło­sze­niu wy­ni­ków wy­bo­rów pre­zy­denc­kich, wolę wspar­cia wszyst­kich dzia­łań Mi­ńska na rzecz zbli­że­nia z Unią Eu­ro­pej­ską. Jed­nak przed­sta­wi­cie­le re­sor­tów si­ło­wych byli zwo­len­ni­ka­mi utrzy­ma­nia do­tych­cza­so­we­go kur­su w po­li­ty­ce za­gra­nicz­nej, by nie utra­cić przy­chyl­no­ści Ro­sji jako na­tu­ral­ne­go za­ple­cza go­spo­dar­cze­go, a w szcze­gól­no­ści ener­ge­tycz­ne­go. An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz nie dzi­wił się woj­sko­wym. Nie wy­obra­ża­li so­bie in­ne­go so­ju­szu niż z Mo­skwą, choć nie bra­ko­wa­ło wśród nich „pa­trio­tów-nie­pod­le­gło­ściow­ców”, któ­rzy w zwi­ąz­kach z Fe­de­ra­cją Ro­syj­ską wi­dzie­li przede wszyst­kim uza­le­żnie­nie i za­gro­że­nie dla su­we­ren­no­ści kra­ju.

Te roz­my­śla­nia prze­rwa­ło we­jście Mak­sy­ma Pio­tro­wi­cza Na­wa­gradz­kie­go, mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych, któ­re­go wpu­ści­ła do miesz­ka­nia pre­zy­denc­ka ochro­na oso­bi­sta – spe­cjal­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ni i zwe­ry­fi­ko­wa­ni funk­cjo­na­riu­sze Słu­żby Ochro­ny Pre­zy­den­ta. Ich lo­jal­no­ść zo­sta­ła za­gwa­ran­to­wa­na po­przez mie­si­ęcz­ne pen­sje o dwie­ście pro­cent wy­ższe od tych, któ­re pła­cił im były dyk­ta­tor, a na­le­ży pod­kre­ślić, że pła­cił bar­dzo go­dzi­wie.

Mi­ni­ster był mło­dym, trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nim mężczy­zną, któ­re­go ka­rie­ra od­bie­ga­ła od wzor­ców obo­wi­ązu­jących na Bia­ło­ru­si. Jako syn dy­plo­ma­tów śred­nie wy­kszta­łce­nie zdo­był w Szwaj­ca­rii. Stu­dia po­li­to­lo­gicz­ne uko­ńczył, co praw­da, w Mi­ńsku, lecz pó­źniej stu­dio­wał jesz­cze w Lon­don Scho­ol of Eco­no­mics. Nie kszta­łcił się za to, jak wi­ęk­szo­ść bia­ło­ru­skich wy­so­kich urzęd­ni­ków, w Mo­skwie. Mó­wił bie­gle sze­ścio­ma języ­ka­mi. Był bar­dzo elo­kwent­ny i bar­dzo ele­ganc­ki; ko­bie­ty mó­wi­ły o nim kra­saw­czik, czy­li pi­ęk­niś, a mężczy­źni jew­ra­pie­jec – eu­ro­pej­czyk. Po nie­daw­nym roz­wo­dzie, z ra­cji zaj­mo­wa­ne­go sta­no­wi­ska ucho­dził obec­nie w Mi­ńsku za jed­ne­go z naj­lep­szych kan­dy­da­tów na męża, co często wy­ko­rzy­sty­wał, nie­ko­niecz­nie w ce­lach ma­try­mo­nial­nych.

– Wi­tam, Alek­san­drze Wła­dy­mi­ro­wi­czu! Jak wi­dzę, trud­no was prze­ko­nać do urzędo­wa­nia w sie­dzi­bie Ad­mi­ni­stra­cji Pre­zy­den­ta. – Mi­ni­ster spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka ener­gicz­ne­go.

– Dzień do­bry, Maks. – Pre­zy­dent, gdy byli sami, zwra­cał się do mi­ni­stra z ame­ry­ka­ńską ma­nie­rą. – Cóż zro­bić, wie­cie prze­cież, że naj­bar­dziej lu­bię pra­co­wać w swo­im miesz­ka­niu. Poza tym nie przy­zwy­cza­iłem się jesz­cze do tej słu­żal­czo­ści, jaką ota­cza­ją mnie w Ad­mi­ni­stra­cji. Oni wszy­scy chy­ba wci­ąż my­ślą, że oprócz oso­by na sto­łku pre­zy­den­ta nic się nie zmie­ni­ło.

– Też mam ta­kie wra­że­nie. Zresz­tą nie cho­dzi tu tyl­ko o na­sze ka­dry. Dzi­siaj mia­łem spo­tka­nie z am­ba­sa­do­rem Ro­sji…

– To już dru­gie w tym ty­go­dniu – pre­zy­dent prze­rwał mi­ni­stro­wi za­cie­ka­wio­ny.

– Sta­ry lis roz­ma­wiał ze mną ta­kże w sty­lu „jak­by nic się nie zmie­ni­ło”. Był po­god­ny, wręcz po­ufa­ły. Wy­ra­ził na­dzie­ję, a na­wet użył sfor­mu­ło­wa­nia: „jest we­wnętrz­nie prze­ko­na­ny”, że „in­ten­sy­fi­ka­cja wspó­łpra­cy Bia­ło­ru­si z Ro­sją w ra­mach Unii Eu­ro­azja­tyc­kiej po­mo­że w ugrun­to­wa­niu wła­dzy no­we­go bia­ło­ru­skie­go pre­zy­den­ta oraz po­li­tycz­nej i go­spo­dar­czej sta­bi­li­za­cji kra­ju”.

– Był pew­ny sie­bie?

– Tak, i to wy­da­ło mi się in­te­re­su­jące. Mo­żna na­wet po­wie­dzieć, że był bar­dzo pew­ny sie­bie. Więc… – mi­ni­ster za­my­ślił się na mo­ment – albo nie wie­dzą, nad czym się za­sta­na­wia­my, albo uwa­ża­ją, że je­ste­śmy na nich ska­za­ni.

Pre­zy­dent przez chwi­lę ana­li­zo­wał to, co usły­szał. Był wy­traw­nym gra­czem, a do tego znał Ro­sjan, ich styl my­śle­nia i dzia­ła­nia.

– My­ślę, że nie wie­dzą, nad czym się za­sta­na­wia­my. Ich in­for­ma­to­rzy po pro­stu nie uczest­ni­czą w na­szych roz­mo­wach. Je­śli wy, Maks, ni­ko­mu ni­cze­go nie po­wtó­rzy­li­ście, mo­że­my być tego pew­ni.

O pro­jek­tach po­li­tycz­nych dla Bia­ło­ru­si, szcze­gól­nie tych do­ty­czących po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej, w za­sa­dzie roz­ma­wia­li tyl­ko mi­ędzy sobą, więc mi­ni­ster po­wie­dział pro­sto i szcze­rze:

– Ni­ko­mu nic nie opo­wia­da­łem, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu.

– Na­wet tym swo­im przy­ja­ció­łkom? – Pre­zy­dent był prze­ni­kli­wy do bólu.

– Wi­dzę, że dużo o mnie wie­cie. – Szef bia­ło­ru­skiej dy­plo­ma­cji na­wet się nie zdzi­wił.

– Po to tak pod­nio­słem pła­ce Słu­żbie Ochro­ny Pre­zy­den­ta, żeby wie­dzieć to i owo. – An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz się uśmiech­nął. – Pa­mi­ętaj­cie jed­nak za­wsze, Maks, że ręka Mo­skwy jest bar­dzo dłu­ga i nie wol­no nam tego fak­tu lek­ce­wa­żyć, zwłasz­cza te­raz, kie­dy tak na­praw­dę ważą się na­sze losy. Losy na­sze­go pa­ństwa i na­sze wła­sne – pod­kre­ślił. – Ra­dźmy za­tem. Chcia­łbym dzi­siaj wresz­cie pod­jąć z wami wstęp­ne de­cy­zje.

Mi­ni­ster bez py­ta­nia na­lał so­bie do szklan­ki pre­zy­denc­kiej whi­skey w wer­sji long, roz­sia­dł się wy­god­nie w dru­gim fo­te­lu i po chwi­li za­czął re­fe­ro­wać:

– Jak wie­cie, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, brak ja­kiej­kol­wiek de­kla­ra­cji z na­szej stro­ny na te­mat przy­szłej po­zy­cji Bia­ło­ru­si na are­nie mi­ędzy­na­ro­do­wej zo­stał przy­jęty w ró­żny spo­sób. Unia Eu­ro­pej­ska jest roz­cza­ro­wa­na. Zwłasz­cza Pol­ska i Niem­cy spo­dzie­wa­ły się, że rzu­ci­my się od razu w ich ob­jęcia. Sta­ny Zjed­no­czo­ne po­dej­rze­wa­ją nas, że pro­wa­dzi­my taj­ne roz­mo­wy z Mo­skwą, a sama Mo­skwa zin­ter­pre­to­wa­ła na­sze mil­cze­nie tra­dy­cyj­nie.

– To zna­czy jak? – Pre­zy­dent znał od­po­wie­dź, chciał tyl­ko prze­ko­nać się, czy mi­ni­ster oce­nia sy­tu­ację tak samo jak on.

– Na Krem­lu uwa­ża­ją, że trzy­ma­ją nas w klesz­czach go­spo­dar­cze­go, a przede wszyst­kim ener­ge­tycz­ne­go uza­le­żnie­nia. I w za­sa­dzie pra­wi­dło­wo kal­ku­lu­ją. Po­przed­nia eki­pa pod ko­niec swo­ich rządów za­ci­ągnęła u Ro­sjan kil­ka po­wa­żnych kre­dy­tów. Na­sze pro­duk­ty ra­czej nie są kon­ku­ren­cyj­ne, więc rów­nież ro­syj­ski ry­nek jest nam po­trzeb­ny.

– Po­wie­dzie­li­ście, Maks: „w za­sa­dzie pra­wi­dło­wo kal­ku­lu­ją”. Co mie­li­ście na my­śli?

– Mimo wszyst­ko na Krem­lu mają krót­ką pa­mi­ęć lub nie stu­diu­ją naj­now­szej hi­sto­rii, któ­ra do­wo­dzi, że szan­taż go­spo­dar­czy w okre­ślo­nych wa­run­kach po­li­tycz­nych nie za­wsze jest sku­tecz­ny.

– Cho­dzi wam o przy­pa­dek li­tew­ski z ko­ńca lat osiem­dzie­si­ątych czy o nie­daw­ną woj­nę na Ukra­inie, któ­rej skut­ki po­li­tycz­ne od­czu­wa­my wszy­scy do dzi­siaj? – Pre­zy­dent pa­trzył wni­kli­wie na swo­je­go roz­mów­cę.

– W za­sa­dzie o jed­no i dru­gie. Ten, jak to po­wie­dzie­li­ście, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, przy­pa­dek li­tew­ski udo­wod­nił, że od­po­wied­nio mo­ty­wo­wa­ne wi­zją nie­pod­le­gło­ści i eu­ro­pe­iza­cji spo­łe­cze­ństwo Li­twy było w sta­nie prze­trzy­mać ro­syj­ską blo­ka­dę ener­ge­tycz­ną, zaś de­ter­mi­na­cja Ukra­ińców w efek­cie dała im praw­dzi­wą nie­za­le­żno­ść. Uwa­żam, że te­raz my mamy sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści, żeby wy­ko­rzy­stać tam­te do­świad­cze­nia, a przez to do­pro­wa­dzić do zmian w sto­sun­kach z Ro­sją.

– To bar­dzo śmia­łe, co mó­wi­cie, Maks, i bar­dzo nie­bez­piecz­ne… – An­driej Wła­dy­mi­ro­wicz za­wie­sił głos. – Ale bar­dzo in­te­re­su­jące – do­ko­ńczył po chwi­li.

Nie od­zy­wa­li się przez dłu­ższy czas. Mie­li świa­do­mo­ść, że od nich dwóch za­le­ży przy­szło­ść. Mło­de­go mi­ni­stra prze­pe­łnia­ła duma. Wie­dział, że je­śli od­wa­żą się na tak śmia­łe dzia­ła­nia, za­pi­szą się w hi­sto­rii, nie­za­le­żnie od tego, czy wy­gra­ją, czy prze­gra­ją. Pre­zy­dent zaś gdzieś w głębi od­czu­wał strach. Wy­cho­wa­ny i wy­kszta­łco­ny w Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kim, do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, na co się po­ry­wa­ją, jak wiel­kie złe moce mogą zo­stać uru­cho­mio­ne. Wie­dział, że je­śli zde­cy­du­ją się na zre­ali­zo­wa­nie po­my­słu cho­ciaż częścio­we­go unie­za­le­żnie­nia Bia­ło­ru­si od Ro­sji, staw­ka w tej grze wzro­śnie ty­si­ąc­krot­nie.

– Przyj­mu­jąc hi­po­te­tycz­nie, że pój­dzie­my dro­gą li­tew­sko-ukra­ińską, czym chcie­li­by­ście mo­ty­wo­wać bia­ło­ru­skie spo­łe­cze­ństwo? Nie­pod­le­gło­ść już mamy – pre­zy­dent pierw­szy prze­rwał ci­szę.

– Ma­cie ra­cję, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, pa­ństwo jest nie­pod­le­głe, ale czy su­we­ren­ne? Czy spo­łe­cze­ństwo jest wol­ne? Czy tak na­praw­dę umie sa­mo­dziel­nie de­cy­do­wać o lo­sach swo­je­go kra­ju? A co z go­spo­dar­ką? Czy po­tra­fi­my kon­ku­ro­wać z Po­la­ka­mi, Niem­ca­mi, Li­twi­na­mi, Ro­sja­na­mi? Po­trzeb­na jest nam mo­der­ni­za­cja! Mało tego, cy­wi­li­za­cyj­na re­wo­lu­cja! A żeby ją prze­pro­wa­dzić, mu­si­my mieć de­mo­kra­cję i wol­ny ry­nek! – Mi­ni­ster roz­pło­mie­nio­nym wzro­kiem szu­kał ak­cep­ta­cji w oczach pre­zy­den­ta.

– Je­ste­ście, Maks, bar­dzo prze­ko­nu­jący. Ma­cie praw­do­po­dob­nie dużo ra­cji, ale to wszyst­ko nie jest ta­kie pro­ste. W cza­sach by­łe­go pre­zy­den­ta na­sze pa­ństwo ter­mi­no­wo wy­pła­ca­ło pen­sje i eme­ry­tu­ry, gwa­ran­to­wa­ło ró­żne­go ro­dza­ju świad­cze­nia, opie­ko­wa­ło się lu­dźmi lub przy­naj­mniej spra­wia­ło ta­kie wra­że­nie. Oba­wiam się, że je­śli pój­dzie­my dro­gą li­tew­sko-ukra­ińską, nie będzie­my w sta­nie re­gu­lar­nie lu­dziom wy­pła­cać ich pie­ni­ędzy, a to sta­nie się dla nich bar­dzo de­mo­ty­wu­jące. – Ostat­nie sło­wo szef pa­ństwa spe­cjal­nie za­ak­cen­to­wał.

– Nie twier­dzę, że będzie ła­two. Prze­ciw­ni­ków za­pew­ne po­ja­wi się bar­dzo wie­lu, ale kie­dy to zro­bi­my, je­śli nie te­raz? Nie mo­że­my się cof­nąć. – Mi­ni­ster wy­czuł wa­ha­nie pre­zy­den­ta. Chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale ten zmie­nił te­mat.

– Czy usta­li­li­ście już plan mo­ich pierw­szych wy­jaz­dów za­gra­nicz­nych?

– Cze­kam na wa­szą de­cy­zję, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu. Ro­syj­skie MSZ ka­te­go­rycz­nie żąda, aby­ście pierw­szą pod­róż od­by­li do Mo­skwy. – W to­nie gło­su sze­fa bia­ło­ru­skiej dy­plo­ma­cji wy­ra­źnie po­brzmie­wa­ło roz­cza­ro­wa­nie.

– Czy pod­czas dzi­siej­sze­go spo­tka­nia ro­syj­ski am­ba­sa­dor ta­kże po­ru­szył ten te­mat?

– Tak, i to dwu­krot­nie. Udzie­li­łem mu wy­mi­ja­jącej od­po­wie­dzi, że sto­sun­ki z Ro­sją oce­nia­my jako bar­dzo sta­bil­ne, co nie­zmier­nie po­ma­ga nam przy roz­wi­ązy­wa­niu naj­wa­żniej­szych pro­ble­mów we­wnętrz­nych, któ­re po­wsta­ły po prze­jęciu przez was wła­dzy.

– Do­brze mu od­po­wie­dzie­li­ście, Maks. Je­ste­ście bar­dzo roz­wa­żni. Za­tem od ju­tra przy­stąp­cie do or­ga­ni­zo­wa­nia mo­jej pierw­szej pod­ró­ży za­gra­nicz­nej.

– Do Mo­skwy? – Było to ra­czej stwier­dze­nie niż py­ta­nie i brzmiał w nim wy­ra­źny za­wód.

– Nie, Maks. Do Bruk­se­li. – Pre­zy­dent, mó­wi­ąc to, pa­trzył w okno, jak­by chciał tam uj­rzeć przy­szło­ść. – Ale nie spiesz­cie się zbyt­nio z tą pod­ró­żą.

Szef MSZ mil­czał skon­ster­no­wa­ny. Nie mógł uwie­rzyć. Czy­żby…? Po­sta­no­wił kuć że­la­zo, póki go­rące.

– Czy chce­cie przez to po­wie­dzieć, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, że mo­że­my pó­jść za przy­kła­dem li­tew­skim oraz ukra­ińskim?

– Tak, Maks. Nie mo­że­my za­prze­pa­ścić ta­kiej szan­sy. Mu­si­my nasz kraj od­bu­do­wać, przede wszyst­kim w sfe­rach to­żsa­mo­ści i go­spo­dar­ki. A do tego, jak już po­wie­dzie­li­ście wcze­śniej, będzie­my po­trze­bo­wać de­mo­kra­cji i wol­ne­go ryn­ku. Jed­nym sło­wem: wspó­łpra­cy z Za­cho­dem. Prze­pra­szam, źle się wy­ra­zi­łem. Będzie­my mu­sie­li się z Za­cho­dem zin­te­gro­wać.

– Zda­je­cie so­bie spra­wę, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, na co się po­ry­wa­my?

– Oczy­wi­ście. Dla­te­go też na­wi­ążcie kon­tak­ty z Po­la­ka­mi i Li­twi­na­mi – od dzi­siaj mamy z nimi je­den wspól­ny oraz wiel­ki pro­blem, któ­re­mu na imię Ro­sja. To nas z nimi zjed­no­czy. Mu­si­cie jed­nak, Maks, utrzy­mać wszyst­ko w naj­wi­ęk­szej ta­jem­ni­cy. Nikt nie może wie­dzieć, co za­my­śla­my, do­pó­ki nie ogło­si­my ofi­cjal­nie na­szej stra­te­gii. Naj­le­piej, je­śli pol­scy i li­tew­scy part­ne­rzy będą przy­je­żdżać do Mi­ńska. Roz­mo­wy pro­wa­dźcie oso­bi­ście, bez żad­nej asy­sty na­szych urzęd­ni­ków.

– Bo­icie się, że Ro­sja­nie mają wśród nich swo­ich in­for­ma­to­rów? – Mi­ni­ster wal­czył w swo­im re­sor­cie ze szpie­go­ma­nią.

– Je­stem o tym prze­ko­na­ny. Zbyt do­brze ich znam. Ogól­ne, mało zna­czące dys­ku­sje or­ga­ni­zuj­cie w mi­ni­ster­stwie, a te wła­ści­we gdzieś na ze­wnątrz.

– Do­brze, za­sto­su­ję się do wa­szych za­le­ceń, cho­ciaż nie chcia­łbym oka­zy­wać moim naj­bli­ższym wspó­łpra­cow­ni­kom bra­ku za­ufa­nia.

– We­źcie so­bie do ser­ca, Maks, to, co po­wie­dzia­łem. Je­śli po­stąpi­cie ina­czej, mo­że­my szyb­ko prze­grać. – Pre­zy­dent był bar­dzo po­wa­żny. – Jak już usta­li­cie naj­wa­żniej­sze kwe­stie ze swo­imi ko­le­ga­mi z War­sza­wy i Wil­na, zor­ga­ni­zuj­cie mi nie­for­mal­ne spo­tka­nie, w bar­dzo wąskim gro­nie i ustron­nym miej­scu, z pre­zy­den­ta­mi Pol­ski i Li­twy. Po­wód po­wi­nien być bła­hy. I jesz­cze jed­no: ono musi się od­być przed moim wy­jaz­dem do Bruk­se­li.

– A dla­cze­go nie chce­cie prze­pro­wa­dzić go w Mi­ńsku?

– Na tym spo­tka­niu mu­szę uzy­skać wstęp­ne gwa­ran­cje po­par­cia dla na­szych pla­nów. W ta­kim też du­chu ne­go­cjuj­cie z Po­la­ka­mi i Li­twi­na­mi. Nie wie­my do ko­ńca, czy uzy­ska­my od nich to, cze­go chce­my, nie od­da­jąc zbyt wie­le w za­mian. Dla­te­go też roz­mo­wy mu­szą być nie­ofi­cjal­ne i prze­bie­gać z dala od sto­łecz­ne­go zgie­łku.

– Ma­cie ja­kiś po­my­sł, An­drie­ju Wła­dy­mi­ro­wi­czu, je­śli cho­dzi o lo­ka­li­za­cję?

Pre­zy­dent za­sta­na­wiał się przez chwi­lę.

– My­ślę, że wil­la w Wi­sku­lach będzie miej­scem od­po­wied­nim. Wręcz sym­bo­licz­nym. I znaj­du­je się nie­da­le­ko od War­sza­wy oraz Wil­na.

Mi­ni­ster po­ki­wał gło­wą z uzna­niem. To był świet­ny po­my­sł. W tam­tej­szym rządo­wym ośrod­ku pa­no­wa­ły ide­al­ne wa­run­ki do ta­kie­go spo­tka­nia. W Wi­sku­lach znaj­do­wał się wy­god­ny pa­ła­cyk zbu­do­wa­ny w la­tach pi­ęćdzie­si­ątych ubie­głe­go wie­ku dla ów­cze­sne­go przy­wód­cy Zwi­ąz­ku Ra­dziec­kie­go Ni­ki­ty Chrusz­czo­wa. To tam przy­wód­cy Ro­sji, Bia­ło­ru­si i Ukra­iny – Bo­rys Jel­cyn, Sta­ni­sław Szusz­kie­wicz oraz Le­onid Kraw­czuk – pod­pi­sa­li w grud­niu 1991 roku trak­tat o roz­wi­ąza­niu ZSRR. Ośro­dek mie­ścił się w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, oko­ło dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów od gra­ni­cy z Pol­ską, co fak­tycz­nie spra­wia­ło, że przy­jazd pre­zy­den­tów Pol­ski i Li­twy mógł zo­stać pra­wie nie­zau­wa­żo­ny.

Przez na­stęp­ne go­dzi­ny na­ra­dza­li się jesz­cze co do te­ma­tów roz­mów z Po­la­ka­mi i Li­twi­na­mi. Stwo­rzy­li ta­kże wstęp­ną li­stę kan­dy­da­tów do dwóch rządo­wych ze­spo­łów ro­bo­czych, któ­re mia­ły­by się za­jąć opra­co­wa­niem sce­na­riu­szy re­form po­li­tycz­nych i go­spo­dar­czych. Do­pie­ro wie­czo­rem szef MSZ opu­ścił miesz­ka­nie pre­zy­den­ta. Pó­źna pora nie prze­szko­dzi­ła mu jed­nak udać się na ko­lej­ne spo­tka­nie – po­je­chał pro­sto do swo­jej no­wej zna­jo­mej, by w jej to­wa­rzy­stwie na­brać sił po­trzeb­nych do dal­szej pra­cy.

2

9 stycz­nia (po­nie­dzia­łek)

Nad War­sza­wą wi­sia­ły ni­skie, ciem­no­sza­re, po­dob­ne do sta­lo­wej ko­łdry chmu­ry. Stycz­nio­wy deszcz wspo­ma­ga­ny sil­nym wia­trem spa­zma­tycz­nie ata­ko­wał lu­dzi cho­dzących po uli­cach pol­skiej sto­li­cy. Było po­nu­ro i smęt­nie.

Po­dob­ne uczu­cia to­wa­rzy­szy­ły człon­kom gru­py ob­ser­wa­cyj­nej kontr­wy­wia­du Agen­cji Bez­pie­cze­ństwa We­wnętrz­ne­go. Roz­lo­ko­wa­ni w po­bli­żu wiel­kie­go gma­chu ro­syj­skiej am­ba­sa­dy przy uli­cy Bel­we­der­skiej pe­łni­li ru­ty­no­wy dy­żur. W skład gru­py wcho­dzi­li agen­ci pra­cu­jący w sta­łym punk­cie ob­ser­wa­cyj­nym oraz sek­cja ze­wnętrz­na, któ­rej człon­ko­wie dy­żu­ro­wa­li w sa­mo­cho­dach za­par­ko­wa­nych na po­bli­skich uli­cach. Sta­ły punkt ob­ser­wa­cyj­ny był ulo­ko­wa­ny w bu­dyn­ku znaj­du­jącym się do­kład­nie na­prze­ciw­ko am­ba­sa­dy, po dru­giej stro­nie uli­cy. Tu dwaj funk­cjo­na­riu­sze ob­słu­gi­wa­li ka­me­ry, apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne oraz mi­kro­fo­ny kie­run­ko­we i la­se­ro­we. Wszy­scy wcho­dzący do przed­sta­wi­ciel­stwa Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej i z nie­go wy­cho­dzący byli fil­mo­wa­ni, fo­to­gra­fo­wa­ni, a ta­kże w ra­zie ko­niecz­no­ści pod­słu­chi­wa­ni. Spe­cjal­ne nok­to­wi­zyj­ne obiek­ty­wy umo­żli­wia­ły in­wi­gi­la­cję ta­kże w nocy. Cy­fro­wy apa­rat śred­nio­for­ma­to­wy Has­sel­blad H4D-60 za po­nad czter­dzie­ści ty­si­ęcy do­la­rów wraz z wa­żącym szes­na­ście ki­lo­gra­mów te­le­obiek­ty­wem Sig­ma 200-500 f/2.8 APO EX DG z su­perzo­omem umo­żli­wiał wy­ko­ny­wa­nie nie­wia­ry­god­nie szcze­gó­ło­wych zdjęć twa­rzy, ubio­ru, te­czek i in­nych po­trzeb­nych de­ta­li. Ka­me­ry fil­mo­wa­ły bez prze­rwy, a ob­raz był za­pi­sy­wa­ny na twar­de dys­ki ze­wnętrz­ne o wiel­kiej po­jem­no­ści. Świa­tło­wo­do­we łącze umo­żli­wia­ło prze­sy­ła­nie ob­ra­zu i dźwi­ęku w cza­sie rze­czy­wi­stym do Cen­tra­li.

Głów­nym za­da­niem punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go było in­for­mo­wa­nie dy­żu­ru­jących w sa­mo­cho­dach po­zo­sta­łych człon­ków gru­py o ka­żdo­ra­zo­wym wy­jściu z bu­dyn­ku tych pra­cow­ni­ków am­ba­sa­dy, któ­rzy byli przez kontr­wy­wiad ak­tyw­nie roz­pra­co­wy­wa­ni lub po­zo­sta­wa­li w ob­sza­rze jego po­ten­cjal­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia.

Ze­wnętrz­na dy­żu­ru­jąca sek­cja skła­da­ła się z dwu­na­stu ob­ser­wa­to­rów w trzech sa­mo­cho­dach. Na sy­gnał ko­le­gów z punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go po­dej­mo­wa­ła ob­ser­wa­cję bez­po­śred­nią prze­miesz­cza­jące­go się po mie­ście ro­syj­skie­go dy­plo­ma­ty lub in­nej oso­by, któ­ra wzbu­dza­ła za­in­te­re­so­wa­nie kontr­wy­wia­du. Pod­czas „pro­wa­dze­nia obiek­tu”, jak na­zy­wa­no w bra­nżo­wym żar­go­nie śle­dze­nie lu­dzi, agen­ci mu­sie­li za­cho­wać naj­da­lej po­su­ni­ętą kon­spi­ra­cję, zwłasz­cza że za­wsze za­kła­da­li, iż mają do czy­nie­nia z prze­ciw­ni­kiem pro­fe­sjo­nal­nie wy­szko­lo­nym w za­kre­sie iden­ty­fi­ka­cji i prze­ciw­dzia­ła­nia ob­ser­wa­cji bez­po­śred­niej.

Była już pra­wie pi­ęt­na­sta. Agen­ci znaj­du­jący się w punk­cie ob­ser­wa­cyj­nym tro­chę się oży­wi­li – do ko­ńca zmia­ny po­zo­sta­ła tyl­ko go­dzi­na. Je­den z nich po­sta­no­wił za­pa­rzyć so­bie ostat­nią tego dnia kawę. Czyn­no­ść tę ce­le­bro­wał w taki spo­sób, jak­by była to je­dy­na ży­cio­wa roz­ryw­ka. Jego ko­le­ga nie był zdzi­wio­ny ta­kim po­stępo­wa­niem – ka­żda me­to­da wal­ki z nudą za­słu­gi­wa­ła na uzna­nie, szcze­gól­nie że od po­cząt­ku dy­żu­ru nic się nie wy­da­rzy­ło. Naj­pierw oko­ło dzie­wi­ątej rano pra­cow­ni­cy am­ba­sa­dy za­częli, jak zwy­kle, scho­dzić się do pra­cy. Ro­sja­nie pra­co­wa­li od dzie­wi­ątej do osiem­na­stej z go­dzin­ną prze­rwą obia­do­wą, któ­ra roz­po­czy­na­ła się o trzy­na­stej. Cho­ciaż per­so­nel am­ba­sa­dy li­czył sto kil­ka­dzie­si­ąt osób, nie sta­no­wi­ło to pro­ble­mu dla ob­ser­wa­to­rów. Ro­sja­nie nie przy­wi­ązy­wa­li zbyt­nio wagi do punk­tu­al­no­ści i przy­cho­dzi­li do pra­cy po­je­dyn­czo lub po dwie–trzy oso­by. Ła­two było więc to roz­ci­ągni­ęte w cza­sie „scho­dze­nie się” kon­tro­lo­wać. Tym bar­dziej, że agen­ci mie­li wszyst­kich Ro­sjan „wy­ku­tych” na pa­mi­ęć. Trak­to­wa­li ich wła­ści­wie jak swo­ich do­brych zna­jo­mych – na­zy­wa­li po swo­je­mu, roz­po­zna­wa­li po ubra­niu, a na­wet sty­lu po­ru­sza­nia się. W go­dzi­nach urzędo­wa­nia po­ja­wi­ło się tyl­ko kil­ku nic nie­zna­czących in­te­re­san­tów, któ­rzy zo­sta­li ru­ty­no­wo udo­ku­men­to­wa­ni. Ogól­nie pa­no­wał wi­ęk­szy spo­kój niż za­zwy­czaj.

Dzień przed Syl­we­strem na od­pra­wie w cen­tra­li ob­ser­wa­to­rzy do­sta­li wy­tycz­ne, żeby szcze­gól­ną uwa­gę zwró­cić na kil­ku dy­plo­ma­tów ro­syj­skich śred­nie­go szcze­bla, któ­rzy byli uwa­ża­ni za ofi­ce­rów Słu­żby Wy­wia­du Za­gra­nicz­ne­go Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej. Ci bo­wiem nie wy­je­cha­li do Ro­sji na Nowy Rok oraz na pra­wo­sław­ne świ­ęta bo­żo­na­ro­dze­nio­we, co zo­sta­ło zin­ter­pre­to­wa­ne jako dość nie­ty­po­we. Ran­kiem 31 grud­nia dy­plo­ma­ci za­miast do oj­czy­zny po­je­cha­li do Za­ko­pa­ne­go, czym „uspo­ko­ili” cen­tra­lę. Tyl­ko ob­ser­wa­to­rzy klęli na czym świat stoi, gdyż dwie sek­cje mu­sia­ły rów­nież udać się do sto­li­cy pol­skich Tatr. Dwa­dzie­ścia kil­ka osób spędzi­ło Syl­we­stra z dala od ro­dzin, któ­re – choć przy­zwy­cza­jo­ne do tego typu „wy­pad­ków przy pra­cy” – nie były szcze­gól­nie za­do­wo­lo­ne. Dzi­siaj ża­den z wy­ty­po­wa­nych dy­plo­ma­tów nie wy­cho­dził poza am­ba­sa­dę, co jesz­cze po­głębia­ło pa­nu­jącą bez­czyn­no­ść.

Na ścien­nym ze­ga­rze do­cho­dzi­ła pi­ęt­na­sta trzy­dzie­ści. Na­dal pa­dał deszcz i nic nie za­po­wia­da­ło po­lep­sze­nia po­go­dy. Agen­ci wpa­try­wa­li się tępo we fron­to­wą fa­sa­dę am­ba­sa­dy. Na­gle, jak­by na ko­men­dę, otwo­rzy­ły się rów­no­cze­śnie wszyst­kie drzwi w ob­ser­wo­wa­nym bu­dyn­ku. Lu­dzie, z któ­rych pra­wie ka­żdy chro­nił się pod pa­ra­so­lem, za­częli bar­dzo szyb­ko wy­cho­dzić na ze­wnątrz. Na pla­cy­ku przed am­ba­sa­dą pręd­ko po­wstał po­ka­źny tłum, któ­ry prze­miesz­czał się w stro­nę uli­cy. Ob­ser­wa­to­rzy nie byli w sta­nie roz­po­znać żad­nej twa­rzy. Sta­ra­li się wy­od­ręb­nić z tej ludz­kiej ci­żby naj­wa­żniej­szych dla kontr­wy­wia­du pra­cow­ni­ków po ubra­niu, wzro­ście, tecz­kach i in­nych zna­nych im ce­chach ze­wnętrz­nych, lecz wiel­ko­ść tłu­mu, jego dy­na­mi­ka oraz stło­cze­nie, a przede wszyst­kim pa­ra­so­le i deszcz sku­tecz­nie to unie­mo­żli­wia­ły. Wszyst­ko to wy­gląda­ło tak, jak­by za­rządzo­no ewa­ku­ację ca­łe­go per­so­ne­lu. Opusz­cza­nie bu­dyn­ku wy­da­wa­ło się jed­nak zbyt spraw­ne. Nie było ta­kże ja­kich­kol­wiek oznak pa­ni­ki, któ­ra w ta­kich przy­pad­kach jest nie­unik­nio­na. Zresz­tą gdy­by we­wnątrz gma­chu fak­tycz­nie za­ist­nia­ły oko­licz­no­ści zmu­sza­jące per­so­nel do ewa­ku­acji, pol­skie słu­żby – straż po­żar­na, po­li­cja i po­go­to­wie me­dycz­ne – zo­sta­ły­by o tym po­wia­do­mio­ne, a ta­kich sy­gna­łów nie było.

Gdy tłum za­czął wy­le­wać się na uli­cę, pod am­ba­sa­dę pod­je­cha­ły tak­sów­ki. W su­mie było ich kil­ka­na­ście. Spo­ro osób wsia­dło do nich i od­je­cha­ło jed­no­cze­śnie w ró­żnych kie­run­kach. Po­zo­sta­li od­da­la­li się pie­szo, rów­nież szyb­ko się roz­pra­sza­jąc.

Agen­ci w punk­cie ob­ser­wa­cyj­nym wpa­dli w po­płoch. Pró­bo­wa­li prze­ka­zać ja­kie­kol­wiek wska­zów­ki swo­im ko­le­gom w sa­mo­cho­dach, ale oka­za­ło się to nie­wy­ko­nal­ne, gdyż nie byli w sta­nie ni­ko­go wska­zać. Wszy­scy człon­ko­wie gru­py ob­ser­wa­cyj­nej tkwi­li na swo­ich miej­scach jak spa­ra­li­żo­wa­ni. Dła­wi­ła ich bez­sil­no­ść. Mie­li świa­do­mo­ść, że sy­tu­acja nie jest przy­pad­ko­wa – Ro­sja­nie prze­pro­wa­dza­li ja­kąś ak­cję. Po oko­ło pi­ęciu lub naj­wy­żej sied­miu mi­nu­tach pla­cyk przed am­ba­sa­dą zno­wu był pu­sty.

Szef sek­cji po kon­sul­ta­cjach z ofi­ce­rem ko­or­dy­nu­jącym w cen­tra­li zde­cy­do­wał się wy­słać swo­ich lu­dzi w tak zwa­ne „miej­skie punk­ty tran­zy­to­we”, czy­li miej­sca, przez któ­re – jak wy­ka­zy­wa­ły ba­da­nia sta­ty­stycz­ne – prze­miesz­cza­ło się naj­wi­ęcej lu­dzi i sa­mo­cho­dów po­ru­sza­jących się na ośmiu głów­nych osiach ko­mu­ni­ka­cyj­nych mia­sta. Po­mi­mo uru­cho­mie­nia w try­bie alar­mo­wym do­dat­ko­wych czte­rech sek­cji ob­ser­wa­cyj­nych kil­ku­go­dzin­ne po­szu­ki­wa­nia Ro­sjan, któ­ry­mi „opie­ko­wał się” kontr­wy­wiad, nie przy­nio­sły żad­nych re­zul­ta­tów.

3

13 stycz­nia (pi­ątek)

Pu­łkow­nik Mi­cha­ił Mi­cha­jło­wicz Rad­ko, szef Wy­dzia­łu Spraw We­wnętrz­nych bia­ło­ru­skie­go Ko­mi­te­tu Bez­pie­cze­ństwa Pa­ństwo­we­go, sta­nął w drzwiach naj­wi­ęk­szej sali w klu­bie ofi­cer­skim imie­nia Fe­lik­sa Ed­mun­do­wi­cza Dzie­rży­ńskie­go. Wła­śnie roz­po­czął się do­rocz­ny Ofi­cer­ski Bal Kar­na­wa­ło­wy KGB. Mimo iż był pi­ąt­ko­wy wie­czór, na­wał pra­cy unie­mo­żli­wił pu­łkow­ni­ko­wi po­je­cha­nie do domu i prze­bra­nie się w ga­lo­wy mun­dur, dla­te­go był „je­dy­nie” w gar­ni­tu­rze. Klub znaj­do­wał się w cen­trum Mi­ńska, a do­kład­nie w le­wym skrzy­dle głów­nej sie­dzi­by Ko­mi­te­tu przy pro­spek­cie Nie­pod­le­gło­ści, więc na­czel­nik wy­dzia­łu we­wnętrz­ne­go przy­sze­dł tu pro­sto ze swo­je­go ga­bi­ne­tu.

Bal był wy­jąt­ko­wym wy­da­rze­niem. Uczest­ni­czy­ło w nim za­wsze naj­wy­ższe kie­row­nic­two i z tego względu obec­no­ść dla wie­lu pra­cow­ni­ków – po­cząw­szy od za­stęp­cy sze­fa wy­dzia­łu wzwyż – była w za­sa­dzie obo­wi­ąz­ko­wa. Udział bra­li ta­kże sze­fo­wie struk­tur ob­wo­do­wych oraz wy­ty­po­wa­ni ofi­ce­ro­wie z ca­łe­go kra­ju. Dla zwy­kłych funk­cjo­na­riu­szy za­pro­sze­nie na bal było wiel­kim za­szczy­tem i do­wo­dem uzna­nia. Oczy­wi­ście do­ty­czy­ło ono ta­kże ma­łżon­ków.

Rad­ko roz­glądał się po sali. To­ast ge­ne­ral­ski – jak na­zy­wa­no wy­stąpie­nie prze­wod­ni­czące­go Ko­mi­te­tu, któ­ry ofi­cjal­nie bal in­au­gu­ro­wał – zo­stał już wy­gło­szo­ny, na par­kie­cie ta­ńczo­no. Na sce­nie przy­gry­wał big band bia­ło­ru­skiej te­le­wi­zji, to­też ja­ko­ść mu­zy­ki była na naj­wy­ższym po­zio­mie. To­wa­rzy­stwo nie wy­pi­ło jesz­cze zbyt wie­le, pa­no­wa­ła więc wci­ąż bar­dzo do­stoj­na i ofi­cjal­na at­mos­fe­ra. Ko­bie­ty ubra­ne w szy­kow­ne suk­nie, w spe­cjal­nie uło­żo­nych na tę oka­zję fry­zu­rach, spra­wia­ły na tle umun­du­ro­wa­nych ofi­ce­rów wra­że­nie barw­nych mo­ty­li. Mężczy­źni sta­ra­li się być szar­manc­cy, co ich to­wa­rzysz­ki, nie­przy­zwy­cza­jo­ne na co dzień do ta­kie­go trak­to­wa­nia, przyj­mo­wa­ły z za­do­wo­le­niem.

Pu­łkow­nik już za­mie­rzał skie­ro­wać swo­je kro­ki do baru – tam naj­szyb­ciej spo­dzie­wał się spo­tkać bli­ższych zna­jo­mych – gdy za­uwa­żył, że ktoś z sali ma­cha do nie­go ręką. To był jego za­stęp­ca, Ju­rij An­to­no­wicz, czy­li po pro­stu Jura, któ­ry sie­dział przy sto­li­ku ze swo­ją pi­ęk­ną żoną Nad­ią i ja­kąś nie­zna­ną pu­łkow­ni­ko­wi ko­bie­tą. Rad­ko lu­bił Jurę, trak­to­wał go jak młod­sze­go przy­ja­cie­la, ale nie chciał dzi­siaj jego to­wa­rzy­stwa. Pra­gnął jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się w swo­im miesz­ka­niu. Plan miał pro­sty: za­mel­du­je się głów­ne­mu sze­fo­wi, wy­pi­je tro­chę wód­ki i ulot­ni się po an­giel­sku. Zde­cy­do­wał się jed­nak po­de­jść i przy­wi­tać.

– Wi­taj, Jura. Wi­dzę, że je­steś od­wa­żnym mężczy­zną – stwier­dził pro­wo­ka­cyj­nie, ki­wa­jąc jed­no­cze­śnie gło­wą na znak po­wi­ta­nia w kie­run­ku Nad­ii i nie­zna­jo­mej – atrak­cyj­nej, trzy­dzie­sto­kil­ku­let­niej bru­net­ki.

– Sia­daj­cie, Mi­cha­ile Mi­cha­jło­wi­czu, będzie nam bar­dzo przy­jem­nie.

Jura uśmie­chał się od ucha do ucha tak szcze­rze i za­pra­sza­jąco, że pu­łkow­nik zła­mał swo­je po­sta­no­wie­nie i przy­sia­dł się do sym­pa­tycz­ne­go to­wa­rzy­stwa.

– A ja­kiej to od­wa­gi wy­ma­ga prze­by­wa­nie wśród przy­ja­ciół? – kon­ty­nu­ował za­stęp­ca.

– Je­steś od­wa­żny, bo przy­pro­wa­dzi­łeś swo­ją pi­ęk­ną żonę do tego sie­dli­ska umun­du­ro­wa­nych, nie­okie­łzna­nych i na wpół dzi­kich sam­ców, któ­rzy nie­chyb­nie ze­chcą ci ją po­rwać.

Rad­ko nie kła­mał. Uro­da Nad­ii pro­mie­nia­ła, wzbu­dza­jąc wiel­kie za­in­te­re­so­wa­nie wi­ęk­szo­ści mężczyzn oraz za­zdro­ść ko­biet. Nad­ia nie­win­nie się za­ru­mie­ni­ła, co spra­wi­ło, że sta­ła się jesz­cze po­wab­niej­sza.

– Je­ste­ście, pu­łkow­ni­ku, nie­zwy­kle szar­manc­cy. – Mil­cząca do­tąd nie­zna­jo­ma z cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wa­ła się Mi­cha­iło­wi.

Mia­ła duże, ciem­ne, jak­by lek­ko za­mglo­ne oczy, odro­bi­nę za­dar­ty nos i pe­łne usta w ko­lo­rze doj­rza­łe­go owo­cu gra­na­tu. Sma­gła cera oraz dwa sym­pa­tycz­ne do­łecz­ki przy kąci­kach ust, któ­re ujaw­nia­ły się pod­czas uśmie­chu, do­da­wa­ły jej uro­dzie zmy­sło­wo­ści.

– Jura, może mnie przed­sta­wisz? – Rad­ko za­uwa­żył jej za­in­te­re­so­wa­nie.

– Bar­dzo prze­pra­szam. – Jura wstał, to samo uczy­nił pu­łkow­nik. – Swiet­łano Ni­ko­ła­jew­no, po­zwól­cie so­bie przed­sta­wić pu­łkow­ni­ka Mi­cha­iła Mi­cha­jło­wi­cza Rad­kę, sze­fa Wy­dzia­łu Spraw We­wnętrz­nych Ko­mi­te­tu Bez­pie­cze­ństwa Pa­ństwo­we­go. Mi­cha­ile Mi­cha­jło­wi­czu – za­stęp­ca da­lej od­gry­wał rolę go­spo­da­rza – po­zwól­cie so­bie przed­sta­wić Swie­tła­nę Ni­ko­ła­jew­nę, żonę za­stęp­cy na­czel­ni­ka wy­dzia­łu pol­skie­go Za­rządu Wy­wia­du KGB, ma­jo­ra An­to­na Sie­mio­no­wi­cza Bon­da­ren­ki.

Swie­tła­na Ni­ko­ła­jew­na wy­ci­ągnęła drob­ną, szla­chet­ną dłoń o dłu­gich pal­cach, któ­rą Rad­ko przy­ci­ągnął do ust i po­ca­ło­wał, co zro­bi­ło na niej wi­docz­ne wra­że­nie.

– Bar­dzo mi miło – Swie­tła­na Ni­ko­ła­jew­na po­sła­ła pu­łkow­ni­ko­wi pro­mien­ny uśmiech – i mam na­dzie­ję, że wam nie prze­szka­dza­my, pu­łkow­ni­ku.

– Dla­cze­go tak pani po­my­śla­ła, Swie­tła­no? – Rad­ko był szcze­rze zdzi­wio­ny py­ta­niem.

– Ofi­cer na wa­szym sta­no­wi­sku na pew­no ma na balu wie­le obo­wi­ąz­ków, jest pan prze­cież na­czel­ni­kiem bar­dzo wa­żne­go wy­dzia­łu.

– A dla­cze­go pani sądzi, że wy­dział, któ­rym kie­ru­ję, jest „bar­dzo wa­żny”? – Pu­łkow­nik był cie­ka­wy, co o jego pra­cy wie żona ofi­ce­ra Za­rządu Wy­wia­du, obu­dzi­ła się w nim ta­kże za­wo­do­wa czuj­no­ść.

– Och, tak twier­dzi mój mąż. Po­dob­no wszy­scy się was boją. Je­śli tak jest w isto­cie, to zna­czy, że wasz wy­dział jest wła­śnie bar­dzo wa­żny.

– No tak, te­raz ro­zu­miem. To praw­da, mój wy­dział pra­cu­je nad tym, żeby wszy­scy pra­cow­ni­cy Ko­mi­te­tu byli grzecz­ni i za­wsze po­stępo­wa­li zgod­nie z obo­wi­ązu­jący­mi re­gu­la­mi­na­mi.

Rad­ko wbił sta­lo­we spoj­rze­nie w oczy Swie­tła­ny Ni­ko­ła­jew­nej, lecz nie do­strze­gł w nich nic oprócz ko­bie­cej cie­ka­wo­ści i otwar­to­ści. Zga­nił się w my­ślach za, jak sam zwy­kł to na­zy­wać, „cze­ki­stow­ską” po­dejrz­li­wo­ść. W pra­cy wal­czył z ta­kim po­de­jściem do lu­dzi – za­wsze pod­kre­ślał, że naj­wa­żniej­sze są fak­ty i obiek­tyw­na oce­na sy­tu­acji.

– Hm, dzi­siaj jest już po go­dzi­nach urzędo­wa­nia, je­śli mogę się tak wy­ra­zić, i nie chcę, żeby kto­kol­wiek się mnie bał, a zwłasz­cza pani, Swie­tła­no Ni­ko­ła­jew­no. – Jego spoj­rze­nie, ci­ągle utkwio­ne w jej oczach, sta­ło się cie­płe i przy­ja­zne.

– Nie boję się, pro­szę mi wie­rzyć. Po pro­stu je­stem, jak ka­żda ko­bie­ta, cie­ka­wa wie­lu rze­czy.

Swie­tła­na wy­zna­ła to tak na­tu­ral­nie, że Rad­ko po­czuł się wręcz za­wsty­dzo­ny i po­now­nie skar­cił się w my­ślach. Żeby po­kryć swo­je zmie­sza­nie, po­pro­sił ją do ta­ńca. Or­kie­stra wła­śnie za­częła grać je­den z naj­now­szych bia­ło­ru­skich prze­bo­jów i pra­wie wszy­scy wy­szli na par­kiet. Tłok był nie­sa­mo­wi­ty. Wo­ka­li­sta big-ban­du śpie­wał pi­ęk­ną bal­la­dę o „mi­ło­ści, któ­rą może zro­zu­mieć tyl­ko ktoś, kto jest za­ko­cha­ny”. Rad­ko był nie naj­lep­szym tan­ce­rzem, ale wol­ne tem­po oraz bar­dzo ogra­ni­czo­na ilo­ść miej­sca po­zwo­li­ły mu ukryć nie­do­sta­tek tej umie­jęt­no­ści. Zresz­tą bli­sko­ść ko­bie­ty, któ­rą obej­mo­wał, tak go po­chło­nęła, że pra­wie nie zwra­cał uwa­gi na to, jak ta­ńczy. Ścisk na par­kie­cie spra­wił, że Swie­tła­na przy­lgnęła do nie­go całą sobą. Rad­ko po­czuł wy­ra­źnie de­li­kat­ny, lek­ko słod­ka­wy za­pach per­fum o opiu­mo­wej ba­zie. Wło­sy part­ner­ki mu­ska­ły mu twarz, a kszta­łt­ne, dość duże pier­si przy­jem­nie na nie­go na­pie­ra­ły, co wpra­wi­ło go w spo­re pod­nie­ce­nie. Po­dob­nie chy­ba czu­ła się Swie­tła­na – w ta­ńcu była bar­dzo roz­lu­źnio­na, wręcz z uf­no­ścią po­zwa­la­ła pu­łkow­ni­ko­wi się pro­wa­dzić. Ich twa­rze zna­la­zły się tak bli­sko sie­bie, że ka­żde z nich od­czu­wa­ło cie­pło od­de­chu part­ne­ra. Nie od­zy­wa­li się do sie­bie, chło­nęli ulot­no­ść chwi­li. Żad­ne z nich nie chcia­ło ze­psuć wspa­nia­łe­go na­stro­ju, ja­kie­mu wspól­nie ule­gli.

Gdy utwór do­bie­gł ko­ńca, uśmiech­nęli się tyl­ko do sie­bie i po­wró­ci­li do sto­li­ka. Jury i Nad­ii jesz­cze nie było, wi­docz­nie po­zo­sta­li na par­kie­cie.

– Nie pa­mi­ętam, kie­dy ostat­ni raz ta­ńczy­łem – po­wie­dział Rad­ko, żeby za­ini­cjo­wać roz­mo­wę.

Chwy­cił bu­tel­kę wód­ki i na­lał so­bie kie­li­szek. Chciał stłu­mić w so­bie pra­gnie­nie na­mi­ęt­no­ści, ja­kie wzbu­dzi­ła w nim ta ko­bie­ta.

– To była pi­ęk­na pio­sen­ka – ode­zwa­ła się po chwi­li Swie­tła­na. W jej gło­sie za­brzmia­ła nuta za­du­my. – A dla­cze­go, Mi­cha­ile Mi­cha­jło­wi­czu, nie pa­mi­ęta pan chwi­li, kie­dy ta­ńczył pan ostat­ni raz? Nie lubi pan ta­ńczyć czy też nie ma pan z kim? – Ostat­nie py­ta­nie było po­sta­wio­ne w spo­sób za­sad­ni­czy.

Rad­ko prze­chy­lił swój kie­li­szek. Przez dłu­ższą chwi­lę sma­ko­wał cierp­ki i za­ra­zem lek­ko pie­kący al­ko­hol. Za­sta­na­wiał się, co od­po­wie­dzieć.

– Ra­czej nie mam z kim. – Zde­cy­do­wał się od­kryć kar­ty. – Po­nad trzy lata temu roz­wio­dłem się z żoną, a ra­czej ona roz­wio­dła się ze mną. Je­stem po pro­stu sam. Dużo pra­cu­ję i w za­sa­dzie nie mam ani cza­su, ani ocho­ty na cho­dze­nie po dan­sin­gach. Zresz­tą nie mam po­jęcia o ta­ńcu. A pani, Swie­tła­no, dla­cze­go pani jest tu dziś sama? – Pu­łkow­nik li­czył na re­wa­nż.

– Mąż jest na wy­je­ździe słu­żbo­wym. Tak na­praw­dę to nie chcia­łam dzi­siaj tu przy­cho­dzić, ale Nad­ia mnie na­mó­wi­ła i szcze­rze mó­wi­ąc, te­raz tego nie ża­łu­ję. – Po tych sło­wach Swie­tła­na uśmiech­nęła się do Rad­ki w spo­sób, w jaki tyl­ko ko­bie­ty po­tra­fią się uśmie­chać.