Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Przeniesiony dyscyplinarnie z dochodzeniówki do archiwum młody policjant Tomáš Volf trafia na nierozwiązaną sprawę z 1991 roku. W zapomnianej przez świat wiosce przy granicy czesko-austriackiej doszło do zabójstwa, które może łączyć się z innym, także niewyjaśnionym.
Zaintrygowany Volf postanawia odkurzyć stare śledztwo. Do rozwiązania zagadki ma doprowadzić go OndřejNovotný, który przed laty uczestniczył w dochodzeniu, a obecnie jest znanym politykiem i kandydatem na ministra spraw wewnętrznych.
Czy Volf może ufać Novotnemu? Dlaczego akta sprawy są niekompletne? Komu uszły na sucho dwa zabójstwa w malowniczej Krainie Szumawskiej? I jaki związek z nimi mogła mieć dramatyczna historia tej ziemi?
Przedawnienie to pierwszy tom serii z upartym śledczym z Czeskich Budziejowic, prywatnie fanem black metalu, Tomášem Volfem.
Książka ukazuje się w serii Czeskie Krymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej żonie – pierwszej i często ostatniej czytelniczce pisanych przeze mnie historii
Ta książka nie opowiada o autentycznych wydarzeniach ani miejscach.
W jakiejś mierze jest jednak inspirowana jednymi i drugimi.
Moim celem nie było wywołanie dyskusji, zachęcenie kogoś do zmiany poglądów czy stworzenie wiernego portretu pewnej epoki czeskiej historii.
Chciałem po prostu napisać kryminał.
W przedziale było pusto. I zdecydowanie za gorąco. Tomáš Volf rozebrał się do podkoszulka i położył nogi na siedzeniu naprzeciwko. Bordowe, skóropodobne obicie bez wątpienia przeżyło nie takie rzeczy, nic mu już nie zaszkodzi.
Droga do Pragi zabierze dwie godziny. Musi w pełni je wykorzystać. Przygotować się. Raz jeszcze wszystko przeanalizować. Otworzył papierową teczkę z dokumentami. Brał do ręki kolejne kartki i pożółkłe fotografie, a potem rozkładał je na siedzeniach.
Jeszcze dwie godziny. Wyciągnął papierosa i zaczął nerwowo miąć go w palcach. Miał ochotę zapalić, ale wiedział, że musi wytrzymać. Skoncentrować się.
Zatopiony w myślach nie zauważył nawet, kiedy otworzyły się przeszklone drzwi przedziału.
– Kontrola biletów.
Tomáš w roztargnieniu przeczesał włosy palcami i zaczął przeszukiwać kieszenie.
– Tu nie wolno palić, mam nadzieję, że zdaje sobie pan z tego sprawę. Proszę zdjąć nogi z obicia. I sprzątnąć te notatki, nie jest pan w pociągu sam… – Konduktor wskazał na porozkładane wkoło papiery. Nagle jego wzrok padł na zdjęcia. Urwał.
Tomáš z rozbawieniem mierzył go wzrokiem. Ciekawe, co sobie teraz myśli? Ma przed sobą chudego chłopaka o ciemnej czuprynie sięgającej za łopatki. Czarny T-shirt z głową kozła w pentagramie. I te fotografie, szczegółowe ujęcia.
Konduktor wyraźnie pobladł. Tomáš mu się nie dziwił. Przeleciał wzrokiem po zdjęciach. Zdążył przyzwyczaić się do tych obrazów, już dawno nie wywoływały w nim żadnych emocji. Ale facet musiał być w szoku. Zbryzgane ciemną krwią linoleum, oblepiona włosami twarz…
– Proszę bardzo. – Pomachał konduktorowi przed nosem skórzanym etui na dokumenty.
Mężczyzna szybko wziął je od niego. Wyraźnie nie mógł się doczekać, kiedy opuści przedział. Ten satanista z kolekcją zdjęć trupów ani trochę mu się nie podobał. Gdyby to był jeszcze jakiś pijaczyna czy bezdomny… Człowiek wiedziałby przynajmniej, czego się spodziewać.
– Przysługuje mi darmowy przejazd, prawda? – upewnił się Tomáš.
Konduktor z roztargnieniem pokiwał głową, bez słowa oddał mu dokumenty i szybko zniknął w korytarzu.
Gdyby Tomáš widział w tym jakiś problem, pewnie popracowałby trochę nad swoim wizerunkiem. W końcu zbliżał się do trzydziestki. A jednak coś buntowało się w nim na myśl o wyrzeczeniu się tożsamości, którą uznał za swoją, kiedy miał kilkanaście lat. Metal zbyt mocno go definiował, żeby odłożyć go na bok razem z koszulkami ulubionych kapel i długimi włosami. No i, last but not least, czerpał frajdę z tego kamuflażu.
Pod tą maską nikt nie spodziewał się odkryć policjanta. Dlatego za każdym razem, kiedy pokazywał legitymację, zyskiwał nagłą przewagę.
Nie żeby miał ostatnio wiele okazji do jej wykorzystania. Ale ten kanar dał się nabrać.
Pociąg zbliżał się do stacji. Tomáš wyjrzał przez okno. Nie mógł się doczekać, aż będzie mógł zapalić. Za brudną szybą rozpościerał się napis „Praga-Vršovice”. Jeszcze parę minut i będzie na dworcu głównym.
Na peronie szczerzył się do niego Ondřej Novotný. Nie we własnej osobie – na billboardach Partii Liberalnej. Zaprowadzimy porządek – głosiło jedno z haseł. Ulice bez strachu – obiecywał drugi plakat. Minister spraw wewnętrznych z opozycyjnego gabinetu cieni wyglądał na nim jak mafiozo, co przydawało całości lekko ironicznej aury.
Stojąc przed budynkiem dworca głównego, Tomáš łapczywie wypalił papierosa. Powietrze było chłodne i wilgotne, zaledwie parę stopni na plusie. Niebo zasnuwała szara mgła. Doskonały dzień na wypad do Pragi, pomyślał i ruszył w stronę przystanku.
Mocno przyciskał do piersi torbę z dokumentami. Czuł się trochę nieswojo z myślą, że wyrwał te zakurzone papiery z czeluści archiwum i targa je teraz ze sobą na nielegalny spacer. I tak nikt nie miałby z nich pożytku, przekonywał sam siebie. Nie mają żadnej wartości – ani z informacyjnego, ani z urzędowego punktu widzenia.
Ale to może się zmienić. Pytanie, czego dowie się od Novotnego.
– Moje drzwi zawsze stoją otworem przed policją. – Novotný uśmiechał się chwilę dłużej i ścisnął mu dłoń odrobinę mocniej, niż było to w zwyczaju. Na żywo wyglądał chyba jeszcze mniej sympatycznie niż na przedwyborczych plakatach.
Spasiony oficjel o purpurowej twarzy. Droga marynarka, pod nią koszulka polo, a pod koszulką otłuszczony brzuch. Nowoczesne okulary, które ani trochę mu nie pasowały. Najwyraźniej pana polityka ubierał jakiś stylista, który stawiał na dynamiczny, nowoczesny wizerunek.
Novotný siedział teraz za swoim designerskim biurkiem, na którym nie było nic, co wskazywałoby, że zajmuje się jakąkolwiek pracą, i szczerzył się do Tomáša w wystudiowanym uśmiechu. Za przeszklonymi drzwiami biura aż roiło się od napompowanych kofeiną marketingowców i różnych dziwnych indywiduów, członków sztabu wyborczego liberałów. Ale tu, w środku, panował spokój.
– W czym mogę panu pomóc? – Novotný spojrzał na zegarek.
Tomáš wiedział, że musi działać z rozwagą. Do przedterminowych wyborów zostało tylko kilka tygodni. Jeśli wierzyć sondażom, Novotný zostanie wkrótce jego najwyższym przełożonym. Ministrem spraw wewnętrznych.
– Dziękuję, że zgodził się pan na spotkanie. Liczę, że pomoże mi pan lepiej zorientować się w temacie.
– Podobno sprowadza pana jakaś stara sprawa.
– Tak, pisałem panu o tym w mailu. – Tomáš otworzył torbę. – Robię porządki w archiwach komendy wojewódzkiej i trafiłem na to. Pasečky, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy.
Zmierzył Novotnego badawczym spojrzeniem. Zero reakcji. Twarz polityka wyrażała doskonałą obojętność. Jakby słyszał tę nazwę po raz pierwszy.
Tomáš przywołał w pamięci kilka ostatnich tygodni i swoje próby nawiązania kontaktu z Novotnym. Kiedy telefonował do biura, nigdy nie udało mu się porozmawiać z nim osobiście. Zawsze odbierali ludzie, którzy najwyraźniej mieli za zadanie spławiać dzwoniących.
Jego maile też pozostawały bez odzewu. Aż pewnego razu Tomáš wspomniał w wiadomości o tym miejscu. Pasečkach. Odpowiedź przyszła w ciągu kilku minut. Odmowna.
Tomáš się nie poddał. Był uprzejmy, ale nieustępliwy. Zabiegał o spotkanie dopóty, dopóki nie dostał maila, który – choć prawdopodobnie nie było to intencją nadawcy – można było wziąć za zaproszenie.
Przesłał go do asystentki Novotnego, z prośbą o wyznaczenie terminu spotkania. I udało się. To było dwa tygodnie temu.
– W aktach sprawy, o której pisałem, brakuje dokumentów. Według informacji w rejestrze ostatnią osobą, która je wypożyczała, był pan.
– Doprawdy? – Novotný podniósł wzrok na sufit; wyglądało na to, że w końcu coś sobie przypomina. – Chyba ma pan rację. Ale to było dobrych parę lat temu.
– Owszem. W dwa tysiące dziewiątym. Chciałbym dopytać pana o tę sprawę, poznać trochę szczegółów.
Novotný rozłożył ręce.
– Ależ proszę bardzo, niech pan pyta. Choć nie mogę obiecać, że wszystko sobie przypomnę.
Tomáš uśmiechnął się.
– Jasne. Dlaczego właściwie wypożyczył pan wtedy te akta?
Novotný wstał i podszedł do szafy. Sięgnął ręką i z lekko zakłopotanym uśmiechem wyciągnął zza rzędu marynarek butelkę whisky i dwa kieliszki. Widząc odmowne spojrzenie Tomáša, odłożył jeden na miejsce i nalał tylko sobie.
– Chciałem wrócić do tego po latach. Powspominać swoją pierwszą sprawę…
– Spokojnie, panie magistrze, wszystko w swoim czasie. W szkole i tak by tego pana nie nauczyli, tu trzeba znać się na ludziach! – odpowiadali koledzy z departamentu, kiedy próbowałem się dowiedzieć, na czym będzie polegać moja praca. Miałem zerowe pojęcie o mechanizmach funkcjonowania milicji. A o zasadach międzynarodowej współpracy policyjnej nawet mniej niż zerowe.
Lato tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku upłynęło pod znakiem zmian. W sierpniu główny zarząd Korpusu Bezpieczeństwa Narodowego miał zostać przekształcony w Prezydium Policji, a milicja w policję. Odeszło mnóstwo ludzi – nie tylko od nas; zmiany zachodziły na wszystkich poziomach. Jesienią tego roku miała wejść w życie ustawa lustracyjna, a niedługo potem kolejna, już konkretnie o policji.
Część załogi wyczuła pismo nosem i w porę zwinęła się z pokładu. A to wszystko działo się zaledwie parę miesięcy po tym, jak Czechosłowacja znów została członkiem Interpolu.
Ci, którzy przyszli na ich miejsce (nie wspominając już o starej ekipie), mieli pełne ręce roboty. Efektem był wielomiesięczny chaos – stoły zawalone wnioskami o ekstradycję, aktami spraw i zwałami formularzy. Urywały się telefony, a faksy co rusz wypluwały kolejne stosy papieru.
Skończyłem germanistykę, więc miałem zająć się naszymi niemieckojęzycznymi sąsiadami, ale byłem wszędzie, gdzie mogłem się przydać. Nie robiłem nic specjalnie ekscytującego czy wymagającego; zwykła papierologia. Gdzieś w Bawarii łapali złodzieja, my załatwialiśmy formalności i delikwent wracał na łono umiłowanej ojczyzny. A jeśli pojawiał się problem, przekazywaliśmy sprawę działowi prawnemu.
Siedziałem w ciasnym, ciemnym biurze, pełnym rozklekotanych mebli. Dzieliłem je z koleżanką o imieniu Miluška, która świetnie wpisywała się w stylistykę wnętrza. Typ podstarzałej, opryskliwej biurwy. Znała się na swojej robocie, ale zdecydowanie się nie przepracowywała.
Nigdy nie przeszliśmy na „ty”, nigdy nie byliśmy razem na obiedzie, odzywaliśmy się do siebie tylko w razie konieczności. Nie pałałem do niej sympatią, zresztą z wzajemnością. Ale nie przeszkadzała mi, przywykłem do niej – jak do tych mebli.
Zgrzebna sceneria pokoju doskonale współgrała ze specyfiką mojego stanowiska, podobnie jak monotonna, rutynowa praca za biurkiem. Pewnego dnia wezwał mnie jednak do siebie dyrektor naszego departamentu, podpułkownik Doubrava. Miał dla mnie zadanie w terenie.
Podał mi cienką teczkę. W nagłówku widniał kod Zarządu Wojewódzkiego – Wydział I ds. Przestępczości Kryminalnej. A więc przestępstwo z użyciem przemocy. Pierwsza sprawa i od razu coś takiego.
W zapadłej wsi gdzieś pod granicą zmarł starszy mężczyzna. Samobójstwo przez powieszenie, list pożegnalny, sznur zawieszony na haku od żyrandola, powalone krzesło w kuchni. Samotny, opuszczony przez wszystkich staruszek, dożywający swoich dni w zrujnowanym domu. Smutny obrazek, znany każdemu milicjantowi.
Tylko na pierwszy rzut oka. List najprawdopodobniej został napisany ręką zmarłego, ale funkcjonariusze z grupy wyjazdowej szybko zwrócili uwagę na parę podejrzanych szczegółów. Nawet jeśli można było uznać, że starszy pan popełnił samobójstwo, ktoś wydatnie mu w tym pomógł.
Jan Zahrádka, bo tak nazywał się denat, był już człowiekiem stojącym nad grobem. Dom wypełniały stare, zakurzone rupiecie, które gromadził tu przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
W zlewie zalegały pleśniejące garnki; facet ewidentnie nie należał do czyścioszków. Na przybrudzonym blacie stały jednak dwa wypolerowane na błysk kubki. W zasadzie kubeczki, chyba po kawie, o które ktoś skrzętnie się zatroszczył.
To pozwalało założyć, że w pomieszczeniu przebywały w tym samym czasie dwie osoby, które piły kawę. Przy czym jednej z nich zależało, żeby nie zostawić na kubku odcisków palców.
Na miejscu nie było śladów walki ani włamania. A jednak pozycja krzesła, którego użył powieszony, wzbudzała pewne podejrzenia. Przy standardowym przebiegu samobójstwa tego typu nieboszczyk raczej przewraca pod sobą krzesło, niż w nie kopie. To tymczasem wylądowało dobry metr dalej, aż pod oknem – więc albo Zahrádka w ostatniej chwili naparł na nie ciałem, albo pomógł mu ktoś życzliwy.
Najciekawszym znaleziskiem był jednak sam sznur. Nowy, nieużywany, ze sztucznego tworzywa; konkretnie „lina polipropylenowa o średnicy 7 mm i długości 174,5 cm”. Biała, z wplecionym niebieskim włóknem, które układało się w spiralę. Biorąc pod uwagę, że w rozpadającej się stodole wisiało pięć różnych konopnych i lnianych lin, sprawa była podejrzana.
Zresztą nawet jeśli uznać, że zmarły koniecznie chciał zawisnąć na nowiutkim sznurze, wciąż coś nie grało. Bo gdzie podziała się reszta? Że niby Zahrádka poszedł do sklepu i poprosił o sto siedemdziesiąt centymetrów sznura, a sprzedawca rzucił tylko: „O, w sam raz, żeby ze sobą skończyć”?
Nie, ten kawałek odcięto na miejscu, świadczyły o tym strzępki włókna na podłodze. Gdzieś musiała być reszta.
Śledczy poddali sznur wnikliwej analizie. Ustalili, że nie został wyprodukowany w Czechosłowacji i, o ile było wiadomo, nigdy nie trafił u nas do sprzedaży. To była lina słynnej włoskiej firmy Montedison, następcy legendarnego koncernu Montecantini, który jako pierwszy wprowadził polipropylen na rynek.
Na Zachodzie taki sznur można było kupić w pierwszym z brzegu sklepie z AGD, przy czym największym odbiorcą był pewien wiedeński dystrybutor – w ostatnim czasie produkt trafił do handlu detalicznego.
To ma być ten austriacki trop? – myślałem sobie, czytając akta sprawy. Byłem pewien, że skoro wysyłają mnie aż pod granicę, musi chodzić o coś poważniejszego.
I rzeczywiście, na miejscu znaleziono jeszcze jeden austriacki ślad, tym razem we właściwym tego słowa znaczeniu. Przed domem Zahrádki parkował zagraniczny samochód, z zagranicznymi oponami. A mężczyzna, który z niego wysiadł, nosił buty zagranicznej marki. Opony wyprodukowano w fabryce Michelina, na butach, rozmiar 43, widniały trzy paski Adidasa. Przynajmniej tak zapisano w ekspertyzie traseologicznej.
Co do tego, czy zagranicznym rodowodem legitymował się także sam tajemniczy gość, nie było pewności, ale w toku śledztwa pojawił się interesujący wątek.
Okazało się, że po okolicznych wioskach jeździ pewien Austriak, facet koło trzydziestki. Porusza się czarnym audi. Czasem przystaje i fotografuje domy. Głównie te stare, poniemieckie. I ruiny kościołów, opuszczone cmentarze. Prawie nie rozmawia z ludźmi, tylko robi zdjęcia.
Tomáš Volf uważnie słuchał, odhaczając w myślach kolejne fakty. Dopiero co czytał w pociągu akta sprawy tamtego morderstwa. Z ulgą skonstatował, że to, co usłyszał od polityka, pokrywa się z zawartością dokumentów.
Zastanawiał się, czy sam zdołałby opisać po tylu latach którąś ze swoich spraw. Pasečky były jednak pierwszym śledztwem Novotnego, nic dziwnego, że mocno wryły mu się w pamięć. Tomáš też nigdy nie zapomni o Południcy, tego był pewien.
Novotný opowiadał barwnie, a w jego głosie pobrzmiewała dziwna melancholia, jakby nawet tamten trup był pięknym wspomnieniem z młodości. Potrafił mówić zajmująco, jak na doświadczonego polityka przystało. I zwyczajem wszystkich polityków pomijał milczeniem przykre szczegóły, prześlizgiwał się nad niewygodnymi faktami, zdradzał jedynie część prawdy.
Tomášowi stanęły przed oczami nagłówki prasowe z czasów, kiedy Novotný był wiceministrem. Skandale, afery, podejrzani ludzie. Wtedy też ze wszystkiego się wywinął, wykręcił, wykpił.
Policjant był przeświadczony, że i jemu nie mówi wszystkiego.
– Czyli wysłali pana w teren jako oficera łącznikowego. Do śledztwa w sprawie morderstwa. Z całym szacunkiem, ale dlaczego akurat pana, szeregowego funkcjonariusza?
Novotný wzruszył ramionami.
– Tak to wtedy wyglądało. Musi pan zrozumieć, to były inne czasy.
– Jasne, ale i tak nie chce mi się wierzyć, że pozwolili takiemu żółtodziobowi…
– I kto to mówi? – wpadł mu w słowo Novotný. – Pana też wrobili przecież swego czasu w badanie morderstwa. W telewizji gadali o tym na okrągło. Miał ksywę Południca, dobrze pamiętam?
Tomáš nabrał powietrza. Tego się nie spodziewał. Nie sądził, że Novotný może kojarzyć go z tamtą sprawą.
– Tylko że wtedy nikt nie wiedział, co z tego wyniknie. Poza tym ja pracowałem w dochodzeniówce, więc to miało sens.
Novotný uśmiechnął się.
– Spokojnie. Doskonale pamiętam, dlaczego wasz wydział pozatrudniał tylu młodych. Po inspekcji poleciały głowy. Dostał pan tę sprawę, bo brakowało rąk do pracy.
Tomáš milczał.
– Wtedy było podobnie. Za mało ludzi. A ci, którzy zostali, nie mieli doświadczenia w pewnych kwestiach. Na przykład w kontaktach z austriacką policją.
Novotný spojrzał na dno kieliszka.
– Ale najpierw musimy wrócić na chwilę do Pragi, do momentu, kiedy podpułkownik Doubrava powierzył mi tamto zadanie.
– Panie magistrze – zaczął zwyczajowo. Z jakiegoś powodu wszyscy strasznie ekscytowali się moim tytułem, nikt nie zwracał się do mnie wtedy inaczej. Może myśleli, że jestem prawnikiem. – Koledzy spod granicy mają trochę problemów z tą sprawą w Pasečkach. Złożyli wniosek o dochodzenie transgraniczne, Austriacy chcą im tam wysłać swojego człowieka. Więc życzą sobie teraz, żebyśmy my z kolei podesłali im kogoś, kto zajmie się tym Austriakiem…
– Bardzo miło, że pan o mnie… Ale pracuję tu od bardzo niedawna, jestem tylko referentem, przesyłam dokumenty i takie tam. Nie zajmuję się dochodzeniami – jąkałem się.
Machnął ręką.
– Proszę posłuchać, w tej chwili to nie ma znaczenia. Austriakom coś się chyba nie podoba, dziwnie się zachowują. Nie dostaliśmy żadnych informacji, o nic nas nie pytali – i nagle wysyłają tam swojego człowieka. Więc chłopcy trochę się denerwują, będą potrzebować wsparcia.
Nie rozumiałem, na co miałby im się przydać taki świeżak jak ja. Jeśli sprawa była skomplikowana, wiele bym nie pomógł. Nie skrywałem swoich wątpliwości przed Doubravą.
– Bez obaw. Dobrze dogaduje się pan z ludźmi, na pewno coś pan zdziała. Tu chodzi o zaufanie, jak nic. Austriacy nie wierzą naszym i chcą nadzorować śledztwo. Pan jakoś to załagodzi. Na pewno wszystko rozejdzie się po kościach.
Wzruszyłem ramionami, wcisnąłem teczkę pod pachę i wyszedłem z poczuciem, że zostałem wrobiony w jakieś nudziarstwo, którym nikt inny nie chciał się zająć. Zwalili czarną robotę na nowicjusza.
– Aha, przysługuje panu służbowy samochód – zawołał jeszcze za mną, kiedy wychodziłem. Całkiem sympatyczny facet, niestety jego kariera skończyła się kilka miesięcy później. Nie przeszedł weryfikacji.
Wyjechałem zaraz następnego dnia. Nie wiem, czy tak się spieszyłem, bo w głębi duszy byłem uradowany, że nareszcie poznam smak pracy w terenie, czy po prostu chciałem jak najszybciej mieć to za sobą.
Chyba wszystko po trochu. Poza tym było lato, mogłem więc potraktować to jak wakacyjny wyjazd na wieś. Może znajdzie się trochę czasu na spacer po lesie albo browar prosto z lodówki w barowym ogródku, rozmarzyłem się, planując czekające mnie dni.
Ostatecznie z dni zrobiły się tygodnie, które nie miały nic wspólnego z wakacjami. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zdołał zapomnieć to, co tam przeżyłem. Ale po kolei.
Rano odebrałem na komendzie białą skodę favorit. Jeden z pierwszych egzemplarzy; ministerstwo dostało je, jeszcze zanim trafiły na rynek. Miał już trochę na liczniku.
To był mój pierwszy samochód w życiu, więc i tak byłem zachwycony. Włączyłem radio i wyruszyłem w drogę, ścigany przez ciemne chmury, które – niczym zły omen – przez cały dzień nie opuszczały mnie ani na krok.
Do celu dotarłem jeszcze przed południem. Świetny czas, pomyślałem. Przedstawiłem się chłopakom z dochodzeniówki, a potem zostałem z trójką gości, którzy bezpośrednio zajmowali się sprawą. Zabrali mnie na obiad do kultowej miejscowej knajpy.
Na pierwszy rzut oka niespecjalnie różnili się od stałych bywalców. Ot, banda podtatusiałych, nieco zapuszczonych facetów, którzy w wolnych chwilach żłopią piwo i oglądają mecze w telewizji. Demaskowały ich oczy. Czujne, inteligentne spojrzenia.
Szefem grupy był major Částka. Kościsty, szpakowaty wilk z pożółkłym od tytoniu wąsem. Palił papierosa za papierosem, nerwowo przeskakując wzrokiem między obecnymi.
Jego koledzy, detektywi Vostrý i Hrdlička, dla odmiany sprawiali wrażenie ludzi, których trudno wyprowadzić z równowagi. Hrdlička był mocno przypakowany – typ mięśniaka z okrągłą głową, który z miejsca wzbudza respekt. Vostrý tymczasem niczym się nie wyróżniał. Typowy facet; siedział w przepoconej koszuli, chociaż wcale nie było upału – zanosiło się akurat na deszcz.
– To co, pomożesz nam? – zapytał Částka, po tym jak zamówiliśmy gulasz z knedlikami i kapustą, jedyne danie, które było dostępne od ręki.
Cała trójka od razu mówiła mi na „ty”. Z początku mnie to drażniło. W końcu przyjechałem tu z Pragi, byłem magistrem… Szybko uświadomiłem sobie jednak, kim jestem w ich oczach. Małolatem, który ma pomóc przy głupich procedurach.
– Ten Austriak jest już na miejscu, więc zaraz jedziemy – stwierdził Hrdlička. – Wiesz, czego dotyczy śledztwo?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, do rozmowy włączył się Vostrý.
– Musisz go trochę usadzić. Pewnie ma nas za głupków. Oni myślą chyba, że mamy tu drugą Rosję czy coś.
Na stole wylądowały cztery talerze wypełnione tłustą breją, w której pływały knedliki. Zabraliśmy się do jedzenia, a ja zyskałem chwilę, żeby zastanowić się, jak sprostać nadziejom, które wiązali z moją osobą.
– Gdzie właściwie jedziemy? – nieśmiało zapytałem po obiedzie.
– Na miejsce zdarzenia. Ten Austriak już jest we wsi i chciałby się trochę rozejrzeć. Chyba myśli, że wyssaliśmy z palca całą tę historię o jego krajanie.
Nie miałem czasu obwąchać terenu, wszystko toczyło się bardzo szybko, nawet nie wpadłem na to, żeby zapytać chłopaków, gdzie będę nocować, liczyłem, że wszystko załatwili. Favoritka została przed budynkiem, a ja wsiadłem do łady. Částka zapalił papierosa i po paru kilometrach w środku było aż gęsto od dymu.
Po godzinie jazdy teren stawał się coraz bardziej górzysty, a miejsce szerokich łanów zajęły małe poletka, które z czasem zginęły pośród lasów. Rzadko kiedy mijaliśmy już jakąś wioskę, a drogi stopniowo się pogarszały. Na końcu przedzieraliśmy się przez gęsty las, telepiąc się po dziurawym jak sito asfalcie.
Chmury, które towarzyszyły mi przez całą drogę, postanowiły w końcu spełnić swoją groźbę. Zrobiło się ciemno i lunęło jak z cebra.
– Tutaj normalnie nie ma wjazdu – przekrzykiwał skrzypienie wycieraczek Hrdlička, kiedy minęliśmy opuszczoną budkę strażniczą. – Puszczają tu już tylko miejscowych, leśników, no i pograniczników, rzecz jasna.
Po przejechaniu kilkuset metrów minęliśmy jednostkę straży granicznej. Koszary, siedziba dowództwa, kojce z wilczurami, kilka terenówek na parkingu. Najwyraźniej wszystko funkcjonowało tu bez zmian. Zastanawiałem się, ilu ludzi pracuje na miejscu.
– Cała kompania – powiedział Částka. – W okolicy jest więcej jednostek, następna niecałe dziesięć kilometrów stąd. Nie mieliśmy pojęcia, co się tutaj wyrabiało.
Żółte reflektory łady bezskutecznie walczyły ze strugami wody. Wlekliśmy się drogą, a ja wyglądałem przez zaparowane okno, chłonąc niepokojącą atmosferę krańca świata. Jakie to uczucie – pilnować zasieków? Siedzieć zamkniętym w koszarach, w środku lasu, na granicy socjalizmu, i częściej niż cywilizację oglądać ciała zastrzelonych? Z karabinem w ręce bronić granicy przed własnymi współobywatelami, a samemu tęsknie wyglądać raju po drugiej stronie?
Najbardziej intrygowało mnie jednak miejsce, które było celem naszej podróży. Wioska w strefie. Kto tam mieszka, na Boga? Jak można było tutaj żyć? Potem zdałem sobie sprawę, że jeszcze niedawno żyliśmy w takiej strefie wszyscy, przy czym wielu w błogiej nieświadomości.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Promlčení
Published by arrangement with Albatros Media a.s., Prague
Redakcja: Marta Mizuro, Julia Różewicz
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Skład: Mimi Wasilewska
Wydanie książki zostało dofinansowane przez
Copyright © by Jiří Březina, 2015
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2018
Copyright © for the Polish translation by Agata Wróbel
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-17-8
Wydawnictwo Afera
www.wydawnictwoafera.pl
kontakt: [email protected]
Wydanie I, Wrocław 2018
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com