Ostatni Nielegał - Robert Foks - ebook

Ostatni Nielegał ebook

Robert Foks

4,7
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podkomisarz Zygmunt Vesely, wyjaśniając okoliczności banalnego choć śmiertelnego wypadku, odkrywa , że ma do czynienia z morderstwem. Młody policjant podejrzewa, że motyw zbrodni wywodzi się z działalności dawnej, komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.

 

Z Agencji Wywiadu (AW) znika pracownik tamtejszego archiwum. Prowadzone w tej kwestii postępowanie krzyżuje się ze śledztwem Veselego. Dochodzi do współpracy. Jej efekty jednoznacznie wskazują, że AW utraciła ważne dokumenty, dotyczące dawnego peerelowskiego szpiega, tzw. nielegała.

 

Wrogi Polsce wywiad chce je wykorzystać do przeprowadzenia spektakularnego werbunku. Kierownictwo AW obawia się, że „sprawa nielegała” może przerodzić się w międzynarodowy, polityczny skandal. Zostaje podjęta decyzja o przeprowadzeniu ryzykownej i skomplikowanej operacji. Głównym wykonawcą zostaje Vesely. Podkomisarz postanawia jednak poprowadzić własną grę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 702

Oceny
4,7 (27 ocen)
21
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wacektybyku

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się z zapartym tchem
00
Tatek

Nie oderwiesz się od lektury

Według mnie bardzo dobra powieść szpiegowska z elementami kryminalnym. Trudno się oderwać.
00
Buba58

Nie oderwiesz się od lektury

Zasłużona ocena. Przyjemni i z uwagą się czyta. Dla tych co lubią klimaty wywiadu powinna się spodobać szczególnie.😀
00
Ba4tek

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00
zoniutek

Nie oderwiesz się od lektury

Solidnie zbudowana fabula, czyta się świetnie. Czyzby nowy Severski? 🧐
00

Popularność




ROBERT FOKS

Ostatni Nielegał

 

 

© 2022 Robert Foks

© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Re­dak­tor se­rii: Sławomir Brudny

 

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Zespół redakcyjny

 

eBo­ok: Atelier Du Châteaux

 

Pro­jekt okład­ki: HEVI

 

ISBN 978-83-66955-26-4

 

Wy­daw­ca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bład­nic­ka 65

43-450 Ustroń, www.war­bo­ok.pl

Od autora

Tłem roz­gry­wa­jącej się w 2019 roku ak­cji jest mało zna­na szer­szej pu­blicz­no­ści dzia­łal­no­ść pio­nu wy­wia­du nie­le­gal­ne­go De­par­ta­men­tu Pierw­sze­go Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych PRL (cy­wil­nej słu­żby wy­wia­dow­czej Pol­ski Lu­do­wej). Moim za­mie­rze­niem było mo­żli­wie wier­ne przed­sta­wie­nie tej naj­trud­niej­szej for­my zdo­by­wa­nia taj­nych in­for­ma­cji na te­re­nie kra­ju ob­ce­go. Kon­stru­ując in­try­gę, wpro­wa­dzi­łem jed­nak dwa ele­men­ty fik­cyj­ne: „sys­tem po­dwój­nych na­zwisk le­ga­li­za­cyj­nych” oraz „tecz­kę le­ga­li­za­cyj­ną”. W rze­czy­wi­sto­ści ofi­ce­ro­wie Słu­żby Bez­pie­cze­ństwa po­słu­gi­wa­li się za­zwy­czaj jed­ny­mi, sta­ły­mi alia­sa­mi, zaś pro­ce­du­ra ewi­den­cjo­no­wa­nia do­ku­men­tów per­so­nal­nych ró­żni­ła się od za­pre­zen­to­wa­nej w ksi­ążce. Be­le­try­stycz­na kon­wen­cja na­ka­za­ła mi ta­kże od­stąpie­nie od uży­wa­nia w te­kście ofi­cjal­nej (biu­ro­kra­tycz­nej) no­men­kla­tu­ry od­no­szącej się do spo­so­bu pro­wa­dze­nia i do­ku­men­to­wa­nia dzia­łań SB.

Znaw­ców pro­ble­ma­ty­ki mi­ędzy­na­ro­do­wej oraz kra­jo­wej, a ta­kże hi­sto­rii pro­szę o wy­ro­zu­mia­ło­ść. Uprosz­cze­nia, któ­re za­pew­ne Pa­ństwo od­kry­ją, zo­sta­ły za­sto­so­wa­ne ce­lo­wo. Chcia­łem w ten spo­sób uzy­skać przy­stęp­no­ść skom­pli­ko­wa­nej ma­te­rii po­li­ty­ki. Mam na­dzie­ję, że za­chęci to wie­lu Czy­tel­ni­ków do po­głębie­nia zna­jo­mo­ści za­rów­no spraw wspó­łcze­snych, jak i prze­szłych.

 

 

Lo­so­wo­ść jest udzia­łem ka­żde­go ży­cia, jed­nak ani pech, ani łut szczęścia, ani tym bar­dziej neu­tral­ny przy­pa­dek nie wy­ni­ka­ją z wie­dzy albo nie­wie­dzy. Wie­dza po­zwa­la je wła­ści­wie wy­ko­rzy­stać, zaś nie­wie­dza zmar­no­tra­wić.

Kraków, 14 stycz­nia 1945 roku

Zmierzch ogar­niał mia­sto po­wo­li i nie­ustępli­wie, choć le­żący gdzie­nie­gdzie na uli­cach śnieg pró­bo­wał oca­lić za­ni­ka­jące świa­tło dnia. Uno­sząca się w po­wie­trzu de­li­kat­na mgie­łka stwa­rza­ła wra­że­nie spo­ko­ju. Ci­sza była jed­nak po­zor­na. Z od­da­li sły­chać było po­je­dyn­cze, jesz­cze nie­mra­we, ale co­raz licz­niej­sze od­gło­sy oznaj­mia­jące zbli­ża­nie się wo­jen­ne­go fron­tu. Dwa dni wcze­śniej od­dzia­ły Ar­mii Czer­wo­nej, znaj­du­jące się oko­ło stu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów od Kra­ko­wa, roz­po­częły ofen­sy­wę. Hi­tle­row­skie woj­ska co­fa­ły się. Nie wy­trzy­my­wa­ły so­wiec­kie­go na­po­ru, tak jak sta­re, spróch­nia­łe drze­wo nie jest w sta­nie po­do­łać sile hu­ra­ga­nu.

Ma­syw­ny bu­dy­nek szpi­ta­la, no­szące­go przed woj­ną imię pre­zy­den­ta Ga­brie­la Na­ru­to­wi­cza, gó­ro­wał nad oko­li­cą. Swo­ją bry­łą oraz po­ło­że­niem zda­wał się mil­cząco wska­zy­wać dro­gę do cen­trum hi­sto­rycz­ne­go mia­sta. Niem­cy, któ­rzy przez cały okres oku­pa­cji eks­plo­ato­wa­li pla­ców­kę, opu­ści­li ją kil­ka ty­go­dni temu, po­zwa­la­jąc schro­nić się w niej ucie­ki­nie­rom z War­sza­wy: by­łym po­wsta­ńcom i lud­no­ści cy­wil­nej. Nie­licz­ny per­so­nel me­dycz­ny pró­bo­wał wy­pe­łniać przy­si­ęgę Hi­po­kra­te­sa, choć było to pra­wie nie­mo­żli­we. Bra­ko­wa­ło wszyst­kie­go – le­ków, po­ście­li, żyw­no­ści, opa­łu.

Pa­nu­jący spo­kój prze­rwał od­głos sil­ni­ka spa­li­no­we­go i za­raz po­tem na szpi­tal­nym pod­je­ździe po­ja­wił się mo­to­cykl z bocz­nym wóz­kiem. Wi­dok był nie­co­dzien­ny. Po­jaz­dem kie­ro­wał ofi­cer We­hr­mach­tu, zaś w przy­czep­ce sie­dział ksi­ądz, któ­ry do­ci­skał ręką do swo­jej gło­wy bi­ret z cha­rak­te­ry­stycz­nym pom­po­nem, by nie zwiał go pęd po­wie­trza wy­wo­ła­ny jaz­dą.

Za­trzy­ma­li się u we­jścia do gma­chu. Nie­miec wy­łączył sil­nik. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem ręki na­ka­zał du­chow­ne­mu wy­si­ąść i iść za sobą. Ten, otu­lo­ny w gru­by we­łnia­ny płaszcz, spod któ­re­go wy­sta­wa­ła czar­na su­tan­na, po­drep­tał za ofi­ce­rem. We­szli do szpi­ta­la. Idąc ko­ry­ta­rzem ku le­we­mu skrzy­dłu bu­dyn­ku, mi­ja­li pa­cjen­tów, któ­rzy nie­mal au­to­ma­tycz­nie kur­czy­li się na wi­dok mężczy­zny w mun­du­rze. Ten wy­chwy­ty­wał ich spoj­rze­nia. Były tak nie­na­wist­ne, że mi­mo­wol­nie po­ło­żył dłoń na ka­bu­rze z pi­sto­le­tem. Jed­nak obec­no­ść ka­pła­na roz­ła­do­wy­wa­ła na­pi­ęcie.

Sta­nęli przed szpi­tal­ną izo­lat­ką. Ofi­cer zdjął z gło­wy czap­kę, roz­pi­ął pod szy­ją płaszcz, po czym otwo­rzył drzwi. Ksi­ądz wsze­dł do dość ob­szer­nej izby. Pierw­szym wra­że­niem było cie­pło – po­miesz­cze­nie ogrze­wał pry­mi­tyw­ny bla­sza­ny pie­cyk, od któ­re­go od­cho­dzi­ła ko­mi­no­wa rura od­pro­wa­dza­jąca dym po­przez za­im­pro­wi­zo­wa­ny luk w pro­sto­kąt­nym oknie. Głów­nym sprzętem w po­ko­ju było sta­lo­we, miej­sca­mi szka­rad­nie odra­pa­ne, szpi­tal­ne łó­żko. Le­ża­ła na nim mło­da ko­bie­ta szczel­nie przy­kry­ta ko­łdrą. Wpa­try­wa­ła się w po­stać kle­ry­ka, a ten od­nió­sł wra­że­nie, że z jej oczu ema­nu­je ra­do­ść po­mie­sza­na z na­dzie­ją. Przyj­rzał się jej uwa­żniej. Skó­ra na jej twa­rzy była zie­mi­sta, zaś gry­mas ust wy­ra­żał cier­pie­nie. Ofi­cer pod­sze­dł do niej, po­chy­lił się, ujął ją za rękę i prze­mó­wił po nie­miec­ku. Choć ksi­ądz ni­cze­go nie zro­zu­miał, z tonu do­my­ślił się, że mu­sia­ło to być coś czu­łe­go i mi­łe­go. Miał ra­cję. Cho­ra uśmiech­nęła się i po­gła­ska­ła mężczy­znę po twa­rzy. Ten po chwi­li wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał po izo­lat­ce. Jego wzrok padł na jed­no z dwóch krze­seł sto­jących pod ścia­ną. Wzi­ął je, po­sta­wił u we­zgło­wia łó­żka, po czym wy­co­fał się i usia­dł na dru­gim.

– Niech ksi­ądz spo­cznie obok mnie – ode­zwa­ła się ko­bie­ta po pol­sku. – Pro­szę jed­no­cze­śnie wy­ba­czyć mo­je­mu na­rze­czo­ne­mu spo­sób, w jaki za­pro­sił wie­leb­ną oso­bę do zło­że­nia mi wi­zy­ty.

Ob­li­cze du­chow­ne­go zda­wa­ło się wy­ra­żać zdzi­wie­nie. Nie był jesz­cze w tak doj­rza­łym wie­ku, by kto­kol­wiek zwra­cał się do nie­go per „wie­leb­na oso­ba”. Uży­cie tego zwro­tu, in­to­na­cja gło­su oraz do­kład­no­ść w wy­po­wia­da­niu zgło­sek uświa­do­mi­ły mu, że ma do czy­nie­nia z kimś wy­kszta­łco­nym, tak­tow­nym i kul­tu­ral­nym.

– Pani jest Po­lką? – spy­tał, choć wy­da­wa­ło się to oczy­wi­ste.

– Tak – od­po­wie­dzia­ła ci­cho.

Za­raz też za­py­ta­ła:

– Czy ksi­ędza gor­szy fakt, iż mój na­rze­czo­ny jest ofi­ce­rem We­hr­mach­tu? Je­śli tak…

– Nie mam pra­wa tego oce­niać. Zresz­tą Pan Bóg nie wi­dzi w nas Po­la­ków czy Niem­ców, a tyl­ko do­brych i złych lu­dzi.

Cho­ra, usły­szaw­szy te sło­wa, ode­tchnęła z ulgą. Dusz­pa­sterz za­pra­gnął, by jego roz­mów­czy­ni po­czu­ła się bez­piecz­nie i do­god­nie.

– Jak tra­fi­ła pani do tego szpi­ta­la? – To py­ta­nie wy­da­ło mu się neu­tral­ne, lecz chwi­lę pó­źniej mu­siał uznać, że jest mar­nym dy­plo­ma­tą.

– Na­rze­czo­ny przy­wió­zł mnie tu dzi­siaj w nocy, gdyż… – ko­bie­ta zro­bi­ła dłu­ższą pau­zę, po czym na­bra­ła głębo­ko po­wie­trza, za­mknęła oczy i pra­wie szep­tem, jak­by wsty­dzi­ła się tego, co za­mie­rza­ła po­wie­dzieć, wy­zna­ła: – …je­stem w ci­ąży, pro­szę ksi­ędza.

Ka­płan mi­mo­wol­nie skie­ro­wał wzrok na śro­dek łó­żka i do­pie­ro te­raz za­uwa­żył, że ko­łdra ufor­mo­wa­ła tam cha­rak­te­ry­stycz­ny wzgó­rek. Ujął de­li­kat­nie dłoń ci­ężar­nej, a gdy ta spoj­rza­ła na nie­go, uśmiech­nął się i od­rze­kł:

– To wspa­nia­ła no­wi­na, bar­dzo się cie­szę. I pani rów­nież po­win­na się cie­szyć.

Przy­szła mat­ka ode­tchnęła jesz­cze głębiej, z jesz­cze wi­ęk­szą ulgą, i po­wie­dzia­ła:

– Szcze­rze mó­wi­ąc, ba­łam się, że wie­leb­ny mnie po­tępi.

– Dla­cze­go pani tak sądzi­ła?

– Jak to dla­cze­go? Prze­cież je­stem pan­ną, a na do­da­tek oj­cem dziec­ka jest Nie­miec.

– Och, gdy­by­śmy wszy­scy w tej chwi­li mie­li tyl­ko ta­kie pro­ble­my, by­li­by­śmy na­praw­dę szczęśli­wi. Ale nie od­po­wie­dzia­ła mi pani na moje py­ta­nie: jak tra­fi­li­ście do tej wła­śnie lecz­ni­cy? Tu­taj prze­cież nie ma wła­ści­wych wa­run­ków do po­ro­du.

– Ten szpi­tal znaj­do­wał się naj­bli­żej miej­sca, w któ­rym prze­by­wa­łam. Wczo­raj po­czu­łam się bar­dzo źle. Uzna­łam, że nad­cho­dzi mo­ment roz­wi­ąza­nia, więc na­rze­czo­ny, nie na­my­śla­jąc się, przy­wió­zł mnie wła­śnie tu­taj. Oka­za­ło się jed­nak, że na­stąpi­ły kom­pli­ka­cje. Le­ka­rze i pie­lęgniar­ki, nie zwa­ża­jąc na trud­no­ści, za­opie­ko­wa­li się mną. Spe­cjal­nie dla mnie przy­go­to­wa­li tę izo­lat­kę. To jed­no z czte­rech ogrze­wa­nych po­miesz­czeń w ca­łym bu­dyn­ku, a ja je­stem tu je­dy­ną ko­bie­tą w ci­ąży. My­ślę więc, że nie jest naj­go­rzej.

– Wi­dzę, że jest pani opty­mist­ką. To do­brze, to bar­dzo po­ma­ga w ci­ężkich ter­mi­nach – od­rze­kł du­chow­ny. – Do­my­ślam się, że jako ka­to­licz­ka chcia­ła­by pani wy­spo­wia­dać się przed po­ro­dem – po­sta­no­wił do­wie­dzieć się, z ja­kie­go po­wo­du zo­stał tu przy­wie­zio­ny.

– To ta­kże – pa­dła od­po­wie­dź. – Przede wszyst­kim jed­nak chcę pro­sić, by ksi­ądz udzie­lił nam ślu­bu. I to jesz­cze dziś.

Pro­śba wpra­wi­ła ka­pła­na w osłu­pie­nie.

– Jak to so­bie pani wy­obra­ża? Nie wiem, czy mó­głbym w tych oko­licz­no­ściach…

– Oko­licz­no­ści są szcze­gól­ne. – Głos ko­bie­ty za­brzmiał nie­ustępli­wie. – Moja ci­ąża jest za­gro­żo­na. Nie wia­do­mo, czy dziec­ko prze­ży­je po­ród, nie wia­do­mo, czy ja go prze­ży­ję, zaś mój na­rze­czo­ny, zgod­nie z roz­ka­za­mi, ju­tro opusz­cza Kra­ków i uda­je się na front. Nie wia­do­mo, czy kie­dy­kol­wiek się jesz­cze zo­ba­czy­my.

Ka­płan za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, po czym wol­no, cie­płym gło­sem po­wie­dział:

– Trze­ba mieć uf­no­ść w Bogu, że wszyst­ko za­ko­ńczy się szczęśli­wie. Sa­kra­ment ma­łże­ństwa po­wi­nien być przy­jęty w po­ko­rze i spo­ko­ju.

– Z po­ko­rą i spo­ko­jem przyj­mu­ję to, co Bóg robi z moim ży­ciem – od­po­wie­dzia­ła ci­cho. – A co do oko­licz­no­ści… W tym szpi­ta­lu są po­wsta­ńcy war­szaw­scy. Pro­szę z nimi po­roz­ma­wiać. Na pew­no opo­wie­dzą o jesz­cze gor­szych oko­licz­no­ściach za­mążpó­jścia. Ale to aku­rat nie jest naj­wa­żniej­sze.

– Co chce pani przez to po­wie­dzieć?

– Ko­cha­my się i będzie­my za sobą tęsk­nić. Ko­cha­my się i wie­rzy­my, że prze­trwa­my. A będzie nam ła­twiej tęsk­nić i prze­trwać, gdy będzie­my ma­łże­ństwem. Niech ksi­ądz to zro­zu­mie i nie od­ma­wia!

Dusz­pa­sterz po­pa­trzył na ko­bie­tę. Po dłu­ższej chwi­li po­ki­wał gło­wą na znak zgo­dy. Ona zaś jesz­cze do­pro­si­ła:

– Je­śli po­ród się po­wie­dzie, to bar­dzo pro­szę, by wie­leb­ny ochrzcił na­sze dziec­ko. ■

Kraków, rok 2019. 1.

Pod­ko­mi­sarz Zyg­munt Ve­se­ly roz­glądał się uwa­żnie po miesz­ka­niu. Miał nie­od­par­te wra­że­nie, że znaj­du­je się w wiel­kiej ukła­dan­ce z kloc­ków lego. Wszyst­ko w ja­kiś nie­okre­ślo­ny spo­sób do sie­bie pa­so­wa­ło. Wszędzie pa­no­wał ide­al­ny po­rządek. Zaj­rzał do jed­nej z szaf. Ko­lum­ny per­fek­cyj­nie po­skła­da­nych swe­trów, ko­szul, pod­ko­szul­ków i spodni rów­na­ły do kra­wędzi pó­łek ni­czym żo­łnie­rze na kar­nej musz­trze. W szu­fla­dach zaś zo­ba­czył geo­me­trycz­nie do­sko­na­łe sto­si­ki maj­tek, skar­pet, chu­s­te­czek, a na­wet męskich raj­tuz i ka­le­so­nów. Stwier­dził ta­kże nie­obec­no­ść ku­rzu. Po­li­cjant był prze­ko­na­ny, że przed chwi­lą ktoś mu­siał tu po­sprzątać, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­no­wo­cze­śniej­szy od­ku­rzacz świa­ta. Za­czął na­wet za­glądać do ty­po­wych miejsc, gdzie po­wi­nien od­na­le­źć cho­ćby mi­kro­śla­dy bru­du. I nic.

Udał się do kuch­ni. Na podło­dze le­ża­ło cia­ło. Pa­trząc na nie, po­my­ślał, że nie pa­su­je ono do tego miesz­ka­nia. Było nie­upo­rząd­ko­wa­ne. Nie­ży­jący mężczy­zna miał cha­otycz­nie roz­rzu­co­ne na boki ra­mio­na i tu­łów dziw­nie prze­kręco­ny w sto­sun­ku do złączo­nych i zgi­ętych w ko­la­nach nóg. Wy­gląda­ło to tak, jak­by chciał upa­ść do przo­du, na brzuch, ale mu się nie uda­ło. Prze­pro­wa­dza­jący oględzi­ny le­karz zwró­cił się do Ve­se­le­go:

– Nie ma co fi­lo­zo­fo­wać. To nie­szczęśli­wy wy­pa­dek. Przy­czy­ną śmier­ci był gaz. Nie będzie pan tu miał dużo ro­bo­ty. Za­raz przy­je­dzie pro­ku­ra­tor, zro­bi się pa­pie­ry i po spra­wie.

– Może to sa­mo­bój­stwo?

– Nie­mo­żli­we – od­pa­rł me­dyk. – To na pew­no wy­pa­dek. Gość go­to­wał pie­ro­gi, woda wy­ki­pia­ła z garn­ka, za­ga­si­ła pło­mień pal­ni­ka, a gaz się da­lej ulat­niał. Ga­zów­ka w tej kuch­ni jest za­pew­ne tak sta­ra jak to całe miesz­ka­nie i nie po­sia­da no­wo­cze­snych za­bez­pie­czeń. Zresz­tą tak po­wie­dział pra­cow­nik po­go­to­wia ga­zo­we­go, któ­ry prze­pro­wa­dził in­spek­cję.

– A gdzie jest te­raz ten ga­zow­nik?

– Sie­dzi w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym przed do­mem. Stwier­dził, że nie może prze­by­wać w miej­scu, w któ­rym znaj­du­je się trup.

Pod­ko­mi­sarz wy­sze­dł z ka­mie­ni­cy i od razu spo­strze­gł po­jazd fir­my ga­zow­ni­czej. Pra­cow­nik był przy­gnębio­ny. Oka­za­ło się, że ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział śmier­ci w ta­kich jak dzi­siaj oko­licz­no­ściach. Po­twier­dził fakt za­la­nia pal­ni­ka:

– Ku­chen­ka, na któ­rej go­to­wa­ły się te nie­szczęsne pie­ro­gi, ma chy­ba ze czter­dzie­ści lat, zresz­tą cała in­sta­la­cja wy­ma­ga tam grun­tow­ne­go re­mon­tu.

– To cud, że nie do­szło do eks­plo­zji – za­uwa­żył po­li­cjant.

– Chy­ba nie było ta­kie­go za­gro­że­nia. Żeby po­wsta­ła od­po­wied­nia mie­szan­ka wy­bu­cho­wa, to uwzględ­nia­jąc ku­ba­tu­rę miesz­ka­nia i wiel­ko­ść za­la­ne­go pal­ni­ka, gaz mu­sia­łby ulat­niać się przez kil­ka­na­ście go­dzin.

– A w pana oce­nie jak dłu­go to mo­gło trwać?

– Nie by­łem w sta­nie zmie­rzyć stęże­nia gazu w po­wie­trzu, by ob­li­czyć czas wy­pły­wu. Ta pani, co od­na­la­zła zwło­ki, od razu po­otwie­ra­ła wszyst­kie okna, więc jak przy­sze­dłem, miesz­ka­nie było już wy­wie­trzo­ne.

Ve­se­ly za­sta­no­wił się. Coś mu nie pa­so­wa­ło. Za­py­tał:

– A dla­cze­go wie­trzy­ła miesz­ka­nie? Prze­cież, o ile mi wia­do­mo, gaz ziem­ny jest bez­won­ny.

– Pan za­pew­ne w swo­im domu uży­wa ku­chen­ki elek­trycz­nej? – Ga­zow­nik uśmiech­nął się pod no­sem.

– A co to ma do rze­czy?

– Spa­la­jący się gaz nie wy­dzie­la żad­ne­go za­pa­chu, zaś ulat­nia­jący się śmier­dzi, gdyż spe­cjal­nie na­wa­nia się go sub­stan­cją o na­zwie te­tra­hy­dro­tio­fen. Dzi­ęki niej po­wsta­je fe­tor, któ­ry ma za za­da­nie ostrze­gać wła­śnie przed nie­bez­pie­cze­ństwem – wy­ja­śnił spec.

– Czy­li w przy­pad­ku za­la­nia pal­ni­ka de­nat po­wi­nien był po­czuć ulat­nia­jący się gaz – stwier­dził pod­ko­mi­sarz.

– Za­sad­ni­czo tak.

– To dla­cze­go w ta­kim ra­zie zma­rł? – Ve­se­ly in­tu­icyj­nie zi­den­ty­fi­ko­wał za­gad­kę, a że był mło­dym czło­wie­kiem, lu­bił, jak spra­wy się kom­pli­ko­wa­ły. To chro­ni­ło go przed nudą w po­li­cyj­nej ro­bo­cie.

– Moim zda­niem ten mężczy­zna za­sła­bł i dla­te­go nie za­re­ago­wał, jak woda za­częła ki­pieć – od­rze­kł ga­zow­nik. – Zda­je się, że to był bar­dzo sta­ry czło­wiek – do­dał.

Pod­ko­mi­sarz wró­cił do miesz­ka­nia. Mu­siał od­na­le­źć do­ku­men­ty iden­ty­fi­ku­jące zma­rłe­go. W naj­mniej­szym z trzech po­koi sta­ło nie­wiel­kie biur­ko. Od nie­go za­czął. Na­tych­miast rzu­ci­ła mu się w oczy nie­zbyt duża sa­szet­ka w jed­nej z szu­flad. W środ­ku od­na­la­zł do­wód oso­bi­sty, kar­tę kre­dy­to­wą, le­gi­ty­ma­cję eme­ryc­ką oraz pie­ni­ądze, nie­co po­nad ty­si­ąc zło­tych. Nie­ży­jący mężczy­zna na­zy­wał się Ma­rian Stry­pu­la, miał osiem­dzie­si­ąt dwa lata. Ve­se­ly sfo­to­gra­fo­wał do­ku­ment to­żsa­mo­ści, by mieć do dys­po­zy­cji dane oso­bo­we. Na biur­ku le­żał ta­kże pro­sty te­le­fon ko­mór­ko­wy, je­den z tych, ja­kie ope­ra­to­rzy ofe­ru­ją pod ha­słem „dla se­nio­rów”. Był włączo­ny, bez blo­ka­dy. Po­li­cjant spraw­dził po­łącze­nia. Dzi­siaj nikt do de­na­ta nie dzwo­nił, on ta­kże do ni­ko­go nie te­le­fo­no­wał.

Po­sze­dł zno­wu do kuch­ni. Le­karz sie­dział przy nie­wiel­kim sto­le i wy­pi­sy­wał do­ku­men­ty. Cia­ło było przy­kry­te. Cze­ka­no już na przy­by­cie pro­ku­ra­to­ra.

– Pra­cow­nik ga­zow­ni twier­dzi, że de­nat za­sła­bł przed śmier­cią, gdyż w prze­ciw­nym wy­pad­ku po­czu­łby ulat­nia­jący się gaz – po­wie­dział po­li­cjant.

– To bar­dzo mo­żli­we – od­rze­kł me­dyk. – Ale po szcze­gó­ły będzie mu­siał się pan udać do za­kła­du me­dy­cy­ny sądo­wej. Jak zro­bią sek­cję, to może coś usta­lą. Ja w tej chwi­li nie je­stem w sta­nie nic po­wie­dzieć na ten te­mat.

– A ja­kie przy­pusz­czal­nie mo­gły być przy­czy­ny omdle­nia?

– No cóż, de­nat był w bar­dzo za­awan­so­wa­nym wie­ku. Chcia­łem wie­dzieć, czy przyj­mo­wał ja­kieś leki, więc po­mysz­ko­wa­łem tu tro­chę. W kre­den­sie zna­la­złem glu­ko­metr oraz pen do pod­skór­ne­go wstrzy­ki­wa­nia in­su­li­ny. To ozna­cza, że fa­cet miał cu­krzy­cę typu pierw­sze­go. Cza­sa­mi tej cho­ro­bie to­wa­rzy­szy hi­po­to­nia, czy­li nie­do­ci­śnie­nie. Bar­dzo często lu­dzie na­wet nie zda­ją so­bie spra­wy, że coś ta­kie­go im do­le­ga. Jed­nak w przy­pad­ku gwa­łtow­ne­go spad­ku ci­śnie­nia krwi mo­gło do­jść do utra­ty przy­tom­no­ści.

Ve­se­ly my­ślał nad czy­mś in­ten­syw­nie. Przy­po­mniał so­bie o ko­bie­cie, któ­ra zna­la­zła zwło­ki. Za­py­tał o nią.

– Za­po­mnia­łem panu po­wie­dzieć, że jak tyl­ko przy­je­cha­łem na miej­sce, to na­tych­miast ka­za­łem ra­tow­ni­kom me­dycz­nym od­wie­źć ją do szpi­ta­la – od­po­wie­dział me­dyk. – Była na gra­ni­cy utra­ty świa­do­mo­ści, mia­ła symp­to­my ata­ku ser­ca. Naj­pew­niej nie wy­trzy­ma­ła emo­cjo­nal­nie – wy­ja­śnił.

– Ale kim ona była? – pod­ko­mi­sarz chciał kon­kre­tów.

– Nie mam po­jęcia. Chy­ba kimś z ro­dzi­ny.

– A jak we­szli­ście do miesz­ka­nia, sko­ro ona nie kon­tak­to­wa­ła? – za­in­te­re­so­wał się po­li­cjant.

– Wpu­ścił nas pra­cow­nik po­go­to­wia ga­zo­we­go.

Ve­se­ly po­sta­no­wił po­roz­ma­wiać z in­ny­mi miesz­ka­ńca­mi ka­mie­ni­cy. Za­czął od pi­ętra, na któ­rym się znaj­do­wał. Były tam jesz­cze dwa miesz­ka­nia. W pierw­szym, do któ­re­go za­stu­kał, ni­ko­go nie za­stał. Był po­nie­dzia­łek, dzień ro­bo­czy, więc wła­ści­cie­le mo­gli jesz­cze nie wró­cić z pra­cy. Za to drzwi od dru­gie­go otwo­rzył nie­zbyt już mło­dy, nie­ogo­lo­ny, nie­chluj­nie wy­gląda­jący mężczy­zna. Od nie­go do­wie­dział się, że ko­bie­ta, któ­ra od­na­la­zła zwło­ki, to sio­stra „sąsia­da Stry­pu­li”. Na py­ta­nie, czy za­uwa­żył coś istot­ne­go w dniu obec­nym oraz w mi­nio­ny week­end, od­po­wie­dział prze­cząco: pa­no­wał ogól­ny spo­kój, nie wi­dział, żeby kto­kol­wiek od­wie­dzał zma­rłe­go. Lo­ka­to­rzy z in­nych pi­ęter ta­kże nie mie­li nic do po­wie­dze­nia, nie wie­dzie­li na­wet, że do­szło do wy­pad­ku z ga­zem.

Na ko­niec przy­był pro­ku­ra­tor. Wy­słu­chał re­la­cji Zyg­mun­ta na te­mat sta­nu miej­sca zda­rze­nia. Nic nie wzbu­dzi­ło jego wąt­pli­wo­ści ani po­dej­rzeń. Za­raz po­tem za­czął kon­fe­ro­wać z le­ka­rzem. Do­wie­dziaw­szy się, że ten nie od­krył żad­nych śla­dów na cie­le ofia­ry zna­mio­nu­jących czyn prze­stęp­czy, przy­stąpił do pro­ce­du­ral­ne­go fi­na­li­zo­wa­nia oględzin.

***

Szpi­tal­ny Od­dział Ra­tun­ko­wy to­nął w obrzy­dli­wym, zim­nym ja­rze­nio­wym oświe­tle­niu. Wra­że­nie chło­du po­tęgo­wa­ły pu­ste ścia­ny z wy­so­ki­mi lam­pe­ria­mi o mdłym ko­lo­rze. Pod­ko­mi­sarz do­ta­rł do re­cep­cji w izbie przy­jęć. Za­stał tam dłu­gą ko­lej­kę lu­dzi ocze­ku­jących na re­je­stra­cję. Po­sta­no­wił za­py­tać, gdzie może od­na­le­źć sio­strę mężczy­zny za­tru­te­go ga­zem, ale gdy tyl­ko zro­bił kil­ka kro­ków w stro­nę okien­ka, od razu zo­stał zbesz­ta­ny przez ko­lej­ko­wi­czów. Wy­ci­ągnął za­tem le­gi­ty­ma­cję słu­żbo­wą, któ­rej wi­dok uci­ął pro­te­sty. Oka­za­ło się, że „oso­ba z ob­ja­wa­mi sil­ne­go wstrząsu emo­cjo­nal­ne­go” znaj­du­je się na ob­ser­wa­cji w po­bli­skim am­bu­la­to­rium. Z ko­lei dy­żur­ny in­ter­ni­sta za­ko­mu­ni­ko­wał, że „pani Ma­ria zo­sta­ła grun­tow­nie prze­ba­da­na i do­cho­dzi do sie­bie. Nie stwier­dza się obec­nie ja­kie­go­kol­wiek za­gro­że­nia dla jej zdro­wia. Za nie­ca­łą go­dzi­nę będzie mo­gła opu­ścić SOR”.

Ve­se­ly wsze­dł do ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go. Star­sza pani spo­czy­wa­ła na ko­zet­ce, wy­gląda­ła, jak­by spa­ła. Chciał się wy­co­fać, lecz ona otwo­rzy­ła oczy i za­częła mu się przy­pa­try­wać. Oznaj­mił, że jest z po­li­cji i chce za­dać kil­ka py­tań w zwi­ąz­ku ze śmier­cią Ma­ria­na Stry­pu­li. Le­żąca na po­wrót za­mknęła oczy, spod po­wiek za­częły wy­pły­wać łzy. Pod­ko­mi­sarz po­czuł się nie­swo­jo. Nie wie­dział, jak ma się za­cho­wać. W ko­ńcu pod­sze­dł do ko­bie­ty i w ge­ście po­cie­sze­nia po­ło­żył swo­ją dłoń na jej ręce. Spoj­rza­ła na nie­go. Zyg­munt miał nie­spe­łna dwa­dzie­ścia osiem lat, do­pie­ro rok temu zdał po­my­śl­nie eg­za­min ofi­cer­ski i obce było mu jesz­cze po­li­cyj­ne wy­ra­cho­wa­nie. Em­pa­tia nie po­zwo­li­ła mu ot tak, od razu, prze­słu­chać tej ko­bie­ty. Za­pro­po­no­wał:

– Le­karz po­wie­dział, że nie­dłu­go będzie pani mo­gła opu­ścić szpi­tal. Po­cze­kam i od­wio­zę pa­nią do domu.

***

W sa­mo­cho­dzie obo­je mil­cze­li. Ve­se­ly sku­pił się na pro­wa­dze­niu po­jaz­du i za­sta­na­wiał się, od cze­go za­cząć za­sad­ni­czą roz­mo­wę. W ko­ńcu ode­zwał się:

– Gdzie do­kład­nie pani miesz­ka? Szcze­rze mó­wi­ąc, nie wiem, któ­rędy mam je­chać.

Ko­bie­ta nie od­po­wie­dzia­ła od razu. My­śla­ła o czy­mś. Pod­ko­mi­sarz do­sze­dł do wnio­sku, że jego pa­sa­żer­ka nie zwró­ci­ła uwa­gi na za­da­ne py­ta­nie, i już miał je po­wtó­rzyć, lecz ona od­rze­kła:

– Naj­le­piej będzie, jak po­je­dzie­my do miesz­ka­nia mo­je­go bra­ta. Trze­ba prze­cież wszyst­ko za­bez­pie­czyć, sko­ro tam te­raz ni­ko­go nie będzie.

– W ja­kim sen­sie za­bez­pie­czyć?

– Na­le­ży za­kręcić gaz i wodę, za­ry­glo­wać do­brze okna, wy­rzu­cić śmie­ci, żeby nie było odo­ru. No i za­mknąć do­brze drzwi, żeby nie wsze­dł nikt obcy.

Po­li­cjant po­ki­wał gło­wą. Na naj­bli­ższym skrzy­żo­wa­niu za­wró­cił i skie­ro­wał sa­mo­chód do domu, gdzie wy­da­rzy­ła się tra­ge­dia.

– Czy… Czy… – Głos star­szej pani za­drżał z emo­cji.

– Cia­ło pani bra­ta zo­sta­ło już za­bra­ne. – Zyg­munt do­my­ślił się, jaka oba­wa za­go­ści­ła w umy­śle ko­bie­ty. – W miesz­ka­niu ra­czej już ni­ko­go nie za­sta­nie­my. Jak stam­tąd wy­cho­dzi­łem, to pro­ku­ra­tor i le­karz ko­ńczy­li swo­je czyn­no­ści. Czy ma pani klu­cze?

– Tak, mam dru­gi kom­plet. Po­ma­ga­łam bra­tu, często u nie­go by­wa­łam.

– Pani, zda­je się, jest od nie­go młod­sza?

– O osiem lat. Brat miał osiem­dzie­si­ąt dwa, ja zaś sie­dem­dzie­si­ąt czte­ry.

– Le­karz, któ­ry był na miej­scu wy­pad­ku, zna­la­zł w kuch­ni apa­rat do po­da­wa­nia in­su­li­ny. Czy zma­rły cho­ro­wał na cu­krzy­cę?

– Tak, miał ta­kże pro­ble­my z nad­ci­śnie­niem oraz z ser­cem. W ta­kim wie­ku, pro­szę pana, cho­ro­by to coś nor­mal­ne­go.

– Miał nad­ci­śnie­nie czy nie­do­ci­śnie­nie? – Ve­se­ly przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę z me­dy­kiem.

– Nad­ci­śnie­nie, pro­szę pana.

Do­je­cha­li na miej­sce. Zyg­munt po­mó­gł wy­si­ąść pani Ma­rii z sa­mo­cho­du, po czym uda­li się do miesz­ka­nia.

***

Sie­dzie­li w fo­te­lach w po­ko­ju z te­le­wi­zo­rem. Pili her­ba­tę. Mil­cze­li. Pod­ko­mi­sarz chciał, by ko­bie­ta oswo­iła się z sy­tu­acją. W pew­nym mo­men­cie star­sza pani oświad­czy­ła:

– Nie mogę uwie­rzyć w ten wy­pa­dek.

Do Ve­se­le­go nie do­ta­rł sens tej wy­po­wie­dzi.

– Za­zwy­czaj nie mo­żna uwie­rzyć w śmie­rć, któ­ra była skut­kiem zrządze­nia losu albo zwy­kłej nie­uwa­gi – od­rze­kł.

– Pan mnie nie zro­zu­miał. Nie wie­rzę w to, by po­wo­dem śmier­ci mo­je­go bra­ta był zwy­kły przy­pa­dek.

Pod­ko­mi­sarz spoj­rzał na ko­bie­tę ze zdzi­wie­niem. Jej twarz była jed­nak po­wa­żna i na swój spo­sób szcze­ra.

– Chce pani po­wie­dzieć, że ktoś go za­mor­do­wał?

– Nie wiem, ale wszyst­ko to jest dziw­ne.

– Co na przy­kład? – Zyg­munt, chcąc nie chcąc, po­czuł się za­in­try­go­wa­ny.

– Pro­szę mnie do­kład­nie wy­słu­chać. Ma­rian był nie­zwy­kle upo­rząd­ko­wa­nym czło­wie­kiem, wręcz pe­dan­tem…

– To się zga­dza – prze­rwał mło­dy po­li­cjant. – Gdy ogląda­łem miesz­ka­nie, od­nio­słem wra­że­nie, że wszyst­ko jest per­fek­cyj­nie po­ukła­da­ne i po­sprząta­ne.

– Wła­śnie. Brat był nie­wy­obra­żal­nym czy­ścio­chem. Ta­kże jego ży­cie było wzo­ro­wo zor­ga­ni­zo­wa­ne. Wszyst­kie co­dzien­ne czyn­no­ści za­wsze szcze­gó­ło­wo pla­no­wał i sta­ran­nie wy­ko­ny­wał. Cza­sa­mi od­no­si­łam wręcz wra­że­nie, że jest to ułom­no­ść, a na­wet pew­ne­go ro­dza­ju cho­ro­ba psy­chicz­na.

– No do­brze, ale to nie zna­czy, że nie mógł ulec wy­pad­ko­wi. Prze­pro­wa­dzi­łem oględzi­ny miej­sca zda­rze­nia, roz­ma­wia­łem z le­ka­rzem, pra­cow­ni­kiem po­go­to­wia ga­zo­we­go oraz z sąsia­da­mi. Je­stem prze­ko­na­ny, że pani scho­ro­wa­ny brat naj­praw­do­po­dob­niej za­sła­bł i stra­cił przy­tom­no­ść. Dla­te­go nie za­re­ago­wał, jak woda z go­tu­jący­mi się pie­ro­ga­mi za­częła ki­pieć i za­ga­si­ła pło­mień pal­ni­ka. A że ku­chen­ka jest bar­dzo sta­ra i nie po­sia­da od­po­wied­nich za­bez­pie­czeń, to gaz za­czął się ulat­niać, co osta­tecz­nie do­pro­wa­dzi­ło do za­tru­cia. – Ve­se­le­mu spra­wa wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta.

– Pro­szę mnie nie brać za dzi­wacz­kę, ale wła­śnie owe pie­ro­gi upew­nia­ją mnie, że to nie był wy­pa­dek – ko­bie­ta wy­ra­źnie za­ak­cen­to­wa­ła dru­gą część zda­nia.

– Pani wy­ba­czy, ale nie ro­zu­miem. – Twarz po­li­cjan­ta wy­ra­ża­ła za­kło­po­ta­nie.

– Jesz­cze raz zwra­cam uwa­gę na to, że mój brat był bar­dzo zor­ga­ni­zo­wa­nym czło­wie­kiem. Funk­cjo­no­wał w opar­ciu o sta­łe sche­ma­ty. Na przy­kład po­si­łki spo­ży­wał za­wsze w tych sa­mych go­dzi­nach.

– Ale co ma do tego go­to­wa­nie pie­ro­gów?

– Bar­dzo wie­le, pro­szę pana. Ma­rian za­wsze jadł śnia­da­nie o go­dzi­nie ósmej. Ka­żde­go ran­ka zja­dał krom­kę chle­ba z ma­słem i mio­dem oraz wy­pi­jał szklan­kę her­ba­ty.

– Tyl­ko chleb z mio­dem?! – Zyg­munt nie do­wie­rzał.

– Ro­bił tak od wie­lu lat, pro­szę pana. Po­tem o je­de­na­stej za­wsze go­to­wał so­bie jaj­ko na mi­ęk­ko, któ­re zja­dał bez pie­czy­wa. Obiad zaś jadł co­dzien­nie o go­dzi­nie czter­na­stej.

– No do­brze, ale py­tam jesz­cze raz: ja­kie zna­cze­nie mają w tym wszyst­kim pie­ro­gi? – Po­li­cjant był zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Jesz­cze pan nie ro­zu­mie? – Pani Ma­ria wy­gląda­ła na obu­rzo­ną nie­do­my­śl­no­ścią swo­je­go roz­mów­cy. – Ja dzi­siaj przy­szłam do miesz­ka­nia kil­ka mi­nut przed trzy­na­stą. Brat już nie żył, więc bio­rąc pod uwa­gę jego przy­zwy­cza­je­nia, nie mógł go­to­wać pie­ro­gów przed śmier­cią!

– Aha­aa. – Pod­ko­mi­sarz do­pie­ro te­raz uświa­do­mił so­bie, jak do­nio­sła jest opo­wie­ść sio­stry de­na­ta. – Czy­li twier­dzi pani, że ki­pi­ąca woda nie mo­gła być przy­czy­ną za­ga­sze­nia pal­ni­ka?

– Tak twier­dzę, to było po pro­stu nie­mo­żli­we.

Ve­se­ly ze­rwał się z fo­te­la i po­sze­dł do kuch­ni. Otwo­rzył szaf­kę pod zle­wo­zmy­wa­kiem, gdzie za­zwy­czaj umiesz­cza­no kosz na śmie­ci. Zna­la­zł go tam. Zaj­rzał do środ­ka. Nie był za­pe­łnio­ny na­wet do po­ło­wy. Wło­żył rękę do ko­sza i de­li­kat­nie po­grze­bał w od­pad­kach. Zi­den­ty­fi­ko­wał sko­rup­ki po dwóch jaj­kach. Prze­mył ręce nad zle­wem, wró­cił do pani Ma­rii i za­py­tał:

– Jak często były wy­rzu­ca­ne śmie­ci?

– Trzy razy w ty­go­dniu.

– A kie­dy to było ostat­nim ra­zem?

– Przed week­en­dem, w pi­ątek po po­łud­niu. Je­stem tego pew­na, gdyż sama to zro­bi­łam.

– Czy­li dzi­siaj do ko­sza po­win­ny tra­fić sko­rup­ki po jaj­ku?

– Ro­zu­miem, że ich tam nie ma. – Star­sza pani nie ukry­wa­ła za­do­wo­le­nia, że jej teo­ria się po­twier­dza.

– Są je­dy­nie po dwóch jaj­kach.

– To by się zga­dza­ło – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta. – Ma­rian na pew­no zja­dł jaj­ko w so­bo­tę oraz w nie­dzie­lę. Bra­ku­je dzi­siej­szej sko­rup­ki. Sam pan wi­dzi, że coś tu nie jest w po­rząd­ku.

– Ale czy na pew­no pani brat ja­dał co­dzien­nie jaj­ko na mi­ęk­ko? – za­py­tał po­li­cjant. – We­dług mnie sie­dem ja­jek ty­go­dnio­wo to chy­ba zbyt dużo.

– Jaj­ko to ży­cie, pro­szę pana – od­rze­kła star­sza pani. – Ja rów­nież spo­ży­wam je co­dzien­nie.

– Wra­ca­jąc do pie­ro­gów – pod­ko­mi­sarz po­sta­no­wił nie dys­ku­to­wać wi­ęcej o upodo­ba­niach ku­li­nar­nych – czy pani brat często je go­to­wał?

– Uwiel­biał pie­ro­gi, ale jako cho­ry na cu­krzy­cę mu­siał ogra­ni­czać po­tra­wy mącz­ne. Raz na ja­kiś czas ku­po­wa­łam mu nie­du­żą por­cję.

– A te, któ­re były przy­czy­ną wy­pad­ku?

– Ku­pi­łam je w pi­ątek. – Pani Ma­ria spu­ści­ła gło­wę, jak­by ogar­nęło ją po­czu­cie winy.

Zyg­munt, wi­dząc to, po­my­ślał, że je­śli fak­tycz­nie ma do czy­nie­nia z mor­der­stwem, to w za­sa­dzie po­wi­nien nadać sio­strze de­na­ta sta­tus po­dej­rza­nej. Wy­da­ło mu się to, co praw­da, ab­sur­dal­ne, ale nie mógł nie za­dać kil­ku py­tań we­ry­fi­ku­jących ta­kie za­ło­że­nie.

– Czy brat był za­mo­żnym czło­wie­kiem? – roz­po­czął.

– Nie. Je­dy­nym ma­jąt­kiem, jaki po­sia­dał, było to miesz­ka­nie. Utrzy­my­wał się wy­łącz­nie z eme­ry­tu­ry, któ­rą po­bie­rał od pra­wie dwu­dzie­stu lat – ak­tu­al­nie w wy­so­ko­ści dwóch ty­si­ęcy ośmiu­set dwu­dzie­stu sze­ściu zło­tych. Kie­dyś miał sa­mo­chód, ale go sprze­dał.

– Może miał ja­kieś oszczęd­no­ści?

– Tak. Na kon­cie w ban­ku, oko­ło stu trzy­dzie­stu ty­si­ęcy.

– A czy był ubez­pie­czo­ny na ży­cie?

– Gdy­by był, to praw­do­po­dob­nie bym o tym wie­dzia­ła.

Ve­se­ly spo­strze­gł, jak kąci­ki ust star­szej pani lek­ko się unio­sły.

– Dla­cze­go się pani uśmie­cha? – za­re­ago­wał.

– Mło­dy czło­wie­ku, od­no­szę wra­że­nie, że spraw­dza pan, czy to nie ja mia­łam po­wód do po­zba­wie­nia ży­cia wła­sne­go bra­ta. Za­ręczam, że jest to błęd­ny kie­ru­nek ro­zu­mo­wa­nia.

Po­li­cjant po­czuł, jak pąso­wie­je na twa­rzy.

– Bar­dzo prze­pra­szam, nie chcia­łem, żeby pani od­nio­sła ta­kie wra­że­nie. To są stan­dar­do­we py­ta­nia, ja­kie za­da­je się w ta­kich oko­licz­no­ściach – ra­to­wał się.

– Pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu! – Głos ko­bie­ty za­brzmiał pro­tek­cjo­nal­nie. – Je­stem, co praw­da, w za­awan­so­wa­nym wie­ku, ale umy­sł mam bar­dzo spraw­ny.

– Wró­ćmy za­tem do py­tań. – Zyg­munt po­sta­no­wił prze­jąć ini­cja­ty­wę. – A men­tor­ski ton pro­szę za­cho­wać dla krew­nych albo sąsia­dów – od­ci­ął się ob­ce­so­wo. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, kim brat był z za­wo­du.

Ko­bie­ta wy­pro­sto­wa­ła się na krze­śle. Ve­se­ly do­my­ślił się, że po­ru­szył nie­wy­god­ny te­mat. Od­po­wie­dzia­ła:

– Na eme­ry­tu­rę prze­sze­dł jako pra­cow­nik fir­my ochro­niar­skiej.

– A ja­kie miał wy­kszta­łce­nie?

– Wy­ższe, praw­ni­cze.

– I pra­co­wał w ochro­nie? – Ve­se­ly spoj­rzał ba­daw­czo na star­szą pa­nią. – Pani Ma­rio, cze­go pani nie chce mi po­wie­dzieć?

Tym ra­zem to jej twarz ob­la­ła się pur­pu­rą. Za­ci­śni­ęte usta świad­czy­ły, że prze­ła­mu­je się we­wnętrz­nie. W ko­ńcu od­rze­kła:

– W PRL-u Ma­rian był funk­cjo­na­riu­szem Słu­żby Bez­pie­cze­ństwa.

– Nie ro­zu­miem, dla­cze­go chcia­ła to pani przede mną ukryć.

– Chy­ba zda­je pan so­bie spra­wę, pod­ko­mi­sa­rzu, że w obec­nych cza­sach, a zwłasz­cza bio­rąc pod uwa­gę wła­dzę, jaka rządzi tym kra­jem, fakt słu­żby w SB nie jest po­wo­dem do chwa­ły!

– Ale prze­cież nie cho­dzi tu o pani oso­bę.

– Nie­je­den raz sły­sza­łam, że je­stem sio­strą ube­ka i dla­te­go nie po­win­nam mieć żad­nych praw w tym kra­ju.

Zyg­munt za­my­ślił się. Czy­żby śmie­rć Stry­pu­li była w ja­kiś spo­sób po­wi­ąza­na z jego za­wo­do­wą prze­szło­ścią?

– W ja­kim okre­sie brat pra­co­wał w Słu­żbie Bez­pie­cze­ństwa? – za­py­tał.

– Od po­ło­wy lat sze­śćdzie­si­ątych do jej roz­wi­ąza­nia. Ma­rian nie pod­dał się we­ry­fi­ka­cji w dzie­wi­ęćdzie­si­ątym roku1). Zre­zy­gno­wał ze słu­żby i pod­jął pra­cę w fir­mie ochro­niar­skiej na sta­no­wi­sku spe­cja­li­sty do spraw ochro­ny mie­nia.

1) Weryfikacja funkcjonariuszy SB – proces kwalifikowania funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL do pracy w utworzonym w 1990 roku Urzędzie Ochrony Państwa, a także w Policji oraz Ministerstwie Spraw Wewnętrznych RP.

– A co było po­wo­dem tego, że nie chciał pod­dać się we­ry­fi­ka­cji? Może ist­nia­ły ja­kieś oko­licz­no­ści, któ­re z góry prze­sądza­ły o jej ne­ga­tyw­nym wy­ni­ku?

– Tego nie wiem. Ale sądzę, że mój brat po pro­stu wie­rzył w so­cja­li­stycz­ną Pol­skę. Do tego uwa­żał się za ko­mu­ni­stę. Ni­g­dy się tego nie wsty­dził. Swo­ją lu­do­wą oj­czy­znę oraz uko­cha­ną par­tię2) po­strze­gał ide­ali­stycz­nie. Za­wsze, na­wet w no­wym ustro­ju, roz­pie­ra­ła go duma, że był ofi­ce­rem Słu­żby Bez­pie­cze­ństwa. Zmia­nę sys­te­mu, prze­jście do de­mo­kra­cji i ka­pi­ta­li­zmu trak­to­wał jak wła­sną prze­gra­ną. Py­ta­łam go wte­dy o po­wo­dy tej de­cy­zji. Od­po­wia­dał, że zo­stał wy­rzu­co­ny na śmiet­nik hi­sto­rii i musi się z tym po­go­dzić. – Wzrok star­szej pani świad­czył o tym, że spo­gląda w prze­szło­ść. Po chwi­li jed­nak wró­ci­ła do te­ra­źniej­szo­ści. – A nie­daw­no oka­za­ło się, że do­brze zro­bił, nie pod­cho­dząc do we­ry­fi­ka­cji. Usta­wa dez­u­be­ki­za­cyj­na nie ob­jęła go tyl­ko dla­te­go, że pod­le­gał pod ZUS3) – do­da­ła.

2) Chodzi o Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (PZPR), partię komunistyczną sprawującą monopolistyczne, totalitarne rządy w PRL w latach 1948 – 1989.

3) Ustawa „dezubekizacyjna” uchwalona 16 grudnia 2016 roku wprowadziła obniżenie świadczeń emerytalnych każdemu, kto chociaż jeden dzień przepracował w organach bezpieczeństwa PRL i pobierał świadczenie z Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA. Ustawa nie objęła tych osób, które m.in. nie poddały się weryfikacji w 1990 roku i pobierały świadczenie z ZUS.

– Czy w zwi­ąz­ku z tym, że słu­żył w SB, mógł obec­nie mieć ja­ki­chś wro­gów? Czy ktoś mia­łby po­wo­dy, na przy­kład, do ze­msty? – pod­ko­mi­sarz prze­sze­dł do sed­na.

– Nie sądzę. W ko­ńcu mi­nęło pra­wie trzy­dzie­ści lat od li­kwi­da­cji bez­pie­ki. Je­śli ktoś chcia­łby się za coś mścić, to chy­ba zro­bi­łby to już daw­no temu.

– A czym brat zaj­mo­wał się w SB?

– Na­le­żał do ści­słe­go kra­kow­skie­go kie­row­nic­twa. Ni­g­dy jed­nak mi nie mó­wił, na czym po­le­ga­ła jego pra­ca. – Ko­bie­ta wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Prze­cież to nie­mo­żli­we, żeby pani jako sio­stra nie mia­ła ta­kiej wie­dzy. – Po­li­cjant zno­wu miał wra­że­nie, że jego roz­mów­czy­ni nie jest szcze­ra.

– Mó­wię praw­dę, pro­szę pana. Ma­rian uwa­żał się za wy­so­kiej kla­sy pro­fe­sjo­na­li­stę. Ta­jem­ni­ca słu­żbo­wa i pa­ństwo­wa były dla nie­go świ­ęte. Ni­g­dy nie roz­ma­wiał ze mną na te­mat swo­ich obo­wi­ąz­ków za­wo­do­wych. Na­wet jego nie­ży­jąca żona nie­wie­le wie­dzia­ła. Te­mat pra­cy, jaką wy­ko­ny­wał, ni­g­dy nie ist­niał w jego re­la­cjach z oso­ba­mi spo­za słu­żby.

– Nic pani nie opo­wia­dał? Prze­cież mi­nęło tyle lat! – Ve­se­ly zdzi­wił się. – Nie chciał się ni­czym po­chwa­lić, nic po­wspo­mi­nać?

– Nie.

Pod­ko­mi­sarz mil­czał przez chwi­lę. Ja­koś nie mógł uwie­rzyć w za­pew­nie­nia ko­bie­ty.

– Po­wie­dzia­ła pani, że na­le­żał do ści­słe­go kie­row­nic­twa. Jaką za­tem do­kład­nie pe­łnił funk­cję? To chy­ba po­win­na pani wie­dzieć?

– Był sze­fem In­spek­to­ra­tu Słu­żby Bez­pie­cze­ństwa w Kra­ko­wie.

Zyg­mun­to­wi nic to nie mó­wi­ło. Py­tał da­lej:

– Wspo­mnia­ła pani o żo­nie bra­ta. Co się dzie­je z po­zo­sta­ły­mi człon­ka­mi wa­szej ro­dzi­ny?

– Jest jesz­cze Je­rzy, syn Ma­ria­na, ale on miesz­ka w Ka­na­dzie. Nie utrzy­my­wa­li ze sobą kon­tak­tu.

– Byli skon­flik­to­wa­ni?

– Tak, i to bar­dzo. Ju­rek za­an­ga­żo­wał się w cza­sie stu­diów, pod ko­niec lat osiem­dzie­si­ątych, w dzia­łal­no­ść opo­zy­cyj­ną. Na­le­żał do Nie­za­le­żne­go Zrze­sze­nia Stu­den­tów. Ma­rian nie był w sta­nie tego za­ak­cep­to­wać. Zda­je się, że miał na­wet ja­kieś kło­po­ty w pra­cy z tego po­wo­du. W ko­ńcu obaj strasz­li­wie się po­kłó­ci­li, brat wy­rzu­cił syna z domu i prze­stał go fi­nan­so­wać. Je­rzy wy­je­chał do pra­cy na Za­chód. Ja­kiś czas po­tem otrzy­mał wizę do Ka­na­dy.

– A inni krew­ni?

– Oprócz mnie nie miał ni­ko­go. Wszy­scy po­umie­ra­li wcze­śniej.

Mło­dy po­li­cjant za­mil­kł. Za­sta­na­wiał się, o co jesz­cze po­wi­nien spy­tać. Z jed­nej stro­ny, spra­wa nie wy­gląda­ła już tak jed­no­znacz­nie, jak jesz­cze kil­ka go­dzin temu, zaś z dru­giej była dość dziw­na, a na­wet za­baw­na. No bo kto po­wa­żnie od­nie­sie się do kon­cep­cji mor­der­stwa, opar­tej na tym, że ofia­ra go­to­wa­ła o nie­wła­ści­wej po­rze pie­ro­gi?

– Czy może pani po­wie­dzieć coś o zna­jo­mych zma­rłe­go? – wró­cił do za­da­wa­nia py­tań.

– W ostat­nich la­tach utrzy­my­wał kon­tak­ty to­wa­rzy­skie je­dy­nie z dwo­ma ko­le­ga­mi z SB. O ile mo­żna to w ogó­le tak na­zwać.

– Dla­cze­go?

– Je­den jest z Kra­ko­wa, ale kil­ka mie­si­ęcy temu prze­sze­dł udar mó­zgu i leży w tej chwi­li ca­łko­wi­cie spa­ra­li­żo­wa­ny w ho­spi­cjum. Na­wet nie mówi, a kar­mić go trze­ba przez rur­kę. Dru­gi zaś miesz­ka w War­sza­wie, więc je­dy­nie dzwo­ni­li do sie­bie raz w ty­go­dniu. Mie­li na­wet usta­lo­ny sta­ły ter­min, za­wsze w śro­dy o sie­dem­na­stej. Za­zwy­czaj na­rze­ka­li na wspó­łcze­sną Pol­skę, opo­wia­da­li so­bie o swo­ich cho­ro­bach, a ta­kże re­la­cjo­no­wa­li, co ro­bi­li ka­żde­go dnia, któ­re upły­nęły od cza­su ostat­niej roz­mo­wy. Ro­zu­mie więc pan te­raz, dla­cze­go trud­no to uznać za kon­tak­ty to­wa­rzy­skie – pani Ma­ria za­ko­ńczy­ła sar­ka­stycz­nie.

– Tak, ma pani ra­cję. – Zyg­munt mu­siał zgo­dzić się z taką oce­ną. – A czy ktoś może ostat­nio od­wie­dzał bra­ta?

– Szcze­rze mó­wi­ąc, nie przy­po­mi­nam so­bie żad­nych od­wie­dzin – od­rze­kła ko­bie­ta.

– Nie cho­dzi mi o wi­zy­ty to­wa­rzy­skie. Może ktoś ofe­ro­wał sprze­daż ja­kie­jś usłu­gi albo pro­duk­tu?

– Ma­rian ni­g­dy nie wpusz­czał do miesz­ka­nia do­mo­krążców, ja zresz­tą ta­kże ich nie po­wa­żam. – Twarz pani Ma­rii wy­ra­ża­ła au­ten­tycz­ną wzgar­dę.

– A może ktoś przy­cho­dził w spra­wach na­tu­ry urzędo­wej? – Ve­se­ly nie da­wał za wy­gra­ną.

– Też so­bie ko­goś ta­kie­go nie przy­po­mi­nam… Cho­ciaż… Ale to było ja­kieś pó­łto­ra, może dwa mie­si­ące temu… – Star­sza pani mach­nęła ręką, uzna­jąc to, o czym po­my­śla­ła, za nie­istot­ne.

– Coś jed­nak się wy­da­rzy­ło – stwier­dził z za­do­wo­le­niem pod­ko­mi­sarz. – Pro­szę mó­wić!

Pani Ma­ria szu­ka­ła cze­goś w pa­mi­ęci, po czym ode­zwa­ła się:

– Moim zda­niem ostat­nią obcą oso­bą, któ­ra go od­wie­dzi­ła, był taki mło­dy hi­sto­ryk z uni­wer­sy­te­tu. Chciał ko­niecz­nie po­roz­ma­wiać. Ma­rian po­cząt­ko­wo nie wy­ra­żał zgo­dy, ale ten na­uko­wiec tak bar­dzo pro­sił, że w ko­ńcu do­szło do spo­tka­nia. Po­tem brat tego bar­dzo ża­ło­wał. Ale jak już mó­wi­łam, to było ja­kieś pó­łto­ra mie­si­ąca temu, więc na pew­no nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia.

– A dla­cze­go ża­ło­wał, że roz­ma­wiał z tym hi­sto­ry­kiem? – za­cie­ka­wił się Zyg­munt.

– Ja nie uczest­ni­czy­łam w tym spo­tka­niu. Pa­mi­ętam jed­nak, że Ma­rian był po nim zi­ry­to­wa­ny, a na­wet sil­nie wzbu­rzo­ny.

– Po­wie­dział pani, o co cho­dzi­ło? – Pod­ko­mi­sarz zwie­trzył ko­lej­ną z za­ga­dek, któ­re tak uwiel­biał.

– O ile mnie pa­mi­ęć nie myli, to wspo­mniał tyl­ko, że ten mło­dy na­uko­wiec od­krył coś wa­żne­go, cze­go nikt nie po­wi­nien był od­kryć.

– „Od­krył coś wa­żne­go, cze­go nikt nie po­wi­nien był od­kryć” – po­wtó­rzył po­li­cjant. – Nie sądzi pani, że to ogrom­nie in­te­re­su­jące?

– Pew­nie, że in­te­re­su­jące – od­pa­rła. – My­śli pan, że to może mieć zwi­ązek ze śmier­cią bra­ta?

– Nie mam po­jęcia. Mu­sia­łbym po­roz­ma­wiać z tym czło­wie­kiem. Czy pa­mi­ęta pani jego na­zwi­sko?

Sio­stra zma­rłe­go za­du­ma­ła się.

– Nie­ste­ty, nie – rze­kła po chwi­li. – Ma­rian za­wsze o nim mó­wił „ten mło­dy hi­sto­ryk”.

– Czy to zna­czy, że znał go dłu­żej niż dwa mie­si­ące? – pod­ko­mi­sarz zi­den­ty­fi­ko­wał nie­ści­sło­ść w wy­po­wie­dzi roz­mów­czy­ni.

– Tak, tak – od­pa­rła, ki­wa­jąc przy tym po­ta­ku­jąco gło­wą. – Po­znał go ja­kieś pó­łto­ra roku temu. Ten na­uko­wiec pi­sał wte­dy pra­cę dok­tor­ską o kra­kow­skiej Słu­żbie Bez­pie­cze­ństwa i na­mó­wił bra­ta na spo­tka­nie.

– A prze­cież ja­kiś czas temu po­wie­dzia­ła pani, że ni­ko­mu nie opo­wia­dał o swo­jej pra­cy. Pani Ma­rio! Mam wra­że­nie, że nie jest pani ze mną szcze­ra. – Głos po­li­cjan­ta za­brzmiał bar­dzo su­ro­wo.

– Z całą od­po­wie­dzial­no­ścią pod­trzy­mu­ję to, co po­wie­dzia­łam wcześ­niej – oświad­czy­ła nie­mal ofi­cjal­nym to­nem sio­stra zma­rłe­go. – Hi­sto­ryk był bar­dzo nie­za­do­wo­lo­ny z tej roz­mo­wy, gdyż na zde­cy­do­wa­ną wi­ęk­szo­ść py­tań Ma­rian nie udzie­lił mu od­po­wie­dzi, za­sła­nia­jąc się ta­jem­ni­cą słu­żbo­wą, któ­ra w jego mnie­ma­niu wci­ąż go obo­wi­ązy­wa­ła.

– Po tylu la­tach od roz­wi­ąza­nia SB?

– Mó­wi­łam prze­cież, że na te­mat swo­jej pra­cy mil­czał jak grób. Taki już po pro­stu był.

– Z tego, co pani do tej pory po­wie­dzia­ła o tym na­ukow­cu, wy­ni­ka, że on i pani brat spo­tka­li się w su­mie dwa razy? – Po­li­cjant chciał uści­ślić in­for­ma­cje na te­mat tej zna­jo­mo­ści.

Pani Ma­ria już mia­ła przy­tak­nąć, ale za­wa­ha­ła się.

– Trzy razy, pro­szę pana – spro­sto­wa­ła, po czym ra­do­śnie oświad­czy­ła: – Już wiem, skąd we­źmie­my jego na­zwi­sko!

– Skąd? – za­re­ago­wał Ve­se­ly.

– Z jego ksi­ążki – od­rze­kła. – Musi pan bo­wiem wie­dzieć, że ja­kiś rok po pierw­szym spo­tka­niu ten mło­dy hi­sto­ryk od­wie­dził Ma­ria­na, by po­da­ro­wać mu pra­cę na­uko­wą swo­je­go au­tor­stwa. Cho­dźmy do po­ko­ju, gdzie znaj­du­je się bi­blio­tecz­ka – za­ko­men­de­ro­wa­ła.

We­szli do ma­łe­go po­ko­iku, w któ­rym sta­ło biur­ko, a obok nie­go nie­wiel­ki re­gał. W kil­ka mi­nut Ve­se­ly przej­rzał wszyst­kie ty­tu­ły, lecz nie zna­la­zł żad­ne­go, któ­ry mo­żna by sko­ja­rzyć z pu­bli­ka­cją na­ukow­ca.

– Dziw­ne – sko­men­to­wa­ła ten fakt pani Ma­ria. – Ja nie bra­łam ksi­ążki, a prze­cież brat nie mógł jej ni­ko­mu po­ży­czyć.

– Jest pani prze­ko­na­na, że ona w ogó­le tu była? – po­wąt­pie­wał pod­ko­mi­sarz.

– Była na pew­no, pro­szę pana. Jak Boga ko­cham!

Ve­se­ly po­kręcił z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. „Je­śli ko­bie­ta się nie myli, to być może fak­tycz­nie coś dziw­ne­go się tu­taj dzia­ło” – po­my­ślał. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, jak usta­lić na­zwi­sko mło­de­go na­ukow­ca.

– A może cho­ciaż pani wie, z ja­kie­go uni­wer­sy­te­tu był ten hi­sto­ryk? – W gło­sie Zyg­mun­ta za­dźwi­ęcza­ła ni­kła na­dzie­ja.

– No chy­ba z na­sze­go, kra­kow­skie­go – usły­szał od­po­wie­dź.

– Pani Ma­rio! W Kra­ko­wie są przy­naj­mniej trzy uczel­nie, gdzie mo­żna stu­dio­wać hi­sto­rię, a nie da się wy­klu­czyć, że ten czło­wiek był z in­ne­go mia­sta.

– No nie­ste­ty, tego to ja już nie wiem. – Ko­bie­ta była au­ten­tycz­nie zmar­twio­na i zre­zy­gno­wa­na. – Przy­kro mi, że nie mogę po­móc – do­da­ła prze­pra­sza­jąco.

Ve­se­ly po­sta­no­wił za­ko­ńczyć roz­mo­wę. Za­mknął swój no­tat­nik i już miał wy­po­wie­dzieć for­mu­łkę po­dzi­ęko­wa­nia za wspó­łpra­cę z po­li­cją, gdy star­sza pani na­gle wy­krzyk­nęła:

– Pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu! Ale prze­cież ten hi­sto­ryk zo­sta­wił bra­tu wi­zy­tów­kę!

– Jest pani pew­na?

– Pa­mi­ętam do­sko­na­le, jak po trze­ciej wi­zy­cie tego mło­de­go czło­wie­ka, któ­ra tak zde­ner­wo­wa­ła Ma­ria­na, brat cho­wał ją do kla­se­ra, któ­ry znaj­du­je się w biur­ku.

Po­szli do naj­mniej­sze­go po­ko­ju. Z jed­nej z szu­flad pani Ma­ria wy­ci­ągnęła spe­cjal­ny or­ga­ni­zer na wi­zy­tów­ki. Ve­se­ly za­czął je prze­glądać. Od razu spo­strze­gł, że są po­ukła­da­ne w po­rząd­ku al­fa­be­tycz­nym. W zde­cy­do­wa­nej wi­ęk­szo­ści były bar­dzo sta­re, z cza­sów PRL. Przed ocza­mi prze­wi­ja­ły mu się na­zwi­ska opa­trzo­ne stop­nia­mi ofi­cer­ski­mi, za­pew­ne funk­cjo­na­riu­szy SB, oraz na­zwy struk­tur Mi­li­cji Oby­wa­tel­skiej i Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Ro­bot­ni­czej. Na­gle za­trzy­mał się. Coś mu nie pa­so­wa­ło. Cof­nął wzrok na wcze­śniej­sze kar­to­ni­ki. Przez jego cia­ło prze­bie­gł dreszcz. Spo­strze­gł, że po­mi­ędzy wi­zy­tów­ka­mi z na­zwi­ska­mi na li­te­rę „K” znaj­do­wa­ła się jed­na z na­zwi­skiem za­czy­na­jącym się na „Z”. Nie po­wie­dział jed­nak o swo­im od­kry­ciu go­spo­dy­ni. Przej­rzał do ko­ńca po­zo­sta­łe, ale tej od hi­sto­ry­ka nie od­na­la­zł.

– Może pani brat był wte­dy tak zły, że wy­rzu­cił wi­zy­tów­kę do śmie­ci?

– To nie­mo­żli­we, pro­szę pana. Pa­mi­ętam do­kład­nie, jak ją wkła­dał do kla­se­ra – za­pew­ni­ła ko­bie­ta. – De­ner­wo­wał się przy tym okrop­nie, gdyż chciał ją umie­ścić w od­po­wied­nim miej­scu, zgod­nie z po­rząd­kiem al­fa­be­tycz­nym, a to ozna­cza­ło prze­kła­da­nie kil­ku­dzie­si­ęciu in­nych wi­zy­tó­wek.

– No to co się z nią, do cho­le­ry, sta­ło? Wy­pa­ro­wa­ła? – Zyg­munt nie wy­trzy­mał. – Wszyst­ko jest w tym miesz­ka­niu po­ukła­da­ne ni­czym kloc­ki lego, a jak trze­ba coś od­na­le­źć, to oka­zu­je się to nie­mo­żli­we.

– Te­raz chy­ba pan wresz­cie ro­zu­mie, dla­cze­go uwa­żam, że śmie­rć mo­je­go bra­ta to nie wy­pa­dek. – Z gło­su star­szej pani ema­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że się nie myli. ■

2.

Ju­liusz Pręd­ki, na­czel­nik wy­dzia­łu, czy­tał pro­to­kół z oględzin miesz­ka­nia Stry­pu­li, nad któ­rym Ve­se­ly ślęczał całe przed­po­łud­nie. W po­ło­wie lek­tu­ry do­ku­men­tu na jego nie­wiel­kich wil­got­nych ustach po­ja­wił się zna­ny wszyst­kim pod­wład­nym gry­mas. Taki układ mi­micz­ny twa­rzy prze­ło­żo­ne­go na­zy­wa­no wul­gar­nie „skrzy­wie­niem po­li­cyj­nej picz­ki”. W mia­rę zbli­ża­nia się do ko­ńca tek­stu skrzy­wie­nie za­ni­ka­ło, zaś picz­ka prze­ista­cza­ła się w coś, co mo­żna było na­zwać sta­nem umy­sło­we­go nie­po­ko­ju. Na ko­niec war­gi na­czel­ni­ka pła­sko się za­ci­snęły, a jego tłu­stym cia­łem tar­gnęło ci­ężkie, nie­wró­żące nic do­bre­go wes­tchnie­nie.

– Czy ja do­brze zro­zu­mia­łem, Zyg­muś, że pro­po­nu­jesz za­ba­wę w mor­der­stwo, bo umar­lak go­to­wał pie­ro­gi nie o tej go­dzi­nie, co zwy­kle? – wy­sa­pał Pręd­ki.

Mło­dy po­li­cjant chciał się ode­zwać, lecz prze­ło­żo­ny nie do­pu­ścił go do gło­su.

– Chcesz, że­by­śmy ga­nia­li za ja­ki­mś uro­jo­nym zbó­jem, bo w ko­szu na śmie­ci bra­ko­wa­ło sko­rup­ki po jaj­ku go­to­wa­nym na mi­ęk­ko? – Owal­na twarz na­czel­ni­ka na­bie­gła krwią. – Chcesz, bym uru­cho­mił śledz­two w spra­wie za­bój­stwa, bo nie mo­głeś zna­le­źć, na tak zwa­nym miej­scu zbrod­ni, ja­kie­jś ksi­ążki i wi­zy­tów­ki? – Te­raz jego ob­li­cze przy­po­mi­na­ło gra­do­wo-bu­rzo­wą chmu­rę.

– Wszyst­ko lo­gicz­nie się ukła­da – Ve­se­ly pod­jął pró­bę obro­ny swo­ich wnio­sków.

– Co ty pie­przysz? Po pro­stu uwie­rzy­łeś ba­bie, któ­ra na­ga­da­ła ci, ja­kim to jej bra­ci­szek był per­fek­cjo­ni­stą. A może fa­ce­to­wi po pro­stu za­chcia­ło się pie­ro­gów o je­de­na­stej i po­sta­no­wił je zje­ść za­miast jaj­ka? Może w żo­łąd­ku włączy­ło mu się ta­kie ssa­nie, że zde­cy­do­wał się nie cze­kać do pory obia­do­wej? A może prze­czu­wał, że wal­nie w ka­len­darz, i chciał, żeby pie­ro­żki były ostat­nim wspo­mnie­niem z jego ży­cia? – Pręd­ki za­re­cho­tał szy­der­czo.

– Uwa­żam, że brak wi­zy­tów­ki i ksi­ążki hi­sto­ry­ka, któ­ry od­krył coś wa­żne­go, jest tu naj­istot­niej­szy. De­nat był wa­żnym funk­cjo­na­riu­szem SB, na pew­no znał ró­żne ta­jem­ni­ce. Moim zda­niem to mógł być mo­tyw – od­pa­rł nie­zra­żo­ny pod­ko­mi­sarz.

– A jaka jest opi­nia bie­głe­go, któ­ry prze­pro­wa­dzał sek­cję zwłok?

– Jesz­cze jej nie ma. Jak zwy­kle trze­ba będzie po­cze­kać kil­ka dni.

– To może naj­pierw skon­fron­tuj swo­je prze­my­śle­nia z usta­le­nia­mi pa­to­lo­ga i nie za­bie­raj mi cza­su.

– Tak jest, prze­pra­szam, sze­fie. – Mło­dy po­li­cjant po­czuł się fa­tal­nie. Był pe­wien, że w oczach prze­ło­żo­ne­go wy­sze­dł na żó­łto­dzio­ba. Po­twier­dzi­ły to ko­lej­ne sło­wa na­czel­ni­ka.

– Słu­chaj no, Zyg­muś. Ro­zu­miem, że ty jako ma­te­ma­tyk, ab­sol­went uni­wer­sy­te­tu, masz ana­li­tycz­ną umy­sło­wo­ść. Ro­zu­miem ta­kże, że jako mło­dy, po­cząt­ku­jący ofi­cer go­nisz za ja­kąś po­wa­żną spra­wą, któ­ra spro­sta two­im in­te­lek­tu­al­nym ocze­ki­wa­niom. Ale to, co pro­po­nu­jesz, po pro­stu nie przej­dzie. A wiesz dla­cze­go? Bo dla na­szych prze­ło­żo­nych, któ­rzy grze­ją ty­łki w skó­rza­nych fo­te­lach, li­czą się je­dy­nie cy­fer­ki w ta­bel­kach. Sta­ty­sty­ka, Zyg­muś. Sły­sza­łeś kie­dyś ta­kie sło­wo? – Pręd­ki ob­ta­rł wnętrzem dło­ni wil­got­ne usta, po czym kon­ty­nu­ował: – Dla nich naj­wa­żniej­sze jest tyl­ko jed­no: czy ilo­ść roz­wi­ąza­nych spraw nie spa­da. Je­śli tak jest, to wszy­scy mamy świ­ęty spo­kój. Dla­te­go też na­ka­zu­ję ci wy­rzu­cić ten pro­to­kół do ko­sza i na­pi­sać taki, któ­ry po­zwo­li wy­ka­zać, że je­ste­śmy spraw­ni, efek­tyw­ni i ra­cjo­nal­nie wy­da­je­my pie­ni­ążki po­dat­ni­ków. Chy­ba że le­karz „ostat­nie­go kon­tak­tu” wy­kry­je coś, co uza­sad­ni two­je przy­pusz­cze­nia.

– Ależ sze­fie, tak nie mo­żna. – Ton gło­su Ve­se­le­go świad­czył o tym, że wła­śnie po­zbył się resz­tek ide­ałów, w któ­re do­tąd wie­rzył.

Za­dzwo­nił te­le­fon ko­mór­ko­wy na­czel­ni­ka. Ten ode­brał, wy­słu­chał ja­kie­jś krót­kiej in­for­ma­cji, po czym zwró­cił się do pod­wład­ne­go:

– Po­ga­da­li­śmy so­bie, Zyg­muś, a te­raz jedź szyb­ko na Kro­wo­drzę. Ja­kiś fa­cet wy­sko­czył na go­la­sa z okna i się za­bił. Ad­res prze­ka­że ci dy­żur­ny.

Pod­ko­mi­sarz ru­szył do wy­jścia z ga­bi­ne­tu.

– Aha! – Twarz Pręd­kie­go przy­jęła przy­ja­ciel­ski wy­raz. – Moja cór­ka będzie po­trze­bo­wać ko­re­pe­ty­to­ra z ma­te­ma­ty­ki, może byś się pod­jął?

– Nie mam cza­su – od­burk­nął Ve­se­ly.

***

Było już po ósmej wie­czo­rem, gdy Zyg­munt wsze­dł do swo­je­go miesz­ka­nia. Zaj­rzał do lo­dów­ki. Ucie­szył się na wi­dok opa­ko­wa­nia pa­ró­wek, któ­re jego wy­obra­źnia na­tych­miast po­łączy­ła z chle­bem, musz­tar­dą oraz moc­ną, czar­ną her­ba­tą. Szyb­ko przy­go­to­wał ko­la­cję. Za­nim jed­nak sia­dł do sto­łu, si­ęgnął jesz­cze po ksi­ążkę, lu­bił czy­tać przy je­dze­niu. Za­to­pił się w lek­tu­rze trak­tu­jącej o oce­nie po­zy­cji i pla­no­wa­niu pod­czas po­je­dyn­ku sza­cho­we­go. Był za­pa­lo­nym en­tu­zja­stą tej gry. Brał na­wet udział w tur­nie­jach dla ama­to­rów, w któ­rych od cza­su do cza­su od­no­sił nie­wiel­kie suk­ce­sy. Po­chła­niał kęs za kęsem i prze­bi­jał się przez skom­pli­ko­wa­ny tekst. Nie mógł się jed­nak sku­pić, cały czas wra­cał my­śla­mi do śmier­ci Ma­ria­na Stry­pu­li.

Zi­gno­ro­wa­nie jego wnio­sków przez na­czel­ni­ka Pręd­kie­go przy­jął ze spo­ko­jem. Po­li­cja jak ka­żda in­sty­tu­cja pa­ństwo­wa była za­chwasz­czo­na biu­ro­kra­cją. Ve­se­ly nie miał wąt­pli­wo­ści, że on, jako jej funk­cjo­na­riusz, tak na­praw­dę jest je­dy­nie zbio­rem cyfr w ta­bel­ce ar­ku­sza kal­ku­la­cyj­ne­go, kil­ko­ma ki­lo­baj­ta­mi da­nych na twar­dym dys­ku. W ta­kiej or­ga­ni­za­cji ka­żde nie­kon­wen­cjo­nal­ne my­śle­nie czy dzia­ła­nie z za­sa­dy nie mo­gło być ak­cep­to­wa­ne, zaś od­bie­ga­jąca od sche­ma­tu spra­wa za­zwy­czaj by­wa­ła od­rzu­ca­na. „Taki mamy układ” – skon­sta­to­wał Zyg­munt.

Nie tak jed­nak wy­obra­żał so­bie swo­ją słu­żbę na rzecz wal­ki z prze­stęp­czo­ścią. Po uko­ńcze­niu stu­diów li­cen­cjac­kich na uni­wer­sy­tec­kim wy­dzia­le ma­te­ma­tycz­nym po­sta­no­wił wstąpić do po­li­cji, chciał się zaj­mo­wać w ży­ciu czy­mś wa­żnym, spo­łecz­nie po­trzeb­nym i oczy­wi­ście eks­cy­tu­jącym. Miał na­dzie­ję, że pra­ca będzie wy­zwa­lać w nim ad­re­na­li­nę, za­pew­ni mu tak zwa­ne „moc­ne ży­cie”. Od­rzu­cił ka­rie­rę w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej, w któ­rej był na prak­ty­kach stu­denc­kich, cho­ciaż pro­po­no­wa­no mu dwa razy tyle pie­ni­ędzy, ile za­ra­biał obec­nie. „Czy do­brze po­stąpi­łem?” – za­sta­na­wiał się już od ja­kie­goś cza­su.

Spra­wa Stry­pu­li była od­mien­na od tych wszyst­kich sa­mo­bójstw i przy­pad­ko­wych śmier­ci, któ­ry­mi się zaj­mo­wał, wy­pe­łnia­jąc sto­sow­ne dru­ki, pi­sząc pro­to­ko­ły oraz no­tat­ki zgod­nie z obo­wi­ązu­jący­mi pro­ce­du­ra­mi. Przy­po­mi­na­ła trud­ną ma­te­ma­tycz­ną ła­mi­głów­kę albo par­tię sza­chów z prze­ciw­ni­kiem o nie­zna­nym po­ten­cja­le in­te­lek­tu­al­nym, z któ­rym gra się po raz pierw­szy i nie wia­do­mo, cze­go mo­żna się spo­dzie­wać. To go w niej po­ci­ąga­ło. In­tu­icyj­nie czuł, że ota­rł się o coś nie­ba­nal­ne­go, ulot­ne­go. Po­chwy­cił rąbek uro­kli­wej ta­jem­ni­cy i tak na­praw­dę nie za­mie­rzał go pu­ścić.

Za­sta­na­wiał się, co mo­żna jesz­cze zro­bić. Mu­siał cze­kać na opi­nię do­ty­czącą sek­cji zwłok, to pew­ne, jed­nak nie chciał sie­dzieć z za­ło­żo­ny­mi ręka­mi.

– A je­śli­byś, Zyg­muś, pro­wa­dził tę spra­wę, to od cze­go byś za­czął? – prze­drze­źnia­jąc swo­je­go prze­ło­żo­ne­go, za­py­tał sam sie­bie. – Od po­zna­nia prze­szło­ści de­na­ta – bez wa­ha­nia udzie­lił so­bie od­po­wie­dzi.

***

Od­re­stau­ro­wa­na sie­dzi­ba kra­kow­skie­go od­dzia­łu In­sty­tu­tu Pa­mi­ęci Na­ro­do­wej wy­ró­żnia­ła się na tle po­bli­skich bu­dyn­ków po­kry­tych pa­ty­ną kil­ku­dzie­si­ęcio­let­nie­go bru­du. Zyg­munt był pe­wien, że bu­dżet tej in­sty­tu­cji mu­siał być bar­dziej niż „przy­zwo­ity”, a pra­ca w niej na pew­no wi­ąza­ła się z lep­szym niż prze­ci­ęt­ne upo­sa­że­niem.

Wy­ko­rzy­stu­jąc swo­ją le­gi­ty­ma­cję słu­żbo­wą, od razu udał się do se­kre­ta­ria­tu, skąd skie­ro­wa­no go do wła­ści­we­go pra­cow­ni­ka ar­chi­wum. Ten, kie­dy usły­szał, z czym po­li­cjant do nie­go przy­cho­dzi, stuk­nął kil­ka­na­ście razy w kla­wia­tu­rę kom­pu­te­ra i rze­kł:

– Mamy go. Pod­pu­łkow­nik Ma­rian Stry­pu­la. Jego na­zwi­sko le­ga­li­za­cyj­ne to Ol­gierd Zie­li­ński. Co chce pan o nim wie­dzieć?

– Kim był w SB i czym się zaj­mo­wał – od­pa­rł pod­ko­mi­sarz. – Usta­li­łem, że pra­co­wał w In­spek­to­ra­cie Kie­row­nic­twa SB, ale szcze­rze mó­wi­ąc, nic mi to nie mówi.

Ar­chi­wi­sta spoj­rzał w mo­ni­tor i od­po­wie­dział:

– Słu­żbę w or­ga­nach bez­pie­cze­ństwa roz­po­czął w roku ty­si­ąc dzie­wi­ęćset sze­śćdzie­si­ątym czwar­tym, w In­spek­to­ra­cie Kie­row­nic­twa SB w Kra­ko­wie, a za­ko­ńczył w dzie­wi­ęćdzie­si­ątym na sta­no­wi­sku kie­row­ni­ka In­spek­to­ra­tu Pierw­sze­go Wo­je­wódz­kie­go Urzędu Spraw We­wnętrz­nych, ta­kże w Kra­ko­wie.

– No do­brze – Ve­se­ly da­lej nic nie wie­dział – ale ja­kie obo­wi­ąz­ki mógł wy­ko­ny­wać w tym in­spek­to­ra­cie? Cho­dzi mi o ja­kieś szcze­gó­ły.

– Pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu – pra­cow­nik IPN uśmiech­nął się – żeby po­znać szcze­gó­ły, trze­ba zro­bić kwe­ren­dę do­ku­men­tów, a to bar­dzo żmud­ne za­jęcie. W tej chwi­li nie je­stem w sta­nie po­wie­dzieć, ja­ki­mi spra­wa­mi ten es­bek się zaj­mo­wał. Uwzględ­nia­jąc jed­nak fakt, że za­ko­ńczył ka­rie­rę na sta­no­wi­sku kie­row­ni­ka In­spek­to­ra­tu Pierw­sze­go, to z całą pew­no­ścią mo­żna stwier­dzić, że pra­co­wał w wy­wia­dzie.

– Jak to w wy­wia­dzie? – Po­li­cjant był za­sko­czo­ny. – Tu, w Kra­ko­wie?

– Oczy­wi­ście. In­spek­to­rat był na te­re­nie ów­cze­sne­go wo­je­wódz­twa eks­po­zy­tu­rą De­par­ta­men­tu Pierw­sze­go Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych, czy­li wy­wia­du cy­wil­ne­go PRL.

– Na czym w ta­kim ra­zie po­le­ga­ła dzia­łal­no­ść wy­wia­dow­cza na te­re­nie wo­je­wódz­twa? – do­py­ty­wał Zyg­munt. – Wy­wiad za­wsze ko­ja­rzył mi się z za­gra­ni­cą – wy­ja­śnił.

– Kra­ków w okre­sie PRL-u to mia­sto szcze­gól­ne. – Ar­chi­wi­sta po­pra­wił się wy­god­nie na krze­śle, co za­po­wia­da­ło dłu­ższą opo­wie­ść. – Po­dob­nie jak dziś prze­by­wa­ło tu mnó­stwo cu­dzo­ziem­ców: na­ukow­ców, biz­nes­me­nów, dzien­ni­ka­rzy, du­chow­nych, ar­ty­stów, o zwy­kłych tu­ry­stach nie wspo­mi­na­jąc. Dla słu­żby wy­wia­dow­czej był to ist­ny raj, a mó­wi­ąc fa­cho­wym języ­kiem, bo­ga­te za­ple­cze ope­ra­cyj­ne. Ofi­ce­ro­wie z eks­po­zy­tu­ry na pew­no mie­li ręce pe­łne ro­bo­ty. Do ich za­dań na­le­ża­ło zdo­by­wa­nie wie­dzy o kon­kret­nych oso­bach, a ta­kże or­ga­ni­zo­wa­nie sy­tu­acji wer­bun­ko­wych. Żeby temu po­do­łać, mu­sie­li po­sia­dać mnó­stwo źró­deł in­for­ma­cji i efek­tyw­ną sieć wspó­łpra­cow­ni­ków. W toku wy­ko­ny­wa­nia ró­żno­rod­nych za­dań wy­ko­rzy­sty­wa­li za­rów­no dy­rek­to­rów ró­żnych wa­żnych in­sty­tu­cji, jak i luk­su­so­we pro­sty­tut­ki, pra­cow­ni­ków biur tu­ry­stycz­nych, tak­sów­ka­rzy, na­ukow­ców i stu­den­tów, ów­cze­snych mi­li­cjan­tów oraz lu­dzi z prze­stęp­cze­go pó­łświat­ka. Po­zy­ska­nie szpie­ga to pe­łna szcze­gó­ło­wych za­dań ope­ra­cja, ta­kże w sen­sie lo­gi­stycz­nym i biu­ro­kra­tycz­nym, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu. Ale re­ali­zo­wa­na tu, w Kra­ko­wie, czy­li na wła­snym te­re­nie, da­wa­ła po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa oraz mo­żli­wo­ść pe­łnej kon­tro­li.

– Cie­szę się, że tra­fi­łem do pana. – Ve­se­ly chciał ja­koś oka­zać wdzi­ęcz­no­ść za te wy­ja­śnie­nia. – Ma pan tak ogrom­ną wie­dzę.

Pra­cow­nik po­kra­śniał od po­chwa­ły. Pod­ko­mi­sarz nie omiesz­kał tego wy­ko­rzy­stać.

– Czy fakt po­sia­da­nia na­zwi­ska le­ga­li­za­cyj­ne­go może coś ozna­czać? – za­py­tał.

– Oni wszy­scy po­słu­gi­wa­li się fa­łszy­wy­mi na­zwi­ska­mi. Mie­li ta­kże do dys­po­zy­cji le­ga­li­za­cyj­ne do­ku­men­ty: do­wo­dy oso­bi­ste, pra­wa jaz­dy, pasz­por­ty. Ko­rzy­sta­li z miesz­kań kon­spi­ra­cyj­nych i sa­mo­cho­dów na sfa­bry­ko­wa­nych nu­me­rach re­je­stra­cyj­nych. Nie mo­gli do­pu­ścić do ujaw­nie­nia swo­jej pra­cy w SB, to skut­ko­wa­ło­by de­kon­spi­ra­cją dzia­łań.

– Jak pan my­śli, czy Stry­pu­la był kimś wa­żnym w struk­tu­rze SB? – Ve­se­ly dążył do usta­le­nia cze­goś istot­ne­go.

Ar­chi­wi­sta za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, po czym od­rze­kł:

– Zde­cy­do­wa­nie. Nie po­sia­dał wpraw­dzie wiel­kiej wła­dzy or­ga­ni­za­cyj­nej, za to jego po­zy­cję, przede wszyst­kim w Kra­ko­wie, na­le­ży oce­nić jako bar­dzo wpły­wo­wą. Kon­tak­ty słu­żbo­we na pew­no umo­żli­wia­ły mu za­ła­twia­nie prak­tycz­nie wszyst­kie­go. A to li­czy­ło się w tam­tych cza­sach naj­bar­dziej. Na ryn­ku bra­ko­wa­ło żyw­no­ści, pra­lek, me­bli, ubrań, sa­mo­cho­dów. Zwłasz­cza w la­tach osiem­dzie­si­ątych, po sta­nie wo­jen­nym, kie­dy nasz bo­ha­ter był sze­fem eks­po­zy­tu­ry.

– Czy­li zna­jo­mo­ść z nim była po­żąda­na?

– I to jesz­cze jak, pro­szę pana! – Pra­cow­nik IPN unió­sł lek­ko gło­wę dla pod­kre­śle­nia zna­cze­nia swo­ich słów. – Spra­wy eg­zy­sten­cjal­ne wy­ni­ka­jące z de­fi­cy­tu dóbr ma­te­rial­nych to jed­nak kwe­stia mniej istot­na. Ten czło­wiek miał przede wszyst­kim mo­żli­wo­ść wpły­wa­nia na ludz­kie losy, ka­rie­ry, a na­wet re­la­cje ro­dzin­ne. Mógł ko­muś po­móc awan­so­wać albo ko­goś znisz­czyć za­wo­do­wo. Dys­po­nu­jąc ró­żny­mi kom­pro­mi­tu­jący­mi ma­te­ria­ła­mi, za­zwy­czaj do­ty­czący­mi spraw oby­cza­jo­wych lub kry­mi­nal­nych, pod­po­rząd­ko­wy­wał so­bie lu­dzi, któ­rzy po­tem bez opo­ru spe­łnia­li jego po­le­ce­nia.

– Mu­siał za­tem mieć wro­gów – wtrącił Zyg­munt.

– Och, za­pew­ne, i to wie­lu. – Ar­chi­wi­sta wy­da­wał się co do tego ca­łko­wi­cie prze­ko­na­ny.

Mło­dy po­li­cjant przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę ze swo­im na­czel­ni­kiem, co za­owo­co­wa­ło ko­lej­nym py­ta­niem.

– Tak wy­so­ko po­sta­wio­ny i usto­sun­ko­wa­ny funk­cjo­na­riusz naj­pew­niej znał wie­le ta­jem­nic?

– Oczy­wi­ście. I to o zna­cze­niu fun­da­men­tal­nym, a na­wet new­ral­gicz­nym. W ko­ńcu pra­co­wał w wy­wia­dzie. Nie zaj­mo­wał się ty­po­wy­mi dla SB „bru­da­mi”.

– „Bru­da­mi”?! – Ve­se­ly nie zro­zu­miał.

– No, nie in­wi­gi­lo­wał opo­zy­cji albo Ko­ścio­ła, nie or­ga­ni­zo­wał sia­tek do­no­si­cie­li w za­kła­dach pra­cy czy w szkol­nic­twie. In­ny­mi sło­wy, nie tro­pił prze­ciw­ni­ków so­cja­li­stycz­ne­go pa­ństwa. Są, co praw­da, do­wo­dy na to, że wy­wiad był za­an­ga­żo­wa­ny w wal­kę z So­li­dar­no­ścią, ale na pew­no nie do­mi­no­wa­ło to w co­dzien­nej dzia­łal­no­ści. Co wa­żne, szef eks­po­zy­tu­ry pod­le­gał bez­po­śred­nio cen­tra­li w War­sza­wie. Tam znaj­do­wa­li się jego rze­czy­wi­ści zwierzch­ni­cy. Kra­kow­scy de­cy­den­ci w za­sa­dzie nie mie­li pra­wa znać spraw, któ­ry­mi się zaj­mo­wał.

– Dla­cze­go pod­kre­ślił pan zna­cze­nie bez­po­śred­niej za­le­żno­ści od War­sza­wy? – Zyg­munt zwie­trzył istot­ny wątek.

– W funk­cjo­no­wa­niu wy­wia­du eks­po­zy­tu­ry od­gry­wa­ły rolę po­moc­ni­czą. To ofi­ce­ro­wie cen­tra­li nad­zo­ro­wa­li kon­kret­ne spra­wy, czy­li w prak­ty­ce wer­bo­wa­li i po­tem pro­wa­dzi­li agen­tów z ob­cych pa­ństw. Funk­cjo­na­riu­sze z tak zwa­ne­go „te­re­nu” re­ali­zo­wa­li za­zwy­czaj wy­cin­ko­we za­da­nia, nie­mniej jed­nak uczest­ni­czy­li w naj­pil­niej strze­żo­nych ta­jem­ni­cach do­ty­czących lu­dzi słu­żących pol­skie­mu pa­ństwu za gra­ni­cą.

Ve­se­ly spoj­rzał na ze­ga­rek. Mu­siał już wra­cać do pra­cy, w IPN był prze­cież zu­pe­łnie pry­wat­nie. Na ko­niec po­sta­no­wił jesz­cze za­si­ęgnąć opi­nii ar­chi­wi­sty.

– Czło­wiek, o któ­rym roz­ma­wia­my, nie­daw­no stra­cił ży­cie. Od­kry­łem kil­ka oko­licz­no­ści, któ­re wska­zu­ją, że mo­gło to być mor­der­stwo. Jak pan my­śli, czy mo­ty­wem mo­gła być ja­kaś spra­wa z tam­tych cza­sów? Ja­kaś ta­jem­ni­ca? Ze­msta?

Ar­chi­wi­sta zmarsz­czył brwi, py­ta­nie było nie­ty­po­we, acz­kol­wiek in­try­gu­jące.

– Mi­nęło pra­wie trzy­dzie­ści lat od li­kwi­da­cji Słu­żby Bez­pie­cze­ństwa – od­po­wie­dział. – To szmat cza­su. Szcze­rze mó­wi­ąc, nie je­stem w sta­nie udzie­lić sen­sow­nej od­po­wie­dzi. Z jed­nej stro­ny, zdro­wy roz­sądek pod­po­wia­da, że nie, zaś z dru­giej, że wszyst­ko jest mo­żli­we. W ko­ńcu ży­je­my w zwa­rio­wa­nej i nie­prze­wi­dy­wal­nej rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli więc przy­czy­na za­bój­stwa tego es­be­ka zro­dzi­ła się w okre­sie słu­żby w wy­wia­dzie, to mu­sia­ła być zwi­ąza­na z ja­kąś na­praw­dę „gru­bą” spra­wą. ■

3.

Tak jak po­przed­nie­go dnia, Ve­se­ly do­ta­rł do swo­je­go nie­wiel­kie­go miesz­ka­nia do­pie­ro wie­czo­rem. Pó­źno wy­sze­dł z ko­men­dy i za­nim prze­bił się przez mia­sto, upły­nęło spo­ro cza­su. Z za­do­wo­le­niem prze­kręcił klucz w drzwiach we­jścio­wych, od­gra­dza­jąc się tym sa­mym od ha­ła­su ze­wnętrz­ne­go świa­ta.

Lu­bił swo­je do­mo­we za­ci­sze. Te czter­dzie­ści sie­dem me­trów kwa­dra­to­wych za­pew­nia­jących po­czu­cie azy­lu ku­pił za­raz po pro­mo­cji ofi­cer­skiej, za­ci­ąga­jąc wie­lo­let­ni kre­dyt. Żar­to­wał, że do­łączył w ten spo­sób do wiel­kiej rze­szy wspó­łcze­snych, eko­no­micz­nych nie­wol­ni­ków. Do na­by­cia miesz­ka­nia na­mó­wił go stryj, któ­ry po śmier­ci ro­dzi­ców Zyg­mun­ta sa­mo­dziel­nie go wy­cho­wy­wał. Zresz­tą, gdy­by nie on, za­kup by­łby nie­mo­żli­wy. Brat ojca wy­ło­żył pie­ni­ądze na wkład wła­sny wy­ma­ga­ny przez bank.

Po­mi­mo ca­ło­dzien­nej ha­ró­wy nie czuł zmęcze­nia. Do­sko­na­le wie­dział, co jest przy­czy­ną tak do­bre­go sa­mo­po­czu­cia. My­śle­nie o spra­wie Ma­ria­na Stry­pu­li na­kręca­ło go, pod­wy­ższa­ło po­ziom ad­re­na­li­ny, da­wa­ło ener­gię do ży­cia. Świa­do­mo­ść, że ist­nie­je coś nie­od­kry­te­go, za­wo­alo­wa­ne­go ta­jem­ni­cą, po­bu­dza­ła jego umy­sł do wy­si­łku, zmu­sza­ła do dzia­ła­nia.

Zda­wał so­bie spra­wę, że pro­wa­dze­nie pry­wat­ne­go śledz­twa jest ry­zy­kow­ne. Je­śli się wyda, to może po­nie­ść su­ro­we kon­se­kwen­cje. Jego prze­ło­że­ni nie oka­żą zro­zu­mie­nia ani po­bła­żli­wo­ści. Jed­nak ocza­mi wy­obra­źni wi­dział sie­bie, jak po­wia­da­mia na­czel­ni­ka Pręd­kie­go o fak­tach świad­czących o tym, że były funk­cjo­na­riusz SB zo­stał za­mor­do­wa­ny, zaś rze­ko­me za­tru­cie ga­zem było upo­zo­ro­wa­ne. Spraw­ca za­bój­stwa chciał w ten spo­sób zmy­lić stró­żów pra­wa, jed­nak tra­fił na pod­ko­mi­sa­rza Ve­se­le­go, któ­ry nie da­jąc się zwie­ść, kie­ru­jąc się lo­gicz­nym ro­zu­mo­wa­niem, ura­to­wał ho­nor po­li­cji. Zyg­munt roz­ma­rzył się. Za­raz jed­nak po­wró­cił do rze­czy­wi­sto­ści, na­zy­wa­jąc się w my­ślach smar­ka­czem.

Jed­nak to, co uda­ło mu się dzi­siaj usta­lić w IPN, roz­pa­la­ło go do czer­wo­no­ści. Jego przy­pusz­cze­nie, że za śmier­cią es­be­ka może stać ja­kiś wiel­ki se­kret sprzed lat, wy­da­wa­ło mu się bar­dzo praw­do­po­dob­ne. Rów­no­cześ­nie po­wra­ca­ły do nie­go bez­u­stan­nie sło­wa sio­stry zma­rłe­go: „Nie mogę uwie­rzyć w ten wy­pa­dek”. Zyg­munt in­tu­icyj­nie też nie mógł dać wia­ry w przy­pad­ko­wo­ść tej śmier­ci.

Po raz ko­lej­ny przy­po­mniał so­bie miesz­ka­nie, w któ­rym wy­da­rzy­ła się tra­ge­dia. Ste­ryl­na czy­sto­ść, z jaką tam się spo­tkał, na­su­wa­ła wnio­sek, że Stry­pu­la fak­tycz­nie mógł być owład­ni­ęty cho­ro­bli­wą ma­nią wszech­obec­ne­go po­rząd­ku. To tłu­ma­czy­ło­by prze­ko­na­nie pani Ma­rii, że śmie­rć bra­ta to nie zwy­kłe zrządze­nie losu. „A może na­czel­nik Pręd­ki nie my­lił się? Może rze­czy­wi­ście ule­głem wpły­wo­wi oso­by, któ­ra nie po­tra­fi po­go­dzić się ze śmier­cią bli­skie­go krew­ne­go?” – po­my­ślał. Nie. Ktoś, kto od lat za­wsze ja­dał na śnia­da­nie tyl­ko krom­kę chle­ba z mio­dem, nie zmie­ni­łby tak dra­stycz­nie upodo­bań. Nie ktoś, kto był tak skru­pu­lat­ny i miał tak do­kład­nie okre­ślo­ny har­mo­no­gram dnia. Zyg­munt przy­po­mniał so­bie pre­cy­zyj­nie po­skła­da­ne ubra­nia w sza­fie de­na­ta oraz kla­ser z uło­żo­ny­mi al­fa­be­tycz­nie wi­zy­tów­ka­mi.

Chcąc się prze­ko­nać, że ma ra­cję, włączył kom­pu­ter. W wy­szu­ki­war­kę in­ter­ne­to­wą wpi­sał „pe­dant”. Przej­rzał kil­ka wpi­sów, ale nie wnio­sły one nic no­we­go do tego, co już wie­dział. Wresz­cie tra­fił na in­te­re­su­jący ar­ty­kuł na por­ta­lu po­świ­ęco­nym psy­cho­lo­gii. Au­tor pi­sał mi­ędzy in­ny­mi: Pe­dan­tyzm to cho­ro­ba, ro­dzaj za­bu­rze­nia ob­se­syj­no-kom­pul­syw­ne­go, cha­rak­te­ry­zu­jąca per­fek­cjo­ni­stów. (…) Pe­dant two­rzy i pie­lęgnu­je ry­tu­ały, któ­rych nikt i nic nie może zmie­nić. (…) Ta­kie­go czło­wie­ka mo­żna ła­two roz­po­znać: w okre­ślo­nych miej­scach, na przy­kład na biur­ku albo w sza­fie, nie mogą znaj­do­wać się rze­czy inne niż tam prze­zna­czo­ne; urządze­nia co­dzien­ne­go użyt­ku włącza za­wsze w tej sa­mej ko­lej­no­ści; kon­kret­ne czyn­no­ści ży­cio­we wy­ko­nu­je o usta­lo­nych, nie­zmien­nych po­rach…

Zyg­munt wy­pro­sto­wał się na krze­śle, po­czuł przy­pływ pew­no­ści. Wszyst­ko się zga­dza­ło: je­śli Stry­pu­la był pe­dan­tem i ja­dał obia­dy o czter­na­stej, to nie mógł go­to­wać pie­ro­gów przed dwu­na­stą; je­śli otrzy­mał wi­zy­tów­kę od mło­de­go hi­sto­ry­ka, to na pew­no scho­wał ją do kla­se­ra znaj­du­jące­go się w biur­ku, i to uwzględ­nia­jąc pa­nu­jący w nim po­rządek. W my­ślach zo­ba­czył wy­sprząta­ny, pu­sty blat biur­ka. „Nie był pu­sty” – po­my­ślał. Przy­po­mniał so­bie le­żący na nim te­le­fon ko­mór­ko­wy. Zre­flek­to­wał się, że spraw­dził w nim je­dy­nie po­łącze­nia z dnia, w któ­rym do­szło do tra­ge­dii. Uznał to za szkol­ny błąd, co przy­wio­dło go do po­sta­no­wie­nia, by spraw­dzić do­kład­nie jesz­cze raz oko­licz­no­ści śmier­ci by­łe­go funk­cjo­na­riu­sza SB.

Rano, gdy tyl­ko za­mel­do­wał się w ko­men­dzie, za­dzwo­nił do pani Ma­rii i umó­wił się z nią na spo­tka­nie po po­łud­niu w miesz­ka­niu jej bra­ta. Za­raz po­tem wy­ko­nał te­le­fon do za­kła­du me­dy­cy­ny sądo­wej. Chciał przy­spie­szyć uzy­ska­nie wy­ni­ków sek­cji zwłok. Usta­lił, że le­karz, któ­ry ją wy­ko­ny­wał, jest na miej­scu. Po­sta­no­wił z nim po­roz­ma­wiać. Nie­po­strze­że­nie wy­mknął się z pra­cy, żeby przy­pad­kiem nikt nie zle­cił mu ja­kie­goś no­we­go za­da­nia.

***

– Opi­nia po­sek­cyj­na zo­sta­ła już prze­ka­za­na do pro­ku­ra­tu­ry. – Twarz pa­to­lo­ga wy­ra­ża­ła zdzi­wie­nie, po tym jak Ve­se­ly za­ko­mu­ni­ko­wał, że jest z po­li­cji i chce po­roz­ma­wiać o przy­czy­nach zgo­nu Ma­ria­na Stry­pu­li.

– Wiem – pod­ko­mi­sarz skła­mał. – Ale po­ja­wi­ły się nowe oko­licz­no­ści, któ­re mu­szę wy­ja­śnić. Za­nim zgło­szę je pro­ku­ra­to­ro­wi, chcia­łbym za­dać panu kil­ka py­tań, dla­te­go by­łbym ogrom­nie wdzi­ęcz­ny za udzie­le­nie na nie od­po­wie­dzi.

Le­karz z pro­fe­sor­ską ły­si­ną oko­lo­ną sta­ran­nie przy­strzy­żo­ny­mi si­wy­mi wło­sa­mi przyj­rzał się z za­in­te­re­so­wa­niem sto­jące­mu przed nim mło­de­mu czło­wie­ko­wi. Jako ce­nio­ny spe­cja­li­sta oraz na­uko­wiec funk­cjo­no­wał we wszech­ogar­nia­jącym po­śpie­chu i nie­często spo­ty­kał ko­goś ta­kie­go jak Zyg­munt.

– Nie mam, co praw­da, cza­su, ale pro­szę, niech pan pyta – zde­cy­do­wał me­dyk.

– Czy mo­żna przy­jąć, że przed za­tru­ciem ga­zem ofia­ra ze­mdla­ła?

– Pod­czas ba­da­nia zwłok nie stwier­dzi­łem in­nych przy­czyn utra­ty przy­tom­no­ści niż te, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do śmier­ci.

– Ale czy mo­żna przy­jąć to za pew­nik?

– Mam po­nad trzy­dzie­sto­let­nie do­świad­cze­nie, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu. – Ton świad­czył o tym, że pa­to­log chy­ba za­czął ża­ło­wać wy­ra­że­nia zgo­dy na roz­mo­wę.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć, nie chcia­łem pana ura­zić. Po pro­stu wy­ja­śnie­nie tej kwe­stii jest dla mnie klu­czo­we. – Zyg­munt sta­rał się na­pra­wić nie­zręcz­no­ść. – Le­karz, któ­ry prze­pro­wa­dzał oględzi­ny zwłok na miej­scu zda­rze­nia, za­su­ge­ro­wał taką mo­żli­wo­ść. Po­nad­to usta­li­łem, że de­nat cho­ro­wał na cu­krzy­cę typu pierw­sze­go. Miał ta­kże pro­ble­my z nad­ci­śnie­niem i ser­cem.

Pa­to­log za­sta­no­wił się. Pod wpły­wem me­ry­to­rycz­ne­go wy­zwa­nia, ja­kie wy­ge­ne­ro­wa­ły sło­wa mło­de­go po­li­cjan­ta, po­czu­cie ura­żo­ne­go ego ule­cia­ło w nie­byt.

– Uwzględ­ni­łem w ba­da­niu do­le­gli­wo­ści zdro­wot­ne, na ja­kie cier­piał ten mężczy­zna – od­pa­rł. – I choć da­lej będę się upie­rał przy swo­ich wnio­skach, to mu­szę po­wie­dzieć, że zna­ne są przy­pad­ki, w któ­rych utra­ta świa­do­mo­ści była przy­czy­ną śmier­ci wsku­tek wy­pad­ku, ale nie mo­żna było tego po­twier­dzić pod­czas sek­cji. Ma pan więc dwie mo­żli­wo­ści, pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu: albo za­ak­cep­tu­je pan moje orze­cze­nie, albo przyj­mie, że się omy­li­łem.

– Le­karz prze­pro­wa­dza­jący oględzi­ny po­wie­dział mi ta­kże, że zma­rły mógł cier­pieć na hi­po­to­nię. – Ve­se­ly nie pod­da­wał się.

– Uwzględ­nia­jąc wiek de­na­ta oraz cho­ro­by, o któ­rych pan wspo­mniał, to w grę mo­gła wcho­dzić je­dy­nie hi­po­to­nia or­to­sta­tycz­na. Wy­stępu­je za­zwy­czaj wte­dy, gdy czło­wiek zmie­nia ra­dy­kal­nie po­zy­cję swo­je­go cia­ła, naj­częściej gdy je pio­ni­zu­je: wsta­je z krze­sła, z łó­żka. Cza­sa­mi do­cho­dzi do niej po spo­ży­ciu ob­fi­te­go po­si­łku lub po prze­bu­dze­niu się. Me­cha­nizm jest w za­sa­dzie pro­sty: oso­ba do­tkni­ęta hi­po­to­nią przyj­mu­je po­zy­cję sto­jącą i wte­dy ci­śnie­nie skur­czo­we lub roz­kur­czo­we krwi spa­da sko­ko­wo, za­bu­rza­jąc ukrwie­nie mó­zgu. Do utra­ty przy­tom­no­ści do­cho­dzi w prze­ci­ągu oko­ło trzech mi­nut od pio­ni­za­cji. Za­ob­ser­wo­wa­no ta­kże przy­pad­ki, gdy ob­ja­wy wy­stępo­wa­ły pó­źniej: do czter­dzie­stu mi­nut po zmia­nie po­zy­cji cia­ła. Ale jak już mó­wi­łem wcze­śniej, ja nie stwier­dzi­łem w cie­le zma­rłe­go żad­nych in­nych przy­czyn za­ni­ku świa­do­mo­ści niż te, któ­re do­pro­wa­dzi­ły do zgo­nu.

– Ale je­że­li nie za­sła­bł, to dla­cze­go ule­gł za­tru­ciu? Nie po­czuł ulat­nia­jące­go się gazu?

– Tego nie je­stem w sta­nie wy­tłu­ma­czyć – od­po­wie­dział pa­to­log. – Za to jed­ne­go je­stem pew­ny: je­dy­ną stwier­dzo­ną prze­ze mnie przy­czy­ną śmier­ci było gwa­łtow­ne udu­sze­nie me­ta­nem. Na­le­ży ta­kże w stu pro­cen­tach wy­klu­czyć spraw­stwo in­nych osób.

– Gwa­łtow­ne udu­sze­nie me­ta­nem?! – Po­li­cjant ni­cze­go nie ro­zu­miał.

Le­karz po­spie­szył mu z po­mo­cą:

– Po­tocz­nie mówi się o za­tru­ciu. Ale gaz ziem­ny, któ­re­go za­sad­ni­czym skład­ni­kiem jest me­tan, to sub­stan­cja du­sząca, a nie tru­jąca. Naj­ogól­niej rzecz bio­rąc, za­pe­łnia płu­ca i blo­ku­je or­ga­ni­zmo­wi do­stęp do po­wie­trza. Me­dy­cy­na wy­ja­śnia to zja­wi­skiem „zmniej­sza­nia ci­śnie­nia par­cjal­ne­go tle­nu”, któ­ry wsku­tek tego nie prze­do­sta­je się do krwi. A wte­dy czło­wiek się dusi. A swo­ją dro­gą, od­no­szę wra­że­nie, pod­ko­mi­sa­rzu, że pan chy­ba, tak na­praw­dę, jesz­cze nie miał spo­sob­no­ści za­po­zna­nia się z opi­nią po­sek­cyj­ną. – W gło­sie me­dy­ka nie było zło­ści, je­dy­nie nie­skry­wa­na iro­nia.

Zyg­munt nie za­re­ago­wał na za­rzut, tyl­ko spoj­rzał pro­sto w oczy na­ukow­ca i spy­tał:

– A czy mo­żna u czło­wie­ka w spo­sób za­mie­rzo­ny wy­wo­łać utra­tę przy­tom­no­ści, ale tak, by ta­kie­go dzia­ła­nia nie od­kry­to pod­czas au­top­sji?

Le­karz unió­sł brwi ze zdzi­wie­nia, lecz po­wa­ga mło­de­go po­li­cjan­ta prze­ko­na­ła go, że praw­do­po­dob­nie ist­nie­ją przy­czy­ny uza­sad­nia­jące za­da­nie ta­kie­go py­ta­nia. Po na­my­śle od­pa­rł:

– W mo­jej ka­rie­rze ba­da­łem kil­ka­na­ście ciał za­mor­do­wa­nych lu­dzi, któ­rych za­bój­cy pró­bo­wa­li upo­zo­ro­wać wy­pa­dek lub zda­rze­nie na­tu­ry me­dycz­nej. I w ka­żdym przy­pad­ku sek­cja zwłok udo­wod­ni­ła zbrod­ni­cze dzia­ła­nia. Ta­kże w zna­nej mi li­te­ra­tu­rze fa­cho­wej – a pro­szę mi wie­rzyć, prze­czy­ta­łem w ży­ciu bar­dzo dużo – ni­g­dy nie na­tknąłem się na ja­kąś nie­wy­kry­wal­ną me­to­dę po­zba­wia­nia lu­dzi ży­cia.

Zyg­munt był za­wie­dzio­ny. Nie­mal gra­ni­cząca z pew­no­ścią hi­po­te­za, że przy­pa­dek Stry­pu­li miał cha­rak­ter kry­mi­nal­ny, roz­sy­pa­ła się ni­czym do­mek z kart. Pa­to­log za­uwa­żył zmia­nę w jego na­stro­ju, uśmiech­nął się nie­znacz­nie i rze­kł:

– Ale to, co po­wie­dzia­łem, nie ozna­cza, że taka me­to­da nie ist­nie­je. A je­śli nic o niej nie wia­do­mo, to musi być per­fek­cyj­na oraz do­brze strze­żo­na przed świa­tem.

Przez resz­tę dnia Ve­se­ly pra­co­wał w ko­men­dzie, zaj­mu­jąc się „pa­pie­ro­lo­gią”. W mi­ędzy­cza­sie za­dzwo­nił do pani Ma­rii i od­wo­łał dzi­siej­sze spo­tka­nie: w tej chwi­li nie wie­dział, czy jest w ogó­le po­trzeb­ne. Roz­mo­wa z pa­to­lo­giem zdu­si­ła jego en­tu­zjazm, pra­wie po­grze­ba­ła na­dzie­ję na dłu­go ocze­ki­wa­ną in­te­re­su­jącą spra­wę. Cho­ciaż ostat­nie sło­wa le­ka­rza z za­kła­du me­dy­cy­ny sądo­wej wy­da­wa­ły się za­sta­na­wia­jące, to mło­dy po­li­cjant był da­le­ki od fan­ta­zjo­wa­nia. Jako ma­te­ma­tyk kie­ro­wał się ra­cjo­nal­nym my­śle­niem, na­uko­wy­mi do­wo­da­mi oraz roz­sąd­kiem.

Ana­li­zu­jąc wszyst­ko po raz ko­lej­ny, za­sta­na­wiał się, gdzie w jego ukła­dan­ce tkwi ja­kiś sła­by punkt. Coś, cze­go jesz­cze do ko­ńca nie wy­ja­śnił. Dość szyb­ko udzie­lił so­bie od­po­wie­dzi: Stry­pu­la nie po­czuł ulat­nia­jące­go się gazu, choć nie stra­cił przy­tom­no­ści. Dla­cze­go?

***

Na­stęp­ne­go dnia, tuż przed ósmą rano, Zyg­munt przy­je­chał do sie­dzi­by po­go­to­wia ga­zo­we­go. Szyb­ko od­na­la­zł pra­cow­ni­ka, któ­ry w miesz­ka­niu Stry­pu­li prze­pro­wa­dzał in­spek­cję w dniu od­na­le­zie­nia zwłok. Gdy wy­jaś­nił mu, jaki pro­blem go spro­wa­dza, ten po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą i po­wie­dział:

– Naj­le­piej zro­bi­my, jak pój­dzie­my do Al­fre­da.

– A kto to jest Al­fred? – Pod­ko­mi­sarz nie zro­zu­miał, o co tam­te­mu cho­dzi.

– To nasz kie­row­nik. Jest już, co praw­da, na eme­ry­tu­rze, ale go za­trzy­ma­li, bo nikt nie zna się le­piej na kra­kow­skich in­sta­la­cjach. Je­śli ktoś może panu po­móc, to tyl­ko on.

W po­miesz­cze­niu po­prze­dza­jącym po­kój kie­row­ni­ka, za nie­wiel­kim biu­ro­wym kon­tu­arem sie­dzia­ła ja­kaś ko­bie­ta. Po­pro­si­ła ich, by chwi­lę za­cze­ka­li, gdyż szef kon­fe­ro­wał przez te­le­fon. Zyg­munt do­my­ślił się, że to se­kre­tar­ka. Otak­so­wał ją szyb­kim spoj­rze­niem. Była nie­zwy­kle atrak­cyj­na, wręcz zja­wi­sko­wa. Wpa­try­wa­ła się w ekran kom­pu­te­ra, a kru­czo­czar­ne wło­sy opa­da­ły jej raz po raz na wspa­nia­łe zie­lo­ne oczy. Ona zaś lek­kim, wdzi­ęcz­nym ru­chem sub­tel­nej dło­ni od­gar­nia­ła je na bok, od­sła­nia­jąc wy­so­kie, świad­czące o du­żej in­te­li­gen­cji czo­ło. Ve­se­ly nie mógł od niej ode­rwać wzro­ku. Zer­kał na nią ukrad­kiem ni­czym uczniak, któ­ry boi się po­de­jść do dziew­czy­ny z kla­sy, by za­pro­sić ją do kina. Ona ta­kże od cza­su do cza­su spo­gląda­ła na nie­go z za­in­te­re­so­wa­niem. W pew­nym mo­men­cie mło­dy po­li­cjant zmie­szał się po­twor­nie, stwier­dził bo­wiem, że pi­ęk­no­ść wręcz świ­dru­je go wzro­kiem spod dłu­gich, gęstych rzęs. Na szczęście otwo­rzy­ły się drzwi do ga­bi­ne­tu i kie­row­nik sze­ro­kim ge­stem za­pro­sił go­ści do środ­ka.

Na twa­rzy pana Al­fre­da, za­żyw­ne­go je­go­mo­ścia z za­wa­diac­kim wąsem, po­ja­wił się wy­raz nad­zwy­czaj­ne­go sku­pie­nia, gdy Zyg­munt opo­wia­dał o nur­tu­jących go kwe­stiach. Ode­zwał się do­pie­ro po chwi­li na­my­słu.

– Mó­wisz pan, że ten nie­bosz­czyk mu­siał po­czuć gaz. Otóż wca­le nie mu­siał.

– Jak to nie? – Wy­po­wie­dź zdez­o­rien­to­wa­ła Ve­se­le­go. – Prze­cież gaz ziem­ny jest na­wa­nia­ny spe­cjal­nym środ­kiem wła­śnie po to, by był wy­czu­wal­ny.

– Zga­dza się – od­pa­rł kie­row­nik. – Ale tu praw­do­po­dob­nie cho­dzi o tle­nek węgla.

– Nie ro­zu­miem. Skąd tam mógł się po­ja­wić tle­nek węgla? Prze­cież gaz ziem­ny to głów­nie me­tan! – Pod­ko­mi­sarz po­czuł, że zno­wu jest na tro­pie za­gad­ki.

– Pro­szę mnie do­kład­nie wy­słu­chać. – Pan Al­fred przy­brał wy­god­ną po­zy­cję w fo­te­lu. – W świa­do­mo­ści użyt­kow­ni­ków ku­che­nek ga­zo­wych, zwłasz­cza tych wy­po­sa­żo­nych w ter­mo­pa­ry, czy­li za­bez­pie­cze­nie prze­ciw­wy­pły­wo­we, funk­cjo­nu­je prze­świad­cze­nie, że gaz ziem­ny jest ca­łko­wi­cie bez­piecz­ny. Nie­ste­ty, do za­tru­cia może do­jść na­wet pod­czas uży­wa­nia w pe­łni spraw­ne­go urządze­nia.

– Chce pan przez to po­wie­dzieć, że pło­mień wca­le nie musi zga­snąć? – Zyg­munt szyb­ko skon­stru­ował wnio­sek.

– Tak – pa­dła zde­cy­do­wa­na od­po­wie­dź. – To oczy­wi­ście nie­zmier­nie rzad­ki przy­pa­dek, ale zda­rza się. Je­śli jesz­cze do­da­my do tego, że w pa­ńskiej spra­wie mamy do czy­nie­nia z bar­dzo sta­rą ga­zów­ką, praw­do­po­do­bie­ństwo jego wy­stąpie­nia znacz­nie wzra­sta.

– W ta­kim ra­zie w ja­kich oko­licz­no­ściach mo­gło do nie­go do­jść?

– Już wy­ja­śniam. – Kie­row­nik był wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny, wi­docz­nie lu­bił sy­tu­acje, w któ­rych był „mądrzej­szy” od roz­mów­cy. – Za­tru­cia tlen­kiem węgla pod­czas go­to­wa­nia zda­rza­ją się naj­częściej w sy­tu­acjach, gdy na ma­łym pal­ni­ku lub na mi­ni­mal­nym pło­mie­niu uży­wa się na­czy­nia o du­żej śred­ni­cy dna. Może wte­dy do­jść do nie­wła­ści­we­go spa­la­nia gazu ze względu na ogra­ni­czo­ny do­stęp tle­nu z po­wie­trza. Skut­kiem tego ze zwi­ąz­ków węgla za­war­tych w ga­zie po­wsta­je tle­nek węgla.

– A jego nie mo­żna wy­czuć – uzu­pe­łnił pra­cow­nik to­wa­rzy­szący Ve­se­le­mu.

– Wła­śnie – po­twier­dził pan Al­fred. – Tle­nek węgla jest bez­won­ny i ła­two ule­ga dy­fu­zji, czy­li szyb­ko mie­sza się z po­wie­trzem i roz­prze­strze­nia po po­miesz­cze­niu. Niech pan spraw­dzi jesz­cze raz to miesz­ka­nie, w któ­rym do­szło do tra­ge­dii, pod­ko­mi­sa­rzu. Je­śli są tam wsta­wio­ne no­wo­cze­sne okna, któ­re za­pew­nia­ją wy­so­ką szczel­no­ść, nad ku­chen­ką nie ma oka­pu, któ­ry efek­tyw­nie od­pro­wa­dza­łby opa­ry, to są to ide­al­ne wa­run­ki dla dzia­ła­nia „ci­che­go za­bój­cy”, ja­kim jest tle­nek.

– Ale gdy zna­le­zio­no cia­ło, to pło­mie­nia nie było, a gaz się ulat­niał – po­wie­dział po­li­cjant.

– To też mo­żna wy­ja­śnić – od­pa­rł kie­row­nik. – Sta­ra ga­zów­ka za­pew­ne nie gwa­ran­to­wa­ła od­po­wied­nie­go ci­śnie­nia wy­pły­wu gazu, więc pło­mień nie miał pra­wi­dło­we­go na­tęże­nia. Fa­cet przy­rządza­jący po­tra­wę stra­cił świa­do­mo­ść pod wpły­wem tlen­ku węgla i prze­stał kon­tro­lo­wać to, co się dzie­je w garn­ku. Woda z go­tu­jący­mi się pie­ro­ga­mi w pew­nym mo­men­cie za­częła ki­pieć, wy­two­rzy­ła się pia­na, któ­ra spły­nęła po kor­pu­sie na­czy­nia w kie­run­ku pal­ni­ka. Gdy si­ęgnęła ze­wnętrz­nej kra­wędzi dna, za­częła ska­py­wać na pły­tę ga­zów­ki, wo­kół pło­mie­nia. Praw­do­po­dob­nie utwo­rzy­ła się w ten spo­sób swe­go ro­dza­ju kur­ty­na, któ­ra od­ci­ęła na mo­ment do­pływ tle­nu. I ogień zga­sł.

Zyg­munt my­ślał in­ten­syw­nie. Je­śli tak było w isto­cie, to spra­wę Stry­pu­li mo­żna będzie uznać za za­mkni­ętą. Ale o tym mógł się prze­ko­nać tyl­ko w je­den spo­sób.

– Pa­nie kie­row­ni­ku! – Spoj­rzał na wąsa­cza pro­sząco. – Czy zgo­dzi­łby się pan, by obec­ny tu pa­ński pra­cow­nik po­mó­gł mi w usta­le­niu fak­tów?

– Chce pan prze­pro­wa­dzić od­po­wied­nie do­świad­cze­nie?

– Wy­da­je mi się to nie­zbęd­ne.

– Zga­dzam się. Zresz­tą po­wiem panu szcze­rze, pod­ko­mi­sa­rzu, że sam je­stem go­tów wzi­ąć w nim udział. Uwa­żam, że to jest na­wet ko­niecz­ne z punk­tu wi­dze­nia in­te­re­sów mo­jej fir­my.

Uzgod­ni­li jesz­cze, że po­li­cjant po­wia­do­mi ga­zow­ni­ków o ter­mi­nie „wi­zji lo­kal­nej”, gdy tyl­ko otrzy­ma po­zwo­le­nie na we­jście do miesz­ka­nia.

Opusz­cza­jąc ga­bi­net, Ve­se­ly od razu zo­stał znie­wo­lo­ny wzro­kiem pi­ęk­nej se­kre­tar­ki. Gdy po­wie­dział jej „do wi­dze­nia”, ta ob­da­rzy­ła go dwu­znacz­nym uśmie­chem. Na ko­ry­ta­rzu to­wa­rzy­szący mu pra­cow­nik po­go­to­wia ga­zo­we­go po­ufa­le za­uwa­żył:

– Zda­je się, że wpa­dł pan w oko na­szej Ju­sty­nie.

– Mówi pan o se­kre­tar­ce? – Zyg­munt po­czuł, że się ru­mie­ni.

– To bar­dzo pi­ęk­na ko­bie­ta, pod­ko­mi­sa­rzu, ale nie­bez­piecz­na.

– Dla­cze­go pan tak sądzi?

– To naj­młod­sza cór­ka kie­row­ni­ka, oczko w gło­wie ta­tu­sia. A Al­fred tyl­ko po­zor­nie spra­wia wra­że­nie mi­łe­go star­sze­go pana. Niech pan pa­mi­ęta, pod­ko­mi­sa­rzu: ja­błko za­wsze pada nie­da­le­ko od ja­bło­ni.

– Mu­szę z pa­nem wy­ja­śnić jed­ną kwe­stię. – Po­li­cjant prze­zor­nie zmie­nił te­mat. – Kto i kie­dy we­zwał po­go­to­wie ga­zo­we, gdy zda­rzył się wy­pa­dek?

– Trze­ba by spy­tać Ju­sty­ny, to ona przyj­mu­je zgło­sze­nia. Za­pew­ne ma to od­no­to­wa­ne w sys­te­mie – od­rze­kł ga­zow­nik. Jed­nak wi­dząc na twa­rzy Ve­se­le­go ozna­ki skrępo­wa­nia, wy­jął z kie­sze­ni te­le­fon i za­dzwo­nił do se­kre­tar­ki.

Po chwi­li miał od­po­wie­dź:

– Ktoś ano­ni­mo­wo zgło­sił o dwu­na­stej dwa­dzie­ścia sze­ść, że z miesz­ka­nia pod ta­kim a ta­kim ad­re­sem wy­do­by­wa się woń gazu.

– Co to ozna­cza, że ktoś dzwo­nił ano­ni­mo­wo? – Pod­ko­mi­sa­rza za­in­te­re­so­wał ten fakt.

Pra­cow­nik bez sło­wa po­now­nie po­łączył się z se­kre­ta­ria­tem. Kil­ka­na­ście se­kund pó­źniej od­po­wie­dział na py­ta­nie po­li­cjan­ta:

– Ten ktoś nie po­dał swo­je­go na­zwi­ska, a w sys­te­mie nie wy­świe­tlił się nu­mer jego te­le­fo­nu.

Zyg­munt za­sta­na­wiał się przez mo­ment nad tym, co usły­szał, na­stęp­nie zmie­nił te­mat:

– Czy w ogó­le mo­żna było po­czuć ja­ki­kol­wiek za­pach z miesz­ka­nia, prze­cho­dząc obok szczel­nie za­mkni­ętych drzwi we­jścio­wych?

– Szcze­rze mó­wi­ąc, nie za­sta­na­wia­łem się nad tym.

Tym ra­zem to pod­ko­mi­sarz wy­jął te­le­fon. Za­dzwo­nił do pani Ma­rii. Po krót­kiej roz­mo­wie za­ko­mu­ni­ko­wał pra­cow­ni­ko­wi po­go­to­wia:

– Ko­bie­ta, któ­ra od­na­la­zła zwło­ki, po­czu­ła gaz do­pie­ro, jak we­szła do miesz­ka­nia.

– No to ma pan ko­lej­ną za­gad­kę do roz­wi­ąza­nia.

Ve­se­ly za­du­mał się. Przy­po­mniał so­bie roz­mo­wę z me­dy­kiem do­ko­nu­jącym oględzin cia­ła Stry­pu­li w miesz­ka­niu. Znów zwró­cił się do…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej