Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To arcyciekawy debiut literacki profesora wydziału prawa UW, znanego dotąd z zupełnie innej
działalności. Był wojewodą, wiceministrem w MSWiA, doradcą ważnych osobistości, wreszcie
sędzią Sądu Najwyższego, z której to funkcji niespodziewanie zrezygnował, wywołując polityczną
sensację.
Teraz postanowił najwyraźniej pójść w ślady swojego zmarłego ojca Stefana Majchrowskiego -
przedwojennego rotmistrza kawalerii, oficera wywiadowczego, jeńca oflagu w Murnau, a po
wojnie pisarza, autora takich poczytnych książek historycznych, przygodowych i biograficznych,
jak choćby „Spadkobiercy pana Ziółko”, „Saga o Wenedach”, „Za drutami Murnau”, „Pan
Sienkiewicz” i dwudziestu innych.
Jan Majchrowski stworzył własną książkę, swoisty kalendarz skojarzeń historycznych. Każdy
rozdział zawiera barwną opowieść o jednym wydarzeniu powiązanym z danym miesiącem. Jest
to jednak tylko pretekst do okraszonych humorem dopowiedzeń, które następują przy okazji i
przybierają postać opowieści o znanych ludziach i nieznanych wydarzeniach, czasem drobnych,
lecz charakterystycznych, których autor niejednokrotnie sam był świadkiem. Na własnym
przykładzie wskazuje, że to co dotyczy historii i spraw publicznych łączy się z tym co prywatne i
osobiste, a opowiada o tym z rozbrajającą czasem szczerością, zaprawioną nutą subtelnej
nostalgii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 155
Pytanie, które wylosowałem, dotyczyło surowców energetycznych europejskich państw socjalistycznych bez ZSRR. Po plecach przeszły mi ciarki. Poczułem kompletną pustkę w głowie. Nic zresztą dziwnego, bo do egzaminu wstępnego z geografii na Wydział Historii Uniwersytetu Warszawskiego nie przygotowałem się w ogóle, zgodnie z dobrą radą znajomego znajomej mojej Mamy, który zasugerował, żeby uczyć się tylko do egzaminu z historii, bo geografia właściwie się nie liczy. Gdy się ma osiemnaście lat, najchętniej przyjmuje się wszelkie sugestie o przydatności nieuczenia się. Ale znajomy znajomej mojej Mamy, obeznany w sprawach Wydziału Historii UW czasu stanu wojennego (wówczas wciąż trwającego), przekazał mi jeszcze jedną praktyczną informację: „Tam właściwie wszyscy są w Solidarności”. Pewien więc, że jestem wśród samych swoich, odpowiedź zacząłem od pytania do komisji, które miało zabrzmieć retorycznie: „Czy mam mówić o Szwecji i Jugosławii, bo to są rzeczywiście państwa socjalistyczne?”. Ktoś tam ukradkiem się uśmiechnął, ale natychmiast zmroził mnie jakiś podniesiony głos: „To pan nie wie, jakie są państwa socjalistyczne w Europie?!”… Nie, to z pewnością nie był tajny członek podziemnej Solidarności. Sytuacja zaczęła się komplikować…
Przez moment zobaczyłem już siebie w mundurze szeregowego Ludowego Wojska Polskiego, wcielonego tam po niezdanym egzaminie na studia. I to w stanie wojennym. Taki przeważnie był wówczas los tych, którzy się nie dostali na uczelnię. Dwa albo nawet trzy lata wyjęte z życiorysu. I to takie lata, które można by liczyć podwójnie… O nie! Postanowiłem powalczyć. Przypomniałem sobie o węglu brunatnym w NRD, potem szybko przemknąłem przez Czechosłowację i Węgry, docierając do Rumunii. Tu zatrzymałem się, bezradnie patrząc na mapę. Zapadła kłopotliwa cisza.
„No, proszę pana — głos zasiadającego w komisji profesora Jana Kieniewicza zabrzmiał miękko i życzliwie — czy tam w ogóle są jakieś surowce energetyczne?” Takie pytania sugerują odpowiedź, a znajomy znajomej mojej Mamy mówił przecież, że wszyscy są życzliwi i pomagają w czasie egzaminu… Oczywiście można było bąknąć, że w Rumunii nic nie ma i na tym zakończyć. Ale to nie w moim stylu. Odpowiedź musiała być pełna, kwiecista, elokwentna i zacierająca nie najlepsze wrażenie, jakie musiała wywrzeć na komisji moja dotychczasowa wędrówka palcem po mapie przez NRD, Czechosłowację i Węgry. „Rumunia jest krajem ubogim w surowce energetyczne” — zacząłem. „Surowce energetyczne sprowadza z ZSRR”. Bo niby skąd? — pomyślałem i rozpocząłem wykład o roli transportu morskiego, jego przydatności do przewozu węgla, wymieniając wszystkie możliwe porty nad Morzem Czarnym, których nazwy zdołałem tylko dostrzec na mapie. Członkowie komisji zaczęli się szeroko uśmiechać, co oczywiście wziąłem za dobrą monetę, konstruując dalej nowatorski model gospodarki socjalistycznej Rumunii. Moje wywody przerwało pytanie także uśmiechniętego profesora Kieniewicza: „A mówi coś panu taka miejscowość Ploeszti?”. To było jak cios w samo serce. No tak! Ropa naftowa! Jak mogłem zapomnieć! Przecież stąd płynęła ona dla Niemiec w czasie drugiej wojny światowej. Gdy wychodziłem z budynku Wydziału Historii, już wiedziałem, że historykiem nie zostanę.
Po rocznym (udanym) miganiu się przed wojskiem dostałem się na Wydział Prawa UW. Tym razem na samych piątkach i bez słuchania niczyich rad. Nie żałuję, życie potoczyło mi się ciekawie. Jednak sentyment do historii pozostał. Książeczka, którą oddaję do rąk Czytelnika, jest wyrazem tego sentymentu do historii, rozumianej jednak szczególnie, bardzo osobiście i wcale nie uczenie. Po ludzku. To historia skojarzeń, przeżyć i emocji, wciąż żywych. To historia, która trwa i może być udziałem każdego. Wszyscy bowiem tworzymy historię. Wspólną i jednocześnie indywidualną, osobistą, intymną nawet.
Dwanaście krótkich opowiastek, które tu zawarłem, to jakby dwanaście kartek wyrwanych z kalendarza skojarzeń. Zapraszam Czytelnika do wybrania się razem ze mną na tę krótką wędrówkę w przeszłość. Chciałbym, by udali się na nią także moja Córka i Syn, którym tę książeczkę dedykuję.
Jan Majchrowski
Warszawa, w roku 2022
Sierpień. Solidarność. Każdy, komu było dane przeżyć świadomie tamten sierpień 1980 roku, zapamiętał go na swój sposób, po swojemu oceniał wydarzenia. Irena Santor śpiewała wtedy o Polsce, że „z dni sierpniowych podźwignięta”, a ja sobie nuciłem: „w dniach sierpniowych podźwignięta”, bo ten sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej odbudowywał, nie rujnował. Ujmując to słowami innej piosenki z tamtych lat: „To były piękne dni, naprawdę piękne dni”, zwłaszcza jak się miało piętnaście lat i czekało się na taki moment całe swoje młode życie… Wcześniej, w 1977 czy ’78 roku, z największym antykomunistą z klasy — Tomkiem Soczyńskim — założyliśmy w naszym namiocie na obozie harcerskim dwuosobową konspiracyjną „organizację”, pod pompatyczną nazwą Związek Walki z Okupantem. Tomek nigdy nie krył się ze swymi poglądami; doprowadzał do furii dyrektora szkoły (tow. Teofila Gruszczyka), w którego gabinecie stał porcelanowy Lenin, pytając na lekcji wychowania obywatelskiego, dlaczego w socjalistycznej Polsce są kartki na cukier i nie ma szynki, a w kapitalistycznym RFN-ie jest akurat odwrotnie. „Walka” naszego Związku ograniczyła się jednak tylko do rozstrzygniętego wewnątrzorganizacyjnego sporu o nazwę i nierozstrzygniętego o symbolikę. Intencje jednak były jasne…
Po „karnawale Solidarności” przyszła „ta ostatnia niedziela”, 13 grudnia 1981 roku. Byliśmy już z Tomkiem w różnych szkołach średnich, ale szybko odnaleźliśmy się i zaczęliśmy działać razem. Najpierw były kotwice walczącej Solidarności i napisy. Penetrowaliśmy przeważnie klatki schodowe w śródmieściu Warszawy, ale przezornie omijaliśmy bezpośrednie otoczenie własnych domów. Swego czasu dostałem od starszych braci przepiękne, bardzo grube angielskie kredki woskowe o niepowtarzalnych barwach, na przykład amarantowe. W PRL czegoś takiego w ogóle nie można było dostać. Nadawały się znakomicie. Rysunek czy napis robiło się szybko, bez pozostawiania śladów na rękach, a kredkę bez trudu chowało się do kieszeni. Zmazać tego już się nie dało. Dozorcy musieli zamalowywać. Pewnie niektórzy nas przeklinali, ale tych akurat nie żałowaliśmy.
Potem przyszedł czas na ulotki i gazetki. Tomek dostawał je chyba od swojego starszego brata (ale źródła nie zdradzał, bo wiadomo — konspiracja…), a ja od mojego starszego brata Jacka, który przed stanem wojennym pracował w „Tygodniku Solidarność”. Jak się dowiedziałem dużo później od poseł Ewy Tomaszewskiej (tuż przed pogrzebem Jacka), w jego mieszkaniu też się to powielało, chowało i kolportowało dalej. (Tego z kolei on mi wtedy nie powiedział, bo wiadomo — konspiracja, a potem się nie chwalił, bo taki już był). Stąd miałem te jego niszowe, konspiracyjne „Kierunki” czy „Słowo”, albo „Tygodnik Mazowsze” i inne. Naszą ambicją było kolportowanie tej prasy po ludziach, którzy mogli nie mieć żadnego związku z solidarnościowym podziemiem, a mieli się dowiedzieć, że „Solidarność żyje”. Typowa akcja wyglądała tak, że wjeżdżaliśmy windą na ostatnie piętro budynku i zbiegając po schodach, wkładaliśmy ulotki w drzwi lub pod wycieraczki (skrzynki pocztowe były wtedy zamknięte i nie dało się do nich nic wrzucić).
Jedna z takich akcji zasługuje na szczególne wspomnienie i do tej pory zastanawiam się, jakie skutki wywarła na życiu mieszkańców parteru tego szczególnego bloku… Poszliśmy tam całkiem przypadkiem. Za pazuchą mieliśmy jeszcze trochę nierozprowadzonych gazetek. Wystarczało akurat na jeden budynek. Trzeba było dokonać jakiegoś wyboru. Weszliśmy w aleję I Armii Wojska Polskiego (czyli tego „Ludowego”) — bo tak wtedy nazywała się aleja Szucha — i zaraz skręciliśmy w Litewską. Zawsze była to swoista dzielnica. Dawniej stacjonował tu „litewski” pułk rosyjskiej lejbgwardii i stąd ostała się nazwa ulicy, a nieopodal był Korpus Kadetów imienia — jakże zasłużonego dla Warszawy (a zwłaszcza Pragi!) — Suworowa. Po odzyskaniu niepodległości stały tam gmachy rządowe, a za kolejnej okupacji cała dzielnica stała się niemiecko-policyjna z osławioną siedzibą Gestapo w centrum. Po wojnie znów była to dzielnica rządowa, w którą wpleciono budynek ambasady NRD i ZSRR, potem przeniesiony do nowego, gigantycznego pałacu na Belwederskiej. Nasz wybór padł więc na najbardziej „cywilnie” wyglądający blok mieszkalny na samym rogu Litewskiej (dziś już nieistniejący). Wejścia strzegła co prawda samozamykająca się bramka, ale akurat wychodziła stamtąd jakaś kobieta, więc łatwo wskoczyliśmy do środka. Potem akcja odbyła się jak zwykle, tyle że dla jednego czy dwóch lokali na parterze gazetek już zabrakło. Kilka dni później, zupełnie przypadkiem, dowiedziałem się że jest to blok specjalny, zamieszkały przez pracowników sowieckiej ambasady i ich rodziny. Stąd usytuowanie i ta dodatkowa bramka od ulicy. Pozostało pytanie: co zrobili z tym biednym Iwanyczem, czy jak on się tam nazywał, który mieszkał na parterze i nie dostał kontrrewolucyjnej gazetki, a co za tym idzie — nie zameldował, że ją dostał. A wszyscy sąsiedzi — jak przypuszczam — jeszcze tego samego dnia pobiegli i zaraportowali tam, gdzie trzeba. Jeden tylko Iwanycz nie zameldował, że wrogowie podrzucili. Znaczy — przeczytał i ukrył. Bardzo chciałbym wiedzieć, co się później stało z tym Iwanyczem z ulicy Litewskiej i czy czasem jego żona nie poradziła mu jak Iwanyczowi z Mistrza i Małgorzaty — „Przyznaj się, Iwanycz. Krócej będziesz siedział”. W każdym razie „mojego” Iwanycza przepraszam gorąco. To było niechcący. Po prostu ulotek zabrakło.
Minęło wiele lat. Tak sobie teraz myślę: gdyby nas wtedy złapali, to dostalibyśmy pewnie (za całokształt) jakiś przyzwoity wyrok. Ostatecznie to był radziecki budynek, tak jak i radziecki był ten czołg, co to go Ryszard Ochódzki spalił. Też przypadkiem. A sądziłby mnie jakiś sędzia, o nieskazitelnym charakterze, który w III RP zawędrowałby wysoko, wysoko. Nie spotkałbym go jednak później w Sądzie Najwyższym, bo jako przestępca nie dostałbym się nawet na studia prawnicze w PRL, nie mówiąc już o braku nieskazitelności mego charakteru. Ale nie złapali. Więc takie spotkanie było możliwe… Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale raczej dla mnie, niż dla niego, o czym będzie jeszcze mowa w jednym z kolejnych „Dopowiedzeń”.
DOPOWIEDZENIA
Niemal każda z krótkich dwunastu opowiastek tu zawartych (także ta sierpniowa) okraszona została odwołaniem się do jakiejś piosenki, wiersza, książki… Szacunek dla pracy ich twórców wymaga, by zostali tu przywołani, a ich utwory wymienione. Pojawiają się zatem one w kolejności występowania, czasem z dodatkowym komentarzem. Zresztą, co tu kryć… Te „Dopowiedzenia” to także okazja do dopowiedzeń właśnie, do dygresji i aluzji; tak, by niejako wyrwane z osobistego kalendarza historycznego kartki mogły być bardziej kompletne, a pojawiające się wątki — choć trochę rozwinięte. Czasem te rozwinięcia i dygresje będą zresztą znacznie dłuższe od samych opowiastek, a może nawet ciekawsze… A zatem w sierpniu:
• Piosenka Polsko, cóżeś ty za pani?. Muzyka: Włodzimierz Korcz, wykonanie: Irena Santor. Wzniosłe słowa napisał Tadeusz Ross, znany z późniejszych komediowych kreacji (m.in. Zulu-Gula, poseł do Parlamentu Europejskiego w zastępstwie Rafała Trzaskowskiego i in.). Trochę mi ten tekst do niego nie pasował, bo pamiętałem go z wakacji roku 1976 w domu ZAiKS-u w Ustroniu Morskim jako wiecznego dowcipnisia i wesołka. Ale miał też drugą, całkiem poważną twarz, gdy ściszonym głosem powtarzał, co mówiła wtedy Wolna Europa o wypadkach w Radomiu i Ursusie, które właśnie się rozgrywały. A tę piosenkę napisał w roku 1981. To wszystko tłumaczy.
• Piosenka To były piękne dni, wówczas w wykonaniu Haliny Kunickiej. Znana na całym świecie jako Those Were the Days, w rozmaitych tłumaczeniach i wykonaniach, a oparta na rosyjskim oryginale Borisa Fomina (muzyka) i Konstantina Podrewskiego (słowa). Nostalgiczna.
• Tango Ta ostatnia niedziela, lub właściwie: To ostatnia niedziela, choć ten pierwszy, nieprawidłowy tytuł, brzmi lepiej. Muzyka Jerzego Petersburskiego, słowa Zenona Friedwalda (1935 rok). Znane i śpiewane w rozmaitych wersjach językowych przez rozmaitych wykonawców (m.in. po hebrajsku, ale już jako Ostatni szabat). Tak nostalgiczne, że przy jednej z jego wersji (bodajże na Węgrzech) ludzie popełniali samobójstwa. Przed wojną wydano sto tysięcy płyt z wykonaniem Mieczysława Fogga i to on głównie jest z tą piosenką kojarzony, bo też żył i śpiewał nadzwyczaj długo. (Pamiętam taki okropny dowcip na ten temat, jeszcze z czasów PRL-u: Naukowcy odkopali mumię egipską. Mumia nagle ożyła. Woła polskiego archeologa i pyta: „Synu, czy Fogg jeszcze śpiewa?”). Ja z kolei będę pamiętał wykonanie Wojciecha Dąbrowskiego, ze spotkania na Rynku Starego Miasta w Warszawie poświęconego reportażowi radiowemu Ireny Piłatowskiej i Alicji Grembowicz o moim Ojcu pt. Obecność. Na sam koniec pan Dąbrowski spytał moją Mamę, którą piosenkę ma dla niej zaśpiewać. Mama wybrała Tę ostatnią niedzielę. Pan Dąbrowski śpiewał, a jakiś relatywnie (w stosunku do wieku mojej Mamy) młody człowiek (pewnie sześćdziesięciolatek) poprosił ją do tańca. I to był ostatni taniec mojej Mamy. Kilka lat później trudność sprawiało jej już chodzenie… To była więc taka „ostatnia niedziela”.
• Książka: Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata. Wydaje się, że właściwie nic nie trzeba wyjaśniać i dodawać. A jednak… Jakiś czas temu z przerażeniem zacząłem stwierdzać, że podczas wykładów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego coraz mniej studentów rozumiało, o co chodzi, gdy mówiąc o prawie naturalnym, przywoływałem „jesiotra drugiej świeżości” i za Wolandem powtarzałem, że druga świeżość nie istnieje. Kod kulturowy się posypał. Dla mnie Mistrz i Małgorzata to była niesłychana przygoda. Odkrycie (choć z pewnością nie teologiczne). Pamiętam, jakby to było dziś. Był rok 1980 czy ’81. Właśnie czas pierwszej Solidarności. Rozmawiałem przez telefon z przyjaciółką z Krakowa, zresztą także córką pisarza (Wiesława Pawła Szymańskiego). Zbliżała się siódma wieczorem. Zorientowała się, że w ogóle nie słyszałem o Mistrzu i Małgorzacie, a właśnie ukazało się kolejne jego polskie wydanie, tym razem (prawie) nieocenzurowane. Niemal kazała mi je przeczytać. Tuż przed zamknięciem wbiegłem do miejskiej wypożyczalni, która była niedaleko domu. Miałem szczęście. Właśnie ktoś oddał książkę. Czytałem bez przerwy całą noc, aż do południa dnia następnego. W pamięci na zawsze pozostały zdania-klucze: „Rękopisy nie płoną”, „Wrogowie podrzucili”, „Anuszka rozlała olej”, „Psik! Kotom nie wolno!”. Natomiast mój brat Jacek z lubością cytował ulubione przezeń zdanie: „Mineralnej nie ma — odpowiedziała kobieta z budki i z niejasnych powodów obraziła się”. Ech, kto to dziś zrozumie?
• Rozmowy kontrolowane i Miś w reżyserii Stanisława Barei. Dziś ani Ryszarda Ochódzkiego, ani filmu nie trzeba nikomu przybliżać. Tu akurat popularne słowo „kultowy” jest na miejscu. Przez ówczesną krytykę filmową zaatakowany niemiłosiernie. W nim m.in. znakomita definicja tego, czym tradycja nie jest, a w końcowym monologu — jedynym w pełni poważnym w tym filmie — czym jest. I tu pojawia się mały dylemat: objaśniać tu sprawę tej tradycji czy nie? Skoro bowiem moi studenci nie znają Mistrza i Małgorzaty, to mogą nie skojarzyć i tej kwestii. A sprawa tradycji w Misiu Barei wypływa kilkukrotnie, dokładnie jak zaginiona Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta, której nie ma tam, gdzie powinna być, a jest tam, gdzie być jej nie powinno. Właściwie całego Misia można by rozpatrywać jako swoisty „traktat o tradycji”, przerywany (dla niepoznaki) rozmaitymi wątkami pobocznymi, bo przecież zasadnicze pytanie wprost o tradycję cały czas powraca. I nikt nie potrafi na nie odpowiedzieć. Ani przedstawiciel przewodniej siły politycznej społeczeństwa w budowie socjalizmu w osobie prezesa klubu — o jakże profetycznej nazwie „Tęcza”. Ani przedstawicielka scenicznej inteligencji pracującej najmłodszej generacji. Ani nawet przedstawiciel ludu pracującego miast i wsi w osobie wozaka na wozie z kradzionym węglem. Ten ostatni jednak — w akcie tęsknoty za tym czymś upragnionym, a niepoznanym — nadaje dziecku imię Tradycja. W Misiu widmo „nowej świeckiej tradycji”, co to się właśnie narodziła, groteskowo krąży nad ludźmi jak kukła ponurego wschodniego niedźwiedzia, by w końcu urwać się ze sznurka i roztrzaskać w drobny mak o tę ziemię, z której wyrasta tradycja prawdziwa. Bo „tradycja to dąb, który tysiąc lat rósł w górę (…). Tradycja naszych dziejów jest warownym murem, to jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest ludu śpiewanie, to jest ojców mowa, to jest nasza historia, której się nie zmieni” — jak to wybrzmiało właśnie w tym ostatnim monologu. Poważnie. Prawdziwie. I pięknie. Jakby z Mickiewicza; jakby o tej pieśni-wieści gminnej, co to arką przymierza między dawnymi i młodszymi laty, w której lud składa broń swego rycerza… Aż dziw, że taki film mógł powstać w PRL-u. No, ale to był rok 1980. Sierpień. Solidarność. A lud? My wszyscy.
Wrzesień… Z czym się kojarzy? Bez namysłu odpowiadam: „polski Wrzesień”. U mnie to po prostu odruch Pawłowa. I z pewnością nie tylko u mnie… Wszyscy przecież mamy nasz wspólny Wrzesień 1939 roku, powielony w filmach, książkach, artykułach. Ale jest też ten indywidualny, rodzinny Wrzesień. Wrzesień rodziców, dziadków, krewnych, a jeszcze czasem własny, zapisany niezmywalnym rylcem pamięci w czyjejś siwej już od dawna głowie. Jesteśmy tak skonstruowani, że wspomnienia najbardziej traumatyczne zapamiętujemy najlepiej. Wracamy do nich z dziwną, przejmującą nostalgią.
To było kilkanaście lat temu. Mama miała operację zaćmy. Po zabiegu trzeba było kilka godzin przesiedzieć na korytarzu kliniki. Siedzą starsze, obce sobie kobiety. Każda pod opieką syna lub córki. Rozpoczyna się jakaś rozmowa. Nie wiadomo, kiedy temat schodzi na wojnę, na wrzesień ’39 roku, na okupację. Każda coś opowiada, każda coś przeżyła…
Kobieta wyrzuca z siebie wspomnienie: ranny polski żołnierz kona w rowie. Jest tylko ona i on. Prosi o wodę. Wody nie ma, nie ma nawet w co jej nabrać. Dziewczynka biegnie co sił po wodę. To jest najważniejsza misja w jej dziesięcioletnim życiu. Znajduje! Chce wrócić, ale nie może już odnaleźć żołnierza. Gdzie to było? Rozpoczyna się strzelanina. Dziewczynka ucieka. Teraz stara kobieta siedzi w korytarzu eleganckiej kliniki i powtarza: „Co się z nim stało? Czy przeżył, czy umarł bez łyka wody?”. To pytanie zostało z nią na zawsze. Córka słucha w skupieniu. Nie przerywa.
Jedna z kolejnych historii. Już okupacja i najstraszniejszy widok w życiu — getto, widziane z okna przylegającego doń szpitala, w którym umierała babcia. Na ulicy, po tej drugiej stronie, siedzi matka z małym trupkiem na rękach. Zawodzi. Podchodzi mężczyzna ciągnący wózek ze zwłokami. Wyrywa kobiecie dziecko i rzuca na wóz. Odjeżdża. Wycie kobiety wdziera się do szpitalnej sali. Podbiega siostra i gwałtownie zatrzaskuje okno. Spuszcza roletę.
Każda miała swoją małą, własną wojenną historię; młodsi wtrącali, co usłyszeli od wujków, kuzynów, dziadków. Dziwnie się zrobiło w tym szpitalnym korytarzu. Jakby nagle wszyscy stali się sobie bardzo bliscy. Jakby zostali ze sobą spokrewnieni… Aż żal się rozstać. Mama w samochodzie mówi: „To były straszne czasy, ale jestem szczęśliwa, że mam te wspomnienia. Nie zamieniłabym tego, co przeżyłam, na nic innego. Czuję, że jestem”.
Ojciec o Wrześniu nie chciał mówić. Trzeba było z niego wyciągać, a i to tylko strzępy wydarzeń. Opornie to szło, choć miałby wiele do powiedzenia. Był wtedy młodym rotmistrzem, zawodowym oficerem kawalerii. Nagły przydział do sztabu nieznanej mu wcześniej brygady. Funkcja: oficer informacyjny (wywiadowczy). Nie przypadł do gustu dowódcy brygady, generałowi jeszcze z „siódemki Beliny”. Ze wzajemnością. Trwał też ostry konflikt generała z szefem jego własnego sztabu. Od początku nie układało się dobrze: nieudany wypad do Prus Wschodnich, znaczony grobami naszych ułanów, którymi po dziś dzień pieczołowicie opiekuje się miejscowa ludność. Potem czołgi Guderiana, które przecięły ich Samodzielną Grupę Operacyjną Narew, rozciągniętą na niemożliwej do obrony przestrzeni, w której gdzieś w środku tkwiła Wizna. Później brzemienny w skutki błąd przy moście w Broku, który zaważył na losie brygady. I straszne zmęczenie, brak snu i słowa Ojca: „Kiedyś zasnąłem przy przesłuchiwaniu wziętego do niewoli Niemca”.
Były też jaśniejsze punkty. Szarża sowieckiej kawalerii zlikwidowana ogniem ckm-u z taczanki. Sowieci wystrzelani albo wzięci do niewoli. Zapamiętałem: „Nigdy jeszcze nie widziałem tak marnego papieru jak ten, na którym mieli wydrukowane regulaminy wojskowe”. Były i momenty humorystyczne. Pytanie na zwiadzie do miejscowego człowieka: „Byli tu Niemcy?”. „Ano, byli”. „Jak to?! Kiedy?!” „W 1914, nie… w 1915”. Albo szmer oburzenia wśród ułanów, w większości chłopaków z podlaskich wiosek, gdy w racji żywnościowej otrzymali wyśmienity francuski czy szwajcarski ser z charakterystycznym aromatem. Po szeregach przeszedł szmer oburzenia: „Śmierdzącym starym serem nas tu karmią”, po czym wielu wyrzucało specjał do rowu. Ser mógł być przecież tylko biały.
Ojcu nie udał się tamten Wrzesień. Oczywiście nie udał się on wszystkim, całej Polsce, ale klęska to jedno i nie o nią samą tu chodziło. Ostatecznie walczyli, dopóki starczyło amunicji w taborach. Atakowani ze wszystkich stron, bili się dłużej niż niektóre europejskie państwa. Spełnili swój obowiązek. Pod tym względem nie mogli mieć sobie nic do zarzucenia. A jednak drzazga wbita w serce pozostała na długie lata. Przypominała o bezsilności, a czasem niesprawiedliwości i głupocie. Takie epizody także zostały w pamięci, zatruwały ją przez długie lata, skłaniały do milczenia i tylko czasem, z wysiłkiem, wypływały na powierzchnię…
Gdzieś na wschodzie, już po 17 września, a chyba jeszcze przed połączeniem się z generałem Kleebergiem w Samodzielną Grupę Operacyjną Polesie, Ojciec na zwiadzie wjeżdża samochodem do wsi. Wybiegają dzieci i krzyczą: „Taksówka! Taksówka!” (dopiero niedawno dowiedziałem się, że tam tak wołano na każdy samochód). Ojciec staje. Wyjmuje ostatnią czekoladę, wedlowską „Jedynkę”, i daje im. Nic więcej nie mógł dla nich zrobić. Kiedyś na spacerze ze mną nagle się zatrzymał. W oczach miał coś dziwnego. Powiedział: „Te polskie dzieci musieliśmy zostawić na pastwę bolszewików. Nie mogliśmy ich obronić. Co się z nimi potem stało? Czy wywieźli je, zruszczyli?”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki