Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Gdyby czarna ospa (…) jęła przemawiać (…) i odsłaniać dzieje swego bytu (…) doznawalibyśmy tego wrażenia, co przy czytaniu pisma Ferdynanda Kurasia” — pisał z przejęciem Żeromski.
Przez ciernie żywota to wspomnienia chłopskiego poety z biednej galicyjskiej rodziny, syna powstańca styczniowego. Wydane w roku 1925, stanowią jedyny utwór prozatorski Ferdynanda Kurasia. „Skromną tę pracę, niewprawną ręką wieśniaka skreśloną” Kuraś dedykował Prezydentowi Odrodzonej Rzeczpospolitej Polskiej Stanisławowi Wojciechowskiemu. Przedmowę do wspomnień poety napisał Stefan Żeromski, dając wyraz wielkiemu wrażeniu, jakie zrobił na nim autentyczny pamiętnik chłopski, w którym „z cicha mówi o sobie sam obiekt, sam Murzyn polski, bytujący z prawieków obok nas (…)”.
Od wcześniejszych i współczesnych mu pamiętnikarzy chłopskich, łącznie z żyjącym w pobliskiej wsi, starszym o pokolenie Janem Słomką, autorem Pamiętników włościanina (1912), odróżnia prozę Kurasia literacki styl, bogate słownictwo, cytowanie poezji. Opowieść Kurasia różni się od pamiętników Słomki także innym spojrzeniem na przeszłość, skupieniem na osobistych doświadczeniach, bez specjalnego dążenia do szczegółowego ukazania realiów życia na wsi czy w sąsiednim miasteczku w czasach jego młodości.
Pierwsza, obszerniejsza część, obejmująca osiem z dziesięciu rozdziałów książki to ważny dokument ludowej historii Polski. Opisuje tułacze życie autora i jego rodziny, małorolnych nędzarzy podróżujących za chlebem, zarobkiem i kątem do zamieszkania. Ojciec, pracowity, lecz zbyt często zaglądający do kieliszka, zaharowana matka analfabetka, ich syn, czyli sam autor, który jako kilkulatek wskutek wypadku stracił słuch…
Przez ciernie żywota Ferdynanda Kurasia nie jest jednak wyznaniem o chłopskim losie naznaczonym pesymizmem, skargą, oskarżeniami o niesprawiedliwość. Autor opowiada spokojnie, nawet gdy opisuje rzeczy straszliwe. Bawi anegdotami, zaciekawia przygodami. Końcowe rozdziały książki to osobista historia Kurasia jako poety ludowego, twórcy, który zyskał uznanie i popularność dzięki wzbudzonej na przełomie wieków fascynacji wsią i życiem chłopów, „ludomanii” inteligentów. Tematem tych dwóch ostatnich rozdziałów są wyjazdy i wycieczki do Lwowa, do Krakowa, Wiednia, Warszawy, wizyty w teatrach, udział honorowy w publicznych uroczystościach — przeżycia człowieka o zupełnie już innej pozycji w społeczeństwie.
Ciąg dalszy wspomnień Ferdynanda Kurasia, obejmujący okres od wybuchu pierwszej wojny światowej do roku 1928, pozostawał w rękopisie do roku 1998, kiedy wydano go drukiem razem z pierwszą częścią, opublikowaną w okresie międzywojennym, oraz z wyborem wierszy poety.
Książka wspomnieniowa Ferdynanda Kurasia Przez ciernie żywota dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi Kindle) i plik PDF.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Ferdynand Kuraś
Przez ciernie żywota
Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne Rodzaj: Epika Gatunek: Pamiętnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN-978-83-288-7025-3
Opisy życia ludu, o ile ujawniły się w literaturze, bywają zazwyczaj dziełem osób pochodzących z warstw zwanych wyższymi, czy górnymi. Powodowani litością, współczuciem, podnieceni przez ideał dźwigania warstw zwanych niższymi, zdobycia siłą, czego na mocy dobrowolnych ustępstw osiągnąć nie można, artyści, szukający barwy lokalnej i istoty życia, pisarze wszelkiego typu, czerpiący tematy do swych utworów z życia masy pracującej notują w gruncie rzeczy wspomnienia swe albo twórczo malują na tym tle tak rozległym, wymyślając z głowy świat do ludowego podobny. Te opisy, nieraz barwne epopeje, tworzone w niby gwarze prowincjonalnej, pisane przez ludzi dostatniej sfery, tworzone w zamożności i spokoju, rzadko kiedy odzwierciadlają żywot istotny synów i córek ziemi, nieraz zaś są śmieszną reporterką i przedrzeźnianiem.
Zdarzają się i twory poczciwe, ale niezdarne i do niczego niepodobne. Język ich nie jest starą, pradawną, a przecież zmienną mową pracy, a sceny życia, gdyby nawet były podobne do istotnych, są ugrupowane w sposób obmyślony na zimno, wymędrkowany dla jakiegoś celu, tendencyjny. Nagromadza się zjawiska jaskrawe, celowo dobrane albo wydobyte z wyobraźni, ażeby czyniły zadość społecznemu czy literackiemu założeniu z góry. Rzadko się zdarza, gdyż nad wyraz trudno może się zdarzyć, ażeby ktoś z ludu przemówił, to znaczy, żeby sam lud przemówił o sobie.
Taki rzadki wyjątek, a może nawet unikat, stanowi pismo Ferdynanda Kurasia pod tytułem Przez ciernie żywota. Mamy tutaj w formie jasnej, prostej, bez uciekania się do niby gwary, w postaci nieobarczonej zamiarem estetyczno-twórczym, podane życie samo w sobie. Czytając te stronice, ma się wrażenie, iż odsłania się ze mgły i pomroki sama najrdzenniejsza iścizna1 życia ludowego, iż nakreślony został ręką niewprawną i przez to może genialną, jego symbol.
Nie podaje nam tu swego referatu ani dzieła spostrzegacz, reporter, misjonarz do sfery dzikusów,lub poeta, szukający tutaj natchnienia, lecz z cicha mówi o sobie sam obiekt, sam murzyn polski, bytujący z prawieków obok nas, dokoła oparcia naszej stopy. Gdyby czarna ospa albo szkarlatyna jęła przemawiać o sobie i odsłaniać dzieje swego bytu, ukazywać drogi swego pochodu po niewiadomych szlakach rozwoju, doznawalibyśmy tego wrażenia, co przy czytaniu pisma Ferdynanda Kurasia. To porównanie może kogoś urazić, jako nieścisłe, a nawet przesadne. A jednak tak jest w istocie.
Życie opisane tutaj tak dalece odskakuje od normalnego porządku rzeczy, od życia ludzi cywilizowanych w ogóle, od wszystkiego, co jest sprawiedliwością i miłosierdziem, iż tylko do ciężkiej, ohydnej, przeklętej choroby może być przyrównane. A przecież ten pisarz życia ludu nigdzie się nie uskarża, nie pomstuje, nie wzywa na pomoc. Jego powieść jest spokojna nawet tam, gdzie maluje najstraszliwsze sceny ciemnoty, w poradni znachora-pijanicy, który ma uleczyć głuchotę, pod cudotwórczym krzyżem obok Bychawy, gdzie nieszczęsne matki wykopywały dołki w ziemi, kładły w te dołki głowy swych chorych dzieci i przysypywały je ziemią, ażeby je z nieuleczalnych kalectw wybawić. Nigdzie on nie staje w pozycji wyzywającej, nawet wtedy, gdy maluje dantejski obraz, gdy trzej chłopcy-niedorostki wstępują do ledwie wystygłego kotła w cukrowni, ażeby go obtłuc z osadu, z zarazy, którą wchłaniają płucami. Przedstawia nam straszliwe mieszkania robotników (cztery rodziny w jednej izbie, uciekające przed zgnilizną i wilgocią na pewien rodzaj mieszkań nawodnych), a gdy przed tym opisem zakrywamy oczy, gdyż zaprawdę lisy mają stokroć mądrzej i lepiej urządzone nory, a zające zdrowsze i wygodniejsze kotliny niż ci z pożytkiem powszechnym pracujący ludzie, on bawi nas anegdotycznie wspomnieniem przygody, którą mu te mieszkania troglodytów2 w pamięci zostawiły. Znajduje urok w przyrodzie, widzi go, kocha i wspomina, ale nas czczymi opisami nie napawa i nie nudzi. Dostrzega urok lasu, pola, wielkiej rzeki jak gdyby chyłkiem, wśród potwornej pracy, z nieobaczka3 pochwycony i zapamiętany.
Przy rąbaniu pni dębowych z płacą dzienną 10 kopiejek (o, losie straszny i przeklęty! dziesięć kopiejek za dzień ciężkiej pracy) urok lasu pustego, niemego, zastygłego w śniegach widzi i odtwarza tak doskonale, iż ten urok i nam się udziela z jego łaski. Maluje przy tym głód pracujących, gdy każdą grudkę i każdą krupkę kaszy gotującej się w garnku na węglach pożerali naprzód oczyma, a później zgłodniałymi usty4 i wnętrznościami. Maluje zaś nie dla jakowegoś celu, tylko z uśmiechem wspomnienia tamtej chwili, maluje dla samego malarstwa, z potrzeby wewnętrznej, jako prawy i dostojny odtwórca wszystkiego, co na to zasługuje.
Nie wymawia ani jednym słowem wielkiemu panu, odzianemu w śliczny strój do łowów, gdy go ów pan z lasu przepędzał, skoro z bratem niedorosłym suche patyczki na ogień zbierali. Nie dobywa słów przeraźliwych, gdy biedny ojciec tłukł głową o ścianę, patrząc na syna zmarłego z czarnej ospy, i gdy tego syna całował w usta. Nie podnosi głosu nigdy. Raz jedyny, gdy go poraził cios najokrutniejszy — utrata słuchu — wskutek nieszczęśliwej przygody uderzenia wrótnią w głowę, rozwiązuje się jego język dla pożegnania się ze światem szmerów, szelestu drzew, głosów przyrody i śpiewu ptaków. Wtedy dostrzegamy, jak głębokim jest poetą. Nie mogę powstrzymać się, ażeby tego pożegnania tutaj nie przytoczyć, jest to bowiem wysokiej piękności hymn o rozkoszy słuchu i jedyne pewnie w literaturze świata pożegnanie się z dźwiękiem.
„Żegnaj, świergocie przywiązanych do strzechy wioskowej wróblich gromadek i ty, lotnych jaskółek szczebiocie u poddasza.
Żegnaj, cudowny hymnie szarego skowronka, zawieszonego w wiosenne poranki nad budzącą się z letargu zimowego ziemią.
Żegnajcie, rzewne słowików trele, zamieniające w przybytek aniołów ciszę wonnych wieczorów wiosennych.
Żegnajcie, wy, polnych świerszczów ćwierkania wśród tchnących aromatem pól w jasne letnie dzionki, i ty, czarowna żabich chórów kapelo w przednocki majowe.
Żegnajcie, szmery wód i poszumy pól.
Żegnajcie, kochane dźwięki serdecznych słów matki, ojca i braci. Wdzięczna melodio pastuszej ligawki5, srebrzysty głosie dzwonka, krówek poryki, koników rżenie, żegnajcie, żegnajcie...”
Najpiękniejsze jednak w tym dziełku są opisy podróży, podróży proletariackich, odbywanych najętym wozem, po bocznych polskich drogach do celów nijakich, do nadziei znalezienia miejsca pobytu, punktu oparcia, zaczepienia się o jakąś pracę, dosięgnięcia kąta mieszkalnego. Autor nasz z tych to podróży podaje tysiące szczegółów, które wtedy ujrzał i na zawsze zapamiętał. A czyni to w sposób tak prosty i, że tak powiem, dobry, iż sami stajemy się na nowo rozciekawionymi dziećmi, które tą oto wynajętą furmanką w „świat szeroki” jadą. Kędyś przyjmują nas w gościnę, serdecznie zapraszają na nocleg tacy sami, jak my, biedacy i pracownicy, nocleg pospólny w zadymionej i dusznej izbie. Ale widzimy wokoło siebie twarze poczciwe, poorane, spalone na skwarze i posieczone od ulew i chłodów, podeptane przez troskę wieczystą.
Obcujemy z dawno zgasłymi ludźmi, którzy na widok dzieci otwierają ramiona, zdejmują z twarzy troskę i bojaźń o jutrzejsze jadło i wystawiają ubogi poczęstunek. Prości polscy ludzie, fornale6, zarobnicy7, drwale, drobni kramarze, rzemieślnicy i robotnicy ukazują nam się z tych kartek w ich prawdzie i istocie. Przemawiają oto do nas dawne, dziwne religijne obyczaje, które czas idący wytracił, przepraszania w imieniu zmarłego nędzarza przez mówcę pogrzebowego ziemi czarnej za to, iże ją deptał, wody zimnej za to, iże ją pił...
Pijemy czarną i zimną poezję polskiego ludu.
Cała ta epopeja małorolnego nędzarza, pełna ludzi tak plastycznie i wiernie przedstawionych, iż znamy ich odtąd i jesteśmy ich przyjaciółmi, choć tak bezmiernie są ubodzy i dalecy, pisana jest ślicznym, przeczystym, naturalnym językiem. Ani jednej zadry, ani jednego fałszu, ani jednej blagi lub przesady!
Książka w początkowej swojej większości, do chwili kiedy jej autor zostaje uznanym poetą ludowym, doznającym zasłużonych odznaczeń, jest arcydziełem literackim, czymś nowym, nieznanym, odkrywczym. Druga część końcowa jest już tylko osobistą historią, pamiętnikiem przejść, przygód, zmian pozycji socjalnej, wizyt, wyjazdów i wycieczek, i właściwie nie ma już związku z częścią pierwszą. Przygody, odmalowane w części pierwszej, czyta się jednym tchem, choć to jest pospolity sumariusz wędrówek za chlebem, zarobkiem i legowiskiem pewnej proletariackiej rodziny. Jest to odsłonięty rąbek groźnego obrazu, bolesnej krainy ubogich, na którym każdy ruch stopy ich na cierń natrafia i krew na śladach swoich pozostawia.
Warto przeczytać tę książkę. Warto dać ją do czytania, zamiast bzdurstw i bajd, dzieciom szczęśliwym tej ziemi, które nie przypuszczają, nie wiedzą, nie słyszały i nie widziały w najsmutniejszym śnie, jak tuż obok nich cierpią straszliwie rodzeni ich bracia i rodzone siostry.
Stefan Żeromski.
Serdeczny przyjaciel mój, Jan Słomka młodszy8, najpierwszy z tych, którzy starali się wprowadzić mnie na udeptane ścieżki literackiej pracy chłopskiej, słuchając moich dorywczych opowiadań o przebytych kolejach swego życia, jął9 mnie namawiać do spisania tych przejść.
Ociągałem się długo. Bo na co to wszystko? Wszak życie moje ze swymi przejściami, wypadkami to jedna kropla z tego morza martyrologii ludu polskiego. Są to zdarzenia tak codzienne, tak pospolite i od wieków znane, że zdawało mi się, iż u nikogo chyba szerszego zainteresowania nie wzbudzą.
Ale skoro namowy przyjaciela mego przybrały z czasem charakter nalegania, uległem w końcu i na krótko przed wybuchem wielkiej wojny10 zabrałem się do pisania, podzielając słuszne zresztą zapatrywania jego, że praca niniejsza przydać się kiedyś może zawodowym biografom, niejednego zaś z hojniej przez naturę uposażonych spółbraci pobudzi do spisania bardziej interesujących przejść, a to już by coś znaczyło.
W dziełku niniejszym opisałem jedynie osobiste przeżycia, spostrzeżenia i wrażenia. Daleko mojej książeczce do tych ślicznych Pamiętników włościanina sędziwego wójta Jana Słomki11, traktujących wszechstronnie wszystkie przejawy wsi naszej; daleko jej również do tych barw i potoczystości języka, jakimi odznacza się pióro szanownego senatora Jakuba Bojki12. Wszystko w niej szare, tak jak dola życia jej autora.
Wychodząc z założenia, że niedomówienia, domyślniki, fałszywy wstyd przed tym, czego się wstydzić nie należy, nie odtworzyłyby wiernie całości obrazu, pisałem wszystko bez obsłonek. Zresztą będąc samoukiem, nie posiadam wyrobionej techniki pisarskiej i tym samym nie potrafię osłaniać drastyczniejszych szczegółów parawanem literackiego stylu.
Jeżeli więc komuś z bliskich sercu memu wyjaskrawieniem faktów sprawiłem przykrość — serdecznie go z tego miejsca przepraszam.
Dalszy ciąg opowiadania ukaże się, jak Bóg da, w swoim czasie.
F. K.
Rys genealogiczny. Charakterystyka ówczesnych ludzi. „Lejek” i sobótki. Wójt Walenty Madej.
Urodziłem się w roku 1871, jako trzecie z rzędu dziecko, a drugi syn ubogich zarobników13. Z rodzeństwa mego trzech braci i dwie siostry zmarły w dziecięctwie, najstarszy zaś brat, Jan, rozstał się z światem w 21 roku życia. Pozostało nas jeszcze trzech braci, między którymi ja jestem najstarszy.
Cały majątek mych rodziców wynosił zaledwie jedną czwartą część morgi14, poza tym nic więcej. Byli bezdomni. Ojciec posiadał niepoślednie wyszkolenie i spory zasób wiedzy, mógł zatem przy silnej woli pozyskać jako takie stanowisko i stworzyć rodzinie byt znośny. Niestety, ojca trapiła do końca jego życia ciężka choroba, objawiająca się periodycznie nieprzepartym pociągiem do napojów wyskokowych. Stąd to tak życie ojca, jak matki i dzieci było jednym pasmem udręczeń, o których jednak dla łatwo zrozumiałych powodów wspominać tu nie będę. Wystarczy powiedzieć, że w domu panowała wielka bieda, a łaskawy czytelnik mnie zrozumie.
Ojciec przechodził rozmaite koleje, różnych imał się zawodów i zajęć, na żadnym z nich jednak (co w podobnych wypadkach jest rzeczą naturalną) długo ostać się nie mógł.
Matka posiadała wyszkolenie tylko o tyle, że mogła się z książki pomodlić. Była niepiśmienną. Życie jej było jednym ciągiem ciężkiej pracy fizycznej, której wydajność w trudnych życia terminach15 wystarczała ledwie na uchronienie dzieci od śmierci głodowej.
Chcąc dać jakie takie pojęcie niedostatku w domu rodziców panującego, przytoczę choćby jeden przykład. Kiedy liczyłem 4 do 5 lat życia, w pewien jesienny wieczór przytulony do matki, trzymającej na łonie młodszego brata Franciszka, siedziałem przy kominku, na którym płonęły smolne szczapy. Kominek taki, zwany „świeczakiem”, posiadała wówczas każda na wsi chata, a zastępował on lampę. Na kominku owym przystawiła matka do ognia garnek, w którym gotować się miały na wieczerzę ziemniaki. Byliśmy bardzo głodni, toteż wzrok miałem wlepiony w ów garnek, niecierpliwie oczekując, rychłoli16 matusia tę tyle pożądaną wieczerzę na misce poda. Niestety, godziny upływały, a ziemniaki jeszcze się nie gotowały, aż nareszcie znużeni i wyczerpani posnęliśmy na kolanach matki. Wtedy matka ostrożnie a cichutko przeniosła nas śpiących na łóżka i otuliwszy, ogień na kominku zgasiła. W garnku owym prócz wody nie było nic, brakło bowiem w domu nawet ziemniaka, uciekła się przeto matka do podstępu, byle dzieciom płaczu oszczędzić.
W ostateczności tylko udawała się matka do rodziców swych albo też rodziców ojca, od których otrzymywała jaką taką parudniową zapomogę w żywności.
Dziadkowie moi — tak ojca, jako też matki rodzice — byli to ludzie prawi, pobożni, trzeźwi, cieszący się ogólnym szacunkiem. Rodzice ojca, Łukasz i Agnieszka z Ziołów, mieszkali w Wielowsi na tak zwanej Kępie, małym przysiółku, okolonym zarosłymi szuwarem wodami, szczątkami starego łożyska Wisły, i posiadali tam coś 6 morgów, w połowie żyznej pszenicznej ziemi, w połowie zaś wody i łąki. Dochowali się trzech synów, z których najstarszym był Jan, ojciec mój, średni Walenty, dotychczas na ojcowiźnie osiadły, i najmłodszy Franciszek, który zostawszy ogrodnikiem, powędrował w kraj i stale z dala od stron rodzinnych przebywa.
Matki zaś mojej rodzice, Mateusz i Helena z Chajów Motykowie, mieszkali w Sobowie, gdzie posiadali trzy morgi gruntu i plac z zabudowaniami w środku wsi. Mieli cztery córki, mianowicie najstarszą Marię — matkę moją, Gertrudę, Agnieszkę i Annę. Gertruda wyszła za Józefa Ordyka w Dzikowie, Agnieszka za Szczepana Szczytyńskiego w Miechocinie, najmłodsza zaś Anna wydała się za Karola Cąpałę z Sokolnik i pozostała na ojcowiźnie w Sobowie.
Dziadek Łukasz chłopem był piśmiennym, babka Agnieszka umiała czytać, obcą jej jednak była sztuka pisania. Rodzice matki byli analfabetami.
Na wyróżnienie zasługuje szczególnie babka Agnieszka. Była to niewiasta o wzniosłych zaletach duszy, uczynna i miłosierna, jedna z tych, o której Duch Św. w Księdze Przypowieści mówi: „Niewiastę mężną któż znajdzie? Daleko i od ostatecznych granic cena jej. Omylna wdzięczność i marna jest piękność, niewiasta bojąca się Boga, ta będzie chwalona”17. Nikt nigdy nie usłyszał z ust jej przykrego słowa; nikt nigdy nie dostrzegł najlżejszego przebłysku gniewu na jej obliczu. Zawsze i dla każdego miała dobre słowo i słodycz twarzy. Nikt z ubogich nie wyszedł z domu jej z próżnymi rękami. Zbierając się do kościoła, zaopatrywała się (zazwyczaj po kryjomu przed dziadkiem) w kromki chleba, jabłka i gruszki, węzełki krup, jagieł, ziarna itp. rzeczy. Chleb i owoce rozdawała po drodze biednym dzieciom, które zawsze na jej spotkanie gromadnie na drogę wybiegały; przestąpiwszy zaś progi kościoła, szła prosto między ubogie, którym znów węzełki w ręce wtykała.
W owych czasach najemnicy otrzymywali za swą pracę u gospodarzy w czas przednówkowy18 wynagrodzenie przeważnie w naturze, które wynosiło na dniówkę 1 litr pszenicy czy innego ziarna — bez wiktu; w czasie zaś żniw płacono 25 „krajcarów”19. Ten sposób wynagradzania najemników przyjęty był także u dziadka. Babka jednak wynagradzanie takie uważała za niewystarczające, toteż po kryjomu przed dziadkiem donosiła najemnikom żywność w pole lub wprost do domów.
Gdy niemoc powaliła ją na łoże cierpień, sprowadzał dziadek do chorej miejscowe siostry dominikanki, którymi ludność całej parafii we wszelkich chorobach zazwyczaj się posługiwała. Pomoc tychże sióstr polegała na postawieniu chorej baniek i podaniu do zażycia pewnych leków, z ziół polnych przyrządzonych. Pamiętam doskonale, jak siostry, ostatnim razem wychodząc od babki, tak do niej się odezwały: „Nie smućcie się, Kuraśko, jeszcze będziecie hulać”. Niestety, chora czuła się coraz gorzej; cierpienia swoje znosiła jednak w milczeniu, z zupełnym poddaniem się woli Bożej. Przed samym skonaniem zwróciła się do służącej ze słowami: „Jagna, podlej kwiatki” — i w chwilę potem, w dniu 16 czerwca 1877 r. po pięćdziesięciu czterech latach zbożnego życia odeszła w krainę wiecznej szczęśliwości po zasłużoną nagrodę z rąk Stwórcy, a śmierci jej towarzyszył żal ogólny.
Dobrocią i uczynnością odznaczał się także dziadek Mateusz, ojciec matki. Szczególnie wnuków swych, między którymi ja pierwsze w jego względach miałem miejsce, wprost bezprzykładnie miłował. Toteż gdy w dniu śmierci matka moja rzuciła mu pytanie: „Tatusiu, żal wam mnie?” — odpowiedział: „Ej, ciebie mi nie żal, tylko dzieci (wnuków) mi żal”. Zmarł 22 kwietnia 1877 r. w 66 roku życia.
Aż do śmierci babki przebywałem w porze letniej najchętniej na Kępie w domu dziadków, gdzie też przebywał stale brat Jan, którego tam zajęciem było pasanie krów na pobliskim pastwisku. Czas mi upływał na uganianiu pośród pól i łąk, na swawoleniu z rówieśnikami wśród wysokich szuwarów w wyschniętym miejscami dawnym łożysku Wisły i na płoszeniu błotnego ptactwa, którego tam wówczas znajdowały się niezliczone ilości.
Lubiłem bardzo te pola na Kępie, którym z pobliskiego wzgórza za Wisłą króluje starożytny Sandomierz z sześcioma kościołami. Z wież tych kościołów każdorazowe bicie dzwonów dźwięcznym na drugą stronę Wisły płynęło echem. Był wówczas, ponoś20 na wieży katedry umieszczony, wielki zegar, odznaczający się donośnym a miłym dla ucha wydzwanianiem godzin, które na Kępie doskonale słyszeć się dało. W te dźwięki dzwonów sandomierskich, a szczególnie zegara, rad21 się wsłuchiwałem. Już wówczas mimowiednie odczuwałem, że w dźwiękach tych przemawia do nas daleka jakaś niepojęta, wielka, nimbem świętości otoczona Przeszłość. Nawet obecnie, jeśli kiedy stanę na tych polach i wzrok skieruję na sandomierskie, w blaskach słońca kąpiące się mury, a myśl cofnę w minione lata, zdaje mi się, że słyszę na jawie uroczyste głosy dzwonów i poważne bicie zegara.
Błogie chwile dziecięctwa mego skończyły się wraz ze śmiercią babki Agnieszki. A choć na Kępie został mi jeszcze dziadek, mało już kiedy tam zaglądałem. Brakło serca i ciepła.
Odtąd chowałem się w domu przy rodzicach w Sobowie, gdzie ojciec z małymi od czasu do czasu przerwami spełniał czynności pisarza gminnego i równocześnie nauczyciela w miejscowej szkółce ludowej. Za spełnianie tych obowiązków pobierał tytułem wynagrodzenia: za nauczanie 40 reńskich22 i 10 korcy23 ziarna, za pisarkę zaś 70 reńskich rocznie. O ile ojciec był przy zdrowiu, wszystko szło jakoś, natomiast z chwilą powrotu jego choroby w domu naszym rozpanoszała się nędza.
Przy normalnym stanie zdrowia ojca było w naszym domu nieraz nawet wesoło. Bo, że to ojciec odznaczał się otwartą naturą i ciętym dowcipem i umiał opowiadać różne historie, schodzili się radzi do naszego mieszkania — składającego się z jednej tylko izby mieszkalnej — liczni sąsiedzi, już to ażeby coś usłyszeć, już też na pogadanki sąsiedzkie. Każdy gość był u nas mile widziany. Dla odwiedzających nas sąsiadów ojciec nakazywał nam, dzieciom, najwyższy szacunek. Skoro więc ktoś próg naszego mieszkania przestąpił, zawsze musieliśmy iść ku niemu i, choćby to był najchudobniejszy24 chłopina, rękę jego ucałować. Toteż mieszkanie nasze przepełnione było sąsiadami, nieraz niby w kościele. Na tych schadzkach sąsiedzkich ojciec najczęściej opowiadał coś z Pereł humoru polskiego25, których sporo na pamięć umiał. Opowiadał też ważniejsze wypadki swego życia, szczególnie z roku 1863 i przejścia w kaźni na zamku krakowskim, dokąd za udział w ruchawce w tymże roku26 na dziewięciomiesięczne więzienie wyroki austriackich sądów wojennych go wtrąciły. Poza tym odczytywał ojciec sąsiadom ówczesne bardzo popularne gazetki ludowe: „Dzwonek”, „Chatę” i „Nowiny”.
Pogadanki z sąsiadami przeciągały się u nas nieraz do późnej nocy przy słabym świetle zwykłej naftowej lampy, która i tak była w owym czasie na wsi rzadkością, czego dowodem następujący wypadek. Gdy pewnego wieczora poczęła lampa kopcić, ojciec, chcąc oczyścić zwęglony knot, usiłował gołą dłonią zdjąć szkiełko, które jednak ciasno osadzone, zdjąć się nie dało. Co więc ojciec ujmie palcami za baniasty spód szkiełka, zaraz rękę odejmuje i dmucha w palce. Przypatrywał się tej manipulacji jeden z najbliżej stołu siedzących sąsiadów; chcąc tedy27 ojca wyręczyć, a przy tym snać28 dufając29 większej na gorąco wytrzymałości twardej swej dłoni, całą garścią ujął za cienką w górze szyję szkiełka i naraz z głośnym sykiem raptownie dłoń cofnął, mówiąc: „O... ja myślałem, że w górze to nie tak parzy”...
Do częstych naszych gości należał Michał Bożek, który każdego lata przebywał na flisie30 jako retman31. Był to chłop wesoły, filut32 co się zowie, a liczne płatał figle, z których jeden przytoczę.
Wśród Żydów w miasteczku Tarnobrzegu wybuchły epidemiczne choroby, zabierając liczne ofiary. Żydzi, jak zwykle tłum przesądny, zamiast stosować środki zapobiegawcze, usunąć niechlujstwo, przeprowadzić dezynfekcję mieszkań i ulic i przestrzegać czystości, namówili Bożka, by za pewnym wynagrodzeniem udał się na kirkut33 i tam z ukrycia, skoro usłyszy zapytanie: „Nie ma tu miejsca?”, odpowiedział, że nie ma. Wybrał się tedy Bożek i czekał. A kiedy wkrótce przybyli tam Żydzi i z namaszczeniem zapytali: „Nie ma tu miejsca?” — posłyszeli taką dobitną odpowiedź: „Jest! Jest dość miejsca! Dawać ich tu jak najwięcej!” — „Gewałt! Rabuśnik!” — wrzasnął tłum zawiedzionych chasydów34