Przeminęło z ogniem - Noemi Szac-Wajnkranc - ebook

Przeminęło z ogniem ebook

Noemi Szac-Wajnkranc

5,0

Opis

Przeminęło z ogniem Noemi Szac-Wajnkranc to pamiętnik z czasów Zagłady, głęboko przejmujący dokument, w którym poprzez jednostkowe losy, opisywane z bliska przez autorkę, ukazuje się szeroka perspektywa społeczno-obyczajowa oraz faktograficzna okresu II wojny światowej na terenie okupowanej Polski.

Dwudziestoletnia Noemi z domu Szac, córka warszawskiego inżyniera, a wówczas już młoda mężatka, witała Nowy Rok 1939 na szampańskim balu sylwestrowym w modnej Adrii, wraz ze swym mężem Jerzym Wajnkrancem, właścicielem fabryczki Korlit działającej w centrum stolicy. Kiedy wybiła północ, składali sobie ze znajomymi życzenia, „żeby wojny nie było, żebyśmy wszyscy byli zdrowi, żeby nas nie prześladowali, żeby Hitler zdechł”.

Wszystkie ich nadzieje miały wkrótce lec w gruzach: pamiętnik młodej dziewczyny mówi o przeprowadzce rodziny do getta warszawskiego i późniejszych licznych, przymusowych przeprowadzkach, podczas których traci się wszystko, czasami nawet nadzieję, ale nigdy miłość do najbliższych.

Jest to dokument tym cenniejszy, że łączy różne perspektywy. Pokazuje los (i co cenniejsze nawet, szczegóły codziennego zmagania się z nim) Żydów polskich w getcie warszawskim i opisuje życie incognito po stronie „aryjskiej” miasta, ukrywanie się na wsi mazowieckiej, walki w powstaniu w getcie, realia związane ze sprawą „Hotelu Polskiego”, w którym ocaleńcom ze spalonej do szczętu dzielnicy żydowskiej ofiarowano miraż wiz amerykańskich i wyjazdu do obozu internowania w Vittel. Czytelnicy są też świadkami rozpaczliwych poszukiwań ukochanego męża prowadzonych przez autorkę po hitlerowskich więzieniach w Warszawie, w obozach w Trawniku, Poniatowej, Treblince i w Majdanku.

Wspomnienia Noemi Szac-Wajnkranc ukazały się drukiem w 1947 roku staraniem Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej w Polsce (publikacja nr 38). W przedmowie pisanej ręką Efroima Kaganowskiego podane zostały szczegóły dalszych losów autorki.

Dożyła końca wojny, pracując jako służąca w majątku ziemskim pod Łodzią. Kiedy pierwsze oddziały Armii Czerwonej dotarły w te okolice, idąc za radą podpułkownika B., Noemi, znękana wieloletnią samotną walką o przetrwanie, zdecydowała się ze względów bezpieczeństwa przenieść wraz z jego oddziałem do wyzwolonej Łodzi. W tym właśnie momencie, po przezwyciężeniu przez nią niezliczonych niebezpieczeństw, 28 stycznia 1945 dosięgnął ją okrutny, ślepy los. Jak pisał Kaganowski:

„Miasto było już oczyszczone od Niemców, a Noemi był jedną z pierwszych powracających…

Nagle z jakiegoś domu, w którym ukryci byli bandyci niemieccy, posypały się strzały. Noemi Szac padła.

Wśród nielicznych pozostałych przy niej rzeczy znalazł się również rękopis jej pamiętnika, pisany na przypadkowych skrawkach papieru”.

W chwili śmierci autorka tych wspomnień miała zaledwie 26 lat.

Książka Przeminęło z ogniem Noemi Szac-Wajnkranc dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi dla Kindle) oraz plik PDF.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Noemi Szac-Wajnkranc
Przeminęło z ogniem
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 247

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Straszne czasy ll wojny światowej, szczególnie dla Żydów - w zasadzie niemal wszyscy byli ich wrogami Nie można tego zapomnieć
00

Popularność




Noemi Szac-Wajnkranc

Przeminęło z ogniem

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.

ISBN-978-83-288-7272-1

Przeminęło z ogniem

Pamiętnik pisany w Warszawie w okresie od założenia getta do jego likwidacji

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Wspomnienie

Kiedyś dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłam mała, wspominaliśmy często dawne dzieje.

Lampa jasno oświetlała pokój, siedzieliśmy przy stole. W pokoju było przyjemnie, ciepło, przytulnie. Byliśmy we trójkę: mamusia, tatuś i ja. Wspominaliśmy.

— Pamiętasz, jak byliśmy w Rzymie, staruszko? — pyta ojciec.

— Pamiętasz — uśmiechała się matka — jak przychodziłeś do mnie w konkury? Wszystko ci się podobało, wąchałeś sztuczne kwiaty i mówiłeś, że pachną, pamiętasz?

— Pamiętam.

— A jak Ema urodziła się, ach, była taka brzydka, maleńka, a krzyczała jak stary chłop, pamiętasz?

— A potem, kiedy była chora na odrę i oboje przesiedzieliśmy przy jej łóżeczku całą noc?

— Pamiętam.

— A ja pamiętam — przyłączyłam się do wspomnień — jak zginęłam w Oliwie. Szukaliście mnie, a potem zamiast się mną cieszyć, dostałam od ciebie, papo, w skórę, pamiętasz?

— A jak poszłaś pierwszy raz do szkoły...

Wspominaliśmy bez końca.

Wydawało się, że szczęście otacza nas dookoła, że złączeni z sobą mocno, nie rozdzielimy się nigdy, tak jak wspomnień nie można od siebie oderwać.

Zegar szedł cicho, srebrzyście wybijając godziny, ten sam zegar, który wskazywał nam wszystkie dobre i złe chwile.

Z czasem do naszych wspomnień przybył Jurek.

— Pamiętasz, Jureczku, Ustroń, gdzieśmy się poznali?

— Fatalna dla mnie miejscowość — żartował Jurek.

— Pamiętasz wycieczki górskie i naszą pierwszą sprzeczkę, o co to było?

— Aha.

Potem wspomnienia były mniej pogodne, aż w końcu tragiczne.

— Pamiętasz, jak poszedłeś na wojnę, jak było bombardowanie, niewola, a potem getto, wysiedlenie....

Po rozłące z rodzicami zostałam tylko z Jurkiem i już tylko we dwoje wspominaliśmy dobre i złe czasy.

Teraz, teraz — mogę je tylko sama wspominać, sama siebie pytać: „pamiętasz?” i sama odpowiadać: „pamiętam”, bo takich rzeczy się nigdy nie zapomina.

Jest taki prosty, nieskomplikowany wierszyk, który wpisywało się za czasów szkolnych koleżankom do albumu. Wpisywałam go kilkakrotnie, nie zdając sobie wcale sprawy z jego głębokiej mądrości i prawdy, którą teraz zrozumiałam: „Wszystko przechodzi powoli, wielkie szczęście i to, co boli, wszystko przemija jak chce Przeznaczenie i tylko jedno zostaje — wspomnienie”.

Getto — przeprowadzka

Od rana krzątaliśmy się, pakując ostatnie rzeczy. A potem, kiedy już wszystko było popakowane, łaziliśmy osowiali po opustoszałych pokojach, spoglądając na ściany, okna, pozostałe meble — jakbyśmy chcieli, aby nam na zawsze utkwiły w pamięci. Zmiana miejsca — zmiana szczęścia. Jak nam się życie ułoży na nowym mieszkaniu w getcie?

Ciotka i wujek są zrozpaczeni. Po prostu potracili głowy. Wujek trzyma kurczowo jakiś mały przycisk ze swego biurka, przedstawiający model lokomobili1, nie rozstaje się z nim, coraz to przeciera go szmatką, jakby to było najważniejszą czynnością w tej chwili.

Pocieszamy się, powtarzając głośno: „niedługo wrócimy, nie warto wszystkich mebli przenosić, tu są zresztą pewniejsze niż w getcie”.

Przychodzą sąsiedzi żegnać się z nami. Niektórzy czynią to z prawdziwym żalem, inni składają smutnie usta, podczas gdy oczy ich śmieją się: „Tak, dobrze wam, jesteście niższą rasą, wyrzucają was, a my zostajemy”.

Ach, jak bardzo czujemy się upokorzeni.

Rzeczy znoszą na wóz, a teraz na nas kolej; wsiadamy do dorożki. Przed bramą stoi Franciszek — dozorca. Płacze.

— Pan inżynier ze swojego własnego domu musi się wyprowadzać; ach, te sukinsyny, łajdaki, szubrawcy!

— Jedźmy już, jedźmy! — wołam do woźnicy. Stać tak przed domem i być głównym bohaterem tego widowiska — to nieznośne.

Wujek i ciocia mają łzy w oczach; dla nich to nie tylko wyprowadzka do getta, dla nich to opuszczenie domu, który kupili za pieniądze z pracy całego życia, domu, który przebudowali, nad którym pracowali, który miał być zabezpieczeniem ich starości.

— My już tu chyba nie wrócimy...

— Ależ, ciociu, to przeprowadzka zaledwie na kilka miesięcy.

Po mieście ciągną bez końca wozy naładowane rzeczami, meblami! Ludzie taszczą walizy, paczki.

Jesteśmy już za murami, przejeżdżamy koło gminy, obleganej przez tłumy.

— Nie mamy dokąd się przeprowadzić! — krzyczą ludzie. — Dokąd pójdziemy na zimę z dziećmi?!

— Jaka ulica zostaje w getcie, a jaka nie? Nie wiem, czy mieszkam w getcie czy nie?

Na nowym mieszkaniu wita nas słońce. Wyjrzało zza chmur i przegląda się w oknach. Pokój zalany słońcem nie może być brzydki ani smutny. Słoneczko! Jak to ładnie, z twojej strony, że nie przejęłoś się hitlerowskimi zasadami i dla wszystkich jednakowo świecisz.

Pan pułkownik z siostrą, właściciel mieszkania, z którymi dokonaliśmy transakcji zamiennej, oczekuje nas. Podpisujemy umowę o zamianie locum na czas wojny, o zamianie mebli, które oni nam zostawiają, a my im. Pan pułkownik narzeka, że w naszym kąpielowym nie ma gdzie postawić swej marmurowej umywalni.

— Proszę pana — tłumaczę mu — ma pan tam przecież wannę w łazience, więc po co panu ten stary gruchot?

— Ja się do niego przyzwyczaiłem, myję się w nim prawie pięćdziesiąt lat.

Więc już wszystko? Jeszcze węgiel w piwnicy. Zamieniamy nasze 2 tony na 2 tony pułkownika. Ciotka schodzi do piwnicy i wraca zdenerwowana.

— Przecież tam jest tylko trochę miału, nie chcę takiej zamiany!

— Słuchaj — mówi wujek — czy tylko to tracisz, głupia kobieto? Czy jeszcze nie przyzwyczaiłaś się do tego, że musisz być oszukiwana i krzywdzona?

Ale człowiek już taki jest, że musi cały swój ból wyładować i ten właśnie węgiel staje się najważniejszym powodem rozpaczy.

— Czym my będziemy palić? Zmarzniemy. A na czym będziemy gotować?

— Żeby tylko było co gotować — wtrąca Jurek.

Przychodzi mój papa — wieczny optymista. Zaczyna wszystkim po kolei zachwycać się, aby nas pocieszyć, ale czyni to tak nieudolnie i naiwnie, że mam ochotę płakać.

— Lepsze mieszkanie niż na Wspólnej, bo mniejsze, taniej będzie je opalać; mniej mebli, to lepiej, przestrzeń nieabsorbująca — nowocześnie; łatwiej zresztą sprzątać. Stare graty zostawili? Graty mają swój staroświecki urok, może to antyki, zresztą jeżeli nie antyki, to można sobie wyobrazić, że to bezcenne sprzęty. A rogi w przedpokoju! — tu papa stanął w pozie Napoleona przed walną bitwą. Rogi miały być „clou”2 naszej transakcji zamiennej.

— Spójrz, dziecko, na te rogi, czy nie przypominają ci one wspaniałych starych dworów szlacheckich, Mickiewiczowskich polowań? To na pewno rogi jelenie: jakże trudno było je upolować, a wyście dostali je tak, przy przeprowadzce. Najważniejsze jednak, że udało się nam zamienić mieszkanie, zdobyć dach nad głową. Tak, to najistotniejsze, to prawdziwe szczęście.

Tego samego dnia wprowadza się do trzeciego pokoju trzecia rodzina, a na drzwiach piszę: „Dzwonić raz Szenberg, dwa Wejnkranc, trzy Ahezojcen”.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Pierwsze tygodnie

Pierwsze tygodnie getta, to jeszcze zupełny chaos. Przede wszystkim co dzień prawie Graniczną ulicę to włączają, to wyłączają z getta, gmina uparcie walczy, targuje się o każdą piędź ziemi, o każdy dom, a Niemcy jakby dla kawału, jakby się drażnili, to dają, to znów odbierają. Dochodzi do tego, że ludzie w ciągu kilku dni po kilka razy zmieniają mieszkanie, zostawiając w każdym coś ze swego dobytku.

My, mieszkając początkowo na Granicznej ulicy, jesteśmy również na to narażeni. Siedzimy jak na wulkanie; trudniej znaleźć pomieszczenie niż igłę wśród nocy.

W końcu plan getta staje się wiadomy. Nasza obecna ulica — Biała — zostaje zmajstrowana w ten sposób, że mur ma stanąć z jednej i drugiej strony ulicy, zaś jezdnia należeć będzie do dzielnicy aryjskiej, aby stworzyć dostęp do gmachu Sądu, który znajduje się przy końcu ulicy.

Wychodzi zakaz trzymania aryjskich pracownic domowych. Musimy pożegnać się z naszą Jasią, która pracuje u nas 8 lat i jest jakby członkiem naszej rodziny. Przykro nam — Jasia płacze.

— Może to i lepiej, Jasiu, będziesz pracować u ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na służbę, a u nas teraz nie wiadomo jak będzie.

Ale Jasia jest niepocieszona.

— Jadłabym suchy chleb i kartofle, żeby tylko być razem.

— Cóż zrobić, jeśli nie można?

Pewnego dnia z rana jakieś zamieszanie, przez okna widzimy ludzi, którzy gestykulując, biegają tam i z powrotem. Pojawia się milicja żydowska z żółtymi opaskami na ramieniu: „Ordnungsdienst”. Milicjanci uspakajają tłum.

Wychodzę na ulicę. Od rana okolono getto drutami, postawiono straż niemiecką i żydowską milicję. Ogłoszono zakaz przebywania Żydów poza granicami getta pod karą wiezienia.

Jesteśmy zamknięci w klatce. Druty są naturalnie tylko tymczasowe. Gminie nakazują budować mury tak, aby zeszły się ze starymi murami: klatka będzie pewniejsza.

Dla Żydów jest to nowa klęska. Tracą oni kontakt ze swoimi warsztatami pracy, mieszczącymi się poza gettem, a wraz z tym źródła dochodu i swoje mienie, które musi przejść w drugie ręce. Żydzi spisują naprędce umowy antydatowane ze swoimi znajomymi aryjczykami, czyniąc ich właścicielami swoich dotychczasowych sklepów i składów.

Nie odnosi się to do domów, ponieważ wszystkie domy żydowskie przeszły w ręce tzw. Komisarycznego Zarządu. Jest to instytucja, która sama zarządza kamienicami, administrując je, pobiera dochody, a właścicielowi wypłaca co pewien czas taki procent, że za te pieniądze gospodarz wielkiej kamienicy może kupić sobie kilka bochenków chleba albo kilkanaście pudełek zapałek.

Co będzie z naszą fabryką? Telefonuję do jednej z naszych byłych sąsiadek, pani Aliny K.

Przychodzi tego samego wieczoru. Sporządzamy z nią umowę, czyniącą ją właścicielką naszych maszyn, lokalu i towaru. W drugiej umowie pani Alina obowiązuje się chronić fabrykę, płacić komorne, a po wojnie zwrócić nam fabrykę. Po godzinie nowa właścicielka żegna się z nami.

Jakże nam ciężko przyszło doprowadzić nasz „Korlit” do obecnego stanu. Ile pracy, ile nieprzespanych nocy, ile wysiłków. A teraz — biały świstek na biurku — oddaliśmy nasze dziecko.

Nie wiadomo jeszcze, czy to zatwierdzą w urzędzie.

— A czego ty się martwisz — gniewa się ciotka — tak czy inaczej, przepadło, wszystko jedno, już nie twoje.

— Ciociu, przecież jeszcze są porządni ludzie. Może ona jest jak raz uczciwa?

Co dzień rozmawiam z panią Aliną telefonicznie. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ ludzie oblegają nieliczne telefony w dzielnicy, wszyscy chcą jakoś uregulować swoje „zagraniczne sprawy”. Czasem trzeba godzinami czekać na połączenie, a często, gdy już uzyskałeś rozmowę, osoby, z którą chcesz rozmawiać nie ma w domu.

Pani Alina odwiedziła nas kilka razy, potem umilkła, znikła.

Następnie dowiedzieliśmy się, że zajechał ktoś z platformą i zabrał maszyny wraz z surowcem. Była to konfiskata niemiecka, ale owego konfiskatora widziano kilka razy w towarzystwie pani Aliny. Czy to przypadek? A może jako obecna właścicielka chciała uzyskać choć część z powrotem. Ktoś nie zgadza się z tym przypuszczeniem; takie sprawy załatwia się oficjalnie, a nie chodząc pod rękę i uśmiechając się słodko do konfiskującego majątek. Ja protestuję. Może właśnie w ten sposób chciała od niego więcej uzyskać, czasem kobieta kokietując więcej zdziała niż najrozumniejszymi dysputami, dowodzeniami. A może zakochali się w sobie? Uczucie do wroga? Bywa. Chciałam wierzyć w uczciwość pani Aliny, dlatego, że to ja ją wybrałam i ponieważ bardzo chciałam wierzyć w ludzi. W ten sposób nasze ukochane dziecko — nasz „Korlit” zakończył swój żywot.

Głód

Ceny żywności szalenie poszły w górę. Byliśmy zdani na to, co nam przywiozą czy przyniosą do getta, samemu nie można było przecież wychodzić poza mury. Przyniesione produkty z „tamtej strony” kosztowały podwójnie, a czasem i potrójnie niż na aryjskim rynku. Nieliczni robili wspaniałe interesy, a ludność głodowała.

Po krótkim czasie nowy zakaz: aryjczykom nie wolno przebywać na terenie getta.

Ceny poszły jeszcze bardziej w górę, a ludzie potracili całkowicie prawie kontakt z aryjską dzielnicą. Tylko nieliczni mieli przepustki i przez nich czasem, za duże pieniądze, można było coś załatwić. Poza tym istniały murki, przez które można było kilka słów zamienić. Można było również spotkać się w sądzie, który, choć strzeżony z jednej i drugiej strony, aryjskiej i żydowskiej, stał się miejscem spotkań aryjczyków z Żydami. Naturalnie trzeba było upozorować te spotkania tak, aby wyglądały jak rozmowy stron w jakimś procesie. Później jednak wpuszczano do sądu wyłącznie za okazaniem wezwania sądowego lub kwitu na wpłacenie podatku skarbowego, ponieważ w tym gmachu mieścił się również Urząd Skarbowy.

Żadnych paczek z sądu wynosić nie wolno było. Broń Boże, żeby ktoś przeniósł najmniejszą paczkę. Jakże to? Przenieść do getta produkty po cenie aryjskiej? — Żydzie, płać potrójnie, jesteś przecież Żydem.

Życie w getcie...

Kiedyś czytałam książkę o getcie weneckim. Przejęła mnie grozą. Ciemne, brudne zaułki, zapadłe domy, smutni ludzie z żółtą łatą na plecach. Napiętnowani, poniżeni.

Więc my też tak mamy wyglądać?

Czas idzie naprzód. Nie staje, nigdy nie wraca. Nieprawda, czas cofnął się, jak gdyby wskazówka zegara posunęła się nagle zamiast naprzód, wstecz. Zła ręka przywróciła światu oblicze lat przesądów, ciemnoty. Cofnęliśmy się poprzez lata postępu, odrodzenia, kultury: witaj, zabobonie, złości, kłamstwo, palenie czarownic na stosie, wymyślna torturo, odpowiedzialności zbiorowa, witaj wojno, w imię krzyża, splugawionego i wykrzywionego. Pochłoniesz tysiące, miliony ludzi w imię kłamliwej idei, zrodzisz miliony sierot, wzniecisz pożary, zamienisz miasta w gruzy, ziemie urodzajne w pustynie, wypaczysz mózgi i serca.

***

Jest anegdotka o woźnicy, który chciał odzwyczaić swego konia od żarcia i w tym celu codziennie zmniejszał mu jego porcję siana. Wszystko szło świetnie... tylko nagle koń zdechł.

W getcie było podobnie. Ludzie mieli żołądki, ale nie mieli ich czym zapełniać. Ograniczano ich pożywienie, oszukiwano zupkami Joint’u (z prawdziwej wody) i byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to, że pewnego dnia umierali. Źle napisałam „umierali”, to znaczy, że pewnego dnia zamykali oczy i koniec. A trzeba by opisać cały bezmiar męki i cierpień, trzeba by dać obraz oblegających ulice żebraków, nędzarzy, istot pół nagich, dzikich z głodu, chłodu, oblazłych robactwem, którzy leżąc pokotem na chodnikach z całymi rodzinami, wystawiają ci na pokaz swoje gnijące ciała, ropiejące nogi, ręce, ramiona, jak gdyby wołali do tych, którzy jeszcze mogą chodzić: „i na was przyjdzie kolej i to już niedługo. I wy tak będziecie gnić żywcem. Wpierw zaczniecie puchnąć, a potem ciała wasze pokryją się wrzodami i skonacie bez ratunku”.

Bo ratunkiem może być tylko tłuszcz.

Ach, czarodziejski tłuszczu, który możesz nas uzdrowić, utrzymać przy życiu, czemużeś dla nas tak niedostępny? Śpiewają o nim dzieci, dorośli, modlą się do jego mocy, tak chcą żyć, przetrwać, powrócić do sił, do swojej pracy, swych domów, ci żebracy, ci byli ludzie. Kurczowo trzymają się swojej karty żywnościowej, swoich bonów, które stanowią jedyne ich pożywienie, jedyną kruchą nadzieję na przetrwanie. Oddadzą je tylko po śmierci.

„Ach, te bony, ja nie chcę oddać bonów” — to piosenka, gettowa kołysanka, melodia naszej dzielnicy, a słowom jej: „hot rachmunes jidisze menczen, hot rachmunes jidisze kinder”3 towarzyszy jęk nędzarzy, którzy biegną za tobą, wyciągają ręce, błagając: daj mi kartofel, jeden, jeden jedyny, maleńki kartofelek, skórkę od chleba, wodę z gotowanych ziemniaków, obierki buraczane, daj! Nie dasz? Masz przy sobie paczuszkę, a co w niej? Może coś do zjedzenia, może chleb?

Spada na ciebie nieoczekiwany cios. Brudna ręka chłopca dziko wyrywa ci paczkę z ręki, a chłopak ucieka, po drodze zajadając swą „zdobycz”. Jeżeli w następnej minucie milicjanci dopadną go, jeżeli go zbiją, odbiorą, to on już w międzyczasie zdążył zjeść. „Chaper” (łapacz), to nowy zawód małych, zgłodniałych chłopaków, gettowski proceder, który należy likwidować, ścigać, bo po prostu zagraża porządkowi publicznemu, bezpieczeństwu. Ha — ha, ha. Łapcie! Bijcie i likwidujcie! Cóż może być gorszego od głodu, który rozrywa kiszki? Ludzie umierają, konają całe rodziny. Codziennie rano, gdy wychodzisz na miasto, widzisz na trotuarach i jezdniach owrzodzone trupy przykryte papierem, które w ciągu dnia funkcjonariusze zakładu pogrzebowego Pinkierta zabierają na cmentarz. Ludzie konają na ulicy. Konają w swoich mieszkaniach ci, którzy wstydzą się swego głodu i za próg domu nie wychodzą. Umrą w jednym z napadów szału. Nie wiecie, co to szaleństwo głodu trwającego dni, tygodnie, miesiące, lata! Czy widzieliście kiedy takiego obłąkanego w ataku? Nie, nigdy? To wasze szczęście, bo gdybyście kiedyś ujrzeli, nie dałby wam ten widok spokoju i prześladowałby was w snach i na jawie długo, długo, może nawet przez całe życie.

Konają ludzie, ku wielkiej uciesze naszych władz. Może w końcu wytworzyć się taka sytuacja, że nie będzie już komu umierać, mimo że co dzień nowych wysiedlonych sprowadzają do getta. Deszcz, śnieg, noc, dzień — przybywają ludzie wyrzuceni ze wsi, miast, miasteczek Polski, Niemiec, Czech. Przyjeżdżają z tobołkami na plecach — to ich jedyny majątek, aby po niedługim czasie powiększyć kadry żebracze.

„Nikt nie przetrwa wojny, nikt prócz Czerniakowa, Pinkierta i mnie” — mówi Rubinsztein, żebrak, wariat, komik, śpiewak, satyryk i patriota w jednej osobie, jedna z najbardziej popularnych osobistości getta.

— Nasza trójka przetrwa, bo Czerniaków, to prezes gminy żydowskiej, któż by, gdyby go zabrakło, rządził nami, komu by Niemcy dawali zarządzenia, kogo by czynili za nas odpowiedzialnym? Pinkiert, właściciel zakładu pogrzebowego, król nieboszczyków, pierwszy i ostatni grabarz nie może umrzeć, bo któż by go pogrzebał? No, a ja, ponieważ nie mam bonów, więc jak je mogę oddać4?

— A czemu nie dostajesz karty żywnościowej?

— Bo nie jestem meldowany — oświadcza z dumą.

— To zamelduj się.

— Nie chcę. Teraz — objaśnia — panuje Hitler. Jeżeli będę figurował w książkach meldunkowych, to tak jakbym był jego obywatelem. Nigdy, nigdy na to się nie zgodzę, a na jego bony pluję, ja od niego niczego nie chcę mieć, straciłem tu żonę, dzieci i jeszcze mam bony brać, a niech sam się naźre (cum tojt5) moim kwaśnym chlebem i gorzką marmeladą. Do tego mogę mu dodać 1 kg zepsutej kapusty i tuzin sacharyn od Rubinsztajna.

— Co ty wygadujesz, szaleńcze, przecież wszyscy są meldowani i wszyscy otrzymują bony.

— To co, że wszyscy? Jak wszyscy mają przewrócone w głowie, to ja też muszę mieć?

Łazi Rubinsztajn po mieście uśmiechnięty, wesoły, że głodny, to głupstwo, że w łachmanach, to nieważne, śpiewa swoje piosenki o Hitlerze, gminie, aprowizacji, siada na karawanie: „Oddałeś swoje bony, kolego? Odprowadzę cię do swojego spokojnego domostwa, gdzie cię nikt nie będzie niepokoił. Za to, że ci towarzyszę, wynajdź mi tam miłe mieszkanko. Biedne mam, jak widzisz, skromne wymagania, ale muszę się jakoś zabezpieczyć. Skandal, jak wszyscy się pchają na tamten świat. Ja myślę, że niedługo w ogóle nie będą tam wpuszczać. Dotychczas my, żebracy, mieliśmy pierwszeństwo, teraz tyfus panuje i tyfusowi biorą pierwsze miejsce. Okropne. Ja, król żebraków getta, tracę głowę, nie wiem po prostu co robić, myślę, że trzeba będzie przyłączyć się do nich i... zachorować na tyfus”...

Nie zachorował jednak na tyfus, na złość Niemcom. Na złość Niemcom nie poszedł na Umschlagplatz, nie skorzystał z komory gazowej, tak pieczołowicie i z takim trudem przygotowanej dlań przez cały sztab chemików, inżynierów, ludzi nauki i czynu, nie oddał swoich bonów, bo ich nigdy nie miał. Tak, Rubinsztajn sprzeciwił się woli Hitlera, oparł się jego zarządzeniom.

Proroctwo jego nie spełniło się, nikt z wymienionej trójki wojny nie przeżył. Ale za to zginął jak bohater. Przy pojmaniu go, podczas jednej z pierwszych blokad, krzyknął: „Precz z Hitlerem!”

Żołnierz strzelił w niego, ale widać człowiek ten do końca uparł się czynić na złość naszym prześladowcom. Nie zginął od pierwszej kuli, ani — co za bezczelność — od drugiej. Miał jeszcze dość sił, aby zawołać: „Dziękuję! Na pewno na tamtym świecie jest lepiej, jak na tym, chociażby dlatego, że tam nie ma Hitlera!”.

A Czerniaków, prezes gminy, z zawodu inżynier, skromny człowiek, którego siłą zmuszono do zajęcia stanowiska, jakiemu nie mógł sprostać. Może dlatego, że nikt by takiemu zadaniu nie podołał. Dawać ludzi na ciężkie katorżne roboty, wysyłać mężczyzn do obozów, z których nikt prawie nie wracał, wprowadzać w życie zarządzenia ograniczające wolność, coraz bardziej gnębiące, coraz bardziej krwiożercze, napastliwe, bestialskie. Oddaj wszystko, co masz! Pieniądze, złoto, meble, futra, cały twój dobytek, oddaj pod karą śmierci, oddaj zdrowie, siły, a potem kiedy już nie masz co oddać, oddaj życie. My, Niemcy, potrzebujemy wszystkiego, chcemy wygrać wojnę waszymi warsztatami pracy, waszymi uciułanymi groszami, waszym krwawym potem, waszym życiem, wszystko nam jest potrzebne!

A my nie będziemy wam dłużni, my wam wspaniałomyślnie za to damy „Lebensraum”. Żyjecie sobie na przestrzeni kilkunastu ulic i dwóch placyków. — Co? Nie sposób? Chcecie powiedzieć, że wypada u was przeszło 4 osoby na przestrzeni 1 m². Cóż to za wymagania, jesteście przecież najniższą rasą ludzką, wam też trzeba wygód?! Zresztą, o co chodzi, pójdziemy wam na rękę. Za dużo was, możemy waszą liczbę pomniejszyć, mamy sposób na to.

Dostarczymy wam na osobę po kilka kilo razowego chleba i ¼ kg marmelady na miesiąc i jeżeli dodamy do tego nieco zgniłych kartofli i brukwi (nie mamy z tym co robić, bydło nie chce tego żreć, a trzeba to jakoś zużytkować) i trochę cukru (żeby móc o tym rozpisywać się w gazetach), to chyba szybko was przetranslokujemy na drugi świat. A może boicie się, że szmugiel będzie nam w tym przeszkadzał? Zwalczymy szmugiel. Nasze mury odgradzające getto od dzielnicy aryjskiej coraz bardziej rosną w górę. Nie żałujemy cegieł, ani wapna, bach! Chociaż nam ciężko z żelazem, damy wam jednak druty kolczaste na zakończenie murów, pro publico bono, będziemy rozstrzeliwać szmuglujących bez sądów, damy nieograniczone na to prawo naszym żołnierzom, naszej dzielnej straży getta, będziemy przy tym zabijać nie tylko was, ale i podających żywność Polaków, nie jesteśmy drobiazgowi.

A jeżeli doszło waszych uszu, że nieprzyjaciele bombardują nasze fabryki amunicji i że nam kulek brak, to my was przekonamy, że to oszczerstwo. Tak, nie żałujemy kulek dla nikogo, nawet dla małych dzieci. Widzieliście chyba na Białej i na Grzybowskiej tłum dzieci w wieku od lat 5 do 13, wybiegających na znak przez dziury w murach? Dzieci te biegły na aryjski rynek, by wrócić po kilkunastu minutach z torbą kartofli albo bochenkiem chleba. To jedyni żywiciele całych rodzin.

Przeleci taki malec przez murek kilka razy dziennie, sprzeda swój szmugiel i za zarobione pieniądze kupi chleba do domu. Więc my będziemy tych bezczelnych malców, którzy nie boją się naszych razów, zabijać, zobaczycie.

Widzieliśmy, jak celnie strzelali do nich niemieccy i litewscy junacy, jak chodniki czerwieniły się od krwi i jak drgały ramionka dziecinne: Mamo! Mamo! Za co?

To jeden sposób.

Mamy w zanadrzu jeszcze jeden. Jak wam się podoba tyfus plamisty? Niezła choróbka, miła epidemijka. Skosi wam, ręczę za to, 25% ludności. Nie będziemy żałować pracy naszych słynnych bakteriologów. Boicie się, że mimo epidemii wielu chorych powróci do zdrowia, nie martwcie się, przecież wiecie, że my jesteśmy przezorni, postaramy się, aby nikt z was nie wyzdrowiał. Tyfus trzeba leczyć glukozą, dobrym odżywianiem, witaminami, czystością, a my damy wam szpitalik (znacie naszą humanitarność! ) i kłaść będziemy po trzech chorych na jednym łóżku, na brudnych siennikach, bo skąd weźmiecie bieliznę i pościel? A leczyć będziecie ich głodem. Niedługo trzeba będzie czekać na rezultat. No cóż, mało wam? Umiemy na dodatek wymordować zakładników i postrzelać sobie tak, na wiwat. Zmniejszy się liczba główek aż miło. Proszę, podziękujcie nam za naszą pomoc, przecież sami widzicie, że nie żałujemy ani trudów, ani pomysłów.

Musiał ocenić Czerniaków i trudy, i pomysły. Szarpał się, jak ryba w sieci, łatał i łatał coraz bardziej drące się życie gettowskie, aż pewnego dnia zrozumiał, że już nie uda się go załatać. Zażył cjankali. Popełnił samobójstwo, bo nie mógł się zgodzić na przedłożony mu plan zupełnej likwidacji getta, nie mógł wziąć udziału w wysyłce ludzi na śmierć. Może chciał, aby czyn jego był dla nas hasłem do buntu. Przez jego śmierć powinniśmy byli pojąć, że ostatnia chwila nadeszła, że już nie mamy nic do stracenia. Powinniśmy byli zrozumieć, ale niestety, byliśmy otumanieni albo może nie mogliśmy sobie wyobrazić, że tak szalona zbrodnia może zostać dokonana.

Jaki los spotkał Pinkierta, który dopiero w getcie stał się prawdziwym królem nieboszczyków, pomocnikiem Niemców, choć wcale do tego nie pretendował? Sprawa jest bardzo prosta. Pinkiert miał jeszcze przed wojną skromny zakład pogrzebowy. Nie jest to zbyt miłe zajęcie, ale to kwestia przyzwyczajenia. Ostatecznie można przywyknąć do tego, że żyje się z czyjejś śmierci. Więc ów Pinkiert, który przed wojną czekał czasem całymi dniami na „klienta”, dostał nagle roboty co niemiara. Niemcy starali się ze wszelkich sił, aby Pinkiert miał kogo chować, starali się tak usilnie, tak gorliwie. Pinkiert musiał rozszerzać swój interes, urządzać filie, zatrudniając coraz to nowych pracowników, a śmiertelność rosła i rosła. W końcu już nie wiadomo było, kto dla kogo pracuje, czy Niemcy dla Pinkierta, czy Pinkiert dla Niemców. Współpraca w każdym razie była ścisła. Wszystkie dzieci dzielnicy znały piosenkę o Pinkiercie: „Ten Pinkiert — to cholera, do grobu nas zabiera”. Ale cóż on sam zawinił? Niemcy mogą zabijać. To piękne, to wspaniałe dzieło, to im przyniesie chwałę, rozgłos.

To bohaterstwo.

Skutecznie, szybko, planowo unicestwiać bezbronnych, kobiety, dzieci.

Ale grzebać ich, fe!... To niehigieniczne zajęcie.

Całymi więc dniami jechały przez getto karawany Pinkierta. Jego funkcjonariusze w czarnych mundurach ze srebrnymi naszywkami budzili lęk i grozę, ale za to byli bezpieczni. Żaden Niemiec nie ważył się ich ruszyć. Byli im potrzebni. Przeżył Pinkiert Rubinsztajna, przeżył Czerniakowa, ale do czasu. Przyszedł dzień, kiedy naukowcy niemieccy wynaleźli lepszy, doskonalszy sposób likwidowania ludzi. Kiedy wprowadzono w ruch komory gazowe, kiedy po raz pierwszy rozpalono piece krematorium, zdetronizowano króla grabarzy. A kto go pogrzebał? Nikt. Spalono go w piecu, a prochy rozwiano na cztery strony świata.

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/pomagam/

Getto bawi się

W wyobraźni rysowałam sobie nieraz obraz piekła. Widziałam męczonych ludzi, kąsających diabłów i myślałam wtedy: dla ludzi ogień był źródłem męki, na nim to smażyły się ich ciała, ale diabłów ten sam ogień zagrzewał do tańca, był dla nich iluminacją, dodawał im bodźca do harców.

Piekło getta. Ludzie zamknięci, pozbawieni możliwości pracy, działania; ludzie, których napiętnowano, prześladowano, skazano na wymarcie w mękach. I oto część tych ludzi podnosi głowy i zaczyna działać. W getcie są pieniądze, są towary, są fachowcy i nagle dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego: getto zaczyna żyć swoim własnym życiem. Zaczyna się handel wymienny, import i eksport. Trupy na ulicy, tyfus, niesłychana śmiertelność i równocześnie przemysł. Nasze getto zaczyna dostarczać całej Polsce produktów i towarów, których tam wcale nie wyrabiają. Jak grzyby po deszczu powstawały fabryki. Fabryki — czy tak można nazwać małe suterynki, pokoiczki, gdzie powstawały najpiękniejsze wyroby trykotażowe, pończochy, swetry, skarpety. Warsztaty, gdzie stare prześcieradła i poszewki farbowano i drukowano we wzory i szyto z nich najmodniejsze koszule męskie, piękne kwieciste chustki na głowę, chustki do nosa. Z cukru, bez kakao i bez orzechów, fabrykowano czekoladki z migdałkami. Szły garbarnie, tokarnie, fabrykowano masowo i wypłacano kolosalne łapówki milicji, tajniakom i Niemcom.

Bywały dni, że mimo to wywożono maszyny i towary i zabierano ludzi. Jedną fabrykę zamknięto, ale dwie nowe powstawały, aby dać pracę i zarobek ludziom. Byli u nas nędzarze, ale byli i tacy, którzy mieli pieniądze. Wprawdzie była to garstka nieliczna, ale zawsze, jeśli ktoś ma pieniądze, to i inny może przy nim pożywić się i komuś dać zarobić.

I oto powstały restauracje, dancingi, ogródki dancingowe. Szare mury getta, głód, śmierć na każdym kroku, a w podziemiach wspaniałe lokale rozrywkowe. „Lourse”. Blask bije od luster i marmuru, od srebra i kryształów. Nasi świetni muzycy grają, artyści pokazują nie tylko swoje stare numery, ale i nowe. Śpiewają o getcie. Młodziutka śpiewaczka o głosie słowika śpiewa tak cudnie, jakby nigdy na świecie getta nie było, jakbyś nie wiedział, co to jest Niemiec. Na tacy podają ciastka i kawę, czy pachnący, smaczny, różowy krem, lukrowane orzeszki.

A potem, gdy z pięknej, rzęsiście oświetlonej sali wychodzisz na ciemną ulicę i dobiega twych uszu dźwięk słów „hot rachmunes”6 i widzisz wychudłe ciała w łachmanach, żałujesz tej miłej chwili spędzonej w lokalu, nazywasz siebie okrutnikiem bez serca i uświadamiasz sobie, że ludzie mogą jeszcze słuchać śpiewu i muzyki, mogą rozkoszować się ciepłem i jasnością, ale już nie mogą tańczyć. Tak, w naszych dancingach nikt nie tańczył. Widocznie musi być jakaś granica.

W getcie był również teatr. Nie było tak łatwo wysztukować przedstawienie, aby spodobało się wszystkim. Przede wszystkim nie wolno było narazić się cenzurze, poza tym trzeba było dobierać numery, aby w tych błogosławionych godzinach człowiek mógł popłakać, śmiejąc się i zapomnieć o śmierci.

Szmugiel

Jak się odbywał zorganizowany szmugiel, który dostarczał żywności gettu, dawał pracę przemytnikom, często pozbawiając ich przy tym życia? Naturalnie, szmugiel podawany przez gmach sądu, przenoszenie pod sukienką, czy szmugiel przez murki za pośrednictwem małych dzieci, to wszystko nie było zorganizowanym masowym szmuglem i nie mogłoby pokryć nawet jednej setnej zapotrzebowania. Do tego trzeba było tak zorganizować handel, aby getto mogło swoje produkty wysyłać i otrzymywać za to żywność.

Przede wszystkim „wacha”7. Na „wasze” u każdej z bram getta stało kilku Niemców i milicjantów żydowskich, którzy zmieniali się co kilka godzin. Przemytnicy umawiali się, że o takiej a takiej godzinie ma przejechać wóz z aryjskiej strony. Przekupieniem „wachy” zajmowali się tak zwani „grajkowie” — nieliczni milicjanci-specjaliści, którzy podchodzili do „wachy” i przeprowadzali dyplomatyczne rozmowy, wskutek których Niemcy zamykali na kilka minut oczy, a wóz wjeżdżał do getta. Po chwili pusta maszyna wyjeżdżała, a milicja i Niemcy dzielili się łapówką. Nazywało się to: „Szafa gra”.