39,90 zł
Podkomisarz Zygmunt Vesely, wyjaśniając okoliczności banalnego choć śmiertelnego wypadku, odkrywa , że ma do czynienia z morderstwem. Młody policjant podejrzewa, że motyw zbrodni wywodzi się z działalności dawnej, komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.
Z Agencji Wywiadu (AW) znika pracownik tamtejszego archiwum. Prowadzone w tej kwestii postępowanie krzyżuje się ze śledztwem Veselego. Dochodzi do współpracy. Jej efekty jednoznacznie wskazują, że AW utraciła ważne dokumenty, dotyczące dawnego peerelowskiego szpiega, tzw. nielegała.
Wrogi Polsce wywiad chce je wykorzystać do przeprowadzenia spektakularnego werbunku. Kierownictwo AW obawia się, że „sprawa nielegała” może przerodzić się w międzynarodowy, polityczny skandal. Zostaje podjęta decyzja o przeprowadzeniu ryzykownej i skomplikowanej operacji. Głównym wykonawcą zostaje Vesely. Podkomisarz postanawia jednak poprowadzić własną grę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 702
Ostatni Nielegał
© 2022 Robert Foks
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux
Projekt okładki: HEVI
ISBN 978-83-66955-26-4
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Tłem rozgrywającej się w 2019 roku akcji jest mało znana szerszej publiczności działalność pionu wywiadu nielegalnego Departamentu Pierwszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL (cywilnej służby wywiadowczej Polski Ludowej). Moim zamierzeniem było możliwie wierne przedstawienie tej najtrudniejszej formy zdobywania tajnych informacji na terenie kraju obcego. Konstruując intrygę, wprowadziłem jednak dwa elementy fikcyjne: „system podwójnych nazwisk legalizacyjnych” oraz „teczkę legalizacyjną”. W rzeczywistości oficerowie Służby Bezpieczeństwa posługiwali się zazwyczaj jednymi, stałymi aliasami, zaś procedura ewidencjonowania dokumentów personalnych różniła się od zaprezentowanej w książce. Beletrystyczna konwencja nakazała mi także odstąpienie od używania w tekście oficjalnej (biurokratycznej) nomenklatury odnoszącej się do sposobu prowadzenia i dokumentowania działań SB.
Znawców problematyki międzynarodowej oraz krajowej, a także historii proszę o wyrozumiałość. Uproszczenia, które zapewne Państwo odkryją, zostały zastosowane celowo. Chciałem w ten sposób uzyskać przystępność skomplikowanej materii polityki. Mam nadzieję, że zachęci to wielu Czytelników do pogłębienia znajomości zarówno spraw współczesnych, jak i przeszłych.
Losowość jest udziałem każdego życia, jednak ani pech, ani łut szczęścia, ani tym bardziej neutralny przypadek nie wynikają z wiedzy albo niewiedzy. Wiedza pozwala je właściwie wykorzystać, zaś niewiedza zmarnotrawić.
Zmierzch ogarniał miasto powoli i nieustępliwie, choć leżący gdzieniegdzie na ulicach śnieg próbował ocalić zanikające światło dnia. Unosząca się w powietrzu delikatna mgiełka stwarzała wrażenie spokoju. Cisza była jednak pozorna. Z oddali słychać było pojedyncze, jeszcze niemrawe, ale coraz liczniejsze odgłosy oznajmiające zbliżanie się wojennego frontu. Dwa dni wcześniej oddziały Armii Czerwonej, znajdujące się około stu dwudziestu kilometrów od Krakowa, rozpoczęły ofensywę. Hitlerowskie wojska cofały się. Nie wytrzymywały sowieckiego naporu, tak jak stare, spróchniałe drzewo nie jest w stanie podołać sile huraganu.
Masywny budynek szpitala, noszącego przed wojną imię prezydenta Gabriela Narutowicza, górował nad okolicą. Swoją bryłą oraz położeniem zdawał się milcząco wskazywać drogę do centrum historycznego miasta. Niemcy, którzy przez cały okres okupacji eksploatowali placówkę, opuścili ją kilka tygodni temu, pozwalając schronić się w niej uciekinierom z Warszawy: byłym powstańcom i ludności cywilnej. Nieliczny personel medyczny próbował wypełniać przysięgę Hipokratesa, choć było to prawie niemożliwe. Brakowało wszystkiego – leków, pościeli, żywności, opału.
Panujący spokój przerwał odgłos silnika spalinowego i zaraz potem na szpitalnym podjeździe pojawił się motocykl z bocznym wózkiem. Widok był niecodzienny. Pojazdem kierował oficer Wehrmachtu, zaś w przyczepce siedział ksiądz, który dociskał ręką do swojej głowy biret z charakterystycznym pomponem, by nie zwiał go pęd powietrza wywołany jazdą.
Zatrzymali się u wejścia do gmachu. Niemiec wyłączył silnik. Zdecydowanym ruchem ręki nakazał duchownemu wysiąść i iść za sobą. Ten, otulony w gruby wełniany płaszcz, spod którego wystawała czarna sutanna, podreptał za oficerem. Weszli do szpitala. Idąc korytarzem ku lewemu skrzydłu budynku, mijali pacjentów, którzy niemal automatycznie kurczyli się na widok mężczyzny w mundurze. Ten wychwytywał ich spojrzenia. Były tak nienawistne, że mimowolnie położył dłoń na kaburze z pistoletem. Jednak obecność kapłana rozładowywała napięcie.
Stanęli przed szpitalną izolatką. Oficer zdjął z głowy czapkę, rozpiął pod szyją płaszcz, po czym otworzył drzwi. Ksiądz wszedł do dość obszernej izby. Pierwszym wrażeniem było ciepło – pomieszczenie ogrzewał prymitywny blaszany piecyk, od którego odchodziła kominowa rura odprowadzająca dym poprzez zaimprowizowany luk w prostokątnym oknie. Głównym sprzętem w pokoju było stalowe, miejscami szkaradnie odrapane, szpitalne łóżko. Leżała na nim młoda kobieta szczelnie przykryta kołdrą. Wpatrywała się w postać kleryka, a ten odniósł wrażenie, że z jej oczu emanuje radość pomieszana z nadzieją. Przyjrzał się jej uważniej. Skóra na jej twarzy była ziemista, zaś grymas ust wyrażał cierpienie. Oficer podszedł do niej, pochylił się, ujął ją za rękę i przemówił po niemiecku. Choć ksiądz niczego nie zrozumiał, z tonu domyślił się, że musiało to być coś czułego i miłego. Miał rację. Chora uśmiechnęła się i pogłaskała mężczyznę po twarzy. Ten po chwili wyprostował się i rozejrzał po izolatce. Jego wzrok padł na jedno z dwóch krzeseł stojących pod ścianą. Wziął je, postawił u wezgłowia łóżka, po czym wycofał się i usiadł na drugim.
– Niech ksiądz spocznie obok mnie – odezwała się kobieta po polsku. – Proszę jednocześnie wybaczyć mojemu narzeczonemu sposób, w jaki zaprosił wielebną osobę do złożenia mi wizyty.
Oblicze duchownego zdawało się wyrażać zdziwienie. Nie był jeszcze w tak dojrzałym wieku, by ktokolwiek zwracał się do niego per „wielebna osoba”. Użycie tego zwrotu, intonacja głosu oraz dokładność w wypowiadaniu zgłosek uświadomiły mu, że ma do czynienia z kimś wykształconym, taktownym i kulturalnym.
– Pani jest Polką? – spytał, choć wydawało się to oczywiste.
– Tak – odpowiedziała cicho.
Zaraz też zapytała:
– Czy księdza gorszy fakt, iż mój narzeczony jest oficerem Wehrmachtu? Jeśli tak…
– Nie mam prawa tego oceniać. Zresztą Pan Bóg nie widzi w nas Polaków czy Niemców, a tylko dobrych i złych ludzi.
Chora, usłyszawszy te słowa, odetchnęła z ulgą. Duszpasterz zapragnął, by jego rozmówczyni poczuła się bezpiecznie i dogodnie.
– Jak trafiła pani do tego szpitala? – To pytanie wydało mu się neutralne, lecz chwilę później musiał uznać, że jest marnym dyplomatą.
– Narzeczony przywiózł mnie tu dzisiaj w nocy, gdyż… – kobieta zrobiła dłuższą pauzę, po czym nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i prawie szeptem, jakby wstydziła się tego, co zamierzała powiedzieć, wyznała: – …jestem w ciąży, proszę księdza.
Kapłan mimowolnie skierował wzrok na środek łóżka i dopiero teraz zauważył, że kołdra uformowała tam charakterystyczny wzgórek. Ujął delikatnie dłoń ciężarnej, a gdy ta spojrzała na niego, uśmiechnął się i odrzekł:
– To wspaniała nowina, bardzo się cieszę. I pani również powinna się cieszyć.
Przyszła matka odetchnęła jeszcze głębiej, z jeszcze większą ulgą, i powiedziała:
– Szczerze mówiąc, bałam się, że wielebny mnie potępi.
– Dlaczego pani tak sądziła?
– Jak to dlaczego? Przecież jestem panną, a na dodatek ojcem dziecka jest Niemiec.
– Och, gdybyśmy wszyscy w tej chwili mieli tylko takie problemy, bylibyśmy naprawdę szczęśliwi. Ale nie odpowiedziała mi pani na moje pytanie: jak trafiliście do tej właśnie lecznicy? Tutaj przecież nie ma właściwych warunków do porodu.
– Ten szpital znajdował się najbliżej miejsca, w którym przebywałam. Wczoraj poczułam się bardzo źle. Uznałam, że nadchodzi moment rozwiązania, więc narzeczony, nie namyślając się, przywiózł mnie właśnie tutaj. Okazało się jednak, że nastąpiły komplikacje. Lekarze i pielęgniarki, nie zważając na trudności, zaopiekowali się mną. Specjalnie dla mnie przygotowali tę izolatkę. To jedno z czterech ogrzewanych pomieszczeń w całym budynku, a ja jestem tu jedyną kobietą w ciąży. Myślę więc, że nie jest najgorzej.
– Widzę, że jest pani optymistką. To dobrze, to bardzo pomaga w ciężkich terminach – odrzekł duchowny. – Domyślam się, że jako katoliczka chciałaby pani wyspowiadać się przed porodem – postanowił dowiedzieć się, z jakiego powodu został tu przywieziony.
– To także – padła odpowiedź. – Przede wszystkim jednak chcę prosić, by ksiądz udzielił nam ślubu. I to jeszcze dziś.
Prośba wprawiła kapłana w osłupienie.
– Jak to sobie pani wyobraża? Nie wiem, czy mógłbym w tych okolicznościach…
– Okoliczności są szczególne. – Głos kobiety zabrzmiał nieustępliwie. – Moja ciąża jest zagrożona. Nie wiadomo, czy dziecko przeżyje poród, nie wiadomo, czy ja go przeżyję, zaś mój narzeczony, zgodnie z rozkazami, jutro opuszcza Kraków i udaje się na front. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczymy.
Kapłan zastanawiał się przez chwilę, po czym wolno, ciepłym głosem powiedział:
– Trzeba mieć ufność w Bogu, że wszystko zakończy się szczęśliwie. Sakrament małżeństwa powinien być przyjęty w pokorze i spokoju.
– Z pokorą i spokojem przyjmuję to, co Bóg robi z moim życiem – odpowiedziała cicho. – A co do okoliczności… W tym szpitalu są powstańcy warszawscy. Proszę z nimi porozmawiać. Na pewno opowiedzą o jeszcze gorszych okolicznościach zamążpójścia. Ale to akurat nie jest najważniejsze.
– Co chce pani przez to powiedzieć?
– Kochamy się i będziemy za sobą tęsknić. Kochamy się i wierzymy, że przetrwamy. A będzie nam łatwiej tęsknić i przetrwać, gdy będziemy małżeństwem. Niech ksiądz to zrozumie i nie odmawia!
Duszpasterz popatrzył na kobietę. Po dłuższej chwili pokiwał głową na znak zgody. Ona zaś jeszcze doprosiła:
– Jeśli poród się powiedzie, to bardzo proszę, by wielebny ochrzcił nasze dziecko. ■
Podkomisarz Zygmunt Vesely rozglądał się uważnie po mieszkaniu. Miał nieodparte wrażenie, że znajduje się w wielkiej układance z klocków lego. Wszystko w jakiś nieokreślony sposób do siebie pasowało. Wszędzie panował idealny porządek. Zajrzał do jednej z szaf. Kolumny perfekcyjnie poskładanych swetrów, koszul, podkoszulków i spodni równały do krawędzi półek niczym żołnierze na karnej musztrze. W szufladach zaś zobaczył geometrycznie doskonałe stosiki majtek, skarpet, chusteczek, a nawet męskich rajtuz i kalesonów. Stwierdził także nieobecność kurzu. Policjant był przekonany, że przed chwilą ktoś musiał tu posprzątać, wykorzystując najnowocześniejszy odkurzacz świata. Zaczął nawet zaglądać do typowych miejsc, gdzie powinien odnaleźć choćby mikroślady brudu. I nic.
Udał się do kuchni. Na podłodze leżało ciało. Patrząc na nie, pomyślał, że nie pasuje ono do tego mieszkania. Było nieuporządkowane. Nieżyjący mężczyzna miał chaotycznie rozrzucone na boki ramiona i tułów dziwnie przekręcony w stosunku do złączonych i zgiętych w kolanach nóg. Wyglądało to tak, jakby chciał upaść do przodu, na brzuch, ale mu się nie udało. Przeprowadzający oględziny lekarz zwrócił się do Veselego:
– Nie ma co filozofować. To nieszczęśliwy wypadek. Przyczyną śmierci był gaz. Nie będzie pan tu miał dużo roboty. Zaraz przyjedzie prokurator, zrobi się papiery i po sprawie.
– Może to samobójstwo?
– Niemożliwe – odparł medyk. – To na pewno wypadek. Gość gotował pierogi, woda wykipiała z garnka, zagasiła płomień palnika, a gaz się dalej ulatniał. Gazówka w tej kuchni jest zapewne tak stara jak to całe mieszkanie i nie posiada nowoczesnych zabezpieczeń. Zresztą tak powiedział pracownik pogotowia gazowego, który przeprowadził inspekcję.
– A gdzie jest teraz ten gazownik?
– Siedzi w samochodzie zaparkowanym przed domem. Stwierdził, że nie może przebywać w miejscu, w którym znajduje się trup.
Podkomisarz wyszedł z kamienicy i od razu spostrzegł pojazd firmy gazowniczej. Pracownik był przygnębiony. Okazało się, że nigdy wcześniej nie widział śmierci w takich jak dzisiaj okolicznościach. Potwierdził fakt zalania palnika:
– Kuchenka, na której gotowały się te nieszczęsne pierogi, ma chyba ze czterdzieści lat, zresztą cała instalacja wymaga tam gruntownego remontu.
– To cud, że nie doszło do eksplozji – zauważył policjant.
– Chyba nie było takiego zagrożenia. Żeby powstała odpowiednia mieszanka wybuchowa, to uwzględniając kubaturę mieszkania i wielkość zalanego palnika, gaz musiałby ulatniać się przez kilkanaście godzin.
– A w pana ocenie jak długo to mogło trwać?
– Nie byłem w stanie zmierzyć stężenia gazu w powietrzu, by obliczyć czas wypływu. Ta pani, co odnalazła zwłoki, od razu pootwierała wszystkie okna, więc jak przyszedłem, mieszkanie było już wywietrzone.
Vesely zastanowił się. Coś mu nie pasowało. Zapytał:
– A dlaczego wietrzyła mieszkanie? Przecież, o ile mi wiadomo, gaz ziemny jest bezwonny.
– Pan zapewne w swoim domu używa kuchenki elektrycznej? – Gazownik uśmiechnął się pod nosem.
– A co to ma do rzeczy?
– Spalający się gaz nie wydziela żadnego zapachu, zaś ulatniający się śmierdzi, gdyż specjalnie nawania się go substancją o nazwie tetrahydrotiofen. Dzięki niej powstaje fetor, który ma za zadanie ostrzegać właśnie przed niebezpieczeństwem – wyjaśnił spec.
– Czyli w przypadku zalania palnika denat powinien był poczuć ulatniający się gaz – stwierdził podkomisarz.
– Zasadniczo tak.
– To dlaczego w takim razie zmarł? – Vesely intuicyjnie zidentyfikował zagadkę, a że był młodym człowiekiem, lubił, jak sprawy się komplikowały. To chroniło go przed nudą w policyjnej robocie.
– Moim zdaniem ten mężczyzna zasłabł i dlatego nie zareagował, jak woda zaczęła kipieć – odrzekł gazownik. – Zdaje się, że to był bardzo stary człowiek – dodał.
Podkomisarz wrócił do mieszkania. Musiał odnaleźć dokumenty identyfikujące zmarłego. W najmniejszym z trzech pokoi stało niewielkie biurko. Od niego zaczął. Natychmiast rzuciła mu się w oczy niezbyt duża saszetka w jednej z szuflad. W środku odnalazł dowód osobisty, kartę kredytową, legitymację emerycką oraz pieniądze, nieco ponad tysiąc złotych. Nieżyjący mężczyzna nazywał się Marian Strypula, miał osiemdziesiąt dwa lata. Vesely sfotografował dokument tożsamości, by mieć do dyspozycji dane osobowe. Na biurku leżał także prosty telefon komórkowy, jeden z tych, jakie operatorzy oferują pod hasłem „dla seniorów”. Był włączony, bez blokady. Policjant sprawdził połączenia. Dzisiaj nikt do denata nie dzwonił, on także do nikogo nie telefonował.
Poszedł znowu do kuchni. Lekarz siedział przy niewielkim stole i wypisywał dokumenty. Ciało było przykryte. Czekano już na przybycie prokuratora.
– Pracownik gazowni twierdzi, że denat zasłabł przed śmiercią, gdyż w przeciwnym wypadku poczułby ulatniający się gaz – powiedział policjant.
– To bardzo możliwe – odrzekł medyk. – Ale po szczegóły będzie musiał się pan udać do zakładu medycyny sądowej. Jak zrobią sekcję, to może coś ustalą. Ja w tej chwili nie jestem w stanie nic powiedzieć na ten temat.
– A jakie przypuszczalnie mogły być przyczyny omdlenia?
– No cóż, denat był w bardzo zaawansowanym wieku. Chciałem wiedzieć, czy przyjmował jakieś leki, więc pomyszkowałem tu trochę. W kredensie znalazłem glukometr oraz pen do podskórnego wstrzykiwania insuliny. To oznacza, że facet miał cukrzycę typu pierwszego. Czasami tej chorobie towarzyszy hipotonia, czyli niedociśnienie. Bardzo często ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, że coś takiego im dolega. Jednak w przypadku gwałtownego spadku ciśnienia krwi mogło dojść do utraty przytomności.
Vesely myślał nad czymś intensywnie. Przypomniał sobie o kobiecie, która znalazła zwłoki. Zapytał o nią.
– Zapomniałem panu powiedzieć, że jak tylko przyjechałem na miejsce, to natychmiast kazałem ratownikom medycznym odwieźć ją do szpitala – odpowiedział medyk. – Była na granicy utraty świadomości, miała symptomy ataku serca. Najpewniej nie wytrzymała emocjonalnie – wyjaśnił.
– Ale kim ona była? – podkomisarz chciał konkretów.
– Nie mam pojęcia. Chyba kimś z rodziny.
– A jak weszliście do mieszkania, skoro ona nie kontaktowała? – zainteresował się policjant.
– Wpuścił nas pracownik pogotowia gazowego.
Vesely postanowił porozmawiać z innymi mieszkańcami kamienicy. Zaczął od piętra, na którym się znajdował. Były tam jeszcze dwa mieszkania. W pierwszym, do którego zastukał, nikogo nie zastał. Był poniedziałek, dzień roboczy, więc właściciele mogli jeszcze nie wrócić z pracy. Za to drzwi od drugiego otworzył niezbyt już młody, nieogolony, niechlujnie wyglądający mężczyzna. Od niego dowiedział się, że kobieta, która odnalazła zwłoki, to siostra „sąsiada Strypuli”. Na pytanie, czy zauważył coś istotnego w dniu obecnym oraz w miniony weekend, odpowiedział przecząco: panował ogólny spokój, nie widział, żeby ktokolwiek odwiedzał zmarłego. Lokatorzy z innych pięter także nie mieli nic do powiedzenia, nie wiedzieli nawet, że doszło do wypadku z gazem.
Na koniec przybył prokurator. Wysłuchał relacji Zygmunta na temat stanu miejsca zdarzenia. Nic nie wzbudziło jego wątpliwości ani podejrzeń. Zaraz potem zaczął konferować z lekarzem. Dowiedziawszy się, że ten nie odkrył żadnych śladów na ciele ofiary znamionujących czyn przestępczy, przystąpił do proceduralnego finalizowania oględzin.
***
Szpitalny Oddział Ratunkowy tonął w obrzydliwym, zimnym jarzeniowym oświetleniu. Wrażenie chłodu potęgowały puste ściany z wysokimi lamperiami o mdłym kolorze. Podkomisarz dotarł do recepcji w izbie przyjęć. Zastał tam długą kolejkę ludzi oczekujących na rejestrację. Postanowił zapytać, gdzie może odnaleźć siostrę mężczyzny zatrutego gazem, ale gdy tylko zrobił kilka kroków w stronę okienka, od razu został zbesztany przez kolejkowiczów. Wyciągnął zatem legitymację służbową, której widok uciął protesty. Okazało się, że „osoba z objawami silnego wstrząsu emocjonalnego” znajduje się na obserwacji w pobliskim ambulatorium. Z kolei dyżurny internista zakomunikował, że „pani Maria została gruntownie przebadana i dochodzi do siebie. Nie stwierdza się obecnie jakiegokolwiek zagrożenia dla jej zdrowia. Za niecałą godzinę będzie mogła opuścić SOR”.
Vesely wszedł do gabinetu lekarskiego. Starsza pani spoczywała na kozetce, wyglądała, jakby spała. Chciał się wycofać, lecz ona otworzyła oczy i zaczęła mu się przypatrywać. Oznajmił, że jest z policji i chce zadać kilka pytań w związku ze śmiercią Mariana Strypuli. Leżąca na powrót zamknęła oczy, spod powiek zaczęły wypływać łzy. Podkomisarz poczuł się nieswojo. Nie wiedział, jak ma się zachować. W końcu podszedł do kobiety i w geście pocieszenia położył swoją dłoń na jej ręce. Spojrzała na niego. Zygmunt miał niespełna dwadzieścia osiem lat, dopiero rok temu zdał pomyślnie egzamin oficerski i obce było mu jeszcze policyjne wyrachowanie. Empatia nie pozwoliła mu ot tak, od razu, przesłuchać tej kobiety. Zaproponował:
– Lekarz powiedział, że niedługo będzie pani mogła opuścić szpital. Poczekam i odwiozę panią do domu.
***
W samochodzie oboje milczeli. Vesely skupił się na prowadzeniu pojazdu i zastanawiał się, od czego zacząć zasadniczą rozmowę. W końcu odezwał się:
– Gdzie dokładnie pani mieszka? Szczerze mówiąc, nie wiem, którędy mam jechać.
Kobieta nie odpowiedziała od razu. Myślała o czymś. Podkomisarz doszedł do wniosku, że jego pasażerka nie zwróciła uwagi na zadane pytanie, i już miał je powtórzyć, lecz ona odrzekła:
– Najlepiej będzie, jak pojedziemy do mieszkania mojego brata. Trzeba przecież wszystko zabezpieczyć, skoro tam teraz nikogo nie będzie.
– W jakim sensie zabezpieczyć?
– Należy zakręcić gaz i wodę, zaryglować dobrze okna, wyrzucić śmieci, żeby nie było odoru. No i zamknąć dobrze drzwi, żeby nie wszedł nikt obcy.
Policjant pokiwał głową. Na najbliższym skrzyżowaniu zawrócił i skierował samochód do domu, gdzie wydarzyła się tragedia.
– Czy… Czy… – Głos starszej pani zadrżał z emocji.
– Ciało pani brata zostało już zabrane. – Zygmunt domyślił się, jaka obawa zagościła w umyśle kobiety. – W mieszkaniu raczej już nikogo nie zastaniemy. Jak stamtąd wychodziłem, to prokurator i lekarz kończyli swoje czynności. Czy ma pani klucze?
– Tak, mam drugi komplet. Pomagałam bratu, często u niego bywałam.
– Pani, zdaje się, jest od niego młodsza?
– O osiem lat. Brat miał osiemdziesiąt dwa, ja zaś siedemdziesiąt cztery.
– Lekarz, który był na miejscu wypadku, znalazł w kuchni aparat do podawania insuliny. Czy zmarły chorował na cukrzycę?
– Tak, miał także problemy z nadciśnieniem oraz z sercem. W takim wieku, proszę pana, choroby to coś normalnego.
– Miał nadciśnienie czy niedociśnienie? – Vesely przypomniał sobie rozmowę z medykiem.
– Nadciśnienie, proszę pana.
Dojechali na miejsce. Zygmunt pomógł wysiąść pani Marii z samochodu, po czym udali się do mieszkania.
***
Siedzieli w fotelach w pokoju z telewizorem. Pili herbatę. Milczeli. Podkomisarz chciał, by kobieta oswoiła się z sytuacją. W pewnym momencie starsza pani oświadczyła:
– Nie mogę uwierzyć w ten wypadek.
Do Veselego nie dotarł sens tej wypowiedzi.
– Zazwyczaj nie można uwierzyć w śmierć, która była skutkiem zrządzenia losu albo zwykłej nieuwagi – odrzekł.
– Pan mnie nie zrozumiał. Nie wierzę w to, by powodem śmierci mojego brata był zwykły przypadek.
Podkomisarz spojrzał na kobietę ze zdziwieniem. Jej twarz była jednak poważna i na swój sposób szczera.
– Chce pani powiedzieć, że ktoś go zamordował?
– Nie wiem, ale wszystko to jest dziwne.
– Co na przykład? – Zygmunt, chcąc nie chcąc, poczuł się zaintrygowany.
– Proszę mnie dokładnie wysłuchać. Marian był niezwykle uporządkowanym człowiekiem, wręcz pedantem…
– To się zgadza – przerwał młody policjant. – Gdy oglądałem mieszkanie, odniosłem wrażenie, że wszystko jest perfekcyjnie poukładane i posprzątane.
– Właśnie. Brat był niewyobrażalnym czyściochem. Także jego życie było wzorowo zorganizowane. Wszystkie codzienne czynności zawsze szczegółowo planował i starannie wykonywał. Czasami odnosiłam wręcz wrażenie, że jest to ułomność, a nawet pewnego rodzaju choroba psychiczna.
– No dobrze, ale to nie znaczy, że nie mógł ulec wypadkowi. Przeprowadziłem oględziny miejsca zdarzenia, rozmawiałem z lekarzem, pracownikiem pogotowia gazowego oraz z sąsiadami. Jestem przekonany, że pani schorowany brat najprawdopodobniej zasłabł i stracił przytomność. Dlatego nie zareagował, jak woda z gotującymi się pierogami zaczęła kipieć i zagasiła płomień palnika. A że kuchenka jest bardzo stara i nie posiada odpowiednich zabezpieczeń, to gaz zaczął się ulatniać, co ostatecznie doprowadziło do zatrucia. – Veselemu sprawa wydawała się oczywista.
– Proszę mnie nie brać za dziwaczkę, ale właśnie owe pierogi upewniają mnie, że to nie był wypadek – kobieta wyraźnie zaakcentowała drugą część zdania.
– Pani wybaczy, ale nie rozumiem. – Twarz policjanta wyrażała zakłopotanie.
– Jeszcze raz zwracam uwagę na to, że mój brat był bardzo zorganizowanym człowiekiem. Funkcjonował w oparciu o stałe schematy. Na przykład posiłki spożywał zawsze w tych samych godzinach.
– Ale co ma do tego gotowanie pierogów?
– Bardzo wiele, proszę pana. Marian zawsze jadł śniadanie o godzinie ósmej. Każdego ranka zjadał kromkę chleba z masłem i miodem oraz wypijał szklankę herbaty.
– Tylko chleb z miodem?! – Zygmunt nie dowierzał.
– Robił tak od wielu lat, proszę pana. Potem o jedenastej zawsze gotował sobie jajko na miękko, które zjadał bez pieczywa. Obiad zaś jadł codziennie o godzinie czternastej.
– No dobrze, ale pytam jeszcze raz: jakie znaczenie mają w tym wszystkim pierogi? – Policjant był zdezorientowany.
– Jeszcze pan nie rozumie? – Pani Maria wyglądała na oburzoną niedomyślnością swojego rozmówcy. – Ja dzisiaj przyszłam do mieszkania kilka minut przed trzynastą. Brat już nie żył, więc biorąc pod uwagę jego przyzwyczajenia, nie mógł gotować pierogów przed śmiercią!
– Ahaaa. – Podkomisarz dopiero teraz uświadomił sobie, jak doniosła jest opowieść siostry denata. – Czyli twierdzi pani, że kipiąca woda nie mogła być przyczyną zagaszenia palnika?
– Tak twierdzę, to było po prostu niemożliwe.
Vesely zerwał się z fotela i poszedł do kuchni. Otworzył szafkę pod zlewozmywakiem, gdzie zazwyczaj umieszczano kosz na śmieci. Znalazł go tam. Zajrzał do środka. Nie był zapełniony nawet do połowy. Włożył rękę do kosza i delikatnie pogrzebał w odpadkach. Zidentyfikował skorupki po dwóch jajkach. Przemył ręce nad zlewem, wrócił do pani Marii i zapytał:
– Jak często były wyrzucane śmieci?
– Trzy razy w tygodniu.
– A kiedy to było ostatnim razem?
– Przed weekendem, w piątek po południu. Jestem tego pewna, gdyż sama to zrobiłam.
– Czyli dzisiaj do kosza powinny trafić skorupki po jajku?
– Rozumiem, że ich tam nie ma. – Starsza pani nie ukrywała zadowolenia, że jej teoria się potwierdza.
– Są jedynie po dwóch jajkach.
– To by się zgadzało – powiedziała kobieta. – Marian na pewno zjadł jajko w sobotę oraz w niedzielę. Brakuje dzisiejszej skorupki. Sam pan widzi, że coś tu nie jest w porządku.
– Ale czy na pewno pani brat jadał codziennie jajko na miękko? – zapytał policjant. – Według mnie siedem jajek tygodniowo to chyba zbyt dużo.
– Jajko to życie, proszę pana – odrzekła starsza pani. – Ja również spożywam je codziennie.
– Wracając do pierogów – podkomisarz postanowił nie dyskutować więcej o upodobaniach kulinarnych – czy pani brat często je gotował?
– Uwielbiał pierogi, ale jako chory na cukrzycę musiał ograniczać potrawy mączne. Raz na jakiś czas kupowałam mu niedużą porcję.
– A te, które były przyczyną wypadku?
– Kupiłam je w piątek. – Pani Maria spuściła głowę, jakby ogarnęło ją poczucie winy.
Zygmunt, widząc to, pomyślał, że jeśli faktycznie ma do czynienia z morderstwem, to w zasadzie powinien nadać siostrze denata status podejrzanej. Wydało mu się to, co prawda, absurdalne, ale nie mógł nie zadać kilku pytań weryfikujących takie założenie.
– Czy brat był zamożnym człowiekiem? – rozpoczął.
– Nie. Jedynym majątkiem, jaki posiadał, było to mieszkanie. Utrzymywał się wyłącznie z emerytury, którą pobierał od prawie dwudziestu lat – aktualnie w wysokości dwóch tysięcy ośmiuset dwudziestu sześciu złotych. Kiedyś miał samochód, ale go sprzedał.
– Może miał jakieś oszczędności?
– Tak. Na koncie w banku, około stu trzydziestu tysięcy.
– A czy był ubezpieczony na życie?
– Gdyby był, to prawdopodobnie bym o tym wiedziała.
Vesely spostrzegł, jak kąciki ust starszej pani lekko się uniosły.
– Dlaczego się pani uśmiecha? – zareagował.
– Młody człowieku, odnoszę wrażenie, że sprawdza pan, czy to nie ja miałam powód do pozbawienia życia własnego brata. Zaręczam, że jest to błędny kierunek rozumowania.
Policjant poczuł, jak pąsowieje na twarzy.
– Bardzo przepraszam, nie chciałem, żeby pani odniosła takie wrażenie. To są standardowe pytania, jakie zadaje się w takich okolicznościach – ratował się.
– Panie podkomisarzu! – Głos kobiety zabrzmiał protekcjonalnie. – Jestem, co prawda, w zaawansowanym wieku, ale umysł mam bardzo sprawny.
– Wróćmy zatem do pytań. – Zygmunt postanowił przejąć inicjatywę. – A mentorski ton proszę zachować dla krewnych albo sąsiadów – odciął się obcesowo. – Proszę mi powiedzieć, kim brat był z zawodu.
Kobieta wyprostowała się na krześle. Vesely domyślił się, że poruszył niewygodny temat. Odpowiedziała:
– Na emeryturę przeszedł jako pracownik firmy ochroniarskiej.
– A jakie miał wykształcenie?
– Wyższe, prawnicze.
– I pracował w ochronie? – Vesely spojrzał badawczo na starszą panią. – Pani Mario, czego pani nie chce mi powiedzieć?
Tym razem to jej twarz oblała się purpurą. Zaciśnięte usta świadczyły, że przełamuje się wewnętrznie. W końcu odrzekła:
– W PRL-u Marian był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa.
– Nie rozumiem, dlaczego chciała to pani przede mną ukryć.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę, podkomisarzu, że w obecnych czasach, a zwłaszcza biorąc pod uwagę władzę, jaka rządzi tym krajem, fakt służby w SB nie jest powodem do chwały!
– Ale przecież nie chodzi tu o pani osobę.
– Niejeden raz słyszałam, że jestem siostrą ubeka i dlatego nie powinnam mieć żadnych praw w tym kraju.
Zygmunt zamyślił się. Czyżby śmierć Strypuli była w jakiś sposób powiązana z jego zawodową przeszłością?
– W jakim okresie brat pracował w Służbie Bezpieczeństwa? – zapytał.
– Od połowy lat sześćdziesiątych do jej rozwiązania. Marian nie poddał się weryfikacji w dziewięćdziesiątym roku1). Zrezygnował ze służby i podjął pracę w firmie ochroniarskiej na stanowisku specjalisty do spraw ochrony mienia.
1) Weryfikacja funkcjonariuszy SB – proces kwalifikowania funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa PRL do pracy w utworzonym w 1990 roku Urzędzie Ochrony Państwa, a także w Policji oraz Ministerstwie Spraw Wewnętrznych RP.
– A co było powodem tego, że nie chciał poddać się weryfikacji? Może istniały jakieś okoliczności, które z góry przesądzały o jej negatywnym wyniku?
– Tego nie wiem. Ale sądzę, że mój brat po prostu wierzył w socjalistyczną Polskę. Do tego uważał się za komunistę. Nigdy się tego nie wstydził. Swoją ludową ojczyznę oraz ukochaną partię2) postrzegał idealistycznie. Zawsze, nawet w nowym ustroju, rozpierała go duma, że był oficerem Służby Bezpieczeństwa. Zmianę systemu, przejście do demokracji i kapitalizmu traktował jak własną przegraną. Pytałam go wtedy o powody tej decyzji. Odpowiadał, że został wyrzucony na śmietnik historii i musi się z tym pogodzić. – Wzrok starszej pani świadczył o tym, że spogląda w przeszłość. Po chwili jednak wróciła do teraźniejszości. – A niedawno okazało się, że dobrze zrobił, nie podchodząc do weryfikacji. Ustawa dezubekizacyjna nie objęła go tylko dlatego, że podlegał pod ZUS3) – dodała.
2) Chodzi o Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą (PZPR), partię komunistyczną sprawującą monopolistyczne, totalitarne rządy w PRL w latach 1948 – 1989.
3) Ustawa „dezubekizacyjna” uchwalona 16 grudnia 2016 roku wprowadziła obniżenie świadczeń emerytalnych każdemu, kto chociaż jeden dzień przepracował w organach bezpieczeństwa PRL i pobierał świadczenie z Zakładu Emerytalno-Rentowego MSWiA. Ustawa nie objęła tych osób, które m.in. nie poddały się weryfikacji w 1990 roku i pobierały świadczenie z ZUS.
– Czy w związku z tym, że służył w SB, mógł obecnie mieć jakichś wrogów? Czy ktoś miałby powody, na przykład, do zemsty? – podkomisarz przeszedł do sedna.
– Nie sądzę. W końcu minęło prawie trzydzieści lat od likwidacji bezpieki. Jeśli ktoś chciałby się za coś mścić, to chyba zrobiłby to już dawno temu.
– A czym brat zajmował się w SB?
– Należał do ścisłego krakowskiego kierownictwa. Nigdy jednak mi nie mówił, na czym polegała jego praca. – Kobieta wzruszyła ramionami.
– Przecież to niemożliwe, żeby pani jako siostra nie miała takiej wiedzy. – Policjant znowu miał wrażenie, że jego rozmówczyni nie jest szczera.
– Mówię prawdę, proszę pana. Marian uważał się za wysokiej klasy profesjonalistę. Tajemnica służbowa i państwowa były dla niego święte. Nigdy nie rozmawiał ze mną na temat swoich obowiązków zawodowych. Nawet jego nieżyjąca żona niewiele wiedziała. Temat pracy, jaką wykonywał, nigdy nie istniał w jego relacjach z osobami spoza służby.
– Nic pani nie opowiadał? Przecież minęło tyle lat! – Vesely zdziwił się. – Nie chciał się niczym pochwalić, nic powspominać?
– Nie.
Podkomisarz milczał przez chwilę. Jakoś nie mógł uwierzyć w zapewnienia kobiety.
– Powiedziała pani, że należał do ścisłego kierownictwa. Jaką zatem dokładnie pełnił funkcję? To chyba powinna pani wiedzieć?
– Był szefem Inspektoratu Służby Bezpieczeństwa w Krakowie.
Zygmuntowi nic to nie mówiło. Pytał dalej:
– Wspomniała pani o żonie brata. Co się dzieje z pozostałymi członkami waszej rodziny?
– Jest jeszcze Jerzy, syn Mariana, ale on mieszka w Kanadzie. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu.
– Byli skonfliktowani?
– Tak, i to bardzo. Jurek zaangażował się w czasie studiów, pod koniec lat osiemdziesiątych, w działalność opozycyjną. Należał do Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Marian nie był w stanie tego zaakceptować. Zdaje się, że miał nawet jakieś kłopoty w pracy z tego powodu. W końcu obaj straszliwie się pokłócili, brat wyrzucił syna z domu i przestał go finansować. Jerzy wyjechał do pracy na Zachód. Jakiś czas potem otrzymał wizę do Kanady.
– A inni krewni?
– Oprócz mnie nie miał nikogo. Wszyscy poumierali wcześniej.
Młody policjant zamilkł. Zastanawiał się, o co jeszcze powinien spytać. Z jednej strony, sprawa nie wyglądała już tak jednoznacznie, jak jeszcze kilka godzin temu, zaś z drugiej była dość dziwna, a nawet zabawna. No bo kto poważnie odniesie się do koncepcji morderstwa, opartej na tym, że ofiara gotowała o niewłaściwej porze pierogi?
– Czy może pani powiedzieć coś o znajomych zmarłego? – wrócił do zadawania pytań.
– W ostatnich latach utrzymywał kontakty towarzyskie jedynie z dwoma kolegami z SB. O ile można to w ogóle tak nazwać.
– Dlaczego?
– Jeden jest z Krakowa, ale kilka miesięcy temu przeszedł udar mózgu i leży w tej chwili całkowicie sparaliżowany w hospicjum. Nawet nie mówi, a karmić go trzeba przez rurkę. Drugi zaś mieszka w Warszawie, więc jedynie dzwonili do siebie raz w tygodniu. Mieli nawet ustalony stały termin, zawsze w środy o siedemnastej. Zazwyczaj narzekali na współczesną Polskę, opowiadali sobie o swoich chorobach, a także relacjonowali, co robili każdego dnia, które upłynęły od czasu ostatniej rozmowy. Rozumie więc pan teraz, dlaczego trudno to uznać za kontakty towarzyskie – pani Maria zakończyła sarkastycznie.
– Tak, ma pani rację. – Zygmunt musiał zgodzić się z taką oceną. – A czy ktoś może ostatnio odwiedzał brata?
– Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie żadnych odwiedzin – odrzekła kobieta.
– Nie chodzi mi o wizyty towarzyskie. Może ktoś oferował sprzedaż jakiejś usługi albo produktu?
– Marian nigdy nie wpuszczał do mieszkania domokrążców, ja zresztą także ich nie poważam. – Twarz pani Marii wyrażała autentyczną wzgardę.
– A może ktoś przychodził w sprawach natury urzędowej? – Vesely nie dawał za wygraną.
– Też sobie kogoś takiego nie przypominam… Chociaż… Ale to było jakieś półtora, może dwa miesiące temu… – Starsza pani machnęła ręką, uznając to, o czym pomyślała, za nieistotne.
– Coś jednak się wydarzyło – stwierdził z zadowoleniem podkomisarz. – Proszę mówić!
Pani Maria szukała czegoś w pamięci, po czym odezwała się:
– Moim zdaniem ostatnią obcą osobą, która go odwiedziła, był taki młody historyk z uniwersytetu. Chciał koniecznie porozmawiać. Marian początkowo nie wyrażał zgody, ale ten naukowiec tak bardzo prosił, że w końcu doszło do spotkania. Potem brat tego bardzo żałował. Ale jak już mówiłam, to było jakieś półtora miesiąca temu, więc na pewno nie ma to żadnego znaczenia.
– A dlaczego żałował, że rozmawiał z tym historykiem? – zaciekawił się Zygmunt.
– Ja nie uczestniczyłam w tym spotkaniu. Pamiętam jednak, że Marian był po nim zirytowany, a nawet silnie wzburzony.
– Powiedział pani, o co chodziło? – Podkomisarz zwietrzył kolejną z zagadek, które tak uwielbiał.
– O ile mnie pamięć nie myli, to wspomniał tylko, że ten młody naukowiec odkrył coś ważnego, czego nikt nie powinien był odkryć.
– „Odkrył coś ważnego, czego nikt nie powinien był odkryć” – powtórzył policjant. – Nie sądzi pani, że to ogromnie interesujące?
– Pewnie, że interesujące – odparła. – Myśli pan, że to może mieć związek ze śmiercią brata?
– Nie mam pojęcia. Musiałbym porozmawiać z tym człowiekiem. Czy pamięta pani jego nazwisko?
Siostra zmarłego zadumała się.
– Niestety, nie – rzekła po chwili. – Marian zawsze o nim mówił „ten młody historyk”.
– Czy to znaczy, że znał go dłużej niż dwa miesiące? – podkomisarz zidentyfikował nieścisłość w wypowiedzi rozmówczyni.
– Tak, tak – odparła, kiwając przy tym potakująco głową. – Poznał go jakieś półtora roku temu. Ten naukowiec pisał wtedy pracę doktorską o krakowskiej Służbie Bezpieczeństwa i namówił brata na spotkanie.
– A przecież jakiś czas temu powiedziała pani, że nikomu nie opowiadał o swojej pracy. Pani Mario! Mam wrażenie, że nie jest pani ze mną szczera. – Głos policjanta zabrzmiał bardzo surowo.
– Z całą odpowiedzialnością podtrzymuję to, co powiedziałam wcześniej – oświadczyła niemal oficjalnym tonem siostra zmarłego. – Historyk był bardzo niezadowolony z tej rozmowy, gdyż na zdecydowaną większość pytań Marian nie udzielił mu odpowiedzi, zasłaniając się tajemnicą służbową, która w jego mniemaniu wciąż go obowiązywała.
– Po tylu latach od rozwiązania SB?
– Mówiłam przecież, że na temat swojej pracy milczał jak grób. Taki już po prostu był.
– Z tego, co pani do tej pory powiedziała o tym naukowcu, wynika, że on i pani brat spotkali się w sumie dwa razy? – Policjant chciał uściślić informacje na temat tej znajomości.
Pani Maria już miała przytaknąć, ale zawahała się.
– Trzy razy, proszę pana – sprostowała, po czym radośnie oświadczyła: – Już wiem, skąd weźmiemy jego nazwisko!
– Skąd? – zareagował Vesely.
– Z jego książki – odrzekła. – Musi pan bowiem wiedzieć, że jakiś rok po pierwszym spotkaniu ten młody historyk odwiedził Mariana, by podarować mu pracę naukową swojego autorstwa. Chodźmy do pokoju, gdzie znajduje się biblioteczka – zakomenderowała.
Weszli do małego pokoiku, w którym stało biurko, a obok niego niewielki regał. W kilka minut Vesely przejrzał wszystkie tytuły, lecz nie znalazł żadnego, który można by skojarzyć z publikacją naukowca.
– Dziwne – skomentowała ten fakt pani Maria. – Ja nie brałam książki, a przecież brat nie mógł jej nikomu pożyczyć.
– Jest pani przekonana, że ona w ogóle tu była? – powątpiewał podkomisarz.
– Była na pewno, proszę pana. Jak Boga kocham!
Vesely pokręcił z niedowierzaniem głową. „Jeśli kobieta się nie myli, to być może faktycznie coś dziwnego się tutaj działo” – pomyślał. Przez moment zastanawiał się, jak ustalić nazwisko młodego naukowca.
– A może chociaż pani wie, z jakiego uniwersytetu był ten historyk? – W głosie Zygmunta zadźwięczała nikła nadzieja.
– No chyba z naszego, krakowskiego – usłyszał odpowiedź.
– Pani Mario! W Krakowie są przynajmniej trzy uczelnie, gdzie można studiować historię, a nie da się wykluczyć, że ten człowiek był z innego miasta.
– No niestety, tego to ja już nie wiem. – Kobieta była autentycznie zmartwiona i zrezygnowana. – Przykro mi, że nie mogę pomóc – dodała przepraszająco.
Vesely postanowił zakończyć rozmowę. Zamknął swój notatnik i już miał wypowiedzieć formułkę podziękowania za współpracę z policją, gdy starsza pani nagle wykrzyknęła:
– Panie podkomisarzu! Ale przecież ten historyk zostawił bratu wizytówkę!
– Jest pani pewna?
– Pamiętam doskonale, jak po trzeciej wizycie tego młodego człowieka, która tak zdenerwowała Mariana, brat chował ją do klasera, który znajduje się w biurku.
Poszli do najmniejszego pokoju. Z jednej z szuflad pani Maria wyciągnęła specjalny organizer na wizytówki. Vesely zaczął je przeglądać. Od razu spostrzegł, że są poukładane w porządku alfabetycznym. W zdecydowanej większości były bardzo stare, z czasów PRL. Przed oczami przewijały mu się nazwiska opatrzone stopniami oficerskimi, zapewne funkcjonariuszy SB, oraz nazwy struktur Milicji Obywatelskiej i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nagle zatrzymał się. Coś mu nie pasowało. Cofnął wzrok na wcześniejsze kartoniki. Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Spostrzegł, że pomiędzy wizytówkami z nazwiskami na literę „K” znajdowała się jedna z nazwiskiem zaczynającym się na „Z”. Nie powiedział jednak o swoim odkryciu gospodyni. Przejrzał do końca pozostałe, ale tej od historyka nie odnalazł.
– Może pani brat był wtedy tak zły, że wyrzucił wizytówkę do śmieci?
– To niemożliwe, proszę pana. Pamiętam dokładnie, jak ją wkładał do klasera – zapewniła kobieta. – Denerwował się przy tym okropnie, gdyż chciał ją umieścić w odpowiednim miejscu, zgodnie z porządkiem alfabetycznym, a to oznaczało przekładanie kilkudziesięciu innych wizytówek.
– No to co się z nią, do cholery, stało? Wyparowała? – Zygmunt nie wytrzymał. – Wszystko jest w tym mieszkaniu poukładane niczym klocki lego, a jak trzeba coś odnaleźć, to okazuje się to niemożliwe.
– Teraz chyba pan wreszcie rozumie, dlaczego uważam, że śmierć mojego brata to nie wypadek. – Z głosu starszej pani emanowało przekonanie, że się nie myli. ■
Juliusz Prędki, naczelnik wydziału, czytał protokół z oględzin mieszkania Strypuli, nad którym Vesely ślęczał całe przedpołudnie. W połowie lektury dokumentu na jego niewielkich wilgotnych ustach pojawił się znany wszystkim podwładnym grymas. Taki układ mimiczny twarzy przełożonego nazywano wulgarnie „skrzywieniem policyjnej piczki”. W miarę zbliżania się do końca tekstu skrzywienie zanikało, zaś piczka przeistaczała się w coś, co można było nazwać stanem umysłowego niepokoju. Na koniec wargi naczelnika płasko się zacisnęły, a jego tłustym ciałem targnęło ciężkie, niewróżące nic dobrego westchnienie.
– Czy ja dobrze zrozumiałem, Zygmuś, że proponujesz zabawę w morderstwo, bo umarlak gotował pierogi nie o tej godzinie, co zwykle? – wysapał Prędki.
Młody policjant chciał się odezwać, lecz przełożony nie dopuścił go do głosu.
– Chcesz, żebyśmy ganiali za jakimś urojonym zbójem, bo w koszu na śmieci brakowało skorupki po jajku gotowanym na miękko? – Owalna twarz naczelnika nabiegła krwią. – Chcesz, bym uruchomił śledztwo w sprawie zabójstwa, bo nie mogłeś znaleźć, na tak zwanym miejscu zbrodni, jakiejś książki i wizytówki? – Teraz jego oblicze przypominało gradowo-burzową chmurę.
– Wszystko logicznie się układa – Vesely podjął próbę obrony swoich wniosków.
– Co ty pieprzysz? Po prostu uwierzyłeś babie, która nagadała ci, jakim to jej braciszek był perfekcjonistą. A może facetowi po prostu zachciało się pierogów o jedenastej i postanowił je zjeść zamiast jajka? Może w żołądku włączyło mu się takie ssanie, że zdecydował się nie czekać do pory obiadowej? A może przeczuwał, że walnie w kalendarz, i chciał, żeby pierożki były ostatnim wspomnieniem z jego życia? – Prędki zarechotał szyderczo.
– Uważam, że brak wizytówki i książki historyka, który odkrył coś ważnego, jest tu najistotniejszy. Denat był ważnym funkcjonariuszem SB, na pewno znał różne tajemnice. Moim zdaniem to mógł być motyw – odparł niezrażony podkomisarz.
– A jaka jest opinia biegłego, który przeprowadzał sekcję zwłok?
– Jeszcze jej nie ma. Jak zwykle trzeba będzie poczekać kilka dni.
– To może najpierw skonfrontuj swoje przemyślenia z ustaleniami patologa i nie zabieraj mi czasu.
– Tak jest, przepraszam, szefie. – Młody policjant poczuł się fatalnie. Był pewien, że w oczach przełożonego wyszedł na żółtodzioba. Potwierdziły to kolejne słowa naczelnika.
– Słuchaj no, Zygmuś. Rozumiem, że ty jako matematyk, absolwent uniwersytetu, masz analityczną umysłowość. Rozumiem także, że jako młody, początkujący oficer gonisz za jakąś poważną sprawą, która sprosta twoim intelektualnym oczekiwaniom. Ale to, co proponujesz, po prostu nie przejdzie. A wiesz dlaczego? Bo dla naszych przełożonych, którzy grzeją tyłki w skórzanych fotelach, liczą się jedynie cyferki w tabelkach. Statystyka, Zygmuś. Słyszałeś kiedyś takie słowo? – Prędki obtarł wnętrzem dłoni wilgotne usta, po czym kontynuował: – Dla nich najważniejsze jest tylko jedno: czy ilość rozwiązanych spraw nie spada. Jeśli tak jest, to wszyscy mamy święty spokój. Dlatego też nakazuję ci wyrzucić ten protokół do kosza i napisać taki, który pozwoli wykazać, że jesteśmy sprawni, efektywni i racjonalnie wydajemy pieniążki podatników. Chyba że lekarz „ostatniego kontaktu” wykryje coś, co uzasadni twoje przypuszczenia.
– Ależ szefie, tak nie można. – Ton głosu Veselego świadczył o tym, że właśnie pozbył się resztek ideałów, w które dotąd wierzył.
Zadzwonił telefon komórkowy naczelnika. Ten odebrał, wysłuchał jakiejś krótkiej informacji, po czym zwrócił się do podwładnego:
– Pogadaliśmy sobie, Zygmuś, a teraz jedź szybko na Krowodrzę. Jakiś facet wyskoczył na golasa z okna i się zabił. Adres przekaże ci dyżurny.
Podkomisarz ruszył do wyjścia z gabinetu.
– Aha! – Twarz Prędkiego przyjęła przyjacielski wyraz. – Moja córka będzie potrzebować korepetytora z matematyki, może byś się podjął?
– Nie mam czasu – odburknął Vesely.
***
Było już po ósmej wieczorem, gdy Zygmunt wszedł do swojego mieszkania. Zajrzał do lodówki. Ucieszył się na widok opakowania parówek, które jego wyobraźnia natychmiast połączyła z chlebem, musztardą oraz mocną, czarną herbatą. Szybko przygotował kolację. Zanim jednak siadł do stołu, sięgnął jeszcze po książkę, lubił czytać przy jedzeniu. Zatopił się w lekturze traktującej o ocenie pozycji i planowaniu podczas pojedynku szachowego. Był zapalonym entuzjastą tej gry. Brał nawet udział w turniejach dla amatorów, w których od czasu do czasu odnosił niewielkie sukcesy. Pochłaniał kęs za kęsem i przebijał się przez skomplikowany tekst. Nie mógł się jednak skupić, cały czas wracał myślami do śmierci Mariana Strypuli.
Zignorowanie jego wniosków przez naczelnika Prędkiego przyjął ze spokojem. Policja jak każda instytucja państwowa była zachwaszczona biurokracją. Vesely nie miał wątpliwości, że on, jako jej funkcjonariusz, tak naprawdę jest jedynie zbiorem cyfr w tabelce arkusza kalkulacyjnego, kilkoma kilobajtami danych na twardym dysku. W takiej organizacji każde niekonwencjonalne myślenie czy działanie z zasady nie mogło być akceptowane, zaś odbiegająca od schematu sprawa zazwyczaj bywała odrzucana. „Taki mamy układ” – skonstatował Zygmunt.
Nie tak jednak wyobrażał sobie swoją służbę na rzecz walki z przestępczością. Po ukończeniu studiów licencjackich na uniwersyteckim wydziale matematycznym postanowił wstąpić do policji, chciał się zajmować w życiu czymś ważnym, społecznie potrzebnym i oczywiście ekscytującym. Miał nadzieję, że praca będzie wyzwalać w nim adrenalinę, zapewni mu tak zwane „mocne życie”. Odrzucił karierę w firmie ubezpieczeniowej, w której był na praktykach studenckich, chociaż proponowano mu dwa razy tyle pieniędzy, ile zarabiał obecnie. „Czy dobrze postąpiłem?” – zastanawiał się już od jakiegoś czasu.
Sprawa Strypuli była odmienna od tych wszystkich samobójstw i przypadkowych śmierci, którymi się zajmował, wypełniając stosowne druki, pisząc protokoły oraz notatki zgodnie z obowiązującymi procedurami. Przypominała trudną matematyczną łamigłówkę albo partię szachów z przeciwnikiem o nieznanym potencjale intelektualnym, z którym gra się po raz pierwszy i nie wiadomo, czego można się spodziewać. To go w niej pociągało. Intuicyjnie czuł, że otarł się o coś niebanalnego, ulotnego. Pochwycił rąbek urokliwej tajemnicy i tak naprawdę nie zamierzał go puścić.
Zastanawiał się, co można jeszcze zrobić. Musiał czekać na opinię dotyczącą sekcji zwłok, to pewne, jednak nie chciał siedzieć z założonymi rękami.
– A jeślibyś, Zygmuś, prowadził tę sprawę, to od czego byś zaczął? – przedrzeźniając swojego przełożonego, zapytał sam siebie. – Od poznania przeszłości denata – bez wahania udzielił sobie odpowiedzi.
***
Odrestaurowana siedziba krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej wyróżniała się na tle pobliskich budynków pokrytych patyną kilkudziesięcioletniego brudu. Zygmunt był pewien, że budżet tej instytucji musiał być bardziej niż „przyzwoity”, a praca w niej na pewno wiązała się z lepszym niż przeciętne uposażeniem.
Wykorzystując swoją legitymację służbową, od razu udał się do sekretariatu, skąd skierowano go do właściwego pracownika archiwum. Ten, kiedy usłyszał, z czym policjant do niego przychodzi, stuknął kilkanaście razy w klawiaturę komputera i rzekł:
– Mamy go. Podpułkownik Marian Strypula. Jego nazwisko legalizacyjne to Olgierd Zieliński. Co chce pan o nim wiedzieć?
– Kim był w SB i czym się zajmował – odparł podkomisarz. – Ustaliłem, że pracował w Inspektoracie Kierownictwa SB, ale szczerze mówiąc, nic mi to nie mówi.
Archiwista spojrzał w monitor i odpowiedział:
– Służbę w organach bezpieczeństwa rozpoczął w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym, w Inspektoracie Kierownictwa SB w Krakowie, a zakończył w dziewięćdziesiątym na stanowisku kierownika Inspektoratu Pierwszego Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, także w Krakowie.
– No dobrze – Vesely dalej nic nie wiedział – ale jakie obowiązki mógł wykonywać w tym inspektoracie? Chodzi mi o jakieś szczegóły.
– Panie podkomisarzu – pracownik IPN uśmiechnął się – żeby poznać szczegóły, trzeba zrobić kwerendę dokumentów, a to bardzo żmudne zajęcie. W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć, jakimi sprawami ten esbek się zajmował. Uwzględniając jednak fakt, że zakończył karierę na stanowisku kierownika Inspektoratu Pierwszego, to z całą pewnością można stwierdzić, że pracował w wywiadzie.
– Jak to w wywiadzie? – Policjant był zaskoczony. – Tu, w Krakowie?
– Oczywiście. Inspektorat był na terenie ówczesnego województwa ekspozyturą Departamentu Pierwszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czyli wywiadu cywilnego PRL.
– Na czym w takim razie polegała działalność wywiadowcza na terenie województwa? – dopytywał Zygmunt. – Wywiad zawsze kojarzył mi się z zagranicą – wyjaśnił.
– Kraków w okresie PRL-u to miasto szczególne. – Archiwista poprawił się wygodnie na krześle, co zapowiadało dłuższą opowieść. – Podobnie jak dziś przebywało tu mnóstwo cudzoziemców: naukowców, biznesmenów, dziennikarzy, duchownych, artystów, o zwykłych turystach nie wspominając. Dla służby wywiadowczej był to istny raj, a mówiąc fachowym językiem, bogate zaplecze operacyjne. Oficerowie z ekspozytury na pewno mieli ręce pełne roboty. Do ich zadań należało zdobywanie wiedzy o konkretnych osobach, a także organizowanie sytuacji werbunkowych. Żeby temu podołać, musieli posiadać mnóstwo źródeł informacji i efektywną sieć współpracowników. W toku wykonywania różnorodnych zadań wykorzystywali zarówno dyrektorów różnych ważnych instytucji, jak i luksusowe prostytutki, pracowników biur turystycznych, taksówkarzy, naukowców i studentów, ówczesnych milicjantów oraz ludzi z przestępczego półświatka. Pozyskanie szpiega to pełna szczegółowych zadań operacja, także w sensie logistycznym i biurokratycznym, panie podkomisarzu. Ale realizowana tu, w Krakowie, czyli na własnym terenie, dawała poczucie bezpieczeństwa oraz możliwość pełnej kontroli.
– Cieszę się, że trafiłem do pana. – Vesely chciał jakoś okazać wdzięczność za te wyjaśnienia. – Ma pan tak ogromną wiedzę.
Pracownik pokraśniał od pochwały. Podkomisarz nie omieszkał tego wykorzystać.
– Czy fakt posiadania nazwiska legalizacyjnego może coś oznaczać? – zapytał.
– Oni wszyscy posługiwali się fałszywymi nazwiskami. Mieli także do dyspozycji legalizacyjne dokumenty: dowody osobiste, prawa jazdy, paszporty. Korzystali z mieszkań konspiracyjnych i samochodów na sfabrykowanych numerach rejestracyjnych. Nie mogli dopuścić do ujawnienia swojej pracy w SB, to skutkowałoby dekonspiracją działań.
– Jak pan myśli, czy Strypula był kimś ważnym w strukturze SB? – Vesely dążył do ustalenia czegoś istotnego.
Archiwista zastanawiał się przez chwilę, po czym odrzekł:
– Zdecydowanie. Nie posiadał wprawdzie wielkiej władzy organizacyjnej, za to jego pozycję, przede wszystkim w Krakowie, należy ocenić jako bardzo wpływową. Kontakty służbowe na pewno umożliwiały mu załatwianie praktycznie wszystkiego. A to liczyło się w tamtych czasach najbardziej. Na rynku brakowało żywności, pralek, mebli, ubrań, samochodów. Zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, po stanie wojennym, kiedy nasz bohater był szefem ekspozytury.
– Czyli znajomość z nim była pożądana?
– I to jeszcze jak, proszę pana! – Pracownik IPN uniósł lekko głowę dla podkreślenia znaczenia swoich słów. – Sprawy egzystencjalne wynikające z deficytu dóbr materialnych to jednak kwestia mniej istotna. Ten człowiek miał przede wszystkim możliwość wpływania na ludzkie losy, kariery, a nawet relacje rodzinne. Mógł komuś pomóc awansować albo kogoś zniszczyć zawodowo. Dysponując różnymi kompromitującymi materiałami, zazwyczaj dotyczącymi spraw obyczajowych lub kryminalnych, podporządkowywał sobie ludzi, którzy potem bez oporu spełniali jego polecenia.
– Musiał zatem mieć wrogów – wtrącił Zygmunt.
– Och, zapewne, i to wielu. – Archiwista wydawał się co do tego całkowicie przekonany.
Młody policjant przypomniał sobie rozmowę ze swoim naczelnikiem, co zaowocowało kolejnym pytaniem.
– Tak wysoko postawiony i ustosunkowany funkcjonariusz najpewniej znał wiele tajemnic?
– Oczywiście. I to o znaczeniu fundamentalnym, a nawet newralgicznym. W końcu pracował w wywiadzie. Nie zajmował się typowymi dla SB „brudami”.
– „Brudami”?! – Vesely nie zrozumiał.
– No, nie inwigilował opozycji albo Kościoła, nie organizował siatek donosicieli w zakładach pracy czy w szkolnictwie. Innymi słowy, nie tropił przeciwników socjalistycznego państwa. Są, co prawda, dowody na to, że wywiad był zaangażowany w walkę z Solidarnością, ale na pewno nie dominowało to w codziennej działalności. Co ważne, szef ekspozytury podlegał bezpośrednio centrali w Warszawie. Tam znajdowali się jego rzeczywiści zwierzchnicy. Krakowscy decydenci w zasadzie nie mieli prawa znać spraw, którymi się zajmował.
– Dlaczego podkreślił pan znaczenie bezpośredniej zależności od Warszawy? – Zygmunt zwietrzył istotny wątek.
– W funkcjonowaniu wywiadu ekspozytury odgrywały rolę pomocniczą. To oficerowie centrali nadzorowali konkretne sprawy, czyli w praktyce werbowali i potem prowadzili agentów z obcych państw. Funkcjonariusze z tak zwanego „terenu” realizowali zazwyczaj wycinkowe zadania, niemniej jednak uczestniczyli w najpilniej strzeżonych tajemnicach dotyczących ludzi służących polskiemu państwu za granicą.
Vesely spojrzał na zegarek. Musiał już wracać do pracy, w IPN był przecież zupełnie prywatnie. Na koniec postanowił jeszcze zasięgnąć opinii archiwisty.
– Człowiek, o którym rozmawiamy, niedawno stracił życie. Odkryłem kilka okoliczności, które wskazują, że mogło to być morderstwo. Jak pan myśli, czy motywem mogła być jakaś sprawa z tamtych czasów? Jakaś tajemnica? Zemsta?
Archiwista zmarszczył brwi, pytanie było nietypowe, aczkolwiek intrygujące.
– Minęło prawie trzydzieści lat od likwidacji Służby Bezpieczeństwa – odpowiedział. – To szmat czasu. Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie udzielić sensownej odpowiedzi. Z jednej strony, zdrowy rozsądek podpowiada, że nie, zaś z drugiej, że wszystko jest możliwe. W końcu żyjemy w zwariowanej i nieprzewidywalnej rzeczywistości. Jeśli więc przyczyna zabójstwa tego esbeka zrodziła się w okresie służby w wywiadzie, to musiała być związana z jakąś naprawdę „grubą” sprawą. ■
Tak jak poprzedniego dnia, Vesely dotarł do swojego niewielkiego mieszkania dopiero wieczorem. Późno wyszedł z komendy i zanim przebił się przez miasto, upłynęło sporo czasu. Z zadowoleniem przekręcił klucz w drzwiach wejściowych, odgradzając się tym samym od hałasu zewnętrznego świata.
Lubił swoje domowe zacisze. Te czterdzieści siedem metrów kwadratowych zapewniających poczucie azylu kupił zaraz po promocji oficerskiej, zaciągając wieloletni kredyt. Żartował, że dołączył w ten sposób do wielkiej rzeszy współczesnych, ekonomicznych niewolników. Do nabycia mieszkania namówił go stryj, który po śmierci rodziców Zygmunta samodzielnie go wychowywał. Zresztą, gdyby nie on, zakup byłby niemożliwy. Brat ojca wyłożył pieniądze na wkład własny wymagany przez bank.
Pomimo całodziennej harówy nie czuł zmęczenia. Doskonale wiedział, co jest przyczyną tak dobrego samopoczucia. Myślenie o sprawie Mariana Strypuli nakręcało go, podwyższało poziom adrenaliny, dawało energię do życia. Świadomość, że istnieje coś nieodkrytego, zawoalowanego tajemnicą, pobudzała jego umysł do wysiłku, zmuszała do działania.
Zdawał sobie sprawę, że prowadzenie prywatnego śledztwa jest ryzykowne. Jeśli się wyda, to może ponieść surowe konsekwencje. Jego przełożeni nie okażą zrozumienia ani pobłażliwości. Jednak oczami wyobraźni widział siebie, jak powiadamia naczelnika Prędkiego o faktach świadczących o tym, że były funkcjonariusz SB został zamordowany, zaś rzekome zatrucie gazem było upozorowane. Sprawca zabójstwa chciał w ten sposób zmylić stróżów prawa, jednak trafił na podkomisarza Veselego, który nie dając się zwieść, kierując się logicznym rozumowaniem, uratował honor policji. Zygmunt rozmarzył się. Zaraz jednak powrócił do rzeczywistości, nazywając się w myślach smarkaczem.
Jednak to, co udało mu się dzisiaj ustalić w IPN, rozpalało go do czerwoności. Jego przypuszczenie, że za śmiercią esbeka może stać jakiś wielki sekret sprzed lat, wydawało mu się bardzo prawdopodobne. Równocześnie powracały do niego bezustannie słowa siostry zmarłego: „Nie mogę uwierzyć w ten wypadek”. Zygmunt intuicyjnie też nie mógł dać wiary w przypadkowość tej śmierci.
Po raz kolejny przypomniał sobie mieszkanie, w którym wydarzyła się tragedia. Sterylna czystość, z jaką tam się spotkał, nasuwała wniosek, że Strypula faktycznie mógł być owładnięty chorobliwą manią wszechobecnego porządku. To tłumaczyłoby przekonanie pani Marii, że śmierć brata to nie zwykłe zrządzenie losu. „A może naczelnik Prędki nie mylił się? Może rzeczywiście uległem wpływowi osoby, która nie potrafi pogodzić się ze śmiercią bliskiego krewnego?” – pomyślał. Nie. Ktoś, kto od lat zawsze jadał na śniadanie tylko kromkę chleba z miodem, nie zmieniłby tak drastycznie upodobań. Nie ktoś, kto był tak skrupulatny i miał tak dokładnie określony harmonogram dnia. Zygmunt przypomniał sobie precyzyjnie poskładane ubrania w szafie denata oraz klaser z ułożonymi alfabetycznie wizytówkami.
Chcąc się przekonać, że ma rację, włączył komputer. W wyszukiwarkę internetową wpisał „pedant”. Przejrzał kilka wpisów, ale nie wniosły one nic nowego do tego, co już wiedział. Wreszcie trafił na interesujący artykuł na portalu poświęconym psychologii. Autor pisał między innymi: Pedantyzm to choroba, rodzaj zaburzenia obsesyjno-kompulsywnego, charakteryzująca perfekcjonistów. (…) Pedant tworzy i pielęgnuje rytuały, których nikt i nic nie może zmienić. (…) Takiego człowieka można łatwo rozpoznać: w określonych miejscach, na przykład na biurku albo w szafie, nie mogą znajdować się rzeczy inne niż tam przeznaczone; urządzenia codziennego użytku włącza zawsze w tej samej kolejności; konkretne czynności życiowe wykonuje o ustalonych, niezmiennych porach…
Zygmunt wyprostował się na krześle, poczuł przypływ pewności. Wszystko się zgadzało: jeśli Strypula był pedantem i jadał obiady o czternastej, to nie mógł gotować pierogów przed dwunastą; jeśli otrzymał wizytówkę od młodego historyka, to na pewno schował ją do klasera znajdującego się w biurku, i to uwzględniając panujący w nim porządek. W myślach zobaczył wysprzątany, pusty blat biurka. „Nie był pusty” – pomyślał. Przypomniał sobie leżący na nim telefon komórkowy. Zreflektował się, że sprawdził w nim jedynie połączenia z dnia, w którym doszło do tragedii. Uznał to za szkolny błąd, co przywiodło go do postanowienia, by sprawdzić dokładnie jeszcze raz okoliczności śmierci byłego funkcjonariusza SB.
Rano, gdy tylko zameldował się w komendzie, zadzwonił do pani Marii i umówił się z nią na spotkanie po południu w mieszkaniu jej brata. Zaraz potem wykonał telefon do zakładu medycyny sądowej. Chciał przyspieszyć uzyskanie wyników sekcji zwłok. Ustalił, że lekarz, który ją wykonywał, jest na miejscu. Postanowił z nim porozmawiać. Niepostrzeżenie wymknął się z pracy, żeby przypadkiem nikt nie zlecił mu jakiegoś nowego zadania.
***
– Opinia posekcyjna została już przekazana do prokuratury. – Twarz patologa wyrażała zdziwienie, po tym jak Vesely zakomunikował, że jest z policji i chce porozmawiać o przyczynach zgonu Mariana Strypuli.
– Wiem – podkomisarz skłamał. – Ale pojawiły się nowe okoliczności, które muszę wyjaśnić. Zanim zgłoszę je prokuratorowi, chciałbym zadać panu kilka pytań, dlatego byłbym ogromnie wdzięczny za udzielenie na nie odpowiedzi.
Lekarz z profesorską łysiną okoloną starannie przystrzyżonymi siwymi włosami przyjrzał się z zainteresowaniem stojącemu przed nim młodemu człowiekowi. Jako ceniony specjalista oraz naukowiec funkcjonował we wszechogarniającym pośpiechu i nieczęsto spotykał kogoś takiego jak Zygmunt.
– Nie mam, co prawda, czasu, ale proszę, niech pan pyta – zdecydował medyk.
– Czy można przyjąć, że przed zatruciem gazem ofiara zemdlała?
– Podczas badania zwłok nie stwierdziłem innych przyczyn utraty przytomności niż te, które doprowadziły do śmierci.
– Ale czy można przyjąć to za pewnik?
– Mam ponad trzydziestoletnie doświadczenie, panie podkomisarzu. – Ton świadczył o tym, że patolog chyba zaczął żałować wyrażenia zgody na rozmowę.
– Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pana urazić. Po prostu wyjaśnienie tej kwestii jest dla mnie kluczowe. – Zygmunt starał się naprawić niezręczność. – Lekarz, który przeprowadzał oględziny zwłok na miejscu zdarzenia, zasugerował taką możliwość. Ponadto ustaliłem, że denat chorował na cukrzycę typu pierwszego. Miał także problemy z nadciśnieniem i sercem.
Patolog zastanowił się. Pod wpływem merytorycznego wyzwania, jakie wygenerowały słowa młodego policjanta, poczucie urażonego ego uleciało w niebyt.
– Uwzględniłem w badaniu dolegliwości zdrowotne, na jakie cierpiał ten mężczyzna – odparł. – I choć dalej będę się upierał przy swoich wnioskach, to muszę powiedzieć, że znane są przypadki, w których utrata świadomości była przyczyną śmierci wskutek wypadku, ale nie można było tego potwierdzić podczas sekcji. Ma pan więc dwie możliwości, panie podkomisarzu: albo zaakceptuje pan moje orzeczenie, albo przyjmie, że się omyliłem.
– Lekarz przeprowadzający oględziny powiedział mi także, że zmarły mógł cierpieć na hipotonię. – Vesely nie poddawał się.
– Uwzględniając wiek denata oraz choroby, o których pan wspomniał, to w grę mogła wchodzić jedynie hipotonia ortostatyczna. Występuje zazwyczaj wtedy, gdy człowiek zmienia radykalnie pozycję swojego ciała, najczęściej gdy je pionizuje: wstaje z krzesła, z łóżka. Czasami dochodzi do niej po spożyciu obfitego posiłku lub po przebudzeniu się. Mechanizm jest w zasadzie prosty: osoba dotknięta hipotonią przyjmuje pozycję stojącą i wtedy ciśnienie skurczowe lub rozkurczowe krwi spada skokowo, zaburzając ukrwienie mózgu. Do utraty przytomności dochodzi w przeciągu około trzech minut od pionizacji. Zaobserwowano także przypadki, gdy objawy występowały później: do czterdziestu minut po zmianie pozycji ciała. Ale jak już mówiłem wcześniej, ja nie stwierdziłem w ciele zmarłego żadnych innych przyczyn zaniku świadomości niż te, które doprowadziły do zgonu.
– Ale jeżeli nie zasłabł, to dlaczego uległ zatruciu? Nie poczuł ulatniającego się gazu?
– Tego nie jestem w stanie wytłumaczyć – odpowiedział patolog. – Za to jednego jestem pewny: jedyną stwierdzoną przeze mnie przyczyną śmierci było gwałtowne uduszenie metanem. Należy także w stu procentach wykluczyć sprawstwo innych osób.
– Gwałtowne uduszenie metanem?! – Policjant niczego nie rozumiał.
Lekarz pospieszył mu z pomocą:
– Potocznie mówi się o zatruciu. Ale gaz ziemny, którego zasadniczym składnikiem jest metan, to substancja dusząca, a nie trująca. Najogólniej rzecz biorąc, zapełnia płuca i blokuje organizmowi dostęp do powietrza. Medycyna wyjaśnia to zjawiskiem „zmniejszania ciśnienia parcjalnego tlenu”, który wskutek tego nie przedostaje się do krwi. A wtedy człowiek się dusi. A swoją drogą, odnoszę wrażenie, podkomisarzu, że pan chyba, tak naprawdę, jeszcze nie miał sposobności zapoznania się z opinią posekcyjną. – W głosie medyka nie było złości, jedynie nieskrywana ironia.
Zygmunt nie zareagował na zarzut, tylko spojrzał prosto w oczy naukowca i spytał:
– A czy można u człowieka w sposób zamierzony wywołać utratę przytomności, ale tak, by takiego działania nie odkryto podczas autopsji?
Lekarz uniósł brwi ze zdziwienia, lecz powaga młodego policjanta przekonała go, że prawdopodobnie istnieją przyczyny uzasadniające zadanie takiego pytania. Po namyśle odparł:
– W mojej karierze badałem kilkanaście ciał zamordowanych ludzi, których zabójcy próbowali upozorować wypadek lub zdarzenie natury medycznej. I w każdym przypadku sekcja zwłok udowodniła zbrodnicze działania. Także w znanej mi literaturze fachowej – a proszę mi wierzyć, przeczytałem w życiu bardzo dużo – nigdy nie natknąłem się na jakąś niewykrywalną metodę pozbawiania ludzi życia.
Zygmunt był zawiedziony. Niemal granicząca z pewnością hipoteza, że przypadek Strypuli miał charakter kryminalny, rozsypała się niczym domek z kart. Patolog zauważył zmianę w jego nastroju, uśmiechnął się nieznacznie i rzekł:
– Ale to, co powiedziałem, nie oznacza, że taka metoda nie istnieje. A jeśli nic o niej nie wiadomo, to musi być perfekcyjna oraz dobrze strzeżona przed światem.
Przez resztę dnia Vesely pracował w komendzie, zajmując się „papierologią”. W międzyczasie zadzwonił do pani Marii i odwołał dzisiejsze spotkanie: w tej chwili nie wiedział, czy jest w ogóle potrzebne. Rozmowa z patologiem zdusiła jego entuzjazm, prawie pogrzebała nadzieję na długo oczekiwaną interesującą sprawę. Chociaż ostatnie słowa lekarza z zakładu medycyny sądowej wydawały się zastanawiające, to młody policjant był daleki od fantazjowania. Jako matematyk kierował się racjonalnym myśleniem, naukowymi dowodami oraz rozsądkiem.
Analizując wszystko po raz kolejny, zastanawiał się, gdzie w jego układance tkwi jakiś słaby punkt. Coś, czego jeszcze do końca nie wyjaśnił. Dość szybko udzielił sobie odpowiedzi: Strypula nie poczuł ulatniającego się gazu, choć nie stracił przytomności. Dlaczego?
***
Następnego dnia, tuż przed ósmą rano, Zygmunt przyjechał do siedziby pogotowia gazowego. Szybko odnalazł pracownika, który w mieszkaniu Strypuli przeprowadzał inspekcję w dniu odnalezienia zwłok. Gdy wyjaśnił mu, jaki problem go sprowadza, ten pokiwał ze zrozumieniem głową i powiedział:
– Najlepiej zrobimy, jak pójdziemy do Alfreda.
– A kto to jest Alfred? – Podkomisarz nie zrozumiał, o co tamtemu chodzi.
– To nasz kierownik. Jest już, co prawda, na emeryturze, ale go zatrzymali, bo nikt nie zna się lepiej na krakowskich instalacjach. Jeśli ktoś może panu pomóc, to tylko on.
W pomieszczeniu poprzedzającym pokój kierownika, za niewielkim biurowym kontuarem siedziała jakaś kobieta. Poprosiła ich, by chwilę zaczekali, gdyż szef konferował przez telefon. Zygmunt domyślił się, że to sekretarka. Otaksował ją szybkim spojrzeniem. Była niezwykle atrakcyjna, wręcz zjawiskowa. Wpatrywała się w ekran komputera, a kruczoczarne włosy opadały jej raz po raz na wspaniałe zielone oczy. Ona zaś lekkim, wdzięcznym ruchem subtelnej dłoni odgarniała je na bok, odsłaniając wysokie, świadczące o dużej inteligencji czoło. Vesely nie mógł od niej oderwać wzroku. Zerkał na nią ukradkiem niczym uczniak, który boi się podejść do dziewczyny z klasy, by zaprosić ją do kina. Ona także od czasu do czasu spoglądała na niego z zainteresowaniem. W pewnym momencie młody policjant zmieszał się potwornie, stwierdził bowiem, że piękność wręcz świdruje go wzrokiem spod długich, gęstych rzęs. Na szczęście otworzyły się drzwi do gabinetu i kierownik szerokim gestem zaprosił gości do środka.
Na twarzy pana Alfreda, zażywnego jegomościa z zawadiackim wąsem, pojawił się wyraz nadzwyczajnego skupienia, gdy Zygmunt opowiadał o nurtujących go kwestiach. Odezwał się dopiero po chwili namysłu.
– Mówisz pan, że ten nieboszczyk musiał poczuć gaz. Otóż wcale nie musiał.
– Jak to nie? – Wypowiedź zdezorientowała Veselego. – Przecież gaz ziemny jest nawaniany specjalnym środkiem właśnie po to, by był wyczuwalny.
– Zgadza się – odparł kierownik. – Ale tu prawdopodobnie chodzi o tlenek węgla.
– Nie rozumiem. Skąd tam mógł się pojawić tlenek węgla? Przecież gaz ziemny to głównie metan! – Podkomisarz poczuł, że znowu jest na tropie zagadki.
– Proszę mnie dokładnie wysłuchać. – Pan Alfred przybrał wygodną pozycję w fotelu. – W świadomości użytkowników kuchenek gazowych, zwłaszcza tych wyposażonych w termopary, czyli zabezpieczenie przeciwwypływowe, funkcjonuje przeświadczenie, że gaz ziemny jest całkowicie bezpieczny. Niestety, do zatrucia może dojść nawet podczas używania w pełni sprawnego urządzenia.
– Chce pan przez to powiedzieć, że płomień wcale nie musi zgasnąć? – Zygmunt szybko skonstruował wniosek.
– Tak – padła zdecydowana odpowiedź. – To oczywiście niezmiernie rzadki przypadek, ale zdarza się. Jeśli jeszcze dodamy do tego, że w pańskiej sprawie mamy do czynienia z bardzo starą gazówką, prawdopodobieństwo jego wystąpienia znacznie wzrasta.
– W takim razie w jakich okolicznościach mogło do niego dojść?
– Już wyjaśniam. – Kierownik był wyraźnie zadowolony, widocznie lubił sytuacje, w których był „mądrzejszy” od rozmówcy. – Zatrucia tlenkiem węgla podczas gotowania zdarzają się najczęściej w sytuacjach, gdy na małym palniku lub na minimalnym płomieniu używa się naczynia o dużej średnicy dna. Może wtedy dojść do niewłaściwego spalania gazu ze względu na ograniczony dostęp tlenu z powietrza. Skutkiem tego ze związków węgla zawartych w gazie powstaje tlenek węgla.
– A jego nie można wyczuć – uzupełnił pracownik towarzyszący Veselemu.
– Właśnie – potwierdził pan Alfred. – Tlenek węgla jest bezwonny i łatwo ulega dyfuzji, czyli szybko miesza się z powietrzem i rozprzestrzenia po pomieszczeniu. Niech pan sprawdzi jeszcze raz to mieszkanie, w którym doszło do tragedii, podkomisarzu. Jeśli są tam wstawione nowoczesne okna, które zapewniają wysoką szczelność, nad kuchenką nie ma okapu, który efektywnie odprowadzałby opary, to są to idealne warunki dla działania „cichego zabójcy”, jakim jest tlenek.
– Ale gdy znaleziono ciało, to płomienia nie było, a gaz się ulatniał – powiedział policjant.
– To też można wyjaśnić – odparł kierownik. – Stara gazówka zapewne nie gwarantowała odpowiedniego ciśnienia wypływu gazu, więc płomień nie miał prawidłowego natężenia. Facet przyrządzający potrawę stracił świadomość pod wpływem tlenku węgla i przestał kontrolować to, co się dzieje w garnku. Woda z gotującymi się pierogami w pewnym momencie zaczęła kipieć, wytworzyła się piana, która spłynęła po korpusie naczynia w kierunku palnika. Gdy sięgnęła zewnętrznej krawędzi dna, zaczęła skapywać na płytę gazówki, wokół płomienia. Prawdopodobnie utworzyła się w ten sposób swego rodzaju kurtyna, która odcięła na moment dopływ tlenu. I ogień zgasł.
Zygmunt myślał intensywnie. Jeśli tak było w istocie, to sprawę Strypuli można będzie uznać za zamkniętą. Ale o tym mógł się przekonać tylko w jeden sposób.
– Panie kierowniku! – Spojrzał na wąsacza prosząco. – Czy zgodziłby się pan, by obecny tu pański pracownik pomógł mi w ustaleniu faktów?
– Chce pan przeprowadzić odpowiednie doświadczenie?
– Wydaje mi się to niezbędne.
– Zgadzam się. Zresztą powiem panu szczerze, podkomisarzu, że sam jestem gotów wziąć w nim udział. Uważam, że to jest nawet konieczne z punktu widzenia interesów mojej firmy.
Uzgodnili jeszcze, że policjant powiadomi gazowników o terminie „wizji lokalnej”, gdy tylko otrzyma pozwolenie na wejście do mieszkania.
Opuszczając gabinet, Vesely od razu został zniewolony wzrokiem pięknej sekretarki. Gdy powiedział jej „do widzenia”, ta obdarzyła go dwuznacznym uśmiechem. Na korytarzu towarzyszący mu pracownik pogotowia gazowego poufale zauważył:
– Zdaje się, że wpadł pan w oko naszej Justynie.
– Mówi pan o sekretarce? – Zygmunt poczuł, że się rumieni.
– To bardzo piękna kobieta, podkomisarzu, ale niebezpieczna.
– Dlaczego pan tak sądzi?
– To najmłodsza córka kierownika, oczko w głowie tatusia. A Alfred tylko pozornie sprawia wrażenie miłego starszego pana. Niech pan pamięta, podkomisarzu: jabłko zawsze pada niedaleko od jabłoni.
– Muszę z panem wyjaśnić jedną kwestię. – Policjant przezornie zmienił temat. – Kto i kiedy wezwał pogotowie gazowe, gdy zdarzył się wypadek?
– Trzeba by spytać Justyny, to ona przyjmuje zgłoszenia. Zapewne ma to odnotowane w systemie – odrzekł gazownik. Jednak widząc na twarzy Veselego oznaki skrępowania, wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił do sekretarki.
Po chwili miał odpowiedź:
– Ktoś anonimowo zgłosił o dwunastej dwadzieścia sześć, że z mieszkania pod takim a takim adresem wydobywa się woń gazu.
– Co to oznacza, że ktoś dzwonił anonimowo? – Podkomisarza zainteresował ten fakt.
Pracownik bez słowa ponownie połączył się z sekretariatem. Kilkanaście sekund później odpowiedział na pytanie policjanta:
– Ten ktoś nie podał swojego nazwiska, a w systemie nie wyświetlił się numer jego telefonu.
Zygmunt zastanawiał się przez moment nad tym, co usłyszał, następnie zmienił temat:
– Czy w ogóle można było poczuć jakikolwiek zapach z mieszkania, przechodząc obok szczelnie zamkniętych drzwi wejściowych?
– Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym.
Tym razem to podkomisarz wyjął telefon. Zadzwonił do pani Marii. Po krótkiej rozmowie zakomunikował pracownikowi pogotowia:
– Kobieta, która odnalazła zwłoki, poczuła gaz dopiero, jak weszła do mieszkania.
– No to ma pan kolejną zagadkę do rozwiązania.
Vesely zadumał się. Przypomniał sobie rozmowę z medykiem dokonującym oględzin ciała Strypuli w mieszkaniu. Znów zwrócił się do…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej