Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1945 r. - Europa Zachodnia świętuje zakończenie wojny.
W tym czasie Polacy są więzieni przez Rosjan, wywożeni do łagrów na Sybir. Taki los spotkał Wiesława Krawczyńskiego - autora książki, której głównym tematem są jego przeżycia w czasie II wojny światowej pod okupacją sowiecką i niemiecką we Lwowie oraz wywózka na Sybir w 1945 r.
Początkowa część książki poświęcona jest w dużej mierze działalności prof. Rudolfa Weigla - wybitnego naukowca, wielkiego Polaka, który w czasie okupacji niemieckiej uratował wielu ludzi, w tym autora książki, przed aresztowaniem, wywózką, a nawet śmiercią, zatrudniając ich w swoim zakładzie produkującym wynalezioną przez siebie szczepionkę przeciw tyfusowi na potrzeby niemieckiej armii, ale też polskiego podziemia. Już po zakończeniu wojny w 1945 r. autor został aresztowany przez Rosjan, a potem wywieziony na zesłanie na Sybir za działalność w AK. Przeszedł przez łagry na Dalekiej Północy, np. Workuta, Igorka, więzienie w Krasnojarsku.
W 1954 r. został zwolniony z łagrów i odzyskał tzw. wolność połączoną ze skazaniem na dożywotnie zesłanie, osiedlenie się w Krasnojarskim Kraju. Był muzykiem, członkiem łagiernego teatralnego zespołu, tragarzem, sprzątaczem, zbieraczem żywicy. Doświadczył głodu, nędzy, poniewierki, zagrożenia życia, ale spotkał też ludzi wielkich sercem, Polaków, którzy pozostali we Lwowie i sami będąc w trudnej sytuacji, pomagali tym, którym było jeszcze ciężej.
Dopiero śmierć Stalina pozwoliła na zmiany losu zesłańców. Autor wrócił do Polski z początkiem 1956 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Autor książki po zwolnieniu z łagrów
Pamięci Rodziców oraz Żonie i Dzieciom
Stałą pozycją wydawnictw zajmujących się tematyką syberyjską są wspomnienia Polaków deportowanych na Syberię, do Kazachstanu i w inne rejony byłego Związku Radzieckiego w okresie drugiej wojny światowej. Dotychczas ukazało się 19 tomów z tego zakresu wprowadzających w czytelniczy obieg złożone losy Polaków w tym „domu niewoli”. Do tej kategorii pisarskiej należy też książka Wiesława Krawczyńskiego, żołnierza Armii Krajowej, którego zesłańcze doświadczenia rozpoczęły się aresztowaniem w roku 1945 w mieście nad Pełtwią, czyli za tzw. „drugich sowietów” jak mówią do dzisiaj byli mieszkańcy Lwowa.
Zesłańczy szlak autora wiódł na początku przez lwowskie więzienia a potem przez szereg obozów, w tym również za kręgiem polarnym. Jego wspomnienia stanowiące kolejny tom „Biblioteki Zesłańca” zostaną z pewnością serdecznie przyjęte przez tych co sami przeżyli sybirskie zesłanie, a także przez szerokie grono czytelników, którzy z lektury takich właśnie książek poznają właściwe oblicze stosunków polsko-radzieckich z lat minionych. Optymizmem napawa fakt, że przy komercjalizacji rynku księgarskiego determinującego ruch wydawniczy mający przynosić dochód edytorom, mimo to seria „Biblioteka Zesłańca” wprowadza w obieg czytelniczy kolejny tom wspomnień zesłańczych przezwyciężając liczne trudności finansowe związane z ich ukazaniem się. Koszty tej edycji zostały znacznie zminimalizowane przez Związek Sybiraków, który zapowiedział włączenie się jego struktur w dystrybucję tego tytułu poprzez swoje Koła i Oddziały terenowe oraz reklamę w kwartalniku „Zesłaniec”, wydawanym przez Radę Naukową Związku. Czynnik ten okazał się decydujący w edycji tej książki, która ukazuje w różnych wariantach kwestie zesłańczych uwarunkowań, problem osobowości w trudnych czasach niewoli i liczną mozaikę lepiej lub gorzej przedstawionych realiów łagrowych z materialnymi warunkami egzystencji włącznie. To wszystko spina ogólną klamrą całość wspomnień, które wprowadzą do polskiej literatury zesłańczej uzupełniający zasób wiedzy o tamtych czasach pogardy.
Autor-narrator i bohater wspomnień nadał im charakter luźnej wiązki ułożonej z jego życia związanego z domem rodzinnym, okresem okupacji niemieckiej we Lwowie oraz wieloletnim przebywaniem w łagrach a potem na zesłaniu. Są to mniej lub bardziej dokładne opisy, tego co autor przeżył i tego co widział. A przeżył wiele upokorzeń, nieraz otarł się o śmierć, zło tamtego świata i jego grzechy, nieraz tak okrutne aż do niemożliwości ich opisu. Generalnie jednak autor tej wspomnieniowej narracji wchodzi do czytelniczego świata z prawdą tamtych lat. Mówi o ludziach złych, ale także i o tych dzięki którym przeżył wiele lat łagrowego bytowania. Rzeczywistość ta przeniesiona na karty książki przekazuje prawdę o zniewoleniu i totalitaryźmie sowieckim głęboko zakorzenionym w tamtejszym świecie.
Wartość poznawcza i popularyzatorska tej książki jest z całą pewnością wielka, chociaż dał w niej nieraz narrator ujęcia skrótowe mające charakter potoczystej opowieści o tym czego doświadczył na poniewolnym szlaku. Na przekór złemu losowi i wyznaczanej przezeń codzienności W. Krawczyński wychowany za młodu w atmosferze polowań, leśniczówek i leśnych ostępów często w tych wspomnieniach ucieka w krajobraz tajgi i przyrody, zwłaszcza w tych partiach książki gdy „zasądzony” na osiedlenie pracował przy zbieraniu żywicy. „Byłem w lesie! Całe dzieciństwo spędziłem w polskich lasach. Byłem sam! Modliłem się za zdrowie rodziców, najbliższych, za moją przyszłość, za powrót do ojczyzny. […] Tajga pomimo wysiłku z jakim trzeba było oddawać się pracy była wspaniała. Zapach żywicy, wydzielanie się różnych olejków, często o zapachu terpentyny. Dzikie kwiaty, o dziwo w większości bez zapachu, m.in. storczyki. Bogaty był świat zwierząt. Zające, lisy, cietrzewie, rzadko niedźwiedzie lubiące miód i maliny, wreszcie śliczne zwierzątko burunduk. Coś w rodzaju wiewiórki ale mniejsze. Gdy miała być burza lub duża ulewa burunduk wysiadywał na pniu i wydawał pisk. Miał śliczne prążkowane futro.”
Zachwyt tajgą, upojenie ciszą i światem jej przyrody były dla autora azylem odsuwającym myśli o zesłaniu, kiedy to w takiej scenerii wracał wspomnieniami do Matki i Ojca czekających na jego powrót. Można by jeszcze zatrzymać się na chwilę przy spotkaniach z Polakami, o obchodzonych wspólnie syberyjskich wigiliach i wzajemnym wspieraniu się w niedoli. Mamy w książce wiele takich wątków o silnej więzi porozumienia powstającego między rodakami. To wszystko działa na czytelnika i jego wyobraźnię, zachęca do lektury wspomnień a później do refl eksji o tym, że w naszej historii był taki czas syberyjskiej niewoli.
Powiem może, że obok wielorakich pobocznych wątków faktograficzna warstwa książki nadaje jej charakter dokumentu o łagrowym bytowaniu bowiem zawiera ona różne elementy poznawcze z tym związane. Czytający te wspomnienia musi uwierzyć w bolesność wielu spraw przeżywanych przez autora, który mimo wszystko nosił w sobie nadzieję na uwolnienie.
Wspomnieć należy, że po odbyciu wyroku skazującego W. Krawczyńskiego na pobyt w łagrach, nie miał on zrazu możliwości powrotu do kraju bowiem skazany został na tzw. wolne osiedlenie w wyznaczonym mu miejscu. Powrócił jednak ze Wschodniej Syberii 1 stycznia 1956 roku i osiadł w Krakowie, gdzie po wyjeździe ze Lwowa zamieszkali jego rodzice. Mieszka tam do dzisiaj, a gdy powiew „Solidarności” dał Polsce nadzieję na suwerenność pośpieszył na jej zew nie bacząc na prześladowania niepodległościowych środowisk. Jako wieloletni członek Zarządu Głównego Związku Sybiraków, współorganizator jego struktur w Krakowie i Przewodniczący Rady Naukowej Związku, szczególną pieczą otacza wydawanie kwartalnika „Zesłaniec”. Uczestniczy też w życiu kulturalno-literackim Krakowa, jest autorem paru tomików poezji, bierze udział w wieczorach autorskich, a od czasu do czasu prowadzimy przyjacielskie kresowe i syberyjskie dysputy. Na swoje 90-te wielolecie przekazuje Czytelnikom tę książkę z nadzieją, że każdy z nich znajdzie w niej inne sensy z tego momentu Jego zesłańczego życia. Ja je znalazłem Drogi Wieśku.
Antoni Kuczyński
Wrocław, marzec 2009 roku
Gdy ma się już prawie 90 lat, wspomnienia uciekają szybko jak czas. Zacierają się różne zdarzenia, a to co pozostało w pamięci nie zawsze ma wyraziste obrazy, jak w czasach gdy przeplatały się one z moim życiem. Rzec można, że upływający czas segreguje te przeżycia. Z tego choćby powodu niektóre ich wątki zbladły lub zostały zapomniane inne nabrały nowych znaczeń. Nigdy nie zamierzałem pisać wspomnień, chociaż przyznaję, że bliską mi formą wypowiedzi była i jest poezja. Często jest ona odniesieniem do tego co obserwowałem, widziałem lub przeżywałem. Wiele z tej triady doświadczyłem, bo to i wspaniałe dzieciństwo, dom rodzinny, miłość obojga rodziców i wiele innych radości. Były też smutki, fakty z którymi się nie zgadzałem, poszukiwania życiowych prawd, zwłaszcza w tym okresie, gdy uczyłem się w gimnazjum OO. Jezuitów w Chyrowie oraz inne trapiące umysł młodego wówczas człowieka. To wszystko częstokroć pulsowało we mnie, segregowało wydarzenia i ich ocenę.
Wydarzenia wyprzedzały jednak czas, nakładały się na nie różne niebywałe dotąd sprawy, doświadczenia czasów niepokoju, a najważniejszym z nich była dla mnie druga wojna światowa. Mieszkałem wówczas we Lwowie, imałem się tam różnych zajęć i jako żołnierz Armii Krajowej, starałem się być użytecznym „w potrzebie”. W mieście tym przeżyłem „pierwszych sowietów”, okupację niemiecką i „drugich sowietów”. Drugie wiąże się z moim syberyjskim zesłaniem w roku 1945, z którego powróciłem po prawie jedenastu latach (1956).
Wspomnienia „Przez tundrę i tajgę…” stanowią mniej lub bardziej udokumentowany pamięcią zapis mojej łagrowej wędrówki. Starałem się unikać martyrologicznych obrazów, które niejednokrotnie ocierały się o moje życie. Miałem ogromne szczęście przetrwać te trudne lata, gdzie łatwo się było załamać tak fizycznie, jak i psychicznie. Bóg zachował mnie do późnych lat dzięki modlitwom mojej śp. Matki. Wspominam o tym w książce.
Czytający te wspomnienia, ludzie żyjący z syndromem łagiernika, sowieckiego więźnia, zesłańca syberyjskiego, przypomną sobie własny los. Może lwowiakom przypomną się czasy okupacji w tym Mieście Bohaterze, które historia wyrzuciła za granice obecnej naszej Ojczyzny. Niektórzy czytelnicy mogą wzruszyć się opisami mojego życia. Dla młodego pokolenia są to jednak zdarzenia, które odbiera ono jak np. powstanie styczniowe. Odczuwam to w czasie spotkań z młodzieżą. Ktoś kto nie przeżył fizycznych tortur, głodu, spotkań z najniegodziwszymi postaciami, gdzie mord był sprawą niemal codzienną, nie zrozumie poniżenia jakie przeżywali ludzie osadzeni w sowieckich łagrach. Ponad dziesięć lat wytrącenia z normalnych warunków życia, jakie przeżyłem w obozach za Kręgiem Polarnym i w innych rejonach syberyjskiej ziemi pozostawia w człowieku stałą traumę. Trwa ona i trwać będzie do końca mojej życiowej drogi. Nie ma na to rady!
Wiele fragmentów tej książki drukowanych było wcześniej w kwartalniku „Zesłaniec” i przyznaję, że dopingowany byłem przez Czytelników by zawrzeć je w oddzielnej książce. Za wydanie tego „znaku pamięci”, który pozostanie po mnie dziękuję przede wszystkim wielkiemu mojemu Przyjacielowi Profesorowi Antoniemu Kuczyńskiemu oraz Bożenie, Jego Małżonce, także lwowiance. To oni stale wspierali mnie w trudzie pisania tych wspomnień. Dziękuję również Panu Profesorowi Zbigniewowi Wójcikowi, że wspomnienia te opatrzył Posłowiem o tak różnorodnych i bogatych kontekstach odnoszących się także do naszych, nieczęstych wprawdzie, ale niezapomnianych spotkań.
Wiesław Krawczyński
Kraków, marzec 2009 rok
Urodziłem się 19 maja 1919 w Łańcucie, mieście o wspaniałej historii i tradycji, w którym centralnym punktem był zamek Stadnickich, Lubomirskich, następnie Potockich. Dziadek, ojciec mojej matki był tam dyrektorem lasów Ordynacji Łańcuckiej. W momencie mego przyjścia na świat, ojciec mieszkał u swoich teściów, by wkrótce objąć stanowisko dyrektora lasów państwowych w Zielonce, powiat Murowana Goślina koło Poznania. Jako inżynier leśnik po ukończeniu Wyższej Szkoły Leśnej w Wiedniu, został też zaangażowany do prowadzenia wykładów z dziedziny łowiectwa i hodowli lasu na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Mieszkaliśmy jednak nadal w Zielonce. Stąd ojciec jeździł na wykłady i pamiętam jego powroty, na które zawsze czekałem. Wiele czasu pochłaniało mu wówczas pisanie podręcznika pt. „Łowiectwo”, Warszawa 1924, który z chwilą opublikowania cieszył się wielka poczytnością i służył za obowiązkową lekturę przyszłych leśników.
Moje życie w Zielonce otoczonej dokoła sosnowym borem było sielskie-anielskie. Przed domem duże jezioro zaopatrujące nas w ryby. Na piętrze nadleśnictwa mieszkał leśnik praktykant, grający wieczorami na skrzypcach. Lubiłem słuchać jego muzyki. Odkrywałem świat najpiękniejszy, zieloność lasu, jego zapach, ciszę, trzeszczące pod nogami ścieżki pokryte igliwiem i gałązkami. Odczuwałem dobroć domu, tego świętego tworzącego moje jutro. Gdy dochodziłem do czterech lat przeżyłem pierwszy wstrząs. Przyjechał mój dziadek Kazimierz Krawczyński z którym poszedłem do lasu na spacer. Był upał. Dziadek chciał chwilę odpocząć pod sosną. Już nie wstał. Nie rozumiałem, co się stało? Później spał wiecznym snem w pokoju pełnym jedliny…, i pogrzeb. Jechaliśmy karetą 7 kilometrów na cmentarz. Pamiętam rozstanie z ukochanym dziadkiem, moim leśnym przewodnikiem pozwalającym na poznawanie tajemnic okolicznych borów. Dziadek, który kochał tak las odszedł do Pana w jego poszumie, towarzyszącym mu w tej drodze.
Dom nasz był nadal pełen spokoju i miłości, tylko mój wierny Przyjaciel leśnych wędrówek już się w nim nie pojawiał, ale pamięć o Nim tkwiła stale we mnie, nawet tam na Syberii. Gdy poznawałem tajgę przypominał mi się ten mój przewodnik z dzieciństwa. Przestrzeń lasu, pól, kraj dźwigał się z bojów o wolność, we wsiach bieda, ale wolność po ponad 120 latach niewoli.
W 1923 roku mój dziadek, ze strony matki o nazwisku Kowalski dostał propozycję od hr. Jerzego Potockiego by objąć dyrekcję lasów w jego posiadłości pod Lwowem. Tam też przeniósł się. Na jego miejsce ojcu zaproponowano objęcie Dyrekcji Lasów Ordynacji Łańcuckiej hr. A. Potockiego. Przenieśliśmy się z Zielonki do pięknego dworku w Dąbrówkach, 7 km od Łańcuta. I zmiana mieszkania, duży dom, park, konie, psy i obok, znowu pachnący żywicą las w Dąbrówkach. Przychodzi do mnie nauczyciel, poznaję litery i cyfry pisząc rysikiem na tabliczce. Przyjazdy gości hrabiego Alfreda Potockiego na polowania. Pierwsze wielolampowe radio. Odgłosy tajemnicze ze świata i nieme kino w budynku „Sokoła”.
Tyle wokół szlachetności, dobroci, wzajemnego zaufania i budowanie wnętrza na historii i pieśniach legionowych, powstańczych, opowieściach grottgerowskich, miłości Ojczyzny i poświęcenia dla niej. Wuj obrońca Lwowa. Stryj wraca z Sybiru z rosyjskiej niewoli. Kształtuje się wyidealizowany obraz wartości. Kilka lat w jezuickim gimnazjum wyrabia poznanie cnót naznaczonych Dekalogiem. Dom z pięknym parkiem założonym między innymi przez poprzednika dziadka a później przez niego rozbudowanym, ogromny ogród warzywny, a przede wszystkim za ogrodzeniem piękny sosnowy, osiemdziesięcioletni pachnący żywicą las.
Do dyspozycji ojciec miał dwie pary koni do wyjazdów na poszczególne leśnictwa, powozy, z czasem samochód służbowy. Ojciec założył kort tenisowy itp. Do obsługi domu była pokojówka, kucharka, furman z pomocnikiem, ogrodnik i później szofer. Szkołę podstawową ukończyłem w Łańcucie, do gimnazjum OO. Jezuitów w Chyrowie oddali mnie rodzice, gdzie uczyłem się w latach 19291935, następnie uczyłem się w liceach we Lwowie i Łańcucie. Miałem do dyspozycji na Dąbrówkach konia z bryczką, rower, na którym robiłem dalekie leśne wycieczki. Nieraz do ojca przyjeżdżał hr. A. Potocki urządzając polowanie par force z zagranicznymi gośćmi.
Czasem ojciec organizował polowania, na które hrabia zapraszał ważne postacie z życia państwowego, w tym prezydenta RP Ignacego Mościckiego (witałem go przy wjeździe do lasów Ordynacji). Był raz nawet jakiś ważny minister z Niemiec. Zimą na polowania przyjeżdżał ze Stanów Zjednoczonych hr. Jerzy Potocki, będący w Waszyngtonie ambasadorem. W okresie świąt Bożego Narodzenia przyjeżdżali moi najbliżsi krewni – dziadek Stanisław Kowalski, stryj Aleksander będący dyrektorem polskiej księgarni Gebethnera i Wolffa w Paryżu, sybirak, brat mojej mamy sędzia Sądu Najwyższego (też były sowiecki jeniec, później obrońca Lwowa) Tadeusz Kowalski. Z biegiem lat kiedy doroślałem, brałem udział w kilku zimowych polowaniach. Życie toczyło się pogodnym, radosnym torem. Zawsze przy rodzinnych spotkaniach mówiło się o różnych patriotycznych wydarzeniach.
W Łańcucie stacjonował 10. Pułk Strzelców Konnych. Ojciec był zapraszany na uroczystości pułkowe. Nastrój w domu był wysoce patriotyczny. W 1939 r. ojciec miał otrzymać katedrę na Politechnice Lwowskiej i przeprowadziliśmy się do Lwowa. W czasie niemieckiej okupacji pracowałem w Instytucie prof. Rudolfa Weigla, a po powrocie sowietów do Lwowa (1944) wstąpiłem na Wydział Inżynierii Leśnej Politechniki Lwowskiej. W 1942 roku złożyłem przysięgę do Armii Krajowej. Prowadziłem trzy piątki, jako dowódca drużyny. Niestety w czerwcu 1945 roku nastąpiła wpadka i zostałem aresztowany.
Z rodzinnego dobrobytu dostałem się do więziennego dna, gdzie wszystko co polskie było wyśmiewane i poniżane. A potem na Sybir, którego zesłańcza tradycja przewijała się w mojej a także w wielu polskich rodzinach i wyraźnie rezonowała wśród moich szkolnych rówieśników, zwłaszcza za przyczyną wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920. Znajomość tych faktów miała charakter słów przestrogi, zapowiadających najgorsze, a w tym tragedię ludzi wywożonych do sowieckich łagrów. Tak więc jadąc więziennym transportem na zesłanie pozbyłem się wielu złudzeń, nie straciłem jednak nadziei, że dobry los zwróci mnie rodzinie. Przetrwałem. Dzięki modlitwom kochanej Matki, która przez 10 lat codziennie leżąc krzyżem, modliła się o ocalenie syna. Wróciłem z Sybiru w 1956 roku, lecz nie do ukochanego Lwowa
Tym razem zamieszkałem w Krakowie, gdzie osiedli moi Rodzice po opuszczeniu „zawsze wiernego miasta”. Tu mieszkam do dzisiaj gdzie po śmierci Matki i Ojca często rozpamiętuję ich los, dziękując zarazem, że dali mi szczęśliwe dzieciństwo, a był to początek XX wieku. Jego pierwsza ćwiartka.
*
Lwów – miasto Semper fidelis. Cmentarz Orląt – dzieci walczących o swoje miasto. Piszczący tramwaj jadący pod Kopiec Unii na Wysokim Zamku. Akademicka – corso młodzieży. A w powietrzu wisi groza apokalipsy. Wojsko Polskie wspaniałe, defilada na Placu Mariackim pod pomnikiem Wieszcza. Entuzjazm tłumów. „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic, bo z nami jest Marszałek Śmigły Rydz.” Pierwsze niemieckie bomby na dworzec kolejowy. Nocą smugi reflektorów. Wyłapują latającą szarańczę, z czarnymi krzyżami na skrzydłach. W radio alarmy „uwaga – nadchodzi” i klęska. Lwów oddany czerwonej zarazie, która wlewa się dniem i nocą w serce miasta. Czerwień na gmachach, portrety „wodzów”, skośnooka armia. Wywozy nocne, transporty na Podzamczu, ludzie w bydlęcych wagonach. Tylu znajomych. Czerwony terror, który cofa się po roku przed kolejnym najazdem barbarzyńców, zostawiając palące się trupy na Łąckiego, w Brygidkach… Stosy trupów.
Salwa na Wzgórzach Wuleckich – ginie kwiat polskiej nauki, w tym Wuj i Jego znajomi. Wiadomości o obozach zagłady, komorach gazowych. Lwów konspiruje, wciąga rzesze patriotycznej młodzieży. Trzeba jakoś żyć. Podejmuję pracę w Instytucie prof. Rudolfa Weigla. To chroni mnie przed wywózką. Nasilają się wywozy do Niemiec do pracy w fabrykach i u bauerów. Potrzebni niewolnicy. I ponownie kolejna nawała cofających się „überleute”. A my naiwni wciąż wierzymy w Prawdę i Sprawiedliwość, w podziemnych szeregach Armii Krajowej. Bohaterski zryw Warszawy. I znów sowieci we Lwowie!
Aresztowanie: Brygidki, Zamarstynów. Noce z biciem do nieprzytomności. Rok śledztwa. Nie poddaję się, wspierany matczyną modlitwą. Zesłanie na Sybir, za koło podbiegunowe. Potem długa podróż wśród przestępców, morderców, zboczeńców, wulgarnych słów i przekleństw, nawet na Pana Boga. Koszmar! Co mnie spotkało za wierność Ojczyźnie i dążenie do jej wolności. Wracają wspomnienia domu rodzinnego, wpajanych przez ojca i matkę zasad wierności patriotycznym wartościom!
Po latach łagrowych doświadczeń Bóg daje możność powrotu, z założoną rodziną. Uciążliwa droga do Polski i dręczące pytania: jaka ona jest? Czy spotkam lwowskich przyjaciół!
Wreszcie Kraków – wspaniały historią. Tu zamieszkali po wyjeździe ze Lwowa moi rodzice. Królewskie miasto – każdy kamień świadczy o tym. A ludzie? Ci najbliżsi – jak zawsze wierni historii, wpajanym ideałom i zasadom. Spotykam dawnych lwowskich znajomych żyjących nadal patriotycznymi uniesieniami. Ostrzegają mnie bym baczył na ślepych sprzedawczyków, dających się nabrać na lep fałszywych haseł. I znowu więzienia pełne Bohaterów. Znowu walczące o Prawdę – podziemie, w swojej Ojczyźnie pod obcym jarzmem. Gangrena socrealizmu. Wybuch solidarnej nadziei. Czy minie apokalipsa ducha? Gdzie ideały Matejki, Kossaka, Mickiewicza, Wyspiańskiego – plejady Pomników Narodowej Dumy? Tyle nędzy…, umysłowej.
I On – chluba narodu i świata, nasz Ojciec Święty. Potęga ducha, charyzma miłości, pokoju, sprawiedliwości i troski o lud Boży. Co niesie Jutro w epoce zdobywania kosmosu, niewiarygodnych osiągnięć nauki…? Co czeka świat…, naszą Polskę? Kolejny przełom wieku…! Co da ludzkości…? Kto zwycięży? Czy prawda, szlachetność, czy moc szatana pełna zła, zakłamania i dna poniżenia, i zniszczenia tego słowa, którym jest Człowiek? I nagle odchodzi nasz Duszpasterz, współtwórca polskiej „Solidarności”. Jaki będzie ten świat? Szczęśliwie doczekałem Wolnej Polski. Co będzie dalej?
Rok 1939 – rok, który wstrząsnął Europą, naszą ojczyzną, światem wielu rodzin, w tym i mojej. Czerwiec był piękny. Kończył się rok szkolny i wyjeżdżaliśmy całą klasą z gimnazjum im. H. Sienkiewicza w Łańcucie, jako uczniowie Przysposobienia Wojskowego na obóz szkoleniowy. Był on stosunkowo daleko, w ukraińskiej wsi Spas nad Dniestrem. Obóz był ogromny. Było nas 1000 junaków, a więc cały pułk. Rygor wojskowy. Spaliśmy w 20-osobowych namiotach. Ćwiczenia terenowe, maskowanie, podchodzenie, walka na bagnety, łączność (przeciąganie linii łączności kablami na bębnach, obsługa telefonów polowych), ćwiczenia w maskach przeciwgazowych, ostre strzelanie, długie marsze, alarm, rozpoznawanie samolotów bojowych, które nieoczekiwanie nadlatywały, podawanie ich na specjalnej siatce z numerami kwadratów i inne. Po dwóch tygodniach powrót do Łańcuta, by oddać tam ćwiczebne karabiny.
Żegnałem się z Dąbrówkami, siedzibą dyrekcji lasów dóbr hr. Alfreda Potockiego. Żegnałem się z domem, w którym przeżyłem najpiękniejsze lata mego życia. Dom w stylu „szwajcarskim”, 12 pokoi, w tym dwa dla służby, jeden dla sekretarki ojca. Duży pokój biblioteczny z ogromnymi aż pod sufi t szafami, stolikiem do brydża. Biblioteka założona przez mojego pradziadka Dobrowolskiego liczyła około 2. tysięcy tomów. Duża jadalnia z myśliwskimi trofeami na ścianach, ogromna głowa dzika, rogi jelenia, danieli, rogaczy, trofea po dzikach. Duży salon z ogromnym pod sufi t kryształowym lustrem i stylowymi meblami, duży koncertowy wiedeński fortepian mojej babci Jadwigi Kowalskiej. Parę razy jeździłem rowerem po salonie. Ojciec babci Jadwigi, Dobrowolski był radcą w austriackim namiestnictwie w Wiedniu. Babcię uczył grać na fortepianie uczeń F. Chopina. Tak babcia, jak i moja mama znały świetnie języki francuski i niemiecki.
Front domu był od strony zachodniej, z dużą odsłoniętą werandą. Przed frontem był gazon z klombami, zaś od strony gościńca potężne krzewy bzów. Obok od strony południowej rosły dwa ogromne platany, dalej sad. Od strony wschodniej był duży park założony jeszcze przez poprzednika mego dziadka i powiększany przez dziadka Kowalskiego, ojca mamy, później wzbogacany przez drzewa i krzewy przez mego ojca. Potężne sosny amerykańskie, kort tenisowy, kręgielnia, dwie altany, w tym jedna na usypanym kopcu z widokiem na pola. Od strony północnej duże podwórze ze starymi kasztanami, spichlerz, stajnia na sześć koni (w tym jeden mój), wozownia. Od strony ogrodu warzywnego był garaż i mieszkanie szofera, szklarnia, z tyłu chlew, stajnia na krowy naszego furmana Józefa, stodoła i lodownia. Ścieżki w parku utrzymywał stróż i ogrodnik Staszek, który m.in. pielęgnował klomby oraz gracował ścieżki. Były dwie służące, kucharka i pokojówka. Wszystko to na obrzeżach osiemdziesięcioletniego sosnowego lasu.
Zostawiałem za sobą wspomnienia leśnych wycieczek, polowań i młodzieńczych przygód. Żegnałem się na zawsze z tym, co kształtowało moje uczucia, zamiłowanie do przyrody, kontakt z dobrymi, szlachetnymi ludźmi, wiernymi przyjaciółmi moimi i domu, z dwoma psami. Opuszczałem Dąbrówki, wyjeżdżając do Lwowa, gdzie ojciec miał objąć katedrę na Wydziale Leśnym Politechniki Lwowskiej.
Lwów. Miasto wspaniałych tradycji na Ziemi Czerwieńskiej. Miasto-bohater, w obronie jego polskości walczył mój wuj i jednocześnie ojciec chrzestny, Tadeusz Kowalski, późniejszy sędzia Sądu Najwyższego, uczestnik Powstania Warszawskiego.
We Lwowie mieliśmy willę „Sulimę” wybudowaną przez znanego artystę rzeźbiarza Antoniego Popiela, twórcę m.in. pomnika A. Mickiewicza we Lwowie. Jego brat Tadeusz malował Panoramę Racławicką razem ze Styką i Kossakiem. Byli oni przez babcię w dalekim pokrewieństwie. W willi tej mieszkali moi dziadkowie Kowalscy. By być bliżej nich ojciec wynajął czteropokojowe mieszkanie w willi znanego fotografa przyrody Włodzimierza Puchalskiego. Willa przy ul. Nabielaka była w pobliżu ul. Issakowicza, gdzie mieszkali dziadkowie. Za naszą willą kilka domów wyżej mieszkał wuj Antoni Łomnicki, znany matematyk, z ciotką Marylką (telegrafistką podziemia w okresie okupacji sowieckiej i niemieckiej). Z naszego mieszkania rozciągał się widok na leżącą poniżej ulicę Wulecką, a za nią na wzgórze ze znajdującą się na nim m.in. bursą Abrahamowicza.
Wejście do ratusza we Lwowie, 1920 r.
Stopniowo przyzwyczajałem się do nowego otoczenia i środowiska. Nie miałem niestety kolegów ani koleżanek, poznawałem bliżej okolicę, jeździłem na rowerze przywiezionym z Dąbrówek. Tymczasem z radia napływały niepokojące komunikaty o napięciu pomiędzy Polską a Niemcami. Zaczęto przygotowywać się do ewentualnej wojny. Rodzice czynili zakupy różnych zapasów, przede wszystkim mąki, różnych kasz, cukru. Pomagała w tym służąca dziadków Weronika Cisek pochodząca z Żołyni koło Leżajska. Co pewien czas przychodził stryj Aleksander, nazywany w rodzinie Olkiem, z niepokojącymi wiadomościami. Prowadził dużą księgarnię z ogromnym zapleczem na rogu ul. Kilińskiego i pl. Kapitulnego. Stryj po powrocie z Francji, gdzie był przez 10 lat dyrektorem polskiej księgarni Gebethnera i Wolffa w Paryżu, kupił księgarnię po Gubrynowiczu i Synu. Prowadził w niej redakcję czasopisma „Polska Gazeta Lekarska”.
W nocy z 1 na 2 września 1939 r. obudziły nas wybuchy bomb i strzały armatnie. Rozpoczęła się II wojna światowa. Niemcy zbombardowali m.in. lotnisko w Skniłowie i Dworzec Główny. W radiu wciąż podawano niepokojące wieści o ogromnym naporze wojsk niemieckich, przeważającej sile lotnictwa i broni pancernej. Nasza armia bohatersko broniła się, cofając w głąb kraju. Polska dyplomacja liczyła na wsparcie na podstawie zawartych umów z Francją i Anglią. Niestety kraje te nie były jeszcze przygotowane do podjęcia walk. Byliśmy osamotnieni. We Lwowie ogłoszono stan alarmowy, wzywano młodzież do wojska i kopania okopów. Zgłosiłem się do komendy, jednak nie było dla nas broni. Skierowano nas do kopania okopów przy lotnisku w Skniłowie. Z komunikatów radiowych dochodziły coraz bardziej niepokojące wieści. Polskę zalewa żelazna niemiecka armia. Nasze wojska cofały się z ogromnymi stratami. Broniły się Hel, Westerplatte i Warszawa. Rząd wraz z dowódcą armii gen. Rydzem Śmigłym, marszałkiem Polski, po wkroczeniu nieoczekiwanie sowieckiej armii, wycofał się przez Zaleszczyki do Rumunii. Wkroczenie sowietów – to nóż w plecy. Pamiętny dzień 17-go września. Narodowa tragedia. Czerwona zaraza zalała nasze Kresy Wschodnie. Była coraz bliżej walczącego z Niemcami Lwowa. Obrona „wiernego miasta” stała się beznadziejna i gen. Langner, dowódca obrony poddał wojskom niemieckim nasz ukochany Lwów.
Lwów – miasto Semper fidelis. Cmentarz Orląt – dzieci walczących o swoje miasto na fotografii współczesnej (fot. Przemysław Kubajak)
Z chwilą wybuchu wojny mieszkańcy miasta organizowali patrole obrony cywilnej, które m.in. miały na celu powiadamianie najbliższych sąsiadów o nalocie niemieckich samolotów oraz ochronienie domów przed rabunkiem. Dyżur patroli trwał na zmiany po 4 godziny. Mieliśmy specjalne opaski potwierdzające naszą obywatelską posługę. Na strychu umieszczono pakę z piaskiem na wypadek pożaru, podobnie w piwnicy. Tam schodziliśmy w czasie bombardowań. Przy wybuchu bomb czy pocisków artyleryjskich drżały ściany, sypał się na głowę tynk. Trzymały się dzięki Bogu szyby w oknach z naklejonymi paskami papieru, aby nie doszło do skaleczeń w wypadku rozbicia szyby. Poznawaliśmy już odgłosy ciężko nadlatujących bombowców z głębokim mruczeniem. Na niebie rozbłyskały wybuchające pociski naszej artylerii z szybkostrzelnych armat. Ślizgały się smugi reflektorów wyszukujące niemieckie samoloty. Gdzieś koło 17 września wstrząs w naszej rodzinie. Pojawiają się dzieci wujostwa Tadeuszów Kowalskich z Warszawy. Wuj jako urzędnik państwowy wysokiej rangi dostaje nakaz wyjazdu całego urzędu do Lublina. Cała podróż i droga są ostrzeliwane przez niemieckie samoloty. Dzieci przerażone widokiem trupów ludzi, koni, rozbitych samochodów. Przejeżdżają przez płonący Kurów. W Lublinie wujostwo ubłagali nieznanych państwa, udających się do Rumunii, aby zabrali małe dzieci do Lwowa, do moich dziadków. Dzieci dotarły w okropnym stanie na ul. Issakowicza, przerażone, brudne, głodne. Wszyscy staramy się im pomóc, wyprowadzić z szoku. Znalazły się wśród rodzinnego ciepła i opieki.
Wojsko polskie poddało Lwów wojskom niemieckim 23 września. Jednak do miasta zamiast Niemców wkroczyła Armia Czerwona. Społeczeństwo zdezorientowane. Wojska sowieckie nie wkraczają a zalewają miasto. Na ulicach pojawiają się czołgi z czerwonymi gwiazdami, samochody ciężarowe z siedzącymi na nich sołdatami trzymającymi w rękach karabiny z długimi szpikulcami – bagnetami. Patrzą w mijane okna, by ewentualnie w każdej chwili do nich strzelać gdyby zaistniała taka potrzeba. Żołnierze o skośnych oczach, w szynelach szarobrązowych, przepasanych często sznurkiem. Karabiny też na sznurkach. Czuć od nich okropny fetor. Przez dwie noce ulicą Wulecką płynie potok ciągnionych przez konie wozów. Zgroza ogarnia Lwów. Kałmuckie twarze, nieufne spojrzenia.