Prywatne życie łąki - John Lewis-Stempel - ebook + książka

Prywatne życie łąki ebook

John Lewis-Stempel

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To najbardziej inteligentna i wciągająca książka przyrodnicza, jaką będziecie mieli przyjemność przeczytać!

Pięknie napisana, refleksyjna, a zarazem dowcipna opowieść człowieka, który z czułością i pasją podpatruje pory roku mijające jedna po drugiej na łące tętniącej życiem. John Lewis-Stempel, mieszkający na pograniczu Anglii i Walii, nie tylko obdarzony jest zmysłem uważnej i życzliwej obserwacji, ale też wszystkożerną, typowo angielską ciekawością. Autor poznał rozmaite gatunki roślin i zwierząt żyjących w jego okolicy i potrafi o nich opowiadać w niezrównany oraz zachwycający sposób. Kto raz zanurzy się w ten poetycki świat pieszych wędrówek po terenach Herefordshire, ten na zawsze zmieni sposób myślenia o otaczającej przyrodzie.

"Prywatne życie łąki" zostało uhonorowane prestiżową brytyjską nagrodą dla najlepszych książek przyrodniczych – The Wainwright Prize 2015.

"Istnieją książki o całych krajach, w których mniej jest interesujących postaci niż w tej opowieści Lewisa-Stempela o pewnej łące na walijskim pograniczu. Lisy, kanie rude i nornice mają równie złożone osobowości co postacie z serialu HBO."

The Observer

"Wciągająca, wywiedziona z licznych obserwacji i zachwycająca [...]. Miłość, jaką autor żywi do swego otoczenia, jest zarazem urocza i inspirująca."

Daily Mail

"John Lewis-Stempel śmiało sięga po żywą i elegancką prozę. Refleksyjny, dygresyjny, często zabawny i dobrze napisany tekst o ważnych rzeczach."

The Spectator

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 248

Oceny
4,2 (237 ocen)
117
75
34
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
masrych

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawą i na swój sposób wciągająca pozycja. Gratka dla tych, którym podobały się opisy przyrody w "Nad Niemnem" :) Co prawda brakowało mu w niej nieco popularno-naukowych ciekawostek jak w "Sekretnym życiu drzew " ale to po prostu inny autor, inne podejście, inna książka. Też warta przeczytania.
10
abielska84

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka. Czyta się z zapartym tchem. Nie podejrzewałam, że mnie aż tak wciągnie. Widać, a raczej czuć, że autor kocha naturę i swoją łąkę ze wszystkimi jej mieszkańcami. Bardzo polecam
10
Kolumna09

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
Melisa2004

Dobrze spędzony czas

Audiobooka słuchało się dobrze dzięki Krystynie Czubównie, a jeśli chodzi o treść, to poznałam kilka ciekawostek, ale autora nie polubiłam za to, że zabija zwierzęta, które tak niby kocha.
00
Azura74

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna psychoterapia na łące. Audiobook w w wykonaniu Krystyny Czubówny to czysta poezja.
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Meadowland. The Private Life of an English Field

Copyright © John Lewis-Stempel, 2014

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Poznańskie

sp. z o.o., 2017

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

 

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Sylwia Smoluch

Marketing i promocja: Agata Gać

Redakcja: Beata Słama

Korekta: Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny i łamanie: Barbara Adamczyk

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Ilustracje: Magdalena Bloch

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Wydanie drugie poprawione.

 

eISBN 978-83-66839-57-1

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Penny, Tristramai Fredy.

Jakżeby inaczej.

 

 

 

 

Wstęp

 

 

 

 

 

Mogę jedynie opowiedziećo tym, co czułem. Jak to jest pracować na łącei obserwować ją, czując łączność ze wszystkim, co żyje tam teraz lub żyło kiedyś. Jakakolwiek racjonalizacja... nie ma tu żadnego sensu. Poeta romantyczny William Words­worth[1] nie zawsze jest najbardziej wiarygodnym kronikarzem brytyjskiej wsi, jednakw tym akurat miał rację:

 

Słodką nam wiedzę natura przynosi,

Lecz wścibski nasz umysł źle to piękno znosi.

Każdą rzecz najprostszą zaraz wykoślawi,

By rozłożyć na części, musimy wpierw zabić.

 

 

 

[1] William Wordsworth (1770-1850) – angielski poeta, wraz z Samue­lem Taylorem Coleridge’em uznawany jest za prekursora romantyzmu w literaturze brytyjskiej; jeden z tzw. poetów jezior (przyp. red.).

 

 

Styczeń

 

Świergotek łąkowy

 

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy późnym wieczorem idę przez pole, wypatrując bekasów, nad Wzgórzem Drzemlików świeci już zimny księżyc. Straszliwe zimno wzmaga lodowaty wiatr, ostatnie martwe liście na rosnących koło rzeki dębach szeleszczą jak aluminiowa folia. Gdy otwieram bramę, jak zwykle zamieram na moment, urzeczony widokiem: rozległe płaskie pole ujętew ramę żywopłotów, łagodnie wzniesione Wzgórze Drzemlików po lewej stronie,a wokół mnie posępna ściana Gór Czarnych. Na ich szczytach leży śnieg gładki jak polewa na torcie weselnym.

Wchodząc na łąkę, wstępuję na rozległą kwadratową scenęi czuję się tak, jakbym był ostatnim człowiekiem na ziemi.W zasięgu wzroku nie ma żadnego domu, człowieka czy samochodu. Za każdym razem, gdy wchodzę na tę łąkę, zapiera mi dech.

Bekasy lubią wilgotny zakątek łąki, gdzie woda ze starego rowu przeciekai gdzie niepodzielnie rządzą ostre źdźbła turzycy. Przez dwa ostatnie wieczory przylatywały tu bekasy. Wilgotna ziemiaw tym miejscu łatwo poddaje się ich ostrym dziobom,a źdźbła turzycy zapewniają schronienie.

Na trawie już zjawił się mróz. Tuż przede mną zrywa się do lotu małe stadko brązowych świergotków łąkowych. Nieustannie trajkocząc, wspinają się jak po niewidzialnych schodach. Niezbyt charakterystycznego świergotka łąkowego, prawdziwego ptaka łąk, łatwo zobaczyć zimą. Nawet jego łacińska nazwa brzmi Anthus pratensis. Pratensis znaczy właśnie „łąkowy”. Określenie „świergotek” wywodzi się od jego charakterystycznego śpiewu. Niekiedy nazywa się go też piszczkiem albo kwilikiem. To tylko pokazuje, jak bezradna jest ludzka mowa, próbując oddać różnorodne ptasie głosy.

Schodzę do rowu na samym skraju pola, przy granicyz pobliskim zagajnikiem. Znajdujemy się na zachodnich rubieżach Herefordshire, tutaj kończy się Anglia, tutaj dociera już tylko deszcz. Ten rów, wykopany, by odprowadzać deszczówkęz pól powyżej, jest równie głęboki, jak wojenne okopy we Flandrii przed stu laty.

Chowam sięw tym podmurowanym kanale, opierając ręceo jego brzeg. Lubię czekaćw tym rowie, czuję się jak niewidzialny. Czasem zabieram strzelbę, by polować na gołębie, bażanty czy króliki, ale nigdy bekasy. Ten maleńki brodziecz charakterystycznym chudym dziobem jest zbyt rzadki, bym mógł go zabić. To jakby zabić gościa we własnym domu.W odległych krzakach dostrzegam kosa.

Bekasy się nie pojawiają. One jednak zawsze są nieprzeniknione; już samo ich upierzenie — mieszanina ziemistych paskówi plamek — maw sobie cośz iluzji. Po około czterdziestu minutach, kiedy czuję, że zesztywniałemz zimnai zdążyłem się sporo postarzeć, gdy już mam wyleźćz rowu, kątem oka dostrzegam, jak pod ogrodzeniem przeciska się jakiś niewyraźny kształt, zostawiając na ostrych krawędziach płotu kłaczki srebrzystego futra.

Chętnie przypisujemy zwierzętom nadprzyrodzony węch, prawda jednak jest taka, że kiedy stoję pod wiatr, zwierzę nie ma pojęciao mojej obecności. Poznaję go po tym, jak powłóczy tylną łapą. To stary borsuk. Borsuki nie zapadająw sen zimowy, ale ten był od wielu dniw podziemiu, unikając suchych siarczystych mrozów. Ten borsuk to prawdziwy wyznawca słynnej maksymy Göringa: „Armaty czynią nas silnymi, masło tylko tłustymi”. Chociaż musi być głodny, najpierw zaczyna patrolować swój rewir.

To ciekawe, że wschodni skraj jego terytorium jest też skrajem naszej ziemi. Potraktował nasze ogrodzenie jako naturalną granicę swoich włości. Teraz idzie wzdłuż płotu, powłócząc nogami,z czarno-białym pyskiem przy ziemi, zatrzymując się co kilka metrów, by przykucnąći oznaczyć teren. Słońce już dawno zaszło,a księżyc jestw kwadrze, więc dostrzegam go tylko dzięki białym paskom, które ma na głowie.

Zadowolony ze swych smrodliwych zasieków, powoli wędruje przez polew moją stronę.

Borsuk to spory ssak, lecz lubi drobne przysmaki. Gdy jest około dwudziestu metrów ode mnie, widzę, jakz wdziękiem wytrawnego szefa pizzerii przystaje nad wyschniętymi krowimi plackami.W tym chłodzie niewiele tam pewnie robaków, lecz pod koniec lata, gdy trawę skoszono na siano, po lekkim deszczu widziałem tam całą borsuczą rodzinę pożerającą setki dżdżownic. Borsuk możez łatwością zjeść nawet dwadzieścia tysięcy dżdżownic rocznie. Na tym mającym 5,7 akrów polu żyje pewnie około sześciu milionów przedstawicieli Lumbricus terrestris. Borsukom raczej nie skończą się zapasy.

Dziś zbiory są jednak marne, borsuk wlecze się więc dalej. Idę tropw trop za nim. Tak być powinno. On ma tu pierwszeństwo. Borsuki są najstarszymi właścicielami ziemskimiw Brytanii. Przemierzały efemeryczne lasy południowej Anglii na długo przed tym, nim kanał odciął nas od „Kontynentu”. Idąc przez łąkę, rozgarniam nogąw kaloszu wyschnięte krowie placki, by przekonać się, co borsuk jadł. Małe, lśniące, szare ślimaki bez skorupek.

Nie miałem racji, mówiąc, że łąka jest płaska, chociaż jak na tę pofalowaną okolicę jest bardzo płaska. Nachyla się lekkoz zachodu na wschód.

Na pierwszy rzut oka, jak każda łąka, wydaje się jednym spójnym środowiskiem, jednak, jak niemal każda łąka, składa sięz kilku obszarów. Spójrzmy raz jeszcze. Przy dwóch bramach, gdzie krowy przystająi żują, ziemia jest naga —w świetle księżyca te miejsca wyglądają jak blizny. Tam, gdzie przecieka zachodni kanał zbierający wodęz Bagiennej Łąki, ziemia zamienia sięw torfowisko, ulubione miejsce bekasów. Część rowu zakręca na samą łąkę. Woda jest tam wystarczająco głęboka,a nurt na tyle powolny, by utworzyła się prostokątna sadzawka. Tam mnożą się żabyi traszki.Z łąki wystaje też jedna niesforna wypustka obrośnięta dookoła drzewami, nigdy niekoszona, bo za mało tam miejsca, by zmieścił się traktor,a wcześniej koń. Pod większością ogrodzeń otaczających łąkę ziemia jest sucha, szczególnie zaś na północnym krańcu zachodniego płotu. Tam owce chętnie śpią lub szukają schronienia, zostawiając kłęby wełny na pobliskich głogachi zielonoczarne bobki na ziemi. Teraz też są — stadko złożonez trzydziestu ryelandów, piętnastu szetlandówi dziesięciu hebrideanów sennie żuje trawę.W pobliżu rosną osty.W październiku przylatują sprytne szczygły, by wyjadać ich ziarna.

Jeśli położymy się na zmarzniętej ziemi, by uzyskać „przyziemną” panoramę, przekonamy się, że teren wcale nie jest gładki,a poznaczony bliznamii wyżłobieniami przez stulecia użytkowania. Ziemię przecina wyraźna sieć rozwijających się wokół ścieżek — to dzieło kilku pokoleń owiec.W odciskach kopyt tych żyjących obecnie zbiera się woda,w której odbija się światło księżyca — jakby ktoś rozsypał setki kieszonkowych lusterek.

Łąka ma też niewidzialne kontury. Gdy wstaję, natrafiam na ten niedostrzegalny punkt,w którym temperatura powietrza zmienia się na tyle, że przeszywa mnie dreszcz.

Wzdłuż wschodniej granicy łąki płynie wąski górski strumyk zmierzający aż do morza. Omija grudy żwirui przejrzyste sadzawki, po czym okrąża wystający przylądek, który nazywamy palcem. Większa część linii brzegowej jest stromai porośnięta gęstwiną ostrokrzewu, czarnego bzu, głogu, leszczyn, klonówi bluszczu. Cała ta plątanina jest nadmiernie wyrośniętym dzieckiem jakiegoś dawnego żywopłotu.W gęstwinie królują dwa dęby,z miłosnym zapałem obejmujące brzeg rzekii pochopnie nachylające się nad jej nurtem. Ich odsłonięte korzenie, grube jak trąba słonia, wykręcają się, tworząc niesamowitei koszmarne kształty — jaskinie,w których mógłby zamieszkać troll. Dęby, mające mniej więcej siedemset lat, są pozostałościąz czasów, gdy ta samotna wioska otoczona była lasem.

Tam, gdzie rzeka opuszcza pole, gęstwina przeradza sięw mały zagajnik. Tutaj, pośród paprocii karłowatych krzewów, jest terytorium lisa. Lisy lubią osiedlać sięw pobliżu wody.

Rzeka ma nazwę — Escley.W dziele The Place Names of Herefordshire (Nazwy miejscw Herefordshire)z roku 1916 wielebny A.T. Bannister poucza czytelnika na temat rzeczownika escley: Uczeni studenci nie chcą badać imion rzek; ale tę nazwę chciałoby się powiązaćz tym samym celtyckim korzeniem, od którego pochodzą Exe, Usk, Ock czy Axona. Wielebny ma pewnie racjęw kwestii źródłosłowu. Nazwa rzeki wywodzi się prawdopodobniez brytańskiego[2] słowa oznaczającego „pełen ryb”. Jeszcze wyraźniejszy jest związekz walijskim słowem „ryba”.W ten sposób etymologia przypomina nam, jak często na przestrzeni dziejów ziemie te przechodziłyz rąk do rąk. Dzisiaj łąka znajduje sięw Anglii, lecz zaledwie półtora kilometra od granicy.W Escley rzeczywiście pływają ryby,a cierpliwy wędkarz, który potrafi zarzucać muchę pomiędzy rosnącymi wzdłuż brzegu olchami, ma szansę złapać pstrąga. Dziś wieczorem Escley cichutko szemrze.

Kiedy schodzęz łąki, słyszę, jak mimo nocnej pory kruki kraczą, przypominając mi, że ich parka gnieździ sięw małym jodłowym zagajniku po drugiej stronie rzeki, skąd znakomicie widać całe pole. Kruki tworzą pary na całe życie. Kiedy się wprowadziliśmy, ta para już tutaj mieszkała.

 

 

 

Gdy zamieszkaliśmy na tej farmie, łąka, właściwie wtedy jeszcze pole, od razu stała się źródłem mojej rozkoszyi rozpaczy. Wyglądała jak marzenie — aby dojrzeć jakiekolwiek domy, musiałem obrócić sięo całe trzysta sześćdziesiąt stopni,a i tak były zaledwie trzy, przy czym jedenz nich nasz. To jeśli chodzio radość. Źródłem rozpaczy był stan ziemi.W mojej głowie wciąż królowało tradycyjne rolnictwo, ubolewałem więc nad brakiem koniczyny dla naszego bydłai owiec, oraz nad tym, że dwa kawałki pola zostały zdewastowane przez chrząszcze sprężyki.

Właściwie nicz tym polem nie robiłem — wypuszczałem tylko zwierzęta, by się pasły, gdy nie miałem pod ręką niczego lepszego. Wcześniej zresztą też niktz nim za wiele nie robił. Miejscami osty tworzyły taką gęstwinę, że prawdopodobnie od niepamiętnych czasów nikt ich nie plewił.

Zaniedbanie ma jednak niekiedyi dobre strony.W miastach na wzgórzach mieszkają ludzie bogaci. Na wsi raczej biedni. Wielcy producenci wołowinyi kukurydziani baronowie mają płaską ziemię. Rolnicy ze wzgórz zwykle są zbyt biedni, byw jakikolwiek sposób zmieniać krajobraz. Albo żeby spryskać go hektolitrami herbicydów. Najlepszym środkiem ochrony przyrody jest ubóstwo. Pewnego lata, zamiast wypędzać zwierzęta na pole, pozwoliłem, by wszystko swobodnie na nim rosło.

Poeta ludowy John Clare[3] nazywa rośliny zielonymi pamiętnikami. Pod koniec czerwca pole pełne było kwiatów,o których istnieniu zdążyłem zapomnieć. Dąbrówkii chabry pojawiły się, gdy tylko pozwoliłem, by pole stało się czymś innym niż parkingiem dla zwierząt. Dawno, dawno temu było przecież łąką.

 

 

 

7 STYCZNIA. Łąkę przykrył śnieg, przynosząc średniowieczny spokój. Jego warstwa jest gruba prawie na dwanaście centymetrów, można jeździć na sankach. Trisi Freda zjeżdżają na pobliskiej Pochyłej Łące.Z oddali,z wioski, której nie widać, dobiegają pełne zachwytu piski innych dzieci.

Ja też używam sanek, choć nie do takich rozrywek, jak pędzenie na łeb na szyjęz górki. Do drewnianych romantycznych sanek przywiązuję belę jasnego sianai wlokę je przez łąkę, wyobrażając sobiew samozadowoleniu, że tak mniej więcej musiał czuć się Scott, przemierzając Antarktydę. Owce bardziej interesują się workiem do połowy wypełnionym burakami cukrowymi. Gromadzą się wokół mnie — te najbardziej nieustraszonei najbardziej głodne usiłują wskoczyć na sanie. Płatki śniegu zastygają na ich szyjach jak sznur pereł noszony przez królową balu. Śnieg tłumi kwaśne zapachy przyrody,a naturalny aromat owiec jest bardzo wyrazisty.

Rozległej, lśniącej połaci łąki nie poznaczyły owcze kopyta. Krocząc przez te dziewicze miejsca, czuję się tak, jakbym wylądował na nieznanej planecie —i w jakimś sensie tak właśnie jest. Biała planeta. Słońce odbijające się od śniegu jest tak okrutnie jasne, że muszę mrużyć oczy, jakbym zaglądałw przyszłość.

Właściwie nie cała łąka jest biała — pośrodku,w miejscach, gdzie wypływającaz ziemi woda roztapia śnieżną pokrywę, widać dwie zielone plamy. Są jak oazy, do których ptaki przylatują tłumnie, by napić się wodyi szukaćw ziemi jedzenia.W miękkim błocie dostrzegam ślady bażantów,a także niewyraźne trójkątne odciski jakiegoś innego, mniejszego ptakao długich palcach.

Po południu na moment wróciły. Trzy czajki.

 

 

 

W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat rolnictwo zmieniło się nie do poznania. Gwałtowny przyrost populacji sprawił, że rolnicy muszą produkować więcej jedzeniai muszą robić to szybciej.W latach trzydziestych brytyjscy farmerzy wytwarzali jedzenie, które miało wykarmić szesnaście milionów ludzi. Dziś jest to czterdzieści milionów. Obecnie więc niemal cała ziemia poddana jest uprawie „intensywnej”, co oznacza, że wyselekcjonowane gatunki traw uprawiane są na nawodnioneji spryskanej herbicydami ziemi. Na takich łąkach uzyskuje sięo sto pięćdziesiąt procent większe zbiory traw niżw latach czterdziestych.

Ma to swoją cenę. Dziewięćdziesiąt siedem procent tradycyjnych łąk zniknęło bezpowrotnie. Stosowanie sztucznego nawadniania nie służy delikatnym gatunkom traw, które zostały stłamszone przez odmiany bardziej żywotne. Negatywny wpływ ma również współczesny trend ścinania trawy dwa lub nawet trzy razyw roku, by produkowaćz niej kiszoną paszę, ponieważ pierwsze żniwa wypadają wtedyw maju, zanim kwiaty zdążą wykiełkować,a szukającew ziemi jedzenia ptakii ssaki — odchować młode. Niektóre gatunki zwierząt wymarły właśniez tego powodu. Derkacza po raz ostatni widziałemw latach siedemdziesiątych, kiedy too mało na niego nie nadepnąłem, oddając się dziecinnej rozrywce uganianiaz wiatrówką za szczurami.W Anglii ten ptak całkowicie wyginął. Dla mnie to symbol trudnych do opisania zniszczeń, na jakie skazaliśmy brytyjski krajobrazi dziedzictwo naturalne, chcąc wycisnąćz naszej małej przeludnionej wysepki tyle jedzenia, ile się da.

Wiele roślin rosnących niegdyś na tradycyjnych łąkach, które koszono późno,i na których pasły się niewielkie stada bydła lub owiec, nie miało wartości odżywczej dla ludzi, pozwalało jednak utrzymać równowagę mikroelementówi dawało pożywienie zwierzętom. Czy to one czyniły Brytanię tak szczególną? Kiedy odzianiw mundury mężczyźni nad Sommą lubw birmańskiej puszczy myślelio ojczyźnie, czy nie stawały im przed oczami usiane kwiatami łąki pośród pagórkówi chat?

Oznaczające łąkę angielskie słowo meadow ma zaskakująco bezpośrednie źródłow staroangielskim mœdwe, spokrewnionymz czasownikiem māwan — kosić. Łąka to miejsce, gdzie rosną trawyi kwiaty na siano, czyli suchą paszę dla zwierząt na czas jałowej zimy. Łąka nie jest tworem naturalnym, powstajew wyniku relacji między naturą, człowiekiemi zwierzęciem.W swojej najdoskonalszej formie osiąga stan niemal mistrzowskiej równowagi.

 

 

 

9 STYCZNIA. Spada jeszcze więcej śniegu,a wrazz nim nadciąga zachodni wiatr, który rozwiewa śnieg po grzbietach wzgórz. Wygląda to tak, jakby na łąkę rozlało sięi zaraz wycofało białe morze. Gdzieniegdzie śnieg przebijają nieregularne, pomarszczone wypustki ostu, psując iluzję.

Owce rozgrzebują połyskliwe lustro śniegu, szukając pod nim trawy,i godzinami krążą wokół workaz sianem. Szetlandy skubią twarde pnącza bluszczuz żywopłotu, ogryzając je aż do białej kości, na krańcach zostawiając resztki kory opłakującej straty. Dobrały się również do krzaków jeżyny — rośliny zrzucającej liście, ale, co zaskakujące, niemal zawsze zielonej. Temperaturaw nocy spada do minus siedmiu stopni,a na powolnym nurcie rzeki Escley formuje się cienka warstwa lodu. Patrzę, jakz dnia na dzień lód rośnie niczym przerażająca kolonia grzybów. Wodaw sadzawce zmieniła sięw gruby na dwa centymetry lodowy talerz. Pod moim ciężarem jęczyi stęka,a jednak go utrzymuje.

Przy rowie koło Zagajnika znajduję szerokie ślady borsuczych łap. Widać też miejsca,w których jego długie futro rozgarniało śnieg. Na brzegu rowu powstała mała królicza kolonia. Zazwyczaj króliki stołują sięw samym Zagajniku,a po naszej stronie kopią nory,w których się kryją. Dziś rano przyszły na łąkęi próbują dokopać się do trawy po osłoniętej stronie żywopłotu przy Bagiennej Łące.

Naukowa nazwa królika brzmi Oryctolagus cuniculusi dosłownie znaczy „zając kopiący”. Śnieg jest jednak głęboki,a ziemia zmarznięta na kamień. Króliki wspinały się też na tylne łapy, by podgryzać słodkie gałązki leszczyny.

Dzieci są terazw szkole,a owce zbyt zgnębione mrozem, by chciało im się beczeć. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę jest skrzypienie śniegu pod moimi butami. Dziś nie słychać nawet rzeki.

 

 

 

Niegdyś nad tym polem rozlane było morze,a nad dzisiejszą łąką pływały ryby. Wtedy moja łąka znajdowała sięw strefie podrównikowej.W okresie wczesnego dewonu, około czterystu dwudziestu pięciu milionów lat temu,w miejscu, gdzie teraz stoję, znajdowała się płytka tropikalna zatoczka. Mieszkały tu prymitywne rybyi skorupiaki — fałdopłetwe, wielkoraki, cefalaspidokształtne, pteraspidokształtne…i inne brzmiące naukowo nazwy.

Wiem tak dokładnie, co pływało niegdyśw miejscu,w którym teraz stoję, ponieważw pobliskim starym kamieniołomie Wayne Herbert — około pół kilometraw górę rzeki —w zielonym piaskowcu znaleziono setki skamieniałości. Jednąz nich był wczesny minóg morski, nazwany cudownie na cześć miejsca,w którym go znaleziono — Errivaspis waynensis. Ta sama płyta piaskowca,z której pochodzi Errivaspis waynensis, ciągnie się pod moim polem. Geologia jest łatwa do prześledzenia — rzeka przecięła pole, więc na jej brzegu rysuje się jak na dłoni przekrój warstw geologicznych. Oczywiście nie bez powodu łąki rozpościerają się zwyklew pobliżu rzeki. Jeśli trawa ma rosnąć bujnai gruba, trzeba zapewnić jej tyle wody, ile tylko się da. Rzeka to zapewnia, hojnie nawadniając pobliskie pola niezliczonymi podziemnymi tętnicami.

Stojącw rzecei spoglądając na jej brzeg, widzę przed sobą czterysta pięćdziesiąt milionów lat historii geologicznej. Na samym dole znajduje się pozioma linia zielonej płyty piaskowca. Spędzam cały dzień, ryjącw skale młoteczkiemi dłutem. Chociaż jest środek zimy, praca nieźle mnie rozgrzewa.

Wreszcie, późnym popołudniem, kiedy przez gałęzie dębu przedzierają się drobne promienie słońca, oświetlając zieloną płytę, znajduję to, czego szukałem: fragment skamieniałej rybiej łuski, niemal na pewno ryby fałdopłetwej. Ta trzydziestocentymetrowa rybao ciężkiej łusce była jednąz pierwszy ryb szczękowych. To bezpośredni przodek żyjących dziśw tej rzece pstrągów, piskorzyi sumików.A także ciekawskich płotek badających teraz moje kalosze zanurzonew przejrzystej wodzie.

 

 

 

Do Hereford jadę okrężną drogą, przez okoliczne wsie,w nadziei (płonnej), że uniknę korków. Chociaż mieszka tu niewielu ludzi, naliczyłem co najmniej pięć domów, których mieszkańcy wykosili pobocze do wysokości mniej więcej centymetra.W duchu wściekam się na tę podmiejską estetykę (po co ktoś wyprowadza się na wieś, skoro tak naprawdę chce mieszkać przy Kwiecistej Promenadzie?). Boleję też nad ukrytą za tym katastrofą ekologiczną. Takie pobocza często są pozostałościami starożytnych łąk —w wielu miejscach jedynymi — gdzie rośnie wiele gatunków floryi gdzie znajdują schronienie dzikie zwierzęta.W Wormelow ponad spłachciem nieskoszonej łąki dostrzegam kołującą rdzawą pustułkę.

 

 

 

11 STYCZNIA. Śnieg nadal układa się smugami na ziemi. Taka już jest nieprzewidywalna natura stycznia: nieraz wiatr zamiera, zza chmur przeziera słońce,a muszki zaczynają tańczyćw jego promieniach. Dookoła figlują moi najwierniejsi kompani — świergotki łąkowe. Ja nie mam nastroju do tańca.W takiej sielancew środku stycznia jest coś niezdrowego.

Po południu śnieg zaczyna gwałtownie topnieć. Ziemia pod trawą jest nasiąknięta wodą.

Według Biuletynu nr 2 z 1964 roku, Soil Survey of Great Britain (Badania gleb Wielkiej Brytanii), wydawanego przez Radę Badań Rolniczych, pod względem geologicznym moja ziemia jest marglem z dewonu z pasmami gruboziarnistego piaskowca oraz, lokalnie, cienkimi osadami lodowców dyluwialnych. Wciskam palce pod mulistą trawę aż do ziemi i wyciągam garść tego marglu z dewonu. Na mojej dłoni, tak jak na dłoniach tych, którzy ją uprawiają, leży gleba Herefordshire — gęsta, czerwonawa, zimna glina. Ugniatam ją przez chwilę, tworząc z niej miniaturową planetę.

Natura wymyka się łatwym klasyfikacjom. Ściśle rzecz biorąc, moja łąka to „neutralne”, niewspomagane pastwisko, co oznacza, że gliniasta gleba nie jest ani wyraźnie kwasowa, ani zasadowa: jej pH oscyluje około 7, chociaż niektóre części łąki ciążą w stronę kwasowości — pH od 4,9 do 5,4. Dla prostego botanika łąkowego, takiego jak ja, oznacza to, że łąka jest dobrym miejscem dla roślin lubiących gleby kwasowe, takich jak szczaw — a ja kocham szczaw z jego letnimi mdławoczerwonymi kwiatami i lancetowatymi liśćmi pełnymi minerałów dobrych dla ludzi i zwierząt.

W ten neutralnokwasowy margiel niezbyt łatwo wsiąka woda. Następnego dnia większa część łąki lśni więc od dwucentymetrowej warstwy wody, a ja muszę na pewien czas zabrać stąd owce. Woda spływa równą warstwą w stronę rzeki. Ziemia zasysa moje stopy, idę więc niepewnie, jakby dopadł mnie artretyzm.

 

 

 

14 STYCZNIA.W nocy Escley wylewai zatapia kawałek naszego „palca”. Zanimw południe docieram na miejsce, woda już się wycofuje, zostawiając za sobą upiorny dywan ze złamanych pni, konarów, gałęzii gałązek. Widzę, że powódźo włos ominęła tereny lisaw Zagajniku.

Poziom Escley możei opadł, jednak nadal płynie onaz dziką furią, przywodząc na myśl wzburzone morze.

Późny wieczór na łące — nietypoweo tej porze roku ciepłoi wilgoć wywabiły spod ziemi dżdżownice. Toną terazw cynowych sadzawkach,a każda przypomina białe, nieme S.W tym klasztornym mroku dostrzegam brodzącego lisa, pożerającego całe gromady robaków.W kwestii dżdżownic zgodziłby się pewniez wczesnym naturalistą, Gilbertem White’em[4], który pisał:

 

Choć wyglądają niepozorniei stanowią małe ogniwow łańcuchu natury, ich strata zrodziłaby niemożliwą do zasypania pustkę. Robaki wydają się ważnym czynnikiemw rozwoju roślinności, która bez nich poczynałaby sobieo wiele gorzej.

 

Generalnie dżdżownice nie są zimą szczególnie aktywne, pracę nad rekultywacją gleby pozostawiając przedstawicielom Allolobophora nocturna oraz Allolobophora longa. (A wy myśleliście, że to wszystko jedeni ten sam robak!). Ja tymczasem szukam pociechyw starym porzekadle:

 

Kiedyw styczniu rośnie trawa,

lichaw lecie jest potrawa.

 

 

 

15 STYCZNIA. Snoopy, nasz miniaturowy trójkolorowy terier Jack Russell, ujada na coś, co korzystającz nadciągającej mgiełki, kryje się pod wierzbą siwą. Gdy do niego dobiegam, widzę, że nos ma cały we krwi, która ścieka również po jego mahoniowych przednich łapach. Zaatakował jeża zwiedzionego tą fałszywą wiosną, który wybudził sięz zimowego snu. Teraz leży zwiniętyw kłębek wśród gnijących liścii tylko oddech sprawia, że ta naturalna poduszka do igieł porusza sięi widać, że żyje.

Jakiś głupi impuls każe mi dotknąć kolców jeża, by sprawdzić, czy są ostre. Wypustki,z których słynie to zwierzę, mogą osiągać dwai pół centymetra długości,a jest ich pięć tysięcy. Kucając, tracę nieco równowagęi naciskam go mocniej, niż zamierzałem. Kolec wbija mi się pod paznokieć. Zakrwawieni —i ja,i pies — wycofujemy się. Obronne kolce potrafią utrzymać na dystans nie tylko mnie, alei większość drapieżników. Borsuk jednak potrafi odwrócić jeża do góry nogamii wyjeść go od spodu, odrzucając potem płaszczz kolcami jako zbędne opakowanie.

Tuż za mną rzeka ryczy jak podniecony tłum na stadionie.

 

 

 

17 STYCZNIA. Dawne święto Trzech Króli. Poddaję się tradycjii ruszam kolędować. Oznaczające kolędowanie angielskie słowo wassailing wywodzi się ze średnioangielskiego waes hael, co znaczy „dobre zdrowie”. Nasze „towarzyskie kolędowanie” sprowadza się do wypicia drinkaz sąsiadami.W hrabstwach zachodniej Anglii, gdzie robi się cydr, znane jest również „kolędowanie sadowe”. Jabłonie budzi się, uderzając je kijem, pomiędzy gałęziami kładzie kromki chleba,a korzenie skrapia cydrem. Wszystko to ma zapewnić dobre zbioryw następnym roku.W wersji idealnej należy również zaśpiewać odpowiednią przyśpiewkę. Na przykład taką:

 

Święć się jabłonkoi przynieś namw darze

w następnym roku jabłekw nadmiarze.

 

Słowo możei wywodzi się ze średnioangielskiego, za pośrednictwem staronordyjskiego, sam zwyczaj jednak jest przypuszczalnie jeszcze starszy, przedchrześcijański. Może to nawet pozostałość po składaniu ofiar dla Pomony, rzymskiej bogini sadów. Niegdyśw Herefordshire kolędowanoz prawdziwym rozmachem. „Gentleman’s Magazine”z lutego 1791 donosi:

 

W Herefordshire, gdy nadchodzi wieczór, rolnicy zbierają sięz przyjaciółmii służbą, by około szóstej wyruszyć na pole [...].W najwyższym punkcie okolicy zapala się dwanaście małych ogniski jedno duże. Pomocnicy, którymi zarządza głowa rodziny, wznoszą toasty starym cydrem, który przy takich okazjach leje się szerokim strumieniem. Wokół dużego ogniska tworzy się krąg. Słychać okrzykii nawoływania, którym odpowiadają takie same głosyz wszystkich pobliskich wioseki pól. Czasem za jednym razem można zobaczyć nawet pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt takich ognisk.

 

Ogniska symbolizują Zbawicielai jego dwunastu apostołów.

Zadziwiające, ale Pennyi dzieci są zbyt zajęci, aby się do mnie przyłączyć, na kolędowanie wyruszam więc sam,z kawałkiem chleba, butelką cydru Westons, strzelbąi czarną suczką labradoremo imieniu Edith.

Wymacując drogęw ciemnościach, zawieszam chleb na dwóch wiekowych jabłoniach nad rzeką przy Pochyłej Łące, po czym skrapiam ich korzenie cydrem. Potem, jak prawdziwy barbarzyńca, strzelam ze strzelbyw korony, aby odegnać złe duchy. Jeśli dwa strzałyz mojej dwunastki nie odstraszą mrocznych sił, to już nic tego nie dokona.

Stare zwyczaje nie wydają się aż tak dziwnew tym prastarym otoczeniu, gdzie prawie nie dostrzegam świateł elektrycznych. Składam dłoniei mam wrażenie, że mogę nabraćw nie trochę gęstej nieporuszonej nocy. Na tych wzgórzach,u stóp Gór Czarnych, założono ponad połowę okolicznych gospodarstw.A większość małych, otoczonych żywopłotami pól powstaław wyniku wycinki lasóww średniowieczu. Tak jak moje pole, jak moja łąka.

 

 

 

18 STYCZNIA. Pogoda jest dziś cwana. Gdy patrzy się przez okno — mokroi pochmurno, nic specjalnego. Wypuściłem owce na łąkę. Jestemw połowie drogi, dźwigam plastikową tubę,w której mam mineralną lizawkę dla owiec. Nagle czuję, że przez płaszcz przebija się jakieś ostrzei próbuje mnie wypatroszyć. Na moich dłoniach pojawiają się jeżynowe plamy (idiotycznie zostawiłemw domu obie pary rękawic — te, które zwykle noszę,i te zapasowe). Mijam sikorkę,w jej oczach czai się beznadzieja. Leży na bladej trawie pod żywopłotem Bagiennej Łąki. Nie ma tam żadnego schronienia. Zima upomina sięo swoje. Postanawiam zabrać ptakaw drodze powrotnej, ogrzać gow domui nakarmić.

Deszcz nie pada, jednak wiatri tak rozwiewa wokół mojej twarzy krople wody, więc wszystko wydaje mi się rozmyte, rybie, jakby zatopione. Zanim zostawiłem owcom lizawkęi wróciłem do sikorki, już nie żyła. Trzymam jej ciałow zdrętwiałej dłoni, prawie nic nie waży. Białe plamki pod jej oczami wyglądają jak łzyz bajki rysunkowej.

Jest jednakw tej śmierci zapowiedź nowego życia. Wiatry, śniegii deszcze oczyściły krajobraz. Okolica sprawia wrażenie gotowej na nowy początek. Ostatnie liście dębu już spadły, drzewai krzewy wyglądają teraz jak zdjęcia rentgenowskie dawnych siebie,a dwa gniazda szarych wiewiórek — jedno na leszczyniew zaroślach, drugie na przyciętym od góry dębie przy Bagiennej Łące — wyglądają jak dwie plamki niepokojące lekarza. Nad polem krąży stadko wróbli, tworząc powietrzną meksykańską falę. Cieszy mnie ich towarzystwow ten ponury morderczy dzień, kiedy jedynym odgłosem jest bezlitosne miauczenie kołującego ponad nami myszołowa.

Śnieg jeszczez nami nie skończył. Płatki spadają na ziemię przez całą noc, więc po południu śnieżna warstwa ma już prawie osiem centymetrów. Wiatr omiata jej powierzchnię,a aksamitne, przypominające królicze nosy zawiązki jesionu wyglądają na polu jak ostatnie ocalałe istoty. Wzdłuż rowu przy Zagajniku biegną ślady łap łasicy albo gronostaja.A dalej oznaki gorączkowej ucieczki, walki, plamy jasnej krwii szeroki śladw miejscu, gdzie ciało królika wciągnięte zostałow żywopłot.

Między odciskiem łap łasicyi gronostaja różnica jest niewielka. Ze względu na długość kroku ostatecznie stawiam na gronostaja, który jest większym przedstawicielem rodziny łasicowatych niż łasica.

Po południu przez całą godzinę siedzę na pustym plastikowym pojemniku po burakach cukrowychw rogu łąki, gdzie leszczynowy żywopłot został przerwany. Słodkawy zapach resztek buraków jest dziecinnie uspokajający. Wpatruję sięw miejsce zbrodni po drugiej stroniez taką uwagą, że nie dostrzegam gronostaja siedzącego kilka metrów ode mnie po leweji gapiącego się na mnie. Tak, to gronostaj, łasice nie bieleją na zimę. Ten zresztą pobielałw kropki, bo na bokui ramieniu ma wyraźną brązową plamę.

Ja mrugnąłem pierwszy, więc gronostaj ucieka, zostawiając za sobą kłęby śniegu.

W pobliskim Zagajniku wyśpiewuje fortissimo rudzik. Dostrzegam też strzyżyka niewiele większego od ćmy. Grzebiew liściach przy żywopłocie tuż obok mnie. Strzyżyki nie śpiewają zimą, bo są zbyt zajęte szukaniem pożywienia.

Mgła opadai wymazuje cały świat wokół łąki. Moja łąka jest wyspą.

 

 

 

Jesteśmy uwięzieniw śniegu. Aby odśnieżyć traktorem ścieżkę prowadzącą do naszej farmy, najpierw muszę łopatą odśnieżyć sam traktor.

Wracam do wożenia saniami sianai buraków cukrowych dla owiec. Zadeptały śnieg wokół korytai pojemnikaz sianem. Wdzięczny im kos szuka jedzeniaw odkrytejw ten sposób ziemi,a wróble polują na resztki sianai buraków pod zadaszonym karmnikiem.

Inny kos dziobiew wieńcuz jemioły wiszącym pośród leszczyn przy bramie. Większość tutejszych drozdów, wrazz wędrownymi kosami czerwonoskrzydłymii kwiczołami, umknęła przed zachodnimi wiatrami do wioseki na niziny. Wodorostowate liście jemioły sprawiają, że roślina wygląda tak, jakby dosięgnął ją przypływ jakiegoś niewidzialnego oceanu.

Nocą, gdzieś po drugiej stronie rzeki, lis zawodzi do księżyca. Nie mogę się oprzeći zjeżdżamz górki na sankach. Podmokłe ślady płóz sąw świetle księżyca jedyną widoczną skazą.

 

 

 

21 STYCZNIA. Edwarda Thomasa[5] zaliczam do moich ulubionych poetów. Prawdę mówiąc, jego Adlestrop to jedenz dwóch wierszy, które znam na pamięć (drugim jest Maska anarchii Shelleya, nauczyłem się go, gdy byłem nastolatkiem,w okresie mojej punkowej rebelii). Kiedy Robert Frost zapytał Thomasa, dlaczegow wieku trzydziestu pięciu lat wyrusza walczyćw pierwszej wojnie światowej, ten uklęknąłi ucałował angielską ziemię. „Dla tego, dosłownie”, odparł. Nie wymyśliłbym lepszej odpowiedzi. Thomas uważał, że angielska prowincja to najlepsze, co może podarować swoim dzieciom.W Household Poems (Wierszach domowych) tak opisywał spadek, jaki pragnie zostawić swojemu synowi Merfynowi:

 

Gdyby moją była ta okolica,

Wszystko moje, aż gdzie wzroku granica.

Gdyby ktoś wypożyczył mi lub dał

Wingle Tyei Margaretting Tye,

Wszystkie te Skreen, Gooshayi Cockerell,

Także Shellow, Rochett, Bandishi Pickerell,

Wszelkie Lilyputy, Martinyi Lambkiny,

Ich pastwiska, stawy, drogii wyżyny,

Pola, gdzie pługi koń mają swą robotę,

Zagajniki skryte gdzieś za żywopłotem,

Ukochane przez kochanków,a takżei sady,

Mury, które słońce, mimoz wiatrem zwady

Oświetla, tak jak te samotne drzewa,

Pośród których drozd proroctwa ciemne śpiewa.

Wszystko to synowi memu byłoby zapisane.

Mnie wystarczyłby kosa śpiew nad ranem.

[...]

Pieśń kosa wezmę,w zamian dam

Wingle Tyei Margaretting Tye, wszystkie te Skreen, Gooshayi Cockerell,

także Shellow, Rochett, Bandishi Pickerell,

wszelkie Lilyputy, Martinyi Lambkiny.

Niech on tam płaci swoje dziesięciny.

Ja dług mój spłacę kosowi co do sztuki,

składając pieśni wedle jego nauki.

 

Nazwy póli