36,90 zł
Białoruś. Masowe protesty społeczne doprowadziły do zakończenia autorytarnych rządów i rozpisania przedterminowych wyborów. Nowy prezydent Andriej Władymirowicz Bażanau podejmuje historyczną decyzję - chce uniezależnić kraj od Rosji. Rozpoczyna się gra, w której stawką jest wolność… i ludzkie życie.
Pułkownik kontrwywiadu ABW Adam Chryń wpada na trop wysoko uplasowanego rosyjskiego agenta. Nie przypuszcza, że przyjdzie mu się zmierzyć z najbardziej strzeżoną tajemnicą Kremla. Mińsk, Moskwę i Warszawę połączy intryga, w którą trudno będzie komukolwiek uwierzyć. Czy da się pokonać jeden z najpotężniejszych wywiadów świata?
Co wydarzy się w dzień polskiego Święta Niepodległości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 938
ROBERT FOKS
Prospekt niepodległości
© 2021 Robert Foks
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Word_Factor
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: HEVI
ISBN 978-83-65904-85-0
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Rosjanie chcieli zabić premiera Czarnogóry? Rewelacje gazety „Daily Telegraph”
Rosja próbowała w 2016 roku zorganizować zamach na ówczesnego premiera Czarnogóry Milo Djukanovicia – twierdzi brytyjski dziennik „Daily Telegraph”. Miała to być próba destabilizacji kraju i zapobieżenia jego przyłączeniu do NATO. Według gazety zamach udało się udaremnić w ostatniej chwili – w połowie października 2016 roku. Anonimowe źródła gazety w rządzie brytyjskim twierdzą, że atak musiał zostać zatwierdzony na najwyższym szczeblu rosyjskich władz. „Daily Telegraph” rozmawiał też z Predragiem Boškoviciem, ministrem obrony Czarnogóry, który mówił, że zamach był „sfinansowany i zorganizowany przez rosyjski wywiad sprzymierzony z lokalnymi radykałami”. Dwaj rosyjscy oficerowie wywiadu mieli miesiącami przygotowywać się do akcji…
TVP INFO, 19.02.2017
Zasłon – elita elit rosyjskich służb specjalnych
Operatorzy Zasłonu są wysyłani jedynie do najtrudniejszych zadań, wymagających niesztampowego i mało oficjalnego rozwiązania. Skryta jednostka działa w ramach SWR, czyli rosyjskiej Służby Wywiadu Zagranicznego, wywodzącej się z Pierwszego Zarządu Głównego radzieckiego KGB. Oddział komandosów miano utworzyć w 1998 roku i ustalić jego liczebność na około 300 operatorów. Główne zadania Zasłonu to tajne operacje zagraniczne – od ochrony ambasad i dyplomatów, przez odbijanie zakładników, po egzekucje. Członkowie oddziału mają być wyposażeni i wyszkoleni adekwatnie do swojego elitarnego statusu. Często mają też działać w strojach cywilnych…
TVN24, 20.05.2013
Kreml zbyt blisko Belwederu, MON, MSZ i KPRM
Media opisują już nie tylko nadbudówki na ambasadach USA na świecie, które służą do prowadzenia wywiadu elektronicznego. Jak wynika z naszych informacji, sprzęt do nasłuchu ma również ambasada rosyjska w Warszawie. Rosjanie są w stanie przechwytywać wszystkie rozmowy telefoniczne w odległości kilometra od swojej ambasady. W obszarze tym znajdują się kluczowe polskie urzędy – MSZ, MON, CBA, Kancelaria Premiera i Belweder…
„Dziennik Gazeta Prawna”, 21.11.2013
Specjalne telefony szyfrujące rozmowy
Sieć Łączności Rządowej – to oficjalna nazwa systemu. ABW wydaje najważniejszym osobom w państwie telefony pozwalające na prowadzenie rozmów, których nie da się podsłuchiwać. Dostęp do tej specyficznej sieci mają 33 grupy osób w Polsce, w tym członkowie Rady Ministrów, prezydent, premier, szefowie służb czy policji. Telefony, których używają VIP-y, nie różnią się wyglądem od przeciętnych aparatów dostępnych na rynku. Połączenia obsługuje Polkomtel, jednak jeśli rozmowa jest szyfrowana, to odpowiada za to Centrala Telefonii Niejawnej prowadzona przez ABW. Poza najwyższymi władzami i ABW nikt nie wie, gdzie się ona znajduje…
„Gazeta Wyborcza”, 25.05.2011
Samobójstwo? Wypadek?
W podwarszawskich Ząbkach znaleziono ciało ważnego oficera z Biura Ochrony Rządu. Prokuratura bierze pod uwagę nieszczęśliwy wypadek albo samobójstwo. Koledzy zmarłego nie wierzą jednak w tę drugą wersję. Według wstępnych ustaleń śledczych zabójstwo nie wchodzi w grę. Mieszkanie miało być zamknięte od wewnątrz. Zdaniem eksperta drzwi balkonowe były uchylone, ale nikt nimi nie wchodził…
TVN Warszawa, 13.08.2014
Rosyjski dron latał nad siedzibą rządu
Warszawskie służby mundurowe zatrzymały obywatela Rosji, który sterował dronem latającym nad siedzibą Rady Ministrów. Do incydentu doszło około godziny dziewiątej rano. Mężczyzna został zatrzymany, a dron unieszkodliwiony. Rosjanin usłyszy zarzuty związane z naruszeniem prawa lotniczego w Polsce…
TVP INFO, 26.09.2016
Najpowszechniejszym i najskuteczniejszym narzędziem pracy
służb wywiadowczych jest kłamstwo.
Kłamstwo jest skuteczne, jeśli 98% jego treści jest prawdą,
a jedynie 2% nieprawdą.
Tylko nieliczni potrafią stosować powyższą zasadę w praktyce.
Rod
W mitologii słowiańskiej bóg losu i przeznaczenia,
opiekun społeczności plemiennej.
Przez wzgląd na bezpieczeństwo państwa oraz konieczność zachowania poufności niektóre nazwy charakteryzujące struktury polskich służb specjalnych oraz funkcje ich pracowników zostały zmienione.
2 sierpnia 1995 r.
Nad małą wsią o wdzięcznej nazwie Glinsko Vrelo, położoną kilka kilometrów na północny wschód od chorwackiego miasta Slunj, powoli wstawał dzień. Poranne sierpniowe słońce prażyło już tak mocno, jakby chciało możliwie najszybciej odparować rosę, którą iskrzyły się okoliczne łąki. Pobliski las rzucał tajemnicze cienie. Osada, licząca zaledwie kilkanaście zabudowań, była wyludniona. Mieszkańcy opuścili ją kilka dni temu ze strachu przed wojną, którą miała niebawem przynieść chorwacka armia.
Podporucznik Adam Chryń, odziany w cywilne ubranie upodabniające go do miejscowego rolnika, stał na środku wsi. Przez prawe ramię miał przewieszoną małą sportową torbę z ciemnego materiału, która zupełnie nie pasowała do jego chłopskiego stroju. Ostrożnie rozglądał się wokół. Świadomość, że ze skraju niedalekiego lasu obserwuje go dwóch komandosów z gotowymi do strzału karabinami snajperskimi, stłumiła na chwilę kiełkujący w nim strach. Unosząca się w rześkim powietrzu mieszanina zapachów drzew owocowych oraz zalegająca cisza sprawiły, że poddał się urokowi chwili. Dzięki lekkim podmuchom ciepłego wiatru nie odczuwał chłodu poranka. Gdyby tylko mógł, przedłużałby ten moment w nieskończoność. Zmobilizował się jednak i zdwoił czujność. Zdawał sobie doskonale sprawę, że moment nieuwagi i braku rozsądku może mieć niewyobrażalne konsekwencje.
W osadzie umówił się na spotkanie ze swoim informatorem, którego udało mu się zwerbować kilka tygodni temu w Slunju. Pijany serbski oficer potrącił samochodem dziecko i zostałby zapewne zlinczowany przez tłum, gdyby nie polski patrol. Żołnierze zabrali go na posterunek, gdzie Chryń musiał go przesłuchać. Aresztowany miotał się i wulgarnie wygrażał wszystkim i wszystkiemu. Z tych wrzasków można było jednak wywnioskować, że aresztowany jest oficerem serbskiego wywiadu wojskowego. Podporucznik włączył dyktafon, pozwolił mu pokrzyczeć, a potem kazał go zamknąć pod strażą w osobnym pomieszczeniu. Na drugi dzień trzeźwemu już, choć jeszcze skacowanemu więźniowi odtworzył nagranie, a następnie złożył propozycję współpracy z polskimi Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Do oferty dorzucił jeszcze odpowiednią ilość amerykańskich dolarów i ten argument ostatecznie pomógł Serbowi podjąć właściwą decyzję. W taki sposób Chryń, początkujący oficer polskiego wywiadu wojskowego, zwerbował swojego pierwszego agenta.
Informator miał na niego czekać w drewnianej szopie przy wschodnim krańcu wsi. Wcześniejsze spotkania miały miejsce zawsze w Slunju. Tym razem Serb zażądał, aby rozmowa odbyła się na odludziu – motywując to względami bezpieczeństwa. Podporucznik przystał na tę niecodzienną lokalizację. Wojska serbskie szykowały się do odparcia nieuchronnej ofensywy armii chorwackiej i w związku z tym serbski kontrwywiad wszędzie tropił działalność wywiadu przeciwnika. Zresztą Chryń, chcąc nie chcąc, musiał zaakceptować warunki agenta. Polskie dowództwo zostało poproszone przez Amerykanów o przekazywanie wszelkich informacji wywiadowczych Chorwatom, którym potajemnie sprzyjali. National Imagery and Mapping Agency – jedna z agencji amerykańskiego wywiadu wojskowego – regularnie dostarczała stronie chorwackiej zdjęcia z rozpoznania satelitarnego i lotniczego. Służby Stanów Zjednoczonych nie dysponowały jednak na serbskim terytorium efektywnymi siatkami wywiadowczymi; nie udało im się także zwerbować dobrych, samodzielnych agentów. Teraz, gdy Polska starała się o członkostwo w NATO, tego typu prezenty dla przyszłego głównego sojusznika bardzo się liczyły. Dlatego też fakt posiadania przez Chrynia agenta w strukturach serbskiego wywiadu wzbudził zainteresowanie samego głównodowodzącego Polskim Kontyngentem Wojskowym, który stacjonował w Jugosławii w ramach UNPROFOR-u – sił ochronnych ONZ. Koledzy zazdrościli Adamowi; złośliwie żartowali, że do Polski będzie wracał „salonką” – ekskluzywnym mieszkalnym wagonem kolejowym. Młodego oficera to wszystko nobilitowało, ale za to teraz musiał udowodnić, że WSI to kwiat armii, a on jest jednym z jego najcenniejszych okazów.
Szopa stała w pewnym oddaleniu od innych zabudowań. Jej bryła nie pasowała do otoczenia, jakby zbudowano ją w tej wsi wbrew jej mieszkańcom. To wrażenie spotęgowało w Adamie ów nieuzasadniony lęk, który sprawia, że człowiek czuje się bardzo samotnie. Oficer wolnym krokiem podszedł do drzwi szopy zbitych z wiekowych, zmurszałych desek. Gdy zaczął je otwierać, cichy jęk zardzewiałych zawiasów brutalnie przerwał sielską ciszę. Smuga dziennego światła wpadła do wnętrza, ukazując ludzką postać siedzącą na jakimś zydlu. Chryń rozpoznał agenta. Wszedł do środka, rozejrzał się dookoła i gdy stwierdził, że ten jest sam, podszedł i przywitał się, bez słowa podając mu rękę. Siadł na drugim, wolnym zydlu i nadal nie zamieniając z informatorem ani słowa, sięgnął do torby, którą miał ze sobą. Serb bacznie obserwował jego ruchy. Polak wyjął najpierw dwa plastikowe kubki, a następnie półlitrową butelkę polskiej żubrówki. Twarz agenta rozjaśnił szeroki uśmiech. Uwielbiał wódkę z trawki, jak ją nazywał. Chryń wiedział, co robi – alkohol ułatwiał porozumienie. Zresztą nie znosił miejscowej wódki, dlatego na spotkania z informatorem zawsze przynosił polskie wyroby spirytusowe, w które przedsiębiorczy kwatermistrzowie sobie tylko znanymi sposobami zaopatrywali wszystkie armie i policje wchodzące w skład UNPROFOR-u. Podporucznik nalał po pół kubka. Wypili. Poranna pora jakby zwiększyła moc alkoholu. Serb się zakrztusił. Nie mieli czym zakąsić.
– Nie bałeś się przyjść – powiedział po rosyjsku agent. – To oznacza, że albo mi ufasz, albo bardzo potrzebujesz informacji. Zakładam, że mi nie ufasz, więc chcesz informacji. – Uśmiechnął się.
Chryń wiedział, o co chodzi. Serb zawsze się tak uśmiechał, gdy myślał o pieniądzach.
– Jestem dobrze przygotowany do rozmowy. – Polski oficer dał do zrozumienia, że doskonale wie, co dzieje się w głowie agenta. Także mówił po rosyjsku, chociaż słabo.
Sięgnął po butelkę i nalał drugi raz, znowu po pół kubka. Tym razem wódka wydała się łagodniejsza. Ciepło rozlało im się w piersiach, a w nogach poczuli przyjemną ociężałość, jakby krew nabrała konsystencji ołowiu.
***
Chryń wracał ze spotkania bardzo zadowolony. Uzyskał wiele wartościowych informacji. Agent był nad wyraz dobrze przygotowany. Najważniejszą wiadomością było to, że serbski wywiad prawie nie orientował się w rozlokowaniu wojsk chorwackich, wskutek czego dowództwo serbskiej armii miało bardzo mgliste pojęcie o możliwych kierunkach natarcia. Także najnowsze dane o uzbrojeniu Serbów oraz kłopotach z zaopatrzeniem świadczyły, że Chorwaci muszą wygrać tę wojnę. To były cenne wieści, a posłańców, którzy przynoszą dobre wiadomości, zawsze się docenia – podporucznik uśmiechnął się z zadowoleniem sam do siebie.
Znajdował się już na obrzeżu wsi, na drodze prowadzącej do lasu, gdy przypomniał sobie, że musi przewiesić sportową torbę na lewe ramię. Był to znak bezpieczeństwa dla oczekujących go komandosów. Przekazywał wiadomość, że wszystko jest w porządku, a on nie działa pod przymusem. Wpatrywał się w miejsce, gdzie powinni znajdować się ubezpieczający go żołnierze. Niczego nie zauważył. „Zawodowcy – pomyślał z uznaniem – potrafią się tak schować i zamaskować, że dopóki któregoś nie nadepnę, to nie będę wiedział, gdzie są”. Podszedł do ściany lasu, porozglądał się. Nikogo nie było. Wszedł między drzewa. Poczuł zapach kojarzący mu się z grzybobraniem, na które jeździł każdej jesieni z rodzicami.
– Niezłego miał pan cykora, poruczniku. – Głos jednego z komandosów, w którym brzmiała nuta satysfakcji, przywołał Chrynia do porządku.
Obaj ubezpieczający go żołnierze pojawili się nagle, nie wiadomo skąd.
– O czym wy, do cholery, mówicie, plutonowy? – Adam się nastroszył. Nie lubił, jak „liniowi” żołnierze udowadniali mu, że tak naprawdę jest oficerem pracującym za biurkiem.
– Szedł pan do wsi w taki sposób, jakby brał pan udział w zabawie w chowanego. – Plutonowy wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. Po chwili jednak dodał pojednawczo: – Zawsze tak jest na nieznanym terenie.
– Idziemy do wozów i jedziemy na śniadanie – podporucznik uciął niewygodny dla niego temat. – Dzięki za opiekę. Po południu zapraszam na wódkę.
Komandosi spojrzeli na niego z uznaniem. Nie lubili zbytnio oficerów ze swojej kompanii. Prawie każdy dawał im do zrozumienia, że są co najwyżej dwunożnym mięsem armatnim.
Szli przez piękny, dorodny las. Ze względów bezpieczeństwa nie korzystali z drogi, która przywiodłaby ich do celu o wiele szybciej. Chryń stwierdził, że jego towarzysze poruszają się bezszelestnie. Sprawnie omijali suche gałęzie, których nadepnięcie skutkowało trzaskiem brzmiącym w lesie jak wystrzał. Spostrzegł, że źródłem hałasu był wyłącznie on sam. Próbował iść jak tamci. Nie wytrwał jednak długo, może jakieś dwieście metrów – szybko się zmęczył i spocił pomimo panującego w lesie chłodu. Podoficerowie nie zwracali jednak na to uwagi. Zaproszenie na libację potraktowali jak „pakt o nieagresji”. Zresztą nie spieszyli się zbytnio. Wszyscy trzej milczeli. Przenieśli się myślami do Polski, do rodzin. Może sprawił to las, taki sam jak w kraju, a może spokój panujący dookoła, daleki od wojny.
Do oczekującego ich na przydrożnej leśnej polanie małego oddziału mieli jeszcze około trzech kilometrów. Dowództwo potraktowało akcję niezmiernie poważnie. W skład patrolu wchodziły gąsienicowy bojowy wóz piechoty z działkiem 73 milimetry oraz opancerzony samochód rozpoznawczy BRDM-2. W zasadzie był to zmotoryzowany bojowy oddział zwiadowczy. Przed akcją założono, że w razie zagrożenia wsparcie powinno móc szybko dotrzeć do wioski oraz mieć możliwość uzyskania przewagi ogniowo-bojowej w ewentualnej potyczce.
Po około półgodzinie drzewa zaczęły się lekko przerzedzać. Mężczyźni zbliżali się do polany. Nie widzieli jeszcze konturów pojazdów. Prawdopodobnie, zgodnie z rozkazami, były zamaskowane. Nic nie przerywało ciszy. Komandos idący przodem nagle się odwrócił i uśmiechając się filuternie, zaczął pokazywać coś dłońmi – używał gestów jak podczas akcji bojowej, kiedy nie wolno komunikować się na głos. Specjalny kod głosił: „Prawdopodobnie przed nami wróg, gotowość użycia broni”. Żołnierz towarzyszący Chryniowi wyjaśnił, o co chodzi, i dodał:
– Kolega chce zażartować i zaskoczyć naszych. Idziemy jak najciszej, zobaczymy, co robią.
Podporucznik zaakceptował pomysł kiwnięciem głowy.
Metr po metrze zbliżali się do polany. Dopiero gdy byli już naprawdę blisko, udało im się dostrzec zamaskowane pojazdy. Nie zauważyli jednak ludzi. Chryń pomyślał, że oficer dowodzący patrolem bardzo poważnie potraktował zadanie. Żołnierz idący przodem ruchami dłoni wydał rozkaz: „Rozdzielić się i sprawdzić teren”. Adam zrozumiał to bez żadnych wyjaśnień. Skierował się w stronę bojowego wozu piechoty, którego zgrabną, płaską sylwetkę przykrywała warstwa liściastych gałęzi. Pojazd stał równolegle do krawędzi polany, na styku z lasem. Podporucznik zdecydował się zaczaić z przodu wozu i poobserwować, jak zachowuje się oddział. Dotarł do burty pojazdu i na kolanach, niemal przylepiony do kół gąsienicowych, zaczął się przemieszczać na upatrzone stanowisko. Spodobała mu się ta zabawa w Indian. Wyobraził sobie, że to prawdziwa akcja, poczuł przypływ emocji. Gdy już był u przodu wozu, położył się na brzuchu i podczołgał jakieś pół metra, żeby wystawić głowę i zlustrować wnętrze polany. Kiedy to zrobił, stwierdził, że ktoś przed nim stoi. Podniósł wzrok i zdążył jedynie dostrzec, jak mężczyzna w niepolskim mundurze wymierza mu cios kolbą karabinową w głowę. Podporucznik stracił przytomność.
***
Gdy wróciła mu świadomość, długo nie mógł dojść do siebie. Nieostre obrazy zlewały mu się przed oczami, męcząc wzrok. Ktoś coś do niego mówił, ale on niczego nie rozumiał. Czuł jedynie, że ma mokrą głowę i tułów. To jego napastnik cucił go, wylewając na niego zapas wody znaleziony w BRDM-ie. W końcu Chryń oprzytomniał prawie zupełnie. Otworzył oczy i stwierdził, że leży pośrodku polany. Kilka metrów od niego znajdowali się inni Polacy, którzy, zbici w ciasną gromadę, siedzieli na ziemi z założonymi „po turecku” nogami. Wszyscy trzymali ręce za głowami. Byli przerażeni, nieopisany strach emanował z ich oczu. Pilnowało ich kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Broń wymierzona w jeńców uzmysłowiła podporucznikowi grozę sytuacji.
Napastnicy nosili wojskowe uniformy, lecz nie były one jednakowe. To kazało sądzić, że Polacy zostali pojmani nie przez żołnierzy regularnej armii, lecz przez walczących po serbskiej stronie najemników. Przez ciało oficera przeszedł dreszcz. Słyszał wiele opowieści o takich oddziałach, w których wojowali zawodowi żołnierze z różnych stron świata. Byli zaprawieni w boju, oswojeni z widokiem krwi. Bardzo często byli to różnego rodzaju degeneraci: oprawcy, sadyści oraz bezwzględni militaryści. Jednego nie można było im wszakże odmówić – skuteczności. Chryń zdał sobie sprawę, że jest w pułapce bez wyjścia. Zawodowa natura nasunęła mu pytanie, czy sytuacja, w której się znalazł, nie jest wynikiem zdrady jego informatora. W duchu wyśmiał sam siebie – odpowiedź na to pytanie nie miała teraz żadnego znaczenia.
Do leżącego podporucznika podszedł jeden z napastników. Był rosły i nieogolony. Nosił beżowy beret na modłę brytyjskich komandosów z elitarnej jednostki SAS. Przez lewe ramię miał niedbale przewieszony karabin AK-47, popularnego w tej wojnie Kałasznikowa, którego lufa obijała mu się o udo. Z postawy oraz władczych ruchów można było wywnioskować, że jest szefem oddziału. Watażka stanął w rozkroku nad Chryniem. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Adam nie chciał okazać strachu, to mu się jednak nie udało – wewnętrznie cały drżał. Gdy przeciwnik dostrzegł jego lęk, zaczął na niego krzyczeć. Rozkazywał, żeby wstał z ziemi, lecz Adam nie zrozumiał sensu szybkich serbskich słów. Watażka warknął coś do swoich ludzi. Do leżącego podporucznika w mig podbiegło dwóch najemników. Wspólnie, jednym sprawnym szarpnięciem postawili go na nogi. Porucznik chciał coś powiedzieć, lecz nie zdążył, bo otrzymał od watażki cios pięścią w splot słoneczny – tak skuteczny, że zaczął się dusić. Tych dwóch, którzy go podnieśli, trzymało go teraz, żeby ponownie nie upadł. Chryń z trudem odzyskał oddech. Zrozumiał, dlaczego traktują go w ten sposób – jako jedyny był przecież w cywilnym ubraniu. Dowódca oddziału najemników bez żadnych wstępów zadał Chryniowi pytanie. Chciał wiedzieć, co tu robi i dlaczego jest ubrany po cywilnemu. Fakt, że zaczął mówić łamaną ruszczyzną, a także treść pytania uświadomiły Polakowi, że jego agent zdradził. Chryń nie odpowiedział. Watażka ponowił pytanie. Adam wciąż milczał. Sam nie wiedział, czy sprawiła to jego odwaga, czy też paraliżujący go strach. Dowódca powiedział coś po serbsku do swoich ludzi. Jeden z nich przyprowadził polskiego oficera dowodzącego patrolem – niskiego, krępego trzydziestoletniego kapitana. Watażka bez słowa, w ułamku sekundy przeładował swojego Kałasznikowa i strzelił kapitanowi w głowę. Kości tylnej części czaszki oraz kawałki miazgi mózgowej rozprysły się jakieś dwa metry dalej na wysuszonej trawie polany. Kapitan, jakby nic się nie stało, powoli osunął się na kolana, a następnie upadł na twarz. Przez moment zalegała okropna cisza. Serb ponownie zadał to samo pytanie. Chryniowi było wszystko jedno. Strach sprawił, że mięśnie jego klatki piersiowej nie napinały się, co spowodowało, że płuca przestały zasysać powietrze. Znowu się dusił. Watażka ponownie przeładował broń i tym razem wolno skierował ją w stronę podporucznika. Chryń zsikał się w spodnie. Mocz pociekł wnętrzem nogawki i wylał się na lewy but. Oprawca to zobaczył i zaczął się śmiać. To prawdopodobnie uratowało oficerowi życie.
Kilka chwil później najemnicy zaczęli rozstrzeliwać pozostałych Polaków. Suchy odgłos pojedynczych wystrzałów oraz krzyk żołnierzy błagających o litość niosły się pomiędzy drzewami. Chryń ze zdziwieniem odnotował, że w lesie nie ma echa.
***
Po egzekucji watażka naradzał się z dwoma kompanami, prawdopodobnie swoimi zastępcami. Chryń zastanawiał się, dlaczego go jeszcze nie zabili. Starał się nie patrzeć na ciała dziewięciu towarzyszy, lecz widok śmierci, tak realnej, przyciągał mimo woli jego uwagę. Podporucznik stał na środku polany, najemnicy nie zwracali na niego uwagi. Chciał zmusić się do ucieczki. „Przynajmniej nie patrzyłbym, jak we mnie celują i strzelają” – myślał. Niestety, strach był w dalszym ciągu silniejszy od woli.
Niedługo potem do polskiego oficera podszedł młody chłopak, jeden z tych, z którymi naradzał się serbski dowódca. W jednej ręce niósł plecak, w drugiej karabin. Dźgnął Chrynia końcem lufy, popychając go w kierunku bojowego wozu piechoty. Doszli do tyłu pojazdu. Najemnik otworzył znajdujące się tam dwoje niewielkich drzwi desantowych i dokładnie zlustrował wnętrze. Potem spokojnym gestem dłoni kazał swojemu jeńcowi usiąść na trawie. Nic nie mówił. Karabin odstawił daleko od Polaka, a z plecaka zaczął wyciągać różne przedmioty. Chryń stwierdził, że są to jakieś kostki, drut, urządzenie podobne do elektronicznego budzika oraz kombinerki i niewielki śrubokręt. Na koniec młodziak wyjął szeroką taśmę samoprzylepną – podobną do tych, jakich używa się do zaklejania dużych pudeł kartonowych. Najemnik spokojnie dopasowywał poszczególne przedmioty do siebie. Najpierw złączył ze sobą za pomocą taśmy trzy pokaźne kostki, następnie odmierzył i odciął trzy równej długości kawałki drutu. Gdy za pomocą kombinerek zaczął fachowo ściągać izolację z końcówek drucianych przewodów, Chryń był już pewien, że ma do czynienia z saperem, który właśnie przygotowuje ładunek wybuchowy. Polak przyjrzał mu się uważnie. Był to naprawdę młody chłopak, miał chyba nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. W jego twarzy było coś z dziewczęcej urody, coś niewinnego i urzekającego zarazem, co nie pasowało do jego profesji. Miał nienaturalnie duże, piękne oczy, które czyniły jego oblicze nad wyraz przystojnym. „Taki nie ma chyba problemów z dziewczynami” – stwierdził Chryń niemal z zazdrością. Te rozmyślania wnet go jednak opuściły. Uświadomił sobie, że ładunek będzie przeznaczony dla niego.
Saper włożył zapalniki wyglądające jak grube długopisy w kostki materiału wybuchowego, a potem za pomocą drutów połączył je z elektronicznym detonatorem. Następnie, znowu używając taśmy, złożył wszystko w jeden pakiet. Bomba była gotowa. Położył ją przy Adamie, po czym odszedł, zabrawszy jednak karabin. To, że pozostawił ładunek wybuchowy ot, tak sobie, a Chrynia nawet nie skrępował, było do tego stopnia lekceważące, że stanowiło niemal psychiczną torturę.
Tymczasem dwóch innych najemników zaczęło ściągać z trupów bluzy mundurowe. Gdy mieli ich już kilka, przyszli z nimi do Adama i rzucili je na ziemię. Powrócił także młody saper z solidną, długą na około metr żerdzią. Tych dwóch, co przynieśli bluzy, chwyciło Adama i postawiło na nogi. Saper wziął taśmę samoprzylepną i skrępował mu ręce z tyłu ciała. Nikt nic nie mówił. Następnie zmusili go do padnięcia na kolana, za które – pomiędzy uda i łydki – włożyli przyniesiony przez przystojniaka kij. Za pomocą taśmy zaczęli unieruchamiać porucznika tak, że po chwili nie mógł się samodzielnie przemieścić w żadnym kierunku nawet o centymetr. Żerdź pełniła rolę stelaża, który usztywniał całą sylwetkę w pozycji klęczącej. Młody saper wziął zrobioną przez siebie bombę i przez chwilę jakby ważył ją w dłoni. Ostateczna ocena musiała wypaść pomyślnie, więc zaczął, znowu za pomocą taśmy samoprzylepnej, mocować ładunek na plecach Polaka. Zrobił to w taki sposób, że taśma owinęła tułów i dodatkowo skrępowała ramiona jeńca. Wyjąwszy zza pasa nóż, odciął fragment rękawa jednej z przyniesionych bluz, zmiął materiał w niekształtną kulę, po czym zakneblował nią Chryniowi usta. Dla pewności zabezpieczył knebel taśmą, owijając ją dookoła głowy Adama. Na koniec sprawdził, czy porucznik może oddychać przez nos.
Dwaj pomocnicy chwycili jeńca pod ramiona oraz za wystające końcówki żerdzi, wnieśli go jak wielką pakę do wnętrza pojazdu i postawili na kolanach, plecami do wyjścia, na wcześniej przygotowanym legowisku z bluz mundurowych. Tkanina miała za zadanie tłumić odgłosy jego ewentualnych ruchów, o ile takie były w ogóle możliwe. Saper przygotował jeszcze długi kawałek drutu, obrobił końcówki i wszedł do środka. Sprawnie zmostkował jeden z obwodów elektrycznych w detonatorze, dołączył do niego końcówkę przewodu (przeciwległą zostawił przy drzwiach), a następnie nastawił czas detonacji. Wybuch miał nastąpić za sześć godzin.
Młody pirotechnik zaczął realizować ostatnią część swojego dzieła. Chciał zastawić pułapkę. Przewidywał, że kiedy Polacy nie powrócą na czas do bazy, ich dowództwo wyśle ekipę poszukiwawczą. Jeśli ta przybędzie przed zaplanowanym wybuchem ładunku, to natknie się na niemiłą niespodziankę. Pomysł pułapki był w zasadzie prosty. Ktoś, kto otworzy tylne drzwi wozu, naciągnie doczepiony do nich przewód, przerwie zmostkowanie obwodu i tym samym zdetonuje ładunek, uśmiercając jeńca i siebie samego. Pozycja, w jakiej pozostawili Chrynia – tyłem do drzwi – uniemożliwiała mu przemieszczanie się w przód oraz odwracanie się całym ciałem. Naprężyłby wtedy drut przymocowany do drzwi, co mogłoby wyzwolić detonację. Podporucznik został zaś tak skrępowany, że nie był również w stanie przemieścić się tyłem w kierunku drzwi.
Saper przełożył wolną końcówkę długiego przewodu przez wewnętrzny uchwyt na prawym skrzydle drzwi, które wcześniej zamknął, i przymocował ją do podobnego uchwytu na lewym skrzydle, gdy to było w pozycji najmniejszego możliwego otwarcia, umożliwiającego włożenie dłoni w celu zawiązania prostego, acz skutecznego węzła. Następnie zaczął je wolno przymykać, lecz wstrzymał się, by jeszcze raz przeanalizować, czy poprawnie zastawił pułapkę. W jego myślach pojawił się na moment obraz przerażonych oczu jeńca. Nie wzbudził w nim jednak uczucia litości czy żalu, za to utwierdził go w przekonaniu, że ten tchórzliwy Polak będzie pamiętać go – najmłodszego sapera wśród najemników tej wojny – aż do śmierci. „Czyli niezbyt długo” – pomyślał młodziak okrutnie, po czym zamknął skrzydło i ruszył za swoim oddziałem, który kilka chwil wcześniej opuścił polanę.
***
Około południa dowództwo polskiego kontyngentu zostało poinformowane przez oficera dyżurnego kompanii, która wystawiła patrol ubezpieczający akcję Chrynia, o braku łączności z oddziałem. Nie zastanawiając się długo, wysłano ekipę poszukiwawczą. Jak za pierwszym razem, w kierunku osady Glinsko Vrelo udały się dwa pojazdy: BRDM-2 oraz BWP. Oddział był piętnastoosobowy. Dowodził nim major, doświadczony oficer wojsk powietrzno-desantowych. Szef grupy otrzymał od oficera dyżurnego założenia porannej akcji, z których wynikało, że oddział ubezpieczający miał się zatrzymać na leśnej polanie około trzech kilometrów od wioski. Oficer bez namysłu podjął decyzję o wyruszeniu w to miejsce. Postanowił jednak zatrzymać się jakieś pięćset–siedemset metrów wcześniej i wysłać na polanę zwiad pieszy.
Dwóch podoficerów zawodowych z kompanii sabotażowo-dywersyjnej, na co dzień stacjonującej w Bielsku-Białej, powróciło po jakichś dwudziestu pięciu minutach. Gdy żołnierze stanęli przed majorem, wyglądali, jakby trzy dni nie spali – mieli szare, stężałe twarze.
– Jest bardzo źle? – zapytał major z nadzieją, że nie usłyszy tego, czego się domyślał.
– Na polanie leżą trupy – powiedział cicho jeden ze zwiadowców. – Stoją też wozy. Dookoła cisza i spokój – dodał.
– Wszyscy nie żyją?
– Nie wchodziliśmy na polanę, ale naliczyliśmy dziewięć ciał – odparł podoficer. – Z tym oficerkiem z wywiadu było ich wszystkich dziesięciu.
Major zastanawiał się, co robić. Musiał zakładać, że wróg jest w pobliżu, zastawił pułapkę i czeka. Domyślał się, że sprawcami rzezi byli najemnicy. Regularna armia serbska po kilku nieudanych próbach agresywnego postępowania z żołnierzami i policjantami UNPROFOR-u nie stosowała siłowych rozwiązań. Dostali swego czasu ostrą nauczkę od Francuzów i od tamtej pory nie podejmowali walki z oddziałami ONZ. Dowódca zwrócił się ponownie do podoficerów, których posłał na zwiad.
– Idźcie jeszcze raz. Zbadajcie okolicę „po kole” – rozkazał.
Oznaczało to, że żołnierze okrążą polanę co najmniej trzy razy, systematycznie zwiększając promień „koła”. Będą szukać śladów przeciwnika.
Po niecałej godzinie wszystko było już wiadomo. Spadochroniarze znaleźli ślady pochodu niewielkiego, kilkunastoosobowego oddziału, który odszedł lasem na południe. To przekonało majora, że nie ma niebezpieczeństwa pułapki. Dał rozkaz odjazdu na polanę.
Widok był makabryczny. Dziewięć ciał leżało w bezładzie, jedne przy drugich. Część nie miała na sobie bluz mundurowych. Na podkoszulkach widniały otwory po kulach i zakrzepła krew. Krew wsiąkła także gdzieniegdzie w trawę, tworząc brunatne plamy. Niektórzy z przybyłych na miejsce żołnierzy dostali torsji. Pierwszy raz widzieli prawdziwe oblicze wojny. Wszyscy milczeli. Unikali patrzenia na siebie nawzajem, aby nie dopuścić do wybuchu emocji.
Major rozkazał przeszukać najbliższą okolicę, mając nadzieję na odnalezienie jeszcze jednego, brakującego ciała. Sam połączył się z dowództwem, zdał meldunek i poprosił o przysłanie prokuratora wraz z ciężarówką, którą mógłby zabrać ciała do bazy.
Drugi oficer w patrolu poszukiwawczym – młody podporucznik – przykucnął obok bojowego wozu piechoty. Przyglądał się z zaaferowaniem czemuś leżącemu w trawie. Tymczasem jeden z żołnierzy zatrzymał się przy tylnych drzwiach pojazdu.
– Panie poruczniku, a może ten dziesiąty jest w którymś z wozów?
Położył rękę na ryglu drzwi i już zamierzał je otworzyć, gdy podporucznik ryknął z całej siły:
– Stój!!! Nie otwieraj!
Okrzyk zelektryzował wszystkich, a żołnierza przy drzwiach sparaliżował. Natychmiast przybiegł major.
– Co jest, poruczniku Zahorny, znaleźliście coś? – zapytał z napięciem w głosie.
– Tak jest, panie majorze. Kawałek drutu. – Młody oficer patrzył na przełożonego z powagą.
Ten zaklął szpetnie, co oznaczało, że Zahorny pod jego dowództwem raczej nie zrobi kariery.
– Jakiego drutu?! Szukamy ciała, poruczniku! Jak go nie znajdziemy, to będzie oznaczać, że żołnierz Wojska Polskiego został uprowadzony przez bandę najemników. A wtedy kilku innych twardzieli będzie musiało go poszukać. I niech pan się modli, żeby do tej grupy nie należał także pan! – Major wreszcie wyładował swoją frustrację i dzięki temu poczuł się znacznie lepiej.
– Panie majorze, to jest naprawdę ważne. Ten drut to nie jest zwykły drut. – Młody oficer był nadal bardzo poważny, a zacięta mina świadczyła, że odkrył coś niezmiernie istotnego. – To jest drut, jakiego używa się do detonatorów.
Dowódca pojął w lot.
– Nie zbliżać się do wozów! – teraz on krzyknął tak, że najbliżej stojącym żołnierzom zadźwięczało w uszach.
Major rozkazał wystawić trzy dwuosobowe warty wokół polany, a reszcie żołnierzy oddalić się drogą na około dwieście metrów. Na miejscu pozostali tylko on oraz Zahorny. Zaczęli ostrożnie lustrować wozy w poszukiwaniu oznak zaminowania. Najpierw sprawdzili je ogólnie od góry do dołu, następnie przestrzenie pod pojazdami, na koniec zaś obejrzeli dokładnie wszystkie luki oraz drzwi. Nie otwierali ich z obawy przed pułapką pirotechniczną. Nigdzie nie stwierdzili ładunku wybuchowego.
Siedli na trawie. Major wyciągnął papierosy, chciał poczęstować podwładnego, ale ten odmówił.
– I co robimy? Chyba trzeba wezwać saperów – zastanawiał się głośno dowódca, zaciągając się szybko tytoniowym dymem.
– Ja jestem saperem – powiedział Zahorny tak cicho, że major spojrzał na niego ze zdziwieniem, a zarazem z pewnym zainteresowaniem.
– Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
– Chyba nie przeczytał pan moich akt.
– To prawda, mam opóźnienia w sprawach administracyjnych, zresztą nie lubię kwitów. – Major usprawiedliwiał się bardziej przed samym sobą niż przed podwładnym.
Zahorny wstał. Czuł, że swoim wyznaniem zobowiązał się do działania. Podszedł do BRDM-u i zaczął nawoływać:
– Jest tam kto? Halo! Halooo!
Cisza. Podobnie jak wcześniej Chryń, pirotechnik zauważył, że w lesie nie ma echa. Major z ironicznym wyrazem twarzy obserwował poczynania młodego oficera. Ten jednak się nie zraził. Zbliżył się do bojowego wozu piechoty i ponowił nawoływania. Zastukał w pancerz. Znowu cisza. Jednak cisza ta była pozorna. Zahorny, nie namyślając się, wczołgał się pod pojazd. Był już pewien. Z wnętrza wozu dobiegał wyraźny dźwięk szurania – jakby w środku przeciągano coś ciężkiego po podłodze. Wylazł spod BWP-a i zaczął przyglądać się drzwiom. Uważnie oglądał wszystkie szczeliny pomiędzy nimi a stałym pancerzem.
– Co kombinujecie, poruczniku? – Major z wyraźnym niepokojem przyglądał się działaniom podwładnego.
– Ktoś na pewno jest w wozie. Usłyszałem szuranie. Ten ktoś nas słyszy, ale nie może dać nam znać, że jest w środku. Czyli jest unieruchomiony. A jeśli jest unieruchomiony – Zahorny głośno myślał – to znaczy tylko jedno: w tym wozie jest pułapka.
– I co chce pan teraz zrobić?
– Zastanawiam się, jak ja bym zrobił taką pułapkę.
– Masz, chłopcze, jakiś pomysł? – Głos majora zabrzmiał ciepło. Intuicja podpowiedziała mu, że podporucznik podąża właściwą drogą.
– Załóżmy, że jestem na akcji i mam ze sobą podstawowe wyposażenie pirotechniczne. Jakiś materiał wybuchowy, detonatory, zapalniki, drut oraz proste narzędzia. Nie mogę zrobić nic skomplikowanego, nawet nie mam na to specjalnie czasu. Jak pan myśli, majorze, kiedy powinniśmy zginąć od wybuchu pułapki? – Zahorny spojrzał pytająco na dowódcę.
– Mam wrażenie, że pan już wie, poruczniku.
– Domyślam się. Uważam, że powinniśmy zginąć, otwierając tylne drzwi. Niech pan wyobrazi sobie, że ja nie zauważyłem skrawków drutu w trawie.
– Co mogło się wydarzyć? – Major jeszcze nie skojarzył faktów.
– Wiemy, że naszych ludzi było na akcji dziesięciu, a znaleźliśmy tylko dziewięć ciał. Pan logicznie zarządził poszukiwania brakującego ciała. Było tylko kwestią czasu, aż któryś z żołnierzy podejdzie do najbardziej dostępnych drzwi w BWP-ie, czyli tylnych, i je otworzy. Jeżeli został tu założony ładunek, to wszyscy znajdujący się przy drzwiach ludzie zginęliby.
– Czyli trzeba spróbować otworzyć jakiś górny właz?
– Jestem pewny, że wszystkie inne wejścia są zablokowane od wewnątrz. Musimy otworzyć tylne drzwi.
Twarz majora się wydłużyła. Zahorny zaimponował mu logicznym myśleniem, ale dowódca nie miał ochoty na podejmowanie takiego ryzyka. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeżeli teraz zaproponuje oczekiwanie na saperów, to straci twarz.
– Nie boi się pan, poruczniku? – Próbował jeszcze wstrzymać akcję do przyjazdu doświadczonych pirotechników.
– Panie majorze, ktoś zamknął te drzwi od zewnątrz. Nie mógł zrobić tego od środka. A to oznacza, że musiał sobie zostawić pewną lukę, aby przywiązać do drzwi wyzwalacz detonacji, jakim jest zapewne jakiś sznur.
Major się zastanawiał. Nie był tchórzem, ale zawsze starał się kierować rozsądkiem. Wiedział jednak, że muszą spróbować otworzyć te cholerne drzwi.
– Jak to zrobimy, poruczniku? – Decyzja została podjęta.
– To proste, panie majorze. Pan teraz pójdzie do naszych chłopaków, którzy czekają na drodze, a ja spróbuję otworzyć drzwi i rozbroić pułapkę. – Zahorny uśmiechnął się mimo woli.
– Nie powinienem tu pana zostawiać samego. Może być potrzebna pomoc.
– Musi pan odejść, majorze. Ryzyko jest duże. W razie niepowodzenia zginie tylko dwóch ludzi, a nie trzech.
– Jak to dwóch?
– Zapomniał pan już o tym kimś w wozie?
Major pokiwał ze zrozumieniem głową i po chwili odszedł, nie żegnając się, żeby nie zapeszyć.
Podporucznik wytarł dłonie w nogawki spodni. „No, ładnie – pomyślał – jeszcze nie zacząłem nic robić, a już pocę się ze strachu”. Uchwycił rygiel prawego skrzydła drzwi i delikatnie, wolniutko zaczął go przekręcać. Gdy maksymalnie nim obrócił, przekonał się, że zamknięcia same w sobie nie stanowią zagrożenia. Zaraz jednak zaryglował skrzydło ponownie. Uświadomił sobie, że bez latarki poprzez wąsko uchylone drzwi może wewnątrz niczego nie zobaczyć. Pobiegł zatem do najbliższego pojazdu patrolu poszukiwawczego, który wraz z drugim wozem stał nieopodal polany. Miał szczęście – w środku znalazł niedużą latarkę.
Wrócił szybko do BWP-a i ponownie odryglował prawe skrzydło. Wstrzymał oddech, zamknął oczy z przejęcia i na wyczucie uchylił drzwi na szerokość kciuka prawej ręki, który wsadził pomiędzy ich krawędź a pancerz. Trzymając w lewej ręce latarkę, poświecił w powstałą szczelinę. Zajrzał i od razu zauważył kawałek przewodu na wysokości swojego łokcia. Obejrzał go, a potem dotknął. Był to drut – miał taką samą izolację jak ta, której kawałeczki znalazł w trawie. Nie był jeszcze zbytnio napięty. Poświecił głębiej i stwierdził, że przewód odbija prostopadle od uchwytu na skrzydle drzwi do wnętrza wozu. To upewniło go, że wyzwalacz jest przywiązany do lewego skrzydła. Podporucznik na powrót zamknął i zaryglował prawe skrzydło drzwi. Usiadł na trawie. Był cały mokry, pot był lepki i zimny. Zahorny popatrzył w niebo. Wydało mu się, że nigdy nie widział piękniejszego.
Odpoczywał minutę, może dwie, po czym wstał i położył lewą rękę na ryglu lewego skrzydła drzwi. Bardzo ostrożnie zaczął go przekręcać w kierunku pozycji „otwarte”. Gdy osiągnął to położenie, fizyczne napięcie jego ciała opadło. Czynność ta tak go zmęczyła, że znowu musiał odpocząć, stojąc oparty o otwierane skrzydło. Po kilku minutach zmobilizował się i, podobnie jak wcześniej, uchylił je na szerokość kciuka, tym razem lewej ręki. Przyświecając sobie latarką, zajrzał do środka. Od razu zauważył przywiązaną do wewnętrznego uchwytu drzwi końcówkę drutu. Tak jak przewidywał, przeciwnik musiał zostawić sobie trochę przestrzeni na wykonanie węzła. Zahorny postanowił go rozwiązać, nie wypuszczając drutu z ręki. Węzeł, mimo że prosty – taki, jaki stosuje się do wiązania butów – był solidnie zaciśnięty. Rozsupływanie go zajęło podporucznikowi ponad dziesięć minut. Po tych bolesnych zmaganiach w krwawiących palcach prawej ręki nareszcie trzymał końcówkę drutu. Powoli uchylił skrzydło drzwi. W środku zobaczył siedzącą, a raczej klęczącą nieruchomo, tyłem do wyjścia postać. Zahorny zauważył przymocowaną do jej pleców bombę, do której dochodził trzymany przez niego drut. Skrępowany człowiek był w cywilnym ubraniu, co zmyliło młodego sapera.
– Czy rozumie pan po polsku? – zapytał głośno.
Chryń z trudem, w ledwo widoczny sposób skinął twierdząco głową.
– Jestem oficerem Wojska Polskiego, zaraz postaram się pana uwolnić. – Zahorny nie wiedział, dlaczego był taki oficjalny. „Przecież ten facet też chyba jest z polskiego wojska, mimo że nosi cywilne łachy” – pomyślał.
Wszedł do środka wozu i zbliżył się do więźnia. Oglądał bombę. Ładunek był niewątpliwie wyposażony w detonator czasowy. Wyświetlacz skierowano jednak w stronę ciała jeńca, co uniemożliwiało odczytanie czasu, który pozostał do wybuchu. Świadomość tej niewiedzy trochę wyprowadziła podporucznika z równowagi. Uzmysłowił sobie, że bomba może przecież wybuchnąć w każdej chwili! Powolutku otworzył klapkę w detonatorze, pod którą wchodziła końcówka przewodu. Gdy zobaczył, co jest w środku, uśmiechnął się szeroko. „Ten, kto przygotowywał pułapkę, albo był bardzo słabym pirotechnikiem, albo nie miał czasu na kombinowanie” – pomyślał. Wyciągnął scyzoryk i sprawnie zredukował zmostkowanie obwodu elektronicznego. Potem przeciął pasy taśmy samoprzylepnej i zdjął ładunek z pleców Chrynia. Teraz mógł spojrzeć na wyświetlacz – do wybuchu pozostało osiem minut. Wyłączył detonator i wyrzucił rozbrojoną bombę na zewnątrz wozu.
Teraz zaczął uwalniać jeńca. Najpierw wyciągnął z jego ust knebel, a następnie metodycznie rozcinał więzy. Gdy oswobodził go z taśmy samoprzylepnej, wyjął mu zza kolan żerdź, która unieruchamiała ciało. Chryń nie mógł wstać, gdyż miał ścierpnięte ciało i niedokrwione nogi. Przewrócił się na plecy. Leżąc, patrzył na swojego, siedzącego tuż obok, wybawcę. Po chwili zaczął głośno, po męsku płakać. Zahorny nic nie mówił. Rozumiał wszystko. ■
5 stycznia (czwartek)
Pierwsze dni stycznia w białoruskiej stolicy były niezwykle mroźne. Ulice Mińska pokrywał ubity kołami samochodów śnieg, który padał od tygodnia prawie bez przerwy. Przechodnie z trudem pokonywali nawet najkrótsze odległości, gdyż miejskie służby nie nadążały z odśnieżaniem. Chociaż srogie warunki pogodowe komplikowały życie, zima nadawała miastu wspaniałą poświatę i upiększała betonowo-asfaltowy pejzaż. Przywitany niedawno Nowy Rok oraz nadchodzące święta bożonarodzeniowe, obchodzone w Kościele prawosławnym dwa tygodnie później niż w katolickim, sprawiały, że z nadzieją spoglądano w przyszłość.
Na atmosferę panującą w stolicy miały wpływ także wielkie zmiany polityczne, jakie zaszły w kraju w drugiej połowie ubiegłego roku. Masowe i długotrwałe protesty obywateli doprowadziły do zakończenia autorytarnych rządów dotychczasowego prezydenta i rozpisania przedterminowych wyborów. Jednak dyktator, który władał państwem przez ponad ćwierć wieku, nie zamierzał dać za wygraną. Przy wsparciu finansowym i politycznym Rosji postanowił zapewnić sukcesję wybranemu przez siebie „następcy”. Prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się według tak przygotowanego scenariusza, lecz do gry przystąpili przeciwnicy takiego rozwiązania – grupa złożona z urzędników, polityków i dyplomatów należących do dotychczasowego establishmentu. Podstępnie zaproponowali realizację strategii uwiarygodnienia zwycięstwa „oficjalnego sukcesora” przy jednoczesnym zminimalizowaniu szans na wygraną reprezentanta demokratycznej opozycji. Podstawą ich planu było zgłoszenie do wyborów pozornego kandydata. Tę rolę powierzono jednemu z wicepremierów białoruskiego rządu, którego lojalność wobec dyktatora nie budziła żadnych wątpliwości, za to cieszył się w społeczeństwie opinią postępowego i nowoczesnego polityka. Ustępujący prezydent zaakceptował podsunięty mu pomysł. Zachowanie wpływów przez dotychczasowy układ władzy wydawało się pewne, wypadki potoczyły się jednak inaczej.
Wewnętrzni przeciwnicy zapewnili sobie poparcie najważniejszych funkcjonariuszy KGB – Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, największej służby specjalnej – oraz części bardzo wpływowej wojskowej generalicji. Dzięki temu przejęli kontrolę nad większością komisji wyborczych w kraju, co uniemożliwiło sfałszowanie wyników wyborów na korzyść „następcy”. Było to duże osiągnięcie spiskowców. Swojemu kandydatowi zapewnili także dostęp do mediów państwowych, kontrolowanych jeszcze przez upadający reżim, zresztą jedynych, jakie docierały z informacjami do każdego zakątka kraju, co było drugim sukcesem taktycznym. Otwarta i dynamiczna kampania wyborcza sugerująca, że wolą dotychczasowego prezydenta jest to, aby władzę w państwie przejął „godny następca”, upewniała dyktatora, że wszystko toczy się po jego myśli. Liczenie głosów było jednak ściśle kontrolowane przez ludzi z KGB należących do spisku. Nieformalna korekta ostatecznych wyników dopełniła dzieła. Wicepremier wygrał wybory w pierwszej turze. „Ostatnia dyktatura Europy” dobiegła końca.
Oszustwo wyborcze miało jednak bardzo poważne polityczne konsekwencje dla nowego szefa państwa: przewodniczącemu KGB oraz najważniejszym generałom armii dawało niewykle skuteczny instrument nacisku, przez co pozbawiało prezydenta realnej kontroli nad strukturami siłowymi, bez których poparcia nie mógł on w pełni sprawować władzy.
Dotychczasowi zwolennicy szybko opuścili swojego Baćkę1), jak pieszczotliwie nazywali byłego dyktatora Białorusini. Wraz z najwierniejszym otoczeniem, które obawiało się, że zostanie rozliczone ze swoich rządów przez nową ekipę, udał się on pospiesznie do Rosji, gdzie zawczasu, z obawy przed ewentualną kolorową rewolucją2), zostały przygotowane odpowiednie warunki logistyczne i finansowe. Wyjazd osób najbardziej odpowiedzialnych za funkcjonowanie dotychczasowego reżimu odbył się bez przeszkód – był na rękę nowym rządzącym.
1)Baćka (białorus.) – ojczulek.
2) Kolorowe rewolucje – używany przez media termin opisujący opór społeczeństw w wielu krajach, w których efekcie doszło do przemian społeczno-politycznych, np. pomarańczowa rewolucja na Ukrainie w 2004 r.
***
Prezydent Andriej Władymirowicz Bażanau siedział w wygodnym fotelu w swoim skromnym prywatnym mieszkaniu znajdującym się w centrum stolicy przy ulicy Karola Marksa. Po śmierci żony, która długie lata chorowała na białaczkę, najlepiej czuł się w zaciszu ich domowego ogniska. Tu także lubił rozmyślać i podejmować wszystkie ważne decyzje.
Miał prawie sześćdziesiąt lat, siwo-srebrzyste włosy, lecz nie wyglądał na człowieka w swoim wieku. Niezwykle młoda twarz oraz ogniste, pełne wyrazu oczy czyniły zeń mężczyznę, który emanował życiodajną energią. Z wykształcenia był inżynierem elektronikiem, ale nigdy nie wykonywał tego zawodu. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, tuż po rozpadzie sowieckiego imperium, dzięki koneksjom ojca został naczelnikiem jednego z departamentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych nowego, niepodległego białoruskiego państwa. Było to dla tak młodego człowieka bardzo duże osiągnięcie i wróżyło nieprzeciętną przyszłość. Równolegle Bażanau studiował na elitarnej moskiewskiej uczelni, Akademii Dyplomatycznej, stając się wysoko wykwalifikowanym dyplomatą. To zapewniło jego karierze bardzo dynamiczny rozwój. Szybki awans aż do stanowiska wiceministra spraw zagranicznych, następnie wyjazd do Waszyngtonu i pełnienie funkcji ambasadora były rezultatem ciężkiej pracy, sprawności intelektualnej oraz przebiegłości.
To właśnie w Waszyngtonie definitywnie zmienił poglądy. Nigdy nie był, co prawda, komunistą, ale do momentu przyjazdu do Ameryki pogardzał zachodnim stylem życia, tamtejszym systemem organizacji politycznej i sposobem sprawowania władzy. W USA zrozumiał jednak, że demokracja i wolny rynek są nie tyle atrakcyjniejsze, co przede wszystkim efektywniejsze. Szczerze zazdrościł Stanom Zjednoczonym swobody i rozmachu, z jakim realizowały swoje projekty polityczne i gospodarcze. Przytłoczył go poziom cywilizacyjnego rozwoju – zwłaszcza w dziedzinach innowacyjności i technologii. To wszystko, co zobaczył w Stanach i czego się tam nauczył, wywołało w nim pragnienie przeniesienia, choćby w części, zachodnich rozwiązań na Białoruś. Niestety, w połowie lat dziewięćdziesiątych, po dojściu do władzy człowieka, którego teraz zastąpił na najwyższym stanowisku w państwie, wszystkie marzenia o szybkiej modernizacji kraju runęły. Wraz z końcem wieku, kiedy to białoruski prezydent postanowił umocnić swoje autorytarne rządy, Andriej Władymirowicz został odwołany z funkcji ambasadora. Jednak wykształcony w czasach Związku Radzieckiego instynkt samozachowawczy pozwolił mu piąć się po szczeblach politycznej kariery i bezpiecznie omijać rafy, które tworzył dyktatorski system. Będąc wicepremierem, bez zastanowienia przyjął propozycję tak zwanych „reżimowych reformatorów”, aby za pomocą ryzykownego manewru, a w zasadzie oszustwa wyborczego, sięgnąć po władzę.
Andriej Władymirowicz intensywnie rozmyślał. Przejął rządy, lecz nie miał do końca wypracowanego planu ich wykorzystania. Zdawał sobie sprawę, że kraj potrzebuje gruntownych reform gospodarczych. Wiedział także, że nie ma szans na przeprowadzenie ich samodzielnie, bez wsparcia finansowego z zewnątrz, a możliwości były tylko dwie: Rosja albo Zachód. Nic pośredniego nie wchodziło w grę. Żadna neutralność, trzecia droga i takie tam mrzonki, o których bredzili parlamentarzyści i część odradzającej się nieśmiało wolnej prasy. Jako prezydent czuł się osaczony przez zwolenników różnych opcji. Także otoczenie międzynarodowe czekało na jakiekolwiek decyzje. Rosja, Polska, Litwa, Niemcy, Stany Zjednoczone oraz inne państwa zwietrzyły łatwy łup i zaczęły krążyć nad jego krajem niczym sępy nad padliną. „A na coś trzeba się wreszcie zdecydować” – pomyślał. Wstał na chwilę z fotela, żeby nalać sobie szklaneczkę amerykańskiej whiskey, do której przywykł w czasach pracy w Waszyngtonie.
Wczoraj odbył wielogodzinną naradę w wąskim gronie. Szef MSZ uparcie radził podjąć jak najszybciej rozmowy z Brukselą – Litwa i Polska zadeklarowały nieformalnie, tuż po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich, wolę wsparcia wszystkich działań Mińska na rzecz zbliżenia z Unią Europejską. Jednak przedstawiciele resortów siłowych byli zwolennikami utrzymania dotychczasowego kursu w polityce zagranicznej, by nie utracić przychylności Rosji jako naturalnego zaplecza gospodarczego, a w szczególności energetycznego. Andriej Władymirowicz nie dziwił się wojskowym. Nie wyobrażali sobie innego sojuszu niż z Moskwą, choć nie brakowało wśród nich „patriotów-niepodległościowców”, którzy w związkach z Federacją Rosyjską widzieli przede wszystkim uzależnienie i zagrożenie dla suwerenności kraju.
Te rozmyślania przerwało wejście Maksyma Piotrowicza Nawagradzkiego, ministra spraw zagranicznych, którego wpuściła do mieszkania prezydencka ochrona osobista – specjalnie wyselekcjonowani i zweryfikowani funkcjonariusze Służby Ochrony Prezydenta. Ich lojalność została zagwarantowana poprzez miesięczne pensje o dwieście procent wyższe od tych, które płacił im były dyktator, a należy podkreślić, że płacił bardzo godziwie.
Minister był młodym, trzydziestosześcioletnim mężczyzną, którego kariera odbiegała od wzorców obowiązujących na Białorusi. Jako syn dyplomatów średnie wykształcenie zdobył w Szwajcarii. Studia politologiczne ukończył, co prawda, w Mińsku, lecz później studiował jeszcze w London School of Economics. Nie kształcił się za to, jak większość białoruskich wysokich urzędników, w Moskwie. Mówił biegle sześcioma językami. Był bardzo elokwentny i bardzo elegancki; kobiety mówiły o nim krasawczik, czyli piękniś, a mężczyźni jewrapiejec – europejczyk. Po niedawnym rozwodzie, z racji zajmowanego stanowiska uchodził obecnie w Mińsku za jednego z najlepszych kandydatów na męża, co często wykorzystywał, niekoniecznie w celach matrymonialnych.
– Witam, Aleksandrze Władymirowiczu! Jak widzę, trudno was przekonać do urzędowania w siedzibie Administracji Prezydenta. – Minister sprawiał wrażenie człowieka energicznego.
– Dzień dobry, Maks. – Prezydent, gdy byli sami, zwracał się do ministra z amerykańską manierą. – Cóż zrobić, wiecie przecież, że najbardziej lubię pracować w swoim mieszkaniu. Poza tym nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tej służalczości, jaką otaczają mnie w Administracji. Oni wszyscy chyba wciąż myślą, że oprócz osoby na stołku prezydenta nic się nie zmieniło.
– Też mam takie wrażenie. Zresztą nie chodzi tu tylko o nasze kadry. Dzisiaj miałem spotkanie z ambasadorem Rosji…
– To już drugie w tym tygodniu – prezydent przerwał ministrowi zaciekawiony.
– Stary lis rozmawiał ze mną także w stylu „jakby nic się nie zmieniło”. Był pogodny, wręcz poufały. Wyraził nadzieję, a nawet użył sformułowania: „jest wewnętrznie przekonany”, że „intensyfikacja współpracy Białorusi z Rosją w ramach Unii Euroazjatyckiej pomoże w ugruntowaniu władzy nowego białoruskiego prezydenta oraz politycznej i gospodarczej stabilizacji kraju”.
– Był pewny siebie?
– Tak, i to wydało mi się interesujące. Można nawet powiedzieć, że był bardzo pewny siebie. Więc… – minister zamyślił się na moment – albo nie wiedzą, nad czym się zastanawiamy, albo uważają, że jesteśmy na nich skazani.
Prezydent przez chwilę analizował to, co usłyszał. Był wytrawnym graczem, a do tego znał Rosjan, ich styl myślenia i działania.
– Myślę, że nie wiedzą, nad czym się zastanawiamy. Ich informatorzy po prostu nie uczestniczą w naszych rozmowach. Jeśli wy, Maks, nikomu niczego nie powtórzyliście, możemy być tego pewni.
O projektach politycznych dla Białorusi, szczególnie tych dotyczących polityki zagranicznej, w zasadzie rozmawiali tylko między sobą, więc minister powiedział prosto i szczerze:
– Nikomu nic nie opowiadałem, Andrieju Władymirowiczu.
– Nawet tym swoim przyjaciółkom? – Prezydent był przenikliwy do bólu.
– Widzę, że dużo o mnie wiecie. – Szef białoruskiej dyplomacji nawet się nie zdziwił.
– Po to tak podniosłem płace Służbie Ochrony Prezydenta, żeby wiedzieć to i owo. – Andriej Władymirowicz się uśmiechnął. – Pamiętajcie jednak zawsze, Maks, że ręka Moskwy jest bardzo długa i nie wolno nam tego faktu lekceważyć, zwłaszcza teraz, kiedy tak naprawdę ważą się nasze losy. Losy naszego państwa i nasze własne – podkreślił. – Radźmy zatem. Chciałbym dzisiaj wreszcie podjąć z wami wstępne decyzje.
Minister bez pytania nalał sobie do szklanki prezydenckiej whiskey w wersji long, rozsiadł się wygodnie w drugim fotelu i po chwili zaczął referować:
– Jak wiecie, Andrieju Władymirowiczu, brak jakiejkolwiek deklaracji z naszej strony na temat przyszłej pozycji Białorusi na arenie międzynarodowej został przyjęty w różny sposób. Unia Europejska jest rozczarowana. Zwłaszcza Polska i Niemcy spodziewały się, że rzucimy się od razu w ich objęcia. Stany Zjednoczone podejrzewają nas, że prowadzimy tajne rozmowy z Moskwą, a sama Moskwa zinterpretowała nasze milczenie tradycyjnie.
– To znaczy jak? – Prezydent znał odpowiedź, chciał tylko przekonać się, czy minister ocenia sytuację tak samo jak on.
– Na Kremlu uważają, że trzymają nas w kleszczach gospodarczego, a przede wszystkim energetycznego uzależnienia. I w zasadzie prawidłowo kalkulują. Poprzednia ekipa pod koniec swoich rządów zaciągnęła u Rosjan kilka poważnych kredytów. Nasze produkty raczej nie są konkurencyjne, więc również rosyjski rynek jest nam potrzebny.
– Powiedzieliście, Maks: „w zasadzie prawidłowo kalkulują”. Co mieliście na myśli?
– Mimo wszystko na Kremlu mają krótką pamięć lub nie studiują najnowszej historii, która dowodzi, że szantaż gospodarczy w określonych warunkach politycznych nie zawsze jest skuteczny.
– Chodzi wam o przypadek litewski z końca lat osiemdziesiątych czy o niedawną wojnę na Ukrainie, której skutki polityczne odczuwamy wszyscy do dzisiaj? – Prezydent patrzył wnikliwie na swojego rozmówcę.
– W zasadzie o jedno i drugie. Ten, jak to powiedzieliście, Andrieju Władymirowiczu, przypadek litewski udowodnił, że odpowiednio motywowane wizją niepodległości i europeizacji społeczeństwo Litwy było w stanie przetrzymać rosyjską blokadę energetyczną, zaś determinacja Ukraińców w efekcie dała im prawdziwą niezależność. Uważam, że teraz my mamy sprzyjające okoliczności, żeby wykorzystać tamte doświadczenia, a przez to doprowadzić do zmian w stosunkach z Rosją.
– To bardzo śmiałe, co mówicie, Maks, i bardzo niebezpieczne… – Andriej Władymirowicz zawiesił głos. – Ale bardzo interesujące – dokończył po chwili.
Nie odzywali się przez dłuższy czas. Mieli świadomość, że od nich dwóch zależy przyszłość. Młodego ministra przepełniała duma. Wiedział, że jeśli odważą się na tak śmiałe działania, zapiszą się w historii, niezależnie od tego, czy wygrają, czy przegrają. Prezydent zaś gdzieś w głębi odczuwał strach. Wychowany i wykształcony w Związku Radzieckim, doskonale zdawał sobie sprawę, na co się porywają, jak wielkie złe moce mogą zostać uruchomione. Wiedział, że jeśli zdecydują się na zrealizowanie pomysłu chociaż częściowego uniezależnienia Białorusi od Rosji, stawka w tej grze wzrośnie tysiąckrotnie.
– Przyjmując hipotetycznie, że pójdziemy drogą litewsko-ukraińską, czym chcielibyście motywować białoruskie społeczeństwo? Niepodległość już mamy – prezydent pierwszy przerwał ciszę.
– Macie rację, Andrieju Władymirowiczu, państwo jest niepodległe, ale czy suwerenne? Czy społeczeństwo jest wolne? Czy tak naprawdę umie samodzielnie decydować o losach swojego kraju? A co z gospodarką? Czy potrafimy konkurować z Polakami, Niemcami, Litwinami, Rosjanami? Potrzebna jest nam modernizacja! Mało tego, cywilizacyjna rewolucja! A żeby ją przeprowadzić, musimy mieć demokrację i wolny rynek! – Minister rozpłomienionym wzrokiem szukał akceptacji w oczach prezydenta.
– Jesteście, Maks, bardzo przekonujący. Macie prawdopodobnie dużo racji, ale to wszystko nie jest takie proste. W czasach byłego prezydenta nasze państwo terminowo wypłacało pensje i emerytury, gwarantowało różnego rodzaju świadczenia, opiekowało się ludźmi lub przynajmniej sprawiało takie wrażenie. Obawiam się, że jeśli pójdziemy drogą litewsko-ukraińską, nie będziemy w stanie regularnie ludziom wypłacać ich pieniędzy, a to stanie się dla nich bardzo demotywujące. – Ostatnie słowo szef państwa specjalnie zaakcentował.
– Nie twierdzę, że będzie łatwo. Przeciwników zapewne pojawi się bardzo wielu, ale kiedy to zrobimy, jeśli nie teraz? Nie możemy się cofnąć. – Minister wyczuł wahanie prezydenta. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale ten zmienił temat.
– Czy ustaliliście już plan moich pierwszych wyjazdów zagranicznych?
– Czekam na waszą decyzję, Andrieju Władymirowiczu. Rosyjskie MSZ kategorycznie żąda, abyście pierwszą podróż odbyli do Moskwy. – W tonie głosu szefa białoruskiej dyplomacji wyraźnie pobrzmiewało rozczarowanie.
– Czy podczas dzisiejszego spotkania rosyjski ambasador także poruszył ten temat?
– Tak, i to dwukrotnie. Udzieliłem mu wymijającej odpowiedzi, że stosunki z Rosją oceniamy jako bardzo stabilne, co niezmiernie pomaga nam przy rozwiązywaniu najważniejszych problemów wewnętrznych, które powstały po przejęciu przez was władzy.
– Dobrze mu odpowiedzieliście, Maks. Jesteście bardzo rozważni. Zatem od jutra przystąpcie do organizowania mojej pierwszej podróży zagranicznej.
– Do Moskwy? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie i brzmiał w nim wyraźny zawód.
– Nie, Maks. Do Brukseli. – Prezydent, mówiąc to, patrzył w okno, jakby chciał tam ujrzeć przyszłość. – Ale nie spieszcie się zbytnio z tą podróżą.
Szef MSZ milczał skonsternowany. Nie mógł uwierzyć. Czyżby…? Postanowił kuć żelazo, póki gorące.
– Czy chcecie przez to powiedzieć, Andrieju Władymirowiczu, że możemy pójść za przykładem litewskim oraz ukraińskim?
– Tak, Maks. Nie możemy zaprzepaścić takiej szansy. Musimy nasz kraj odbudować, przede wszystkim w sferach tożsamości i gospodarki. A do tego, jak już powiedzieliście wcześniej, będziemy potrzebować demokracji i wolnego rynku. Jednym słowem: współpracy z Zachodem. Przepraszam, źle się wyraziłem. Będziemy musieli się z Zachodem zintegrować.
– Zdajecie sobie sprawę, Andrieju Władymirowiczu, na co się porywamy?
– Oczywiście. Dlatego też nawiążcie kontakty z Polakami i Litwinami – od dzisiaj mamy z nimi jeden wspólny oraz wielki problem, któremu na imię Rosja. To nas z nimi zjednoczy. Musicie jednak, Maks, utrzymać wszystko w największej tajemnicy. Nikt nie może wiedzieć, co zamyślamy, dopóki nie ogłosimy oficjalnie naszej strategii. Najlepiej, jeśli polscy i litewscy partnerzy będą przyjeżdżać do Mińska. Rozmowy prowadźcie osobiście, bez żadnej asysty naszych urzędników.
– Boicie się, że Rosjanie mają wśród nich swoich informatorów? – Minister walczył w swoim resorcie ze szpiegomanią.
– Jestem o tym przekonany. Zbyt dobrze ich znam. Ogólne, mało znaczące dyskusje organizujcie w ministerstwie, a te właściwe gdzieś na zewnątrz.
– Dobrze, zastosuję się do waszych zaleceń, chociaż nie chciałbym okazywać moim najbliższym współpracownikom braku zaufania.
– Weźcie sobie do serca, Maks, to, co powiedziałem. Jeśli postąpicie inaczej, możemy szybko przegrać. – Prezydent był bardzo poważny. – Jak już ustalicie najważniejsze kwestie ze swoimi kolegami z Warszawy i Wilna, zorganizujcie mi nieformalne spotkanie, w bardzo wąskim gronie i ustronnym miejscu, z prezydentami Polski i Litwy. Powód powinien być błahy. I jeszcze jedno: ono musi się odbyć przed moim wyjazdem do Brukseli.
– A dlaczego nie chcecie przeprowadzić go w Mińsku?
– Na tym spotkaniu muszę uzyskać wstępne gwarancje poparcia dla naszych planów. W takim też duchu negocjujcie z Polakami i Litwinami. Nie wiemy do końca, czy uzyskamy od nich to, czego chcemy, nie oddając zbyt wiele w zamian. Dlatego też rozmowy muszą być nieoficjalne i przebiegać z dala od stołecznego zgiełku.
– Macie jakiś pomysł, Andrieju Władymirowiczu, jeśli chodzi o lokalizację?
Prezydent zastanawiał się przez chwilę.
– Myślę, że willa w Wiskulach będzie miejscem odpowiednim. Wręcz symbolicznym. I znajduje się niedaleko od Warszawy oraz Wilna.
Minister pokiwał głową z uznaniem. To był świetny pomysł. W tamtejszym rządowym ośrodku panowały idealne warunki do takiego spotkania. W Wiskulach znajdował się wygodny pałacyk zbudowany w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku dla ówczesnego przywódcy Związku Radzieckiego Nikity Chruszczowa. To tam przywódcy Rosji, Białorusi i Ukrainy – Borys Jelcyn, Stanisław Szuszkiewicz oraz Leonid Krawczuk – podpisali w grudniu 1991 roku traktat o rozwiązaniu ZSRR. Ośrodek mieścił się w Puszczy Białowieskiej, około dziesięciu kilometrów od granicy z Polską, co faktycznie sprawiało, że przyjazd prezydentów Polski i Litwy mógł zostać prawie niezauważony.
Przez następne godziny naradzali się jeszcze co do tematów rozmów z Polakami i Litwinami. Stworzyli także wstępną listę kandydatów do dwóch rządowych zespołów roboczych, które miałyby się zająć opracowaniem scenariuszy reform politycznych i gospodarczych. Dopiero wieczorem szef MSZ opuścił mieszkanie prezydenta. Późna pora nie przeszkodziła mu jednak udać się na kolejne spotkanie – pojechał prosto do swojej nowej znajomej, by w jej towarzystwie nabrać sił potrzebnych do dalszej pracy.
9 stycznia (poniedziałek)
Nad Warszawą wisiały niskie, ciemnoszare, podobne do stalowej kołdry chmury. Styczniowy deszcz wspomagany silnym wiatrem spazmatycznie atakował ludzi chodzących po ulicach polskiej stolicy. Było ponuro i smętnie.
Podobne uczucia towarzyszyły członkom grupy obserwacyjnej kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Rozlokowani w pobliżu wielkiego gmachu rosyjskiej ambasady przy ulicy Belwederskiej pełnili rutynowy dyżur. W skład grupy wchodzili agenci pracujący w stałym punkcie obserwacyjnym oraz sekcja zewnętrzna, której członkowie dyżurowali w samochodach zaparkowanych na pobliskich ulicach. Stały punkt obserwacyjny był ulokowany w budynku znajdującym się dokładnie naprzeciwko ambasady, po drugiej stronie ulicy. Tu dwaj funkcjonariusze obsługiwali kamery, aparaty fotograficzne oraz mikrofony kierunkowe i laserowe. Wszyscy wchodzący do przedstawicielstwa Federacji Rosyjskiej i z niego wychodzący byli filmowani, fotografowani, a także w razie konieczności podsłuchiwani. Specjalne noktowizyjne obiektywy umożliwiały inwigilację także w nocy. Cyfrowy aparat średnioformatowy Hasselblad H4D-60 za ponad czterdzieści tysięcy dolarów wraz z ważącym szesnaście kilogramów teleobiektywem Sigma 200-500 f/2.8 APO EX DG z superzoomem umożliwiał wykonywanie niewiarygodnie szczegółowych zdjęć twarzy, ubioru, teczek i innych potrzebnych detali. Kamery filmowały bez przerwy, a obraz był zapisywany na twarde dyski zewnętrzne o wielkiej pojemności. Światłowodowe łącze umożliwiało przesyłanie obrazu i dźwięku w czasie rzeczywistym do Centrali.
Głównym zadaniem punktu obserwacyjnego było informowanie dyżurujących w samochodach pozostałych członków grupy o każdorazowym wyjściu z budynku tych pracowników ambasady, którzy byli przez kontrwywiad aktywnie rozpracowywani lub pozostawali w obszarze jego potencjalnego zainteresowania.
Zewnętrzna dyżurująca sekcja składała się z dwunastu obserwatorów w trzech samochodach. Na sygnał kolegów z punktu obserwacyjnego podejmowała obserwację bezpośrednią przemieszczającego się po mieście rosyjskiego dyplomaty lub innej osoby, która wzbudzała zainteresowanie kontrwywiadu. Podczas „prowadzenia obiektu”, jak nazywano w branżowym żargonie śledzenie ludzi, agenci musieli zachować najdalej posuniętą konspirację, zwłaszcza że zawsze zakładali, iż mają do czynienia z przeciwnikiem profesjonalnie wyszkolonym w zakresie identyfikacji i przeciwdziałania obserwacji bezpośredniej.
Była już prawie piętnasta. Agenci znajdujący się w punkcie obserwacyjnym trochę się ożywili – do końca zmiany pozostała tylko godzina. Jeden z nich postanowił zaparzyć sobie ostatnią tego dnia kawę. Czynność tę celebrował w taki sposób, jakby była to jedyna życiowa rozrywka. Jego kolega nie był zdziwiony takim postępowaniem – każda metoda walki z nudą zasługiwała na uznanie, szczególnie że od początku dyżuru nic się nie wydarzyło. Najpierw około dziewiątej rano pracownicy ambasady zaczęli, jak zwykle, schodzić się do pracy. Rosjanie pracowali od dziewiątej do osiemnastej z godzinną przerwą obiadową, która rozpoczynała się o trzynastej. Chociaż personel ambasady liczył sto kilkadziesiąt osób, nie stanowiło to problemu dla obserwatorów. Rosjanie nie przywiązywali zbytnio wagi do punktualności i przychodzili do pracy pojedynczo lub po dwie–trzy osoby. Łatwo było więc to rozciągnięte w czasie „schodzenie się” kontrolować. Tym bardziej, że agenci mieli wszystkich Rosjan „wykutych” na pamięć. Traktowali ich właściwie jak swoich dobrych znajomych – nazywali po swojemu, rozpoznawali po ubraniu, a nawet stylu poruszania się. W godzinach urzędowania pojawiło się tylko kilku nic nieznaczących interesantów, którzy zostali rutynowo udokumentowani. Ogólnie panował większy spokój niż zazwyczaj.
Dzień przed Sylwestrem na odprawie w centrali obserwatorzy dostali wytyczne, żeby szczególną uwagę zwrócić na kilku dyplomatów rosyjskich średniego szczebla, którzy byli uważani za oficerów Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej. Ci bowiem nie wyjechali do Rosji na Nowy Rok oraz na prawosławne święta bożonarodzeniowe, co zostało zinterpretowane jako dość nietypowe. Rankiem 31 grudnia dyplomaci zamiast do ojczyzny pojechali do Zakopanego, czym „uspokoili” centralę. Tylko obserwatorzy klęli na czym świat stoi, gdyż dwie sekcje musiały również udać się do stolicy polskich Tatr. Dwadzieścia kilka osób spędziło Sylwestra z dala od rodzin, które – choć przyzwyczajone do tego typu „wypadków przy pracy” – nie były szczególnie zadowolone. Dzisiaj żaden z wytypowanych dyplomatów nie wychodził poza ambasadę, co jeszcze pogłębiało panującą bezczynność.
Na ściennym zegarze dochodziła piętnasta trzydzieści. Nadal padał deszcz i nic nie zapowiadało polepszenia pogody. Agenci wpatrywali się tępo we frontową fasadę ambasady. Nagle, jakby na komendę, otworzyły się równocześnie wszystkie drzwi w obserwowanym budynku. Ludzie, z których prawie każdy chronił się pod parasolem, zaczęli bardzo szybko wychodzić na zewnątrz. Na placyku przed ambasadą prędko powstał pokaźny tłum, który przemieszczał się w stronę ulicy. Obserwatorzy nie byli w stanie rozpoznać żadnej twarzy. Starali się wyodrębnić z tej ludzkiej ciżby najważniejszych dla kontrwywiadu pracowników po ubraniu, wzroście, teczkach i innych znanych im cechach zewnętrznych, lecz wielkość tłumu, jego dynamika oraz stłoczenie, a przede wszystkim parasole i deszcz skutecznie to uniemożliwiały. Wszystko to wyglądało tak, jakby zarządzono ewakuację całego personelu. Opuszczanie budynku wydawało się jednak zbyt sprawne. Nie było także jakichkolwiek oznak paniki, która w takich przypadkach jest nieunikniona. Zresztą gdyby wewnątrz gmachu faktycznie zaistniały okoliczności zmuszające personel do ewakuacji, polskie służby – straż pożarna, policja i pogotowie medyczne – zostałyby o tym powiadomione, a takich sygnałów nie było.
Gdy tłum zaczął wylewać się na ulicę, pod ambasadę podjechały taksówki. W sumie było ich kilkanaście. Sporo osób wsiadło do nich i odjechało jednocześnie w różnych kierunkach. Pozostali oddalali się pieszo, również szybko się rozpraszając.
Agenci w punkcie obserwacyjnym wpadli w popłoch. Próbowali przekazać jakiekolwiek wskazówki swoim kolegom w samochodach, ale okazało się to niewykonalne, gdyż nie byli w stanie nikogo wskazać. Wszyscy członkowie grupy obserwacyjnej tkwili na swoich miejscach jak sparaliżowani. Dławiła ich bezsilność. Mieli świadomość, że sytuacja nie jest przypadkowa – Rosjanie przeprowadzali jakąś akcję. Po około pięciu lub najwyżej siedmiu minutach placyk przed ambasadą znowu był pusty.
Szef sekcji po konsultacjach z oficerem koordynującym w centrali zdecydował się wysłać swoich ludzi w tak zwane „miejskie punkty tranzytowe”, czyli miejsca, przez które – jak wykazywały badania statystyczne – przemieszczało się najwięcej ludzi i samochodów poruszających się na ośmiu głównych osiach komunikacyjnych miasta. Pomimo uruchomienia w trybie alarmowym dodatkowych czterech sekcji obserwacyjnych kilkugodzinne poszukiwania Rosjan, którymi „opiekował się” kontrwywiad, nie przyniosły żadnych rezultatów.
13 stycznia (piątek)
Pułkownik Michaił Michajłowicz Radko, szef Wydziału Spraw Wewnętrznych białoruskiego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, stanął w drzwiach największej sali w klubie oficerskim imienia Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Właśnie rozpoczął się doroczny Oficerski Bal Karnawałowy KGB. Mimo iż był piątkowy wieczór, nawał pracy uniemożliwił pułkownikowi pojechanie do domu i przebranie się w galowy mundur, dlatego był „jedynie” w garniturze. Klub znajdował się w centrum Mińska, a dokładnie w lewym skrzydle głównej siedziby Komitetu przy prospekcie Niepodległości, więc naczelnik wydziału wewnętrznego przyszedł tu prosto ze swojego gabinetu.
Bal był wyjątkowym wydarzeniem. Uczestniczyło w nim zawsze najwyższe kierownictwo i z tego względu obecność dla wielu pracowników – począwszy od zastępcy szefa wydziału wzwyż – była w zasadzie obowiązkowa. Udział brali także szefowie struktur obwodowych oraz wytypowani oficerowie z całego kraju. Dla zwykłych funkcjonariuszy zaproszenie na bal było wielkim zaszczytem i dowodem uznania. Oczywiście dotyczyło ono także małżonków.
Radko rozglądał się po sali. Toast generalski – jak nazywano wystąpienie przewodniczącego Komitetu, który oficjalnie bal inaugurował – został już wygłoszony, na parkiecie tańczono. Na scenie przygrywał big band białoruskiej telewizji, toteż jakość muzyki była na najwyższym poziomie. Towarzystwo nie wypiło jeszcze zbyt wiele, panowała więc wciąż bardzo dostojna i oficjalna atmosfera. Kobiety ubrane w szykowne suknie, w specjalnie ułożonych na tę okazję fryzurach, sprawiały na tle umundurowanych oficerów wrażenie barwnych motyli. Mężczyźni starali się być szarmanccy, co ich towarzyszki, nieprzyzwyczajone na co dzień do takiego traktowania, przyjmowały z zadowoleniem.
Pułkownik już zamierzał skierować swoje kroki do baru – tam najszybciej spodziewał się spotkać bliższych znajomych – gdy zauważył, że ktoś z sali macha do niego ręką. To był jego zastępca, Jurij Antonowicz, czyli po prostu Jura, który siedział przy stoliku ze swoją piękną żoną Nadią i jakąś nieznaną pułkownikowi kobietą. Radko lubił Jurę, traktował go jak młodszego przyjaciela, ale nie chciał dzisiaj jego towarzystwa. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu. Plan miał prosty: zamelduje się głównemu szefowi, wypije trochę wódki i ulotni się po angielsku. Zdecydował się jednak podejść i przywitać.
– Witaj, Jura. Widzę, że jesteś odważnym mężczyzną – stwierdził prowokacyjnie, kiwając jednocześnie głową na znak powitania w kierunku Nadii i nieznajomej – atrakcyjnej, trzydziestokilkuletniej brunetki.
– Siadajcie, Michaile Michajłowiczu, będzie nam bardzo przyjemnie.
Jura uśmiechał się od ucha do ucha tak szczerze i zapraszająco, że pułkownik złamał swoje postanowienie i przysiadł się do sympatycznego towarzystwa.
– A jakiej to odwagi wymaga przebywanie wśród przyjaciół? – kontynuował zastępca.
– Jesteś odważny, bo przyprowadziłeś swoją piękną żonę do tego siedliska umundurowanych, nieokiełznanych i na wpół dzikich samców, którzy niechybnie zechcą ci ją porwać.
Radko nie kłamał. Uroda Nadii promieniała, wzbudzając wielkie zainteresowanie większości mężczyzn oraz zazdrość kobiet. Nadia niewinnie się zarumieniła, co sprawiło, że stała się jeszcze powabniejsza.
– Jesteście, pułkowniku, niezwykle szarmanccy. – Milcząca dotąd nieznajoma z ciekawością przypatrywała się Michaiłowi.
Miała duże, ciemne, jakby lekko zamglone oczy, odrobinę zadarty nos i pełne usta w kolorze dojrzałego owocu granatu. Smagła cera oraz dwa sympatyczne dołeczki przy kącikach ust, które ujawniały się podczas uśmiechu, dodawały jej urodzie zmysłowości.
– Jura, może mnie przedstawisz? – Radko zauważył jej zainteresowanie.
– Bardzo przepraszam. – Jura wstał, to samo uczynił pułkownik. – Swietłano Nikołajewno, pozwólcie sobie przedstawić pułkownika Michaiła Michajłowicza Radkę, szefa Wydziału Spraw Wewnętrznych Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. Michaile Michajłowiczu – zastępca dalej odgrywał rolę gospodarza – pozwólcie sobie przedstawić Swietłanę Nikołajewnę, żonę zastępcy naczelnika wydziału polskiego Zarządu Wywiadu KGB, majora Antona Siemionowicza Bondarenki.
Swietłana Nikołajewna wyciągnęła drobną, szlachetną dłoń o długich palcach, którą Radko przyciągnął do ust i pocałował, co zrobiło na niej widoczne wrażenie.
– Bardzo mi miło – Swietłana Nikołajewna posłała pułkownikowi promienny uśmiech – i mam nadzieję, że wam nie przeszkadzamy, pułkowniku.
– Dlaczego tak pani pomyślała, Swietłano? – Radko był szczerze zdziwiony pytaniem.
– Oficer na waszym stanowisku na pewno ma na balu wiele obowiązków, jest pan przecież naczelnikiem bardzo ważnego wydziału.
– A dlaczego pani sądzi, że wydział, którym kieruję, jest „bardzo ważny”? – Pułkownik był ciekawy, co o jego pracy wie żona oficera Zarządu Wywiadu, obudziła się w nim także zawodowa czujność.
– Och, tak twierdzi mój mąż. Podobno wszyscy się was boją. Jeśli tak jest w istocie, to znaczy, że wasz wydział jest właśnie bardzo ważny.
– No tak, teraz rozumiem. To prawda, mój wydział pracuje nad tym, żeby wszyscy pracownicy Komitetu byli grzeczni i zawsze postępowali zgodnie z obowiązującymi regulaminami.
Radko wbił stalowe spojrzenie w oczy Swietłany Nikołajewnej, lecz nie dostrzegł w nich nic oprócz kobiecej ciekawości i otwartości. Zganił się w myślach za, jak sam zwykł to nazywać, „czekistowską” podejrzliwość. W pracy walczył z takim podejściem do ludzi – zawsze podkreślał, że najważniejsze są fakty i obiektywna ocena sytuacji.
– Hm, dzisiaj jest już po godzinach urzędowania, jeśli mogę się tak wyrazić, i nie chcę, żeby ktokolwiek się mnie bał, a zwłaszcza pani, Swietłano Nikołajewno. – Jego spojrzenie, ciągle utkwione w jej oczach, stało się ciepłe i przyjazne.
– Nie boję się, proszę mi wierzyć. Po prostu jestem, jak każda kobieta, ciekawa wielu rzeczy.
Swietłana wyznała to tak naturalnie, że Radko poczuł się wręcz zawstydzony i ponownie skarcił się w myślach. Żeby pokryć swoje zmieszanie, poprosił ją do tańca. Orkiestra właśnie zaczęła grać jeden z najnowszych białoruskich przebojów i prawie wszyscy wyszli na parkiet. Tłok był niesamowity. Wokalista big-bandu śpiewał piękną balladę o „miłości, którą może zrozumieć tylko ktoś, kto jest zakochany”. Radko był nie najlepszym tancerzem, ale wolne tempo oraz bardzo ograniczona ilość miejsca pozwoliły mu ukryć niedostatek tej umiejętności. Zresztą bliskość kobiety, którą obejmował, tak go pochłonęła, że prawie nie zwracał uwagi na to, jak tańczy. Ścisk na parkiecie sprawił, że Swietłana przylgnęła do niego całą sobą. Radko poczuł wyraźnie delikatny, lekko słodkawy zapach perfum o opiumowej bazie. Włosy partnerki muskały mu twarz, a kształtne, dość duże piersi przyjemnie na niego napierały, co wprawiło go w spore podniecenie. Podobnie chyba czuła się Swietłana – w tańcu była bardzo rozluźniona, wręcz z ufnością pozwalała pułkownikowi się prowadzić. Ich twarze znalazły się tak blisko siebie, że każde z nich odczuwało ciepło oddechu partnera. Nie odzywali się do siebie, chłonęli ulotność chwili. Żadne z nich nie chciało zepsuć wspaniałego nastroju, jakiemu wspólnie ulegli.
Gdy utwór dobiegł końca, uśmiechnęli się tylko do siebie i powrócili do stolika. Jury i Nadii jeszcze nie było, widocznie pozostali na parkiecie.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyłem – powiedział Radko, żeby zainicjować rozmowę.
Chwycił butelkę wódki i nalał sobie kieliszek. Chciał stłumić w sobie pragnienie namiętności, jakie wzbudziła w nim ta kobieta.
– To była piękna piosenka – odezwała się po chwili Swietłana. W jej głosie zabrzmiała nuta zadumy. – A dlaczego, Michaile Michajłowiczu, nie pamięta pan chwili, kiedy tańczył pan ostatni raz? Nie lubi pan tańczyć czy też nie ma pan z kim? – Ostatnie pytanie było postawione w sposób zasadniczy.
Radko przechylił swój kieliszek. Przez dłuższą chwilę smakował cierpki i zarazem lekko piekący alkohol. Zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Raczej nie mam z kim. – Zdecydował się odkryć karty. – Ponad trzy lata temu rozwiodłem się z żoną, a raczej ona rozwiodła się ze mną. Jestem po prostu sam. Dużo pracuję i w zasadzie nie mam ani czasu, ani ochoty na chodzenie po dansingach. Zresztą nie mam pojęcia o tańcu. A pani, Swietłano, dlaczego pani jest tu dziś sama? – Pułkownik liczył na rewanż.
– Mąż jest na wyjeździe służbowym. Tak naprawdę to nie chciałam dzisiaj tu przychodzić, ale Nadia mnie namówiła i szczerze mówiąc, teraz tego nie żałuję. – Po tych słowach Swietłana uśmiechnęła się do Radki w sposób, w jaki tylko kobiety potrafią się uśmiechać.