Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności - Yeonmi Park, Maryanne Vollers - ebook

Przeżyć. Droga dziewczyny z Korei Północnej do wolności ebook

Yeonmi Park, Maryanne Vollers

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Yeonmi Park jeszcze do niedawna była wzorową córką północno – koreańskiego reżimu. Kochała przywódcę, nie zadawała niewygodnych pytań i nie rozmyślała nad sensem dyktatury w jej rodzinnym kraju. Jej życie zmieniło się nieodwracalnie, kiedy pirackie płyty DVD nie tylko pokazały jej inny świat, ale spowodowały ciąg tragicznych zdarzeń w życiu jej bliskich.

W 2007 r. matka Yeonmi uciekła do Chin, zabierając z sobą czternastoletnią wówczas córkę. Tak rozpoczęły się długie poszukiwania lepszego życia młodziutkiej Koreanki. Dziś Yeonmi Park ma 22 lata i jest jedną z najsłynniejszych kobiet, walczących o prawa mieszkańców Korei Północnej. W 2014 roku jej nazwisko pojawiło się na liście 100 Top Global Women publikowanej przez BBC.

Przeżyć to dramatyczna historia podróży do wolności. Uwalnianie się od propagandy reżimu trwa do dziś – choć autorka uciekła przed nieszczęśliwym życiem w totalitarnej Korei, to jej dramatyczne wspomnienia nie znikną nigdy.

Yeonmi Park urodziła się w Hyesan, w Korei Północnej, w 1993 roku. Obecnie mieszka w Nowym Jorku i studiuje na uniwersytecie Columbia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 308

Oceny
4,6 (446 ocen)
321
96
26
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karotka07

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie jest to jedna z tych książek, które trzeba przeczytać w życiu. Raz, że można dowiedzieć się czegoś o Korei Północnej, dwa mamy głębokie przemyślenia młodej kobiety, która wiele przeżyła.
00
Dominiqq1

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda że nie przeczytałam jej wcześniej . Książka daje pogląd jak bardzo można zaprogramować człowieka . Warto przeczytać by czasami zainteresować się polityką bo może mieć na nas ogromny wpływ
00
mariuszandrzejak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam !!!
00
gabryssa1426

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze opisana tragiczna opowieść uciekinierki z Korei Północnej. Emocje towarzyszące autorce przeżywamy razem z nią, a ilość szokujących zdarzeń może przywołać ciarki. Polecam każdemu niebojącemu się mocnych wrażeń.
00
kapturnik7

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna książka od której z jednej storny ciężko się oderwać, a z drugiej trzeba odkładać co chwilę, by odetchnąć i nie zwariować z nadmiaru emocji. Serce pęka 1000x w czasie lektury. I mimo to, a może właśnie dlatego polecam: serce pęka, dusza klęka i system wartości przewraca się do góry nogami.
00

Popularność




MAPA

Prze­żyć

Pro­log

W nocy z 31 marca na 1 kwiet­nia 2007 roku moja matka i ja gra­mo­li­ły­śmy się po stro­mym, kamie­ni­stym brzegu sku­tej lodem rzeki Jalu, która oddziela Koreę Pół­nocną od Chin. Było ciemno i zimno. Nad nami i poni­żej krą­żyły patrole, a co sto metrów znaj­do­wały się poste­runki gra­niczne obsa­dzone przez żoł­nie­rzy goto­wych zastrze­lić każ­dego, kto pró­buje prze­kro­czyć gra­nicę. Nie mia­ły­śmy poję­cia, co nas czeka, ale roz­pacz­li­wie pra­gnę­ły­śmy się prze­do­stać do Pań­stwa Środka. Mia­ły­śmy nadzieję, że zdo­łamy tam prze­żyć.

Mia­łam trzy­na­ście lat, a waży­łam zale­d­wie dwa­dzie­ścia osiem kilo­gra­mów. Jesz­cze tydzień wcze­śniej leża­łam w szpi­talu w swoim rodzin­nym mie­ście Hie­san przy gra­nicy z Chi­nami, ponie­waż zacho­ro­wa­łam na ostre zapa­le­nie jelit, które leka­rze myl­nie zdia­gno­zo­wali jako zapa­le­nie wyrostka robacz­ko­wego. W dal­szym ciągu czu­łam strasz­liwy ból po ope­ra­cji i byłam tak osła­biona, że ledwo trzy­ma­łam się na nogach.

Pół­noc­no­ko­re­ań­ski prze­myt­nik, który miał prze­pro­wa­dzić nas przez gra­nicę, nale­gał, byśmy wyru­szyli tej nocy. Prze­ku­pił kilku straż­ni­ków, by udali, że nas nie widzą, ale nie mógł opła­cić wszyst­kich pil­nu­ją­cych w tym rejo­nie, więc musie­li­śmy zacho­wy­wać wyjąt­kową ostroż­ność. Szłam za nim w ciem­no­ści, lecz tak kiep­sko trzy­ma­łam się na nogach, że potknę­łam się i zje­cha­łam z brzegu na poślad­kach, pocią­ga­jąc za sobą nie­wielką lawinę kamieni. Odwró­cił się i szep­nął gniew­nie, żebym nie hała­so­wała, ale było już za późno. Zauwa­ży­li­śmy syl­wetkę pół­noc­no­ko­re­ań­skiego żoł­nie­rza wspi­na­ją­cego się po stoku. Jeśli był to jeden z prze­ku­pio­nych straż­ni­ków gra­nicz­nych, to praw­do­po­dob­nie nas nie roz­po­znał.

– Wra­caj­cie! – krzyk­nął. – Wyno­ście się stąd!

Prze­wod­nik ruszył w jego stronę i usły­sza­ły­śmy, że roz­ma­wiają ści­szo­nymi gło­sami. Wró­cił sam.

– Chodźmy – powie­dział. – Pośpiesz­cie się!

Była wcze­sna wio­sna, robiło się coraz cie­plej i lód na zamar­z­nię­tej rzece zaczy­nał się topić. Prze­cho­dzi­li­śmy Jalu w wąskim, stro­mym miej­scu, osło­nię­tym w ciągu dnia przed słoń­cem, więc tafla lodowa w dal­szym ciągu powinna być wystar­cza­jąco gruba, by wytrzy­mać nasz cię­żar – przy­naj­mniej taką mia­ły­śmy nadzieję. Prze­wod­nik zate­le­fo­no­wał z komórki do kogoś na dru­gim, chiń­skim brzegu rzeki, a potem szep­nął:

– Bie­gniemy!

Popę­dził naprzód, ale ja nie mogłam poru­szyć nogami i tylko ści­ska­łam dłoń matki. Spa­ra­li­żo­wał mnie strach. Prze­wod­nik wró­cił do nas, chwy­cił mnie za ręce i pocią­gnął po lodzie. Kiedy dotar­li­śmy do prze­ciw­le­głego brzegu, zaczę­li­śmy biec i zatrzy­ma­li­śmy się dopiero, gdy nie mogli nas już zauwa­żyć straż­nicy gra­niczni.

Brzeg rzeki był ciemny, ale przed nami pło­nęły świa­tła Chang­bai w Chi­nach. Szybko zer­k­nę­łam za sie­bie na kraj, w któ­rym się uro­dzi­łam. Jak zwy­kle nie było prądu i widzia­łam tylko czarny, mar­twy hory­zont. Serce łomo­tało mi w piersi, gdy dotar­li­śmy do nie­wiel­kiej szopy na skraju pła­skich, pustych pól.

Kiedy ucie­ka­łam z Korei Pół­noc­nej, nie marzy­łam o wol­no­ści. Nie rozu­mia­łam nawet, co to jest. Wie­dzia­łam tylko, że jeśli moja rodzina pozo­sta­nie w kraju, praw­do­po­dob­nie umrzemy – z głodu, wsku­tek cho­rób, nie­ludz­kich warun­ków w obo­zie pracy. Głód stał się nie­moż­liwy do znie­sie­nia; była­bym gotowa zary­zy­ko­wać życie dla miski ryżu.

Nie cho­dziło tylko o prze­trwa­nie. Matka i ja szu­ka­ły­śmy mojej star­szej sio­stry, Eunmi, która ucie­kła do Chin kilka dni wcze­śniej i nie dawała znaku życia. Mia­ły­śmy nadzieję, że kiedy przej­dziemy przez rzekę, będzie na nas cze­kała. Zamiast niej powi­tał nas łysy męż­czy­zna w śred­nim wieku, czło­nek kore­ań­skiej mniej­szo­ści naro­do­wej licz­nie zamiesz­ku­ją­cej strefę przy­gra­niczną Chin. Powie­dział coś do mojej matki, a potem wypro­wa­dził ją przed szopę. Usły­sza­łam jej bła­ga­nia: Anyo! Anyo! Nie! Nie!

Wie­dzia­łam, że stało się coś strasz­nego. Zna­la­zły­śmy się w złym miej­scu, może jesz­cze gor­szym niż kraj, który opu­ści­ły­śmy.

Jestem szczę­śliwa z dwóch powo­dów: że uro­dzi­łam się w Korei Pół­noc­nej i że ucie­kłam z Korei Pół­noc­nej. Oba te wyda­rze­nia ukształ­to­wały moją oso­bo­wość i nie zamie­ni­ła­bym swo­jego losu na zwy­kłe, spo­kojne życie. Ale opo­wieść o tym, jak sta­łam się tą osobą, którą jestem dzi­siaj, jest znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wana.

Podob­nie jak dzie­siątki tysięcy Kore­ań­czy­ków z Pół­nocy, ucie­kłam z ojczy­zny i osie­dli­łam się w Korei Połu­dnio­wej, gdzie miesz­kańcy Korei Pół­noc­nej są cią­gle uwa­żani za oby­wa­teli, cho­ciaż od bli­sko sie­dem­dzie­się­ciu lat oddziela nas zamknięta gra­nica i wza­jemna wro­gość. Kore­ań­czycy z Pół­nocy i Połu­dnia są tym samym naro­dem, mówią tym samym języ­kiem – choć na Pół­nocy nie ist­nieją słowa takie jak „cen­trum han­dlowe”, „wol­ność”, a nawet „miłość”, przy­naj­mniej w zna­cze­niu nada­wa­nym temu poję­ciu przez resztę świata. Jedyną praw­dziwą „miło­ścią”, jaką wolno nam wyra­żać, jest cześć dla Kimów, dyna­stii dyk­ta­to­rów rzą­dzą­cych Koreą Pół­nocną od trzech poko­leń. Reżim blo­kuje wszyst­kie infor­ma­cje z zewnętrz­nego świata, zabra­nia dys­try­bu­cji zagra­nicz­nych fil­mów, zagłu­sza sygnały radiowe. Nie ma inter­netu ani Wiki­pe­dii. Książki wypeł­nia pro­pa­ganda, z któ­rej wynika, że żyjemy w naj­wspa­nial­szym kraju na świe­cie, choć przy­naj­mniej połowa Kore­ań­czy­ków z Pół­nocy cierpi skrajne ubó­stwo i jest chro­nicz­nie nie­do­ży­wiona. Moja dawna ojczy­zna nie nazywa się nawet Koreą Pół­nocną – uważa się za Joseon, praw­dziwą Koreę, socja­li­styczny raj zamiesz­kany przez dwa­dzie­ścia pięć milio­nów ludzi, któ­rzy mają słu­żyć tylko Uko­cha­nemu Przy­wódcy, Kim Dzong Unowi. Wielu ucie­ki­nie­rów z Korei Pół­noc­nej, któ­rzy nie chcieli się pogo­dzić ze swoim losem i umrzeć za Przy­wódcę, ma z tego powodu poczu­cie dezer­cji. Reżim uważa nas za zdraj­ców. Gdy­bym pró­bo­wała wró­cić, zosta­ła­bym ska­zana na śmierć.

Blo­kada infor­ma­cyjna działa w dwie strony: wła­dze dbają, by do miesz­kań­ców kraju nie docie­rały zagra­niczne media, i nie chcą, by świat zewnętrzny poznał prawdę o Korei Pół­noc­nej. Kraj ten bywa nazy­wany Pustel­ni­czym Kró­le­stwem, bo jest cał­ko­wi­cie odcięty od świata. Tylko ucie­ki­nie­rzy mogą opo­wie­dzieć, co naprawdę dzieje się za ści­śle strze­żo­nymi gra­ni­cami. Ale do nie­dawna nasze opo­wie­ści nie budziły więk­szego zain­te­re­so­wa­nia.

Przy­by­łam do Korei Połu­dnio­wej wio­sną 2009 roku jako pięt­na­sto­latka bez gro­sza przy duszy, z zali­czo­nym odpo­wied­ni­kiem dwóch klas szkoły pod­sta­wo­wej. Pięć lat póź­niej byłam na dru­gim roku stu­diów na pre­sti­żo­wej uczelni w Seulu, spe­cja­li­zu­jąc się w pra­wie kar­nym, i czu­łam coraz sil­niej­sze prze­ko­na­nie, że kraj, w któ­rym się uro­dzi­łam, zasłu­guje na spra­wiedliwość.

Wiele razy i na wielu forach opo­wia­da­łam histo­rię swo­jej ucieczki z Korei Pół­noc­nej. Opi­sy­wa­łam, jak han­dla­rze żywym towa­rem zwa­bili matkę i mnie do Chin, gdzie matka pozwo­liła się zgwał­cić, by uchro­nić mnie przed zaku­sami pośred­nika. Zna­la­zł­szy się na tere­nie Chin, bez­sku­tecz­nie szu­ka­ły­śmy mojej sio­stry. Ojciec prze­kro­czył gra­nicę, by przy­łą­czyć się do naszych poszu­ki­wań, lecz po kilku mie­sią­cach zmarł na nie­le­czo­nego raka. W 2009 roku matkę i mnie ura­to­wali chrze­ści­jań­scy misjo­na­rze, któ­rzy pomo­gli nam prze­kro­czyć gra­nicę chiń­sko-mon­gol­ską. Przez długą, zimową noc szły­śmy po lodo­wa­tej pustyni Gobi, podą­ża­jąc za gwiaz­dami ku wol­no­ści.

To wszystko prawda, ale nie cała.

Dotych­czas tylko moja matka wie­działa, co się wyda­rzyło w ciągu dwóch lat, które upły­nęły mię­dzy nocą, gdy ucie­kły­śmy do Chin przez rzekę Jalu, a dniem, kiedy przy­by­ły­śmy do Korei Połu­dnio­wej, by roz­po­cząć nowe życie. Nie opowie­działam pra­wie nic ze swo­jej histo­rii innym ucie­ki­nie­rom i obroń­com praw czło­wieka, któ­rych pozna­łam w Korei Połu­dnio­wej. Wie­rzy­łam, że jeśli pominę mil­cze­niem swoją nie­chlubną prze­szłość, to ona jakoś prze­sta­nie ist­nieć. Wmó­wi­łam sobie, że wiele rze­czy ni­gdy się nie zda­rzyło, a o resz­cie nauczy­łam się nie pamię­tać.

Nie­mniej kiedy zaczę­łam pisać tę książkę, zda­łam sobie sprawę, że bez całej prawdy moje życie będzie pozba­wione siły, praw­dzi­wego sensu. Z pomocą matki wspo­mnie­nia naszego życia w Korei Pół­noc­nej i Chi­nach wró­ciły niczym sceny z dawno zapo­mnia­nego kosz­maru. Część obra­zów poja­wiła się ze strasz­liwą wyra­zi­sto­ścią, inne były nie­wy­raźne lub wymie­szane jak talia kart bez­ład­nie roz­sy­pana na pod­ło­dze. Pro­ces pisa­nia stał się pro­ce­sem przy­po­mi­na­nia i próbą nada­nia sensu wspo­mnie­niom.

W porząd­ko­wa­niu mojej wizji świata poma­gało nie tylko pisa­nie, lecz rów­nież czy­ta­nie. Po przy­by­ciu do Korei Połu­dnio­wej uzy­ska­łam dostęp do prze­kła­dów arcy­dzieł lite­ra­tury świa­to­wej i zaczę­łam je pochła­niać. Z cza­sem mogłam już je czy­tać po angiel­sku. Kiedy zaczę­łam pisać wła­sną książkę, natknę­łam się na słynne zda­nie pisarki Joan Didion: „Opo­wia­damy histo­rie, by prze­żyć”. Cho­ciaż obie pocho­dzimy z tak odmien­nych kul­tur, czuję w sercu prawdę tych słów. Rozu­miem, że cza­sem trzeba prze­kształ­cić wła­sne wspo­mnie­nia w opo­wieść, która nadaje sens pozor­nie nie­wy­tłu­ma­czal­nym wyda­rze­niom: jest to spo­sób, by prze­żyć.

W cza­sie swo­jej wędrówki byłam świad­kiem strasz­li­wych krzywd, które ludzie wyrzą­dzali innym, ale widzia­łam także czu­łość, dobroć i poświę­ce­nie w naj­gor­szych moż­li­wych warun­kach. Wiem, że można zatra­cić część czło­wie­czeń­stwa, by prze­żyć. Ale wiem też, że iskra ludz­kiej god­no­ści ni­gdy cał­ko­wi­cie nie gaśnie, że wol­ność i potęga miło­ści mogą spra­wić, iż zapło­nie na nowo.

Oto opo­wieść o wybo­rach, któ­rych doko­na­łam, by prze­żyć.

Część pierw­sza

Korea Pół­nocna

Roz­dział pierw­szy

Ptaki i myszy sły­szą twoje szepty

Rzeka Jalu, kręta jak smo­czy ogon, oddziela Chiny od Korei Pół­noc­nej i wpada do Morza Żół­tego. W Hie­san pły­nie doliną w górach Paektu, obok dwu­stu­ty­sięcz­nego mia­sta roz­cią­ga­ją­cego się wśród łagod­nych wzgórz i na wyso­kim pła­sko­wyżu pokry­tym polami, zagaj­ni­kami i gro­bami. Rzeka, zwy­kle płytka i nie­groźna, zama­rza w zimie, która trwa przez więk­szą część roku. To naj­zim­niej­sza część Korei Pół­noc­nej, gdzie tem­pe­ra­tury spa­dają nie­kiedy do minus czter­dzie­stu stopni Cel­sju­sza. Prze­ży­wają tylko naj­od­por­niejsi.

Hie­san było moim domem.

Po dru­giej stro­nie rzeki znaj­duje się chiń­skie mia­sto Chang­bai, gdzie mieszka wielu ludzi pocho­dze­nia kore­ań­skiego. Rodziny żyjące po obu stro­nach gra­nicy han­dlują ze sobą od poko­leń. Jako dziecko czę­sto sta­wa­łam w ciem­no­ści i patrzy­łam przez rzekę na świa­tła Chang­bai, zasta­na­wia­jąc się, jak wygląda życie poza gra­ni­cami mojego mia­sta. W pod­nie­ce­niu obser­wo­wa­łam kolo­rowe sztuczne ognie roz­pry­sku­jące się na aksa­mit­nym, czar­nym nie­bie pod­czas świąt i obcho­dów chiń­skiego Nowego Roku. Po naszej stro­nie gra­nicy ni­gdy nie wystrze­li­wano fajer­wer­ków. Cza­sami, gdy scho­dzi­łam nad rzekę, by napeł­nić wia­dra wodą, i wil­gotny wiatr wiał w moim kie­runku, czu­łam zapach pysz­nego jedze­nia, klu­sek sma­żo­nych w głę­bo­kim tłusz­czu w kuch­niach na dru­gim brzegu. Ten sam wiatr przy­no­sił głosy chiń­skich dzieci bawią­cych się po prze­ciw­nej stro­nie rzeki.

– Hej, ty! Jesteś głodna? – krzy­czeli chłopcy po kore­ań­sku.

– Nie! Zamknij się, tłu­sty Chiń­czyku! – woła­łam w odpo­wie­dzi.

Kła­ma­łam. Byłam bar­dzo głodna, ale mówie­nie o tym niczego by nie zmie­niło.

Przy­szłam na świat za wcze­śnie.

Poród matki zaczął się już w siód­mym mie­siącu ciąży. Uro­dzi­łam się 4 paź­dzier­nika 1993 roku, ważąc nie­spełna pół­tora kilo­grama. Lekarz ze szpi­tala w Hie­san powie­dział matce, że nic nie może dla mnie zro­bić, bo jestem za mała.

– Prze­żyje albo umrze – stwier­dził. – Nie potra­fimy tego prze­wi­dzieć.

Decy­zję, czy prze­żyć, pozo­sta­wiono mnie.

Matka owi­jała mnie kocami, ale stale byłam zimna jak lód. W końcu roz­grzała kamień i pod­ło­żyła go pod zawi­niątko, w któ­rym spo­czy­wa­łam. Dzięki temu oca­la­łam. Po kilku dniach rodzice zabrali mnie do domu. Cze­kali.

Dwa lata wcze­śniej uro­dziła się moja sio­stra Eunmi, więc teraz ojciec, Park Jin Sin, liczył na syna. W patriar­chal­nej Korei Pół­noc­nej naj­waż­niej­szy jest męski poto­mek. Jed­nak szybko zapo­mniał o roz­cza­ro­wa­niu. Zwy­kle naj­sil­niej­sza więź łączy dziecko z matką, ale ojciec zawsze potra­fił mnie uspo­koić, gdy pła­ka­łam. W jego obję­ciach czu­łam się bez­pieczna i kochana. Ojciec i matka od początku mnie zachę­cali, żebym była z sie­bie dumna.

Kiedy byłam malutka, miesz­ka­li­śmy w par­te­ro­wym domu na stoku wzgó­rza wzno­szą­cego się nad torami kole­jo­wymi, które bie­gły łukiem przez mia­sto niczym rdzawy sierp.

Nasz dom, mały i zimny, przy­le­gał do domu sąsia­dów i sły­sze­li­śmy wszystko, co się u nich działo. Sły­sze­li­śmy także myszy, które pisz­czały i sze­le­ściły na stry­chu. Ale czu­łam się jak w raju, bo nasza rodzina była razem.

Moje pierw­sze wspo­mnie­nia to mrok i zimno. W zimie naj­chęt­niej sia­da­li­śmy w domu w oko­li­cach nie­wiel­kiego pale­ni­ska, na któ­rym pali­li­śmy drewno, węgiel lub cokol­wiek się do tego nada­wało. Goto­wa­li­śmy potrawy na ogniu; pod cemen­tową pod­łogą znaj­do­wały się kanały odpro­wa­dza­jące dym do drew­nia­nego komina po dru­giej stro­nie domu. Ten tra­dy­cyjny sys­tem ogrze­wa­nia miał utrzy­my­wać cie­pło, lecz spraw­dzał się w lodo­wate noce. Dla­tego pod koniec dnia matka roz­kła­dała obok pale­ni­ska gruby koc i wszy­scy wcho­dzi­li­śmy pod przy­kry­cie – naj­pierw mama, potem ja, póź­niej sio­stra, a na końcu ojciec, zawsze zaj­mu­jący naj­zim­niej­sze miej­sce. Po zacho­dzie słońca pano­wał cał­ko­wity mrok. W naszej czę­ści Korei Pół­noc­nej tygo­dniami, cza­sem mie­sią­cami nie dzia­łała elek­trycz­ność, a świece były bar­dzo dro­gie. Dla­tego bawi­li­śmy się w ciem­no­ści. Cza­sem żar­to­wa­li­śmy pod kocem.

– Czyja to stopa? – pytała matka, trą­ca­jąc jedną z nas pal­cem nogi.

– Moja! Moja! – wołała Eunmi.

W zimie, a nawet w lecie, rano i wie­czo­rem, w Hie­san wszę­dzie snuły się dymy z komi­nów. Zna­li­śmy wszyst­kich miesz­kań­ców oko­licz­nych domów. Jeśli z czy­je­goś komina nie wydo­by­wał się dym, puka­li­śmy do drzwi, by spraw­dzić, czy wszystko w porządku.

Nie­wy­bru­ko­wane drogi bie­gnące mię­dzy domami były za wąskie dla samo­cho­dów, ale nie sta­no­wiło to pro­blemu, bo bar­dzo rzadko widy­wa­li­śmy samo­chody. Ludzie z sąsiedz­twa poru­szali się pie­szo, a nie­liczni, któ­rych było na to stać, na rowe­rach lub motorowe­rach. Po desz­czu uliczki sta­wały się śli­skie od błota; dzieci z sąsiedz­twa lubiły się wtedy bawić w berka. Byłam niż­sza i wol­niej­sza od reszty rówie­śni­ków, więc z tru­dem się przy­sto­so­wy­wa­łam i nie potra­fi­łam bie­gać tak szybko jak inne dzieci.

Kiedy zaczę­łam cho­dzić do szkoły, Eunmi cza­sem sta­wała w mojej obro­nie i biła się ze star­szymi uczniami. Ona rów­nież nie była zbyt wysoka, za to sprytna i szybka. Chro­niła mnie i bawiła się ze mną. Gdy spadł śnieg, wspi­nała się ze mną na wzgó­rza w oko­li­cach domu, sadzała sobie mię­dzy kola­nami i obej­mo­wała rękami. Po czym zjeż­dża­ły­śmy na sie­dze­niach, śmie­jąc się i krzy­cząc. Byłam szczę­śliwa, że jestem czę­ścią świata sio­stry.

Latem wszyst­kie dzieci cho­dziły kąpać się w rzece Jalu, ale ja ni­gdy nie nauczy­łam się pły­wać. Sie­dzia­łam na brzegu i patrzy­łam, jak inni plu­skają się w wodzie. Eunmi albo moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Yong Ja cza­sem zauwa­żały, że sie­dzę sama, i przy­no­siły mi ładne kamyki zna­le­zione w rzece. Cza­sem brały mnie na ręce i wno­siły do rzeki, a potem poma­gały wró­cić na brzeg.

Yong Ja była w tym samym wieku co ja i miesz­ka­ły­śmy w tej samej czę­ści mia­sta. Lubi­łam ją, bo obie były­śmy rów­nie pomy­słowe w two­rze­niu sobie zaba­wek. Na targu można było cza­sem kupić lalki i inne rze­czy, lecz zwy­kle były one za dro­gie. Wobec tego lepi­ły­śmy z gliny małe naczy­nia i zwie­rzątka, cza­sem nawet mikro­sko­pijne czołgi do zabawy w wojnę, bar­dzo popu­lar­nej w Korei Pół­noc­nej. Ale my, dziew­czynki, mia­ły­śmy bzika na punk­cie papie­ro­wych lalek: spę­dza­ły­śmy dłu­gie godziny na wyci­na­niu ich z gru­bego papieru, robi­ły­śmy sukienki i chustki ze ścin­ków tka­nin.

Cza­sami moja matka robiła nam wia­traczki, które umiesz­cza­ły­śmy na meta­lo­wej kładce nad torami kole­jo­wymi nazy­wa­nej przez nas Mostem Obło­ków. Wiele lat póź­niej, gdy życie stało się znacz­nie cięż­sze i bar­dziej skom­pli­ko­wane, mija­łam ten most i przy­po­mi­na­łam sobie, jakie były­śmy szczę­śliwe, patrząc na wia­traczki krę­cące się w podmu­chach wia­tru.

Kiedy byłam mała, nie ota­czał mnie sły­szalny w tle mecha­niczny hałas jak w Korei Połu­dnio­wej i Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Nie było odgło­sów śmie­cia­rek, klak­so­nów samo­cho­dów, dzwon­ków komó­rek. Sły­sza­łam tylko dźwięki wyda­wane przez ludzi: kobiety zmy­wały naczy­nia, matki wołały dzieci, kiedy rodziny zasia­dały do posiłku, roz­le­gał się brzęk łyżek lub stu­kot pałe­czek do ryżu ude­rza­ją­cych w miseczki. Cza­sem sły­sza­łam, jak rodzice stro­fują moje przy­ja­ciółki. W tam­tych cza­sach wokół nie roz­le­gała się muzyka, nikt nie wpa­try­wał się w smart­fony. Jed­nak ludzie byli sobie bli­scy, co rzadko się zda­rza we współ­cze­snym świe­cie, w któ­rym teraz żyję.

W naszym domu w Hie­san pra­wie ni­gdy nie było bie­żą­cej wody, więc matka prała ubra­nia w rzece. Po powro­cie kła­dła je na cie­płej pod­ło­dze, by wyschły.

Ponie­waż w naszym osie­dlu rzadko włą­czano elek­trycz­ność, po zapa­le­niu się świa­teł ludzie byli tak szczę­śliwi, że śpie­wali, kla­skali i krzy­czeli. Świę­to­wa­li­śmy poja­wie­nie się prądu nawet w środku nocy. Kiedy czło­wiek ma bar­dzo mało, mogą go uszczę­śliwić nawet naj­drob­niej­sze rze­czy – jest to jedna z nie­licz­nych cech życia w Korei Pół­noc­nej, któ­rych mi bra­kuje. Oczy­wi­ście świa­tła ni­gdy nie paliły się długo. W chwili gdy gasły, mówi­li­śmy po pro­stu: „Och, koniec”, i kła­dli­śmy się spać.

Nawet jeśli elek­trycz­ność dzia­łała, napię­cie było bar­dzo niskie i wiele rodzin miało urzą­dze­nia wspo­ma­ga­jące zasi­la­nie urzą­dzeń domo­wych. Czę­sto wywo­ły­wały one pożary i pew­nej mar­co­wej nocy zda­rzyło się to w naszym domu pod nie­obec­ność rodzi­ców. Byłam jesz­cze maleńka i pamię­tam tylko, że się obu­dzi­łam i zaczę­łam pła­kać, a ktoś wyniósł mnie na dwór wśród dymu i pło­mieni. Nie wiem, czy ura­to­wała mnie sio­stra, czy sąsiadka. Matka przy­bie­gła natych­miast, gdy ktoś powie­dział jej o poża­rze, lecz ja i sio­stra były­śmy już bez­pieczne w domu sąsiadki. Nasz dom spło­nął, ojciec jed­nak szybko go odbu­do­wał wła­snymi rękoma.

Póź­niej posa­dzi­li­śmy rośliny w naszym nie­wiel­kim, oto­czo­nym pło­tem ogródku. Matka i sio­stra nie inte­re­so­wały się ogrod­nic­twem, ale ojciec je uwiel­biał, podob­nie jak ja. Zasia­li­śmy dynię, kapu­stę, ogórki i sło­necz­niki. Ojciec posa­dził wzdłuż płotu piękną odmianę fuk­sji, którą nazy­wa­li­śmy „kol­czy­kami”. Uwiel­bia­łam wkła­dać sobie za uszy dłu­gie, deli­katne kwiaty i uda­wać, że to kol­czyki. Matka pytała ojca, dla­czego mar­nuje na kwiaty cenne miej­sce, ale on pusz­czał to mimo uszu.

W Korei Pół­noc­nej ludzie żyją bli­sko natury i potra­fią prze­wi­dy­wać pogodę na następny dzień. Nie mie­li­śmy inter­netu i zwy­kle nie mogli­śmy oglą­dać pań­stwo­wej tele­wi­zji z powodu braku prądu. Dla­tego musie­li­śmy sami pro­gno­zo­wać pogodę.

W dłu­gie let­nie wie­czory sąsie­dzi sia­dali wokół swo­ich domów w chłod­nym powie­trzu. Nie było krze­seł; sia­daliśmy na ziemi i patrzy­li­śmy w niebo. Jeśli ujrze­li­śmy w górze miliony gwiazd, ktoś mówił: „Jutro będzie sło­necz­nie”. Wszy­scy pomru­ki­wali na znak zgody. Gdy widzie­li­śmy tylko tysiące gwiazd, ktoś inny zauwa­żał: „Jutro będzie pochmurno”. Tak wyglą­dała nasza lokalna pro­gnoza pogody.

Naj­lep­szym dniem mie­siąca był Dzień Klu­sek, gdy matka kupo­wała w mie­ście świeże, wil­gotne klu­ski wytwa­rzane maszy­nowo. Musiały star­czyć na jak naj­dłu­żej, więc suszy­li­śmy je na cie­płej pod­ło­dze kuchni. Było to święto dla mojej sio­stry i mnie, bo zawsze uda­wało się nam pod­kraść i zjeść kilka klu­sek, wciąż jesz­cze mięk­kich i słod­kich. Kiedy byłam małą dziew­czynką, przed klę­ską głodu w poło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych, przy­cho­dziły do nas przy­ja­ciółki i dzie­li­ły­śmy się z nimi klu­skami. W Korei Pół­noc­nej ist­nieje zwy­czaj, by się wszyst­kim dzie­lić. Ale póź­niej, gdy nade­szły trudne czasy dla naszej rodziny i kraju, matka zabro­niła nam wpusz­czać dzieci do domu. Nie stać nas było na dzie­le­nie się jedze­niem.

Kiedy dobrze się nam powo­dziło, jedli­śmy posiłki zło­żone z ryżu, kim­chi, fasoli i zupy z wodo­ro­stów. Ale w okre­sach biedy nie mogli­śmy sobie pozwo­lić na takie potrawy. Cza­sami w ogóle oby­wa­li­śmy się bez posił­ków; czę­sto jedli­śmy tylko chudy kleik z jęcz­mie­nia lub psze­nicy, fasolę albo czarne, prze­mar­z­nięte ziem­niaki, które matka tarła i robiła kne­dle nadzie­wane kapu­stą.

Kraj, w któ­rym się wycho­wa­łam, róż­nił się od Korei Pół­noc­nej z lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych, gdy rodzice byli dziećmi. W tam­tych cza­sach pań­stwo dbało o pod­sta­wowe potrzeby oby­wa­teli – zapew­niało ubra­nia, opiekę zdro­wotną, żyw­ność. Po zakoń­cze­niu zim­nej wojny kraje komu­ni­styczne wspie­ra­jące reżim pół­noc­no­ko­re­ań­ski prze­stały nam poma­gać i kon­tro­lo­wana przez pań­stwo gospo­darka się zała­mała. Kore­ań­czycy z Pół­nocy nagle musieli radzić sobie sami.

Byłam zbyt mała, by zda­wać sobie sprawę, jak roz­pacz­liwa stała się sytu­acja doro­słych. Moja rodzina pró­bo­wała się przy­sto­so­wać do ogrom­nych zmian, jakie zaszły w kraju w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Kiedy moja sio­stra i ja zapa­dły­śmy w sen, rodzice czę­sto roz­ma­wiali ze sobą, zasta­na­wia­jąc się, co zro­bić, byśmy wszy­scy nie umarli z głodu.

Szybko zro­zu­mia­łam, że nie wolno powta­rzać niczego, co pod­słu­cha­łam. Nauczono mnie ni­gdy nie wyra­żać wła­snego zda­nia, ni­gdy niczego nie kwe­stio­no­wać. Mia­łam po pro­stu robić, mówić i myśleć to, co naka­zują wła­dze. Szcze­rze wie­rzy­łam, że nasz Uko­chany Przy­wódca, Kim Dzong Il, potrafi czy­tać w moich myślach i że zostanę uka­rana, jeśli przyj­dzie mi do głowy coś złego. A jeśli nawet sam Kim Dzong Il mnie nie usły­szy, to wszę­dzie są szpie­dzy, któ­rzy pod­słu­chują pod oknami i obser­wują dzieci na boisku szkol­nym. Wszy­scy nale­że­li­śmy do inmin­banu, czyli wspól­noty sąsiedz­kiej, i kazano nam dono­sić o każ­dym, kto powie­dział coś nie­wła­ści­wego. Żyli­śmy w cią­głym stra­chu i wszy­scy – rów­nież moja matka – mieli oso­bi­ste doświad­cze­nia dowo­dzące, jak nie­bez­piecz­nie jest coś powie­dzieć.

Kiedy 8 lipca 1994 roku zmarł Kim Ir Sen, mia­łam zale­d­wie dzie­więć mie­sięcy. Miesz­kańcy Korei Pół­noc­nej czcili osiem­dzie­się­cio­dwu­let­niego Wiel­kiego Przy­wódcę jak Boga. Kim Ir Sen przez bli­sko pięć­dzie­siąt lat rzą­dził kra­jem żela­zną ręką, a jego fana­tyczni zwo­len­nicy – w tym moja matka – szcze­rze wie­rzyli, że jest nie­śmier­telny. Po jego śmierci nastą­pił okres mani­fe­sta­cyj­nej żałoby; towa­rzy­szył jej nie­po­kój o losy kraju. Następcą zmar­łego został syn Wiel­kiego Przy­wódcy, Kim Dzong Il, lecz wszy­scy odczu­wali strasz­liwą pustkę pozo­sta­wioną przez Kim Ir Sena.

Matka przy­wią­zała mnie do ple­ców i dołą­czyła do tysięcy żałob­ni­ków, któ­rzy w okre­sie ofi­cjal­nej żałoby codzien­nie gro­ma­dzili się na placu przed pomni­kiem Kim Ir Sena w Hie­san, by pła­kać i lamen­to­wać z powodu śmierci Uko­cha­nego Przy­wódcy. Zosta­wiali przed pomni­kiem kwiaty i czarki z wódką ryżową na znak smutku i czci dla zmar­łego.

W tam­tym cza­sie odwie­dził nas stryj Yong Soo, jeden z krew­nych ojca z pół­nocno-wschod­nich Chin, gdzie mieszka wielu Kore­ań­czy­ków. Jako cudzo­zie­miec nie oka­zy­wał nale­ży­tej czci Wiel­kiemu Przy­wódcy i kiedy matka wró­ciła spod pomnika, opo­wie­dział jej nie­dawno usły­szaną histo­rię. Wła­dze w Pjon­gjangu ogło­siły, że Kim Ir Sen zmarł na atak serca, ale według Yong Soo jeden z jego chiń­skich przy­ja­ciół sły­szał od pół­nocnokoreańskiego poli­cjanta, że to nie­prawda. Jak twier­dził, praw­dziwą przy­czyną śmierci była hwa-byung – ozna­cza to w przy­bli­że­niu „cho­robę wywo­łaną przez stres psy­chiczny lub emo­cjo­nalny” i jest pospo­li­tym okre­śle­niem sto­so­wa­nym w Korei Pół­noc­nej i Połu­dnio­wej. Yong Soo sły­szał, że doszło do roz­bież­no­ści poglą­dów mię­dzy Kim Ir Senem a Kim Dzong Ilem na temat pla­nów star­szego Kima, by roz­po­cząć nego­cja­cje z Koreą Połu­dniową…

– Prze­stań! – prze­rwała matka. – Nie mów ani słowa wię­cej! – To, że stryj ośmie­lił się opo­wia­dać plotki o naszych przy­wód­cach, zde­ner­wo­wało ją do tego stop­nia, iż zacho­wała się nie­grzecz­nie wobec gościa i kazała mu mil­czeć.

Następ­nego dnia, gdy poszła z przy­ja­ciółką pod pomnik, by znowu zło­żyć pod nim kwiaty, zauwa­żyły, że ktoś znisz­czył część darów.

– Ach, na świe­cie są tacy źli ludzie! – zauwa­żyła przy­ja­ciółka.

– Masz rację! – potwier­dziła matka. – Nie uwie­rzy­ła­byś, jakie ohydne plotki roz­pusz­czają nasi wro­go­wie. – Póź­niej opo­wie­działa przy­ja­ciółce o kłam­stwach, które usły­szała.

Następ­nego dnia, kiedy prze­cho­dziła przez Most Obło­ków, zauwa­żyła ofi­cjal­nie wyglą­da­jący samo­chód zapar­ko­wany w zaułku poni­żej naszego domu. Stała wokół niego liczna grupa męż­czyzn. Natych­miast zro­zu­miała, że wkrótce sta­nie się coś strasz­nego.

Przy­by­sze byli cywil­nymi agen­tami budzą­cej grozę bo-wi-bu, czyli Naro­do­wej Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa, która kie­ruje obo­zami dla więź­niów poli­tycz­nych i pro­wa­dzi śledz­twa w spra­wach dzia­łal­no­ści anty­pań­stwo­wej. Wszy­scy wie­dzieli, że funk­cjo­na­riu­sze bo-wi-bu mogą zabrać czło­wieka, a potem ginie po nim wszelki ślad. Co gor­sza, nie pocho­dzili z Hie­san; wysłano ich z cen­trali w Pjon­gjangu.

Agent dowo­dzący grupą cze­kał na matkę pod naszymi drzwiami i zapro­wa­dził ją do domu sąsiada, który wypo­ży­czył go funk­cjo­na­riu­szom na całe popo­łu­dnie. Oboje usie­dli i agent spoj­rzał na nią oczami przy­po­mi­na­ją­cymi czarne szkiełka.

– Wiesz, dla­czego tu jestem? – spy­tał.

– Tak, wiem – odpo­wie­działa matka.

– Gdzie sły­sza­łaś tę plotkę?

Wyja­śniła, że opo­wie­dział ją stryj męża pocho­dzący z Chin, który z kolei sły­szał ją od przy­ja­ciela.

– Co o tym myślisz? – spy­tał agent.

– To okropne, złe kłam­stwo! – odparła szcze­rze matka. – Roz­pusz­czają je nasi wro­go­wie, któ­rzy pró­bują znisz­czyć naj­więk­szy naród na świe­cie!

– Jaki błąd popeł­ni­łaś, jak sądzisz? – spy­tał bez­na­mięt­nie.

– Powin­nam była to zgło­sić orga­ni­za­cji par­tyj­nej, towa­rzy­szu. Źle postą­pi­łam, mówiąc o tym pry­wat­nej oso­bie.

– Nie. Mylisz się – odrzekł. – Ni­gdy nie powin­naś wypo­wie­dzieć tych słów.

Matka była pewna, że czeka ją śmierć. Powta­rzała, że bar­dzo żałuje, i bła­gała, by daro­wał jej życie przez wzgląd na dwoje małych dzieci. Pro­siła, aż zmę­czyły jej się ręce, jak mówimy w Korei.

– Nie wolno ci ni­gdy o tym wspo­mi­nać – powie­dział w końcu agent ostrym gło­sem, który spra­wił, że matka poczuła lodo­waty chłód. – Ani przy­ja­ciół­kom, ani mężowi, ani dzie­ciom. Rozu­miesz, co się sta­nie, jeśli to zro­bisz?

Matka rozu­miała. Bar­dzo dobrze.

Póź­niej prze­słu­chał stryja Yong Soo, który ner­wowo cze­kał z rodziną w naszym domu. Matka uważa, że jej nie uka­rano, bo Yong Soo potwier­dził, iż bar­dzo się roz­gnie­wała, gdy powtó­rzył plotkę.

Po zakoń­cze­niu prze­słu­chań agenci odje­chali samo­cho­dem. Stryj wró­cił do Chin. Kiedy ojciec spy­tał matkę, czego chciała od niej tajna poli­cja, powie­działa, że nie może o tym roz­ma­wiać, i ni­gdy wię­cej nie wspo­mi­nała o całej spra­wie. Ojciec umarł, nie zda­jąc sobie sprawy, jak bli­sko kata­strofy wów­czas się zna­leź­li­śmy.

Wiele lat póź­niej, gdy matka opo­wia­dała mi tę histo­rię, w końcu zro­zu­mia­łam, dla­czego wysy­ła­jąc mnie do szkoły, ni­gdy nie mówiła: „Powo­dze­nia!”, czy nawet: „Strzeż się nie­zna­jo­mych”, lecz zawsze powta­rzała: „Uwa­żaj, co mówisz”.

W więk­szo­ści kra­jów matki zachę­cają dzieci, by zada­wały jak naj­wię­cej pytań, ale nie w Korei Pół­noc­nej. Kiedy byłam dosta­tecz­nie duża, by coś rozu­mieć, matka ostrze­gła mnie, że muszę uwa­żać, co mówię.

– Pamię­taj, Yeonmi-ya, nawet gdy myślisz, że jesteś sama, ptaki i myszy sły­szą twoje szepty – powie­działa łagod­nie.

Nie chciała mnie prze­stra­szyć, ale poczu­łam w sercu trwogę. Spoj­rza­łam w mrok.

Roz­dział drugi

Nie­bez­pieczna histo­ria

Myślę, że gdyby mój ojciec uro­dził się w Korei Połu­dnio­wej albo Sta­nach Zjed­no­czo­nych, zostałby milio­ne­rem. Ale przy­szedł na świat w Korei Pół­noc­nej, gdzie liczą się tylko konek­sje rodzinne i lojal­ność wobec par­tii, a ciężka praca nie zapew­nia żad­nych korzy­ści i jest cią­głą walką o prze­trwa­nie.

Park Jin Sik uro­dził się 4 marca 1962 roku w Ham­hyng, mie­ście por­to­wym i ośrodku prze­my­słu, w rodzi­nie woj­sko­wego o dobrych konek­sjach poli­tycz­nych. Powinno mu to zapew­nić zna­ko­mity start życiowy, ponie­waż w Korei Pół­noc­nej per­spek­tywy każ­dego czło­wieka zależą od przy­na­leż­no­ści do jed­nej z kast, tak zwa­nego song­bunu. Kiedy Kim Ir Sen zdo­był wła­dzę po dru­giej woj­nie świa­to­wej, znisz­czył tra­dy­cyjny sys­tem feu­dalny, w któ­rym spo­łe­czeń­stwo dzie­liło się na wła­ści­cieli ziem­skich i chło­pów, szlachtę i lud, duchow­nych i uczo­nych. Kazał badać pocho­dze­nie wszyst­kich oby­wa­teli, zebrać infor­ma­cje o ich przod­kach na kilka poko­leń wstecz. W sys­temie opar­tym na song­bu­nie każdy czło­wiek należy do trzech głów­nych kast o róż­nym stop­niu lojal­no­ści wobec reżimu.

Naj­wyż­sze miej­sce w hie­rar­chii zaj­muje tak zwany twardy rdzeń, klasa zło­żona z zasłu­żo­nych rewo­lu­cjo­ni­stów – chło­pów, wete­ra­nów wojen­nych lub krew­nych ludzi, któ­rzy wal­czyli bądź oddali życie za Koreę Pół­nocną – oraz osób o spraw­dzo­nej lojal­no­ści wobec rodziny Kima. Two­rzą oni apa­rat utrzy­mu­jący reżim przy wła­dzy. Druga kasta, nazy­wana „pod­sta­wową”, składa się z warstw spo­łecz­nych uzna­nych za chwiejne: byłych miesz­kań­ców Połu­dnia bądź ludzi mają­cych tam rodziny, daw­nych kup­ców, inte­lek­tu­ali­stów lub zwy­kłych ludzi, któ­rzy nie mogą liczyć na pełne zaufa­nie nowych władz. W końcu naj­niż­szą klasą są „wro­go­wie”: dawni wła­ści­ciele ziem­scy i ich potom­stwo, kapi­ta­li­ści, byli żoł­nie­rze połu­dnio­wo­ko­re­ań­scy, chrze­ści­ja­nie i wyznawcy innych reli­gii, rodziny więź­niów poli­tycz­nych i inne osoby uzna­wane za wro­gów pań­stwa.

Bar­dzo trudno awan­so­wać do wyż­szej kasty, ale nie­zwy­kle łatwo spaść, bez wła­snej winy, na naj­niż­szy poziom. Jak prze­ko­nał się mój ojciec i jego rodzina, po utra­cie sta­tusu zwią­za­nego z song­bu­nem traci się wszystko, co się osią­gnęło.

Ojciec mojego ojca, Park Chang Gyu, wycho­wał się na wsi w pobliżu Hie­san, gdy Korea była japoń­ską kolo­nią.

Naród kore­ań­ski ist­nieje od prze­szło czte­rech tysięcy lat i w tym cza­sie prze­cho­dził różne koleje losu. Według legendy histo­ria Korei roz­po­czyna się w 2333 roku przed naszą erą, od kró­le­stwa Joseon, co ozna­cza „Kra­inę Poranka”. Mimo poetyc­kiej nazwy w mojej ojczyź­nie rzadko pano­wał pokój. Pół­wy­sep Kore­ań­ski leży w miej­scu, gdzie ście­rają się wpływy wiel­kich impe­riów i w ciągu wie­ków kró­lo­wie Korei musieli odpie­rać najeźdź­ców z Man­dżu­rii, Mon­go­lii i innych kra­jów. Póź­niej, na początku dwu­dzie­stego wieku, posłu­gu­jąc się groź­bami i dyplo­ma­cją, Koreę powoli wchło­nęło roz­sze­rza­jące się impe­rium japoń­skie, aż w końcu w 1910 roku zaanek­to­wało cały kraj. Było to dwa lata przed uro­dze­niem się pierw­szego przy­wódcy Korei Pół­noc­nej, Kim Ir Sena, i jede­na­ście lat przed naro­dzi­nami mojego dziadka Parka.

Japoń­czycy byli despo­tycz­nymi kolo­nia­li­stami pró­bu­ją­cymi znisz­czyć kore­ań­ską kul­turę i zmie­nić nas w oby­wa­teli dru­giej kate­go­rii na naszej wła­snej ziemi. Zabro­nili uży­wa­nia języka kore­ań­skiego, prze­jęli gospo­dar­stwa rolne i przed­się­bior­stwa prze­my­słowe. Dopro­wa­dziło to do aktów oporu prze­ciwko ich rzą­dom, które oku­panci bru­tal­nie stłu­mili. Rodzice Kim Ir Sena, podob­nie jak wielu innych Kore­ań­czy­ków, ucie­kli przez pół­nocną gra­nicę do Man­dżu­rii, wcho­dzą­cej wów­czas w skład impe­rium chiń­skiego. Kiedy na początku lat trzy­dzie­stych Japoń­czycy opa­no­wali rów­nież Man­dżu­rię, nasz przy­szły Wielki Przy­wódca wstą­pił do oddziału par­ty­zanc­kiego wal­czą­cego z japoń­skimi oku­pan­tami. Ale na początku dru­giej wojny świa­to­wej zacią­gnął się do armii sowiec­kiej i (jak się póź­niej dowie­dzia­łam) spę­dził wojnę w bazie woj­sko­wej z dala od terenu walk, choć pół­noc­no­ko­re­ań­ska pro­pa­ganda głosi coś prze­ciw­nego, przy­pi­su­jąc mu główny udział w poko­na­niu Japoń­czy­ków.

Na początku dru­giej wojny świa­to­wej dzia­dek Park pra­co­wał w wydziale finan­so­wym japoń­skiego zarządu mia­sta Hie­san. Poznał tam swoją przy­szłą żonę, Jung Hye Soon, która rów­nież pra­co­wała w ratu­szu. Była sie­rotą wycho­waną przez ciotkę i przed pozna­niem dziadka miała bar­dzo trudne życie. Ich zwią­zek był nie­ty­powy, bo w odróż­nie­niu od wielu kore­ań­skich mał­żeństw, aran­żo­wa­nych przez rodziny, moi dziad­ko­wie znali się i lubili przed ślu­bem.

Dzia­dek pra­co­wał w admi­ni­stra­cji w cza­sie całej dru­giej wojny świa­to­wej. Po kapi­tu­la­cji Japo­nii 15 sierp­nia 1945 roku do pół­noc­nej czę­ści Korei wkro­czyła armia sowiecka, a woj­ska ame­ry­kań­skie opa­no­wały Połu­dnie – co zapo­cząt­ko­wało cier­pie­nia mojego kraju trwa­jące prze­szło sie­dem­dzie­siąt lat. Wzdłuż 38. rów­no­leż­nika arbi­tral­nie nakre­ślono linię dzie­lącą kraj na dwie strefy admi­ni­stra­cyjne: Koreę Pół­nocną i Połu­dniową. Ame­ry­ka­nie przy­wieźli samo­lo­tem do Seulu anty­ko­mu­ni­stycz­nego emi­granta o nazwi­sku Syng-man Li, który sta­nął na czele Repu­bliki Kore­ań­skiej, obej­mu­jąc funk­cję pre­zy­denta. Na Pół­nocy przy­wódcą Kore­ań­skiej Repu­bliki Ludowo-Demo­kra­tycz­nej, czyli KRLD, został Kim Ir Sen, w owym cza­sie major wojsk sowiec­kich.

Sowieci szybko powo­łali do armii wszyst­kich męż­czyzn zdol­nych do służby, by stwo­rzyć pół­noc­no­ko­re­ań­skie siły zbrojne. Mój dzia­dek prze­stał pra­co­wać w ratu­szu i został ofi­ce­rem Armii Ludo­wej.

W 1949 roku zarówno Stany Zjed­no­czone, jak i Zwią­zek Sowiecki wyco­fały woj­ska z Korei i prze­ka­zały pół­wy­sep mario­net­ko­wym rzą­dom. Miało to opła­kane skutki. Kim Ir Sen, sta­li­ni­sta i ultra­na­cjo­na­li­styczny dyk­ta­tor, posta­no­wił zjed­no­czyć kraj i w lecie 1950 roku otrzy­mane od Rosjan czołgi oraz tysiące żoł­nie­rzy zaata­ko­wały Połu­dnie. W Korei Pół­noc­nej wma­wia się ludziom, że wojnę roz­po­częli ame­ry­kań­scy impe­ria­li­ści, a nasi żoł­nie­rze dziel­nie wal­czyli, by ode­przeć obcą inwa­zję. W rze­czy­wi­sto­ści woj­ska ame­ry­kań­skie wró­ciły do Korei tylko po to, by bro­nić Połu­dnia – wspie­rane przez ofi­cjalny kon­tyn­gent ONZ – po czym szybko odrzu­ciły armię Kim Ir Sena aż nad rzekę Jalu i opa­no­wały pra­wie cały kraj. Ame­ry­ka­nów zatrzy­mały dopiero masy chiń­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy prze­kro­czyli gra­nicę i dotarli aż do 38. rów­no­leż­nika. W cza­sie tej bez­sen­sow­nej wojny zgi­nęły lub odnio­sły rany trzy miliony Kore­ań­czy­ków, miliony ludzi ucie­kły ze swo­ich domów, a więk­sza część kraju legła w ruinie.

W 1953 roku obie strony posta­no­wiły zakoń­czyć dzia­ła­nia zbrojne, lecz ni­gdy nie pod­pi­sały trak­tatu poko­jo­wego. Do dziś dnia jeste­śmy ofi­cjal­nie w sta­nie wojny, a rządy zarówno Korei Pół­noc­nej, jak i Korei Połu­dnio­wej uwa­żają się za jedy­nych legal­nych przed­sta­wi­cieli całej Korei.

W cza­sie wojny kore­ań­skiej dzia­dek Park peł­nił funk­cję ofi­cera finan­so­wego i nie oddał ani jed­nego strzału. Po pod­pi­sa­niu rozejmu pozo­stał w woj­sku i prze­no­sił się wraz z rodziną z bazy do bazy. Sta­cjo­no­wał w Ham­hyng, około trzy­stu kilo­me­trów od Hie­san, gdy uro­dził się mój ojciec – czwarty z piątki dzieci i naj­młod­szy syn. Póź­niej, kiedy dzia­dek prze­szedł w stan spo­czynku, wła­dze osie­dliły go wraz z rodziną w Hie­san. Służba ofi­cer­ska i przy­na­leż­ność do rzą­dzą­cej Kore­ań­skiej Par­tii Pracy dawały mu dobry song­bun, toteż otrzy­mał pracę jako kie­row­nik finan­sowy sklepu zaopa­tru­ją­cego rodziny woj­sko­wych. Przez pewien czas, gdy gospo­darka Korei Pół­noc­nej szybko się roz­wi­jała, mojej rodzi­nie powo­dziło się względ­nie dobrze.

W latach pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych Chiny i Zwią­zek Sowiecki wspo­ma­gały finan­sowo Koreę Pół­nocną, by pomóc w jej odbu­do­wie. W górach Pół­nocy znaj­dują się pokłady węgla i rud; zawsze była to bogat­sza, bar­dziej uprze­my­sło­wiona część kraju. Odro­dziła się szyb­ciej niż Połu­dnie, które miało cha­rak­ter bar­dziej rol­ni­czy i wol­niej prze­zwy­cię­żało skutki wojny. Ale sytu­acja zmie­niła się w latach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych, gdy Korea Połu­dniowa stała się kra­jem prze­my­sło­wym, a sowiecki sys­tem gospo­dar­czy Korei Pół­noc­nej zaczął się zała­my­wać. W kraju obo­wią­zy­wało cen­tralne pla­no­wa­nie i cała pro­duk­cja prze­my­słowa była kon­tro­lo­wana przez pań­stwo. Nie ist­niała wła­sność pry­watna – przy­naj­mniej ofi­cjal­nie – a wszyst­kie gospo­dar­stwa rolne sko­lek­ty­wi­zo­wano, cho­ciaż ludzie mogli hodo­wać tro­chę warzyw i sprze­da­wać je na ści­śle nad­zo­ro­wa­nych tar­go­wi­skach. Wła­dze zapew­niały wszyst­kim pracę, pła­ciły pen­sje, racjo­no­wały więk­szość arty­ku­łów spo­żyw­czych i prze­my­sło­wych.

Kiedy moi rodzice dora­stali, sys­tem dys­try­bu­cji był w dal­szym ciągu sub­sy­dio­wany przez Zwią­zek Sowiecki i Chiny, toteż nie­wielu ludzi gło­do­wało. Jed­nak naprawdę dobrze powo­dziło się tylko eli­cie. Z dru­giej strony w wielu dzie­dzi­nach podaż nie zaspo­ka­jała popytu: bra­ko­wało impor­to­wa­nej odzieży, elek­tro­niki i zagra­nicz­nej żyw­no­ści. Cho­ciaż uprzy­wi­le­jo­wane war­stwy spo­łe­czeń­stwa mogły kupić wiele z tych towa­rów w spe­cjal­nych skle­pach pro­wa­dzo­nych przez pań­stwo, ceny były zbyt wyso­kie dla prze­cięt­nych ludzi. Zwy­kły czło­wiek, który chciałby zdo­być zagra­niczne papie­rosy, alko­hol lub japoń­skie torebki, musiał je kupo­wać na czar­nym rynku. Towary te naj­czę­ściej docie­rały z pół­nocy, z Chin.

Mojego ojca powo­łano do woj­ska około 1980 roku, gdy dobie­gał dwu­dzie­stego roku życia. Podob­nie jak więk­szość mło­dych Kore­ań­czy­ków z klasy śred­niej lub wyż­szej, musiał słu­żyć w armii przez dzie­sięć lat, choć dzięki odpo­wied­nim konek­sjom można było skró­cić ten okres do zale­d­wie dwóch. Jed­nak nie­spełna rok po powo­ła­niu do woj­ska ojciec ciężko zacho­ro­wał: naba­wił się zapa­le­nia wyrostka robacz­ko­wego, który pękł. Prze­szedł cztery lub pięć ope­ra­cji z powodu kom­pli­ka­cji wywo­ła­nych zaka­że­niem, po czym jego kariera woj­skowa defi­ni­tyw­nie się skoń­czyła. Mogło to mieć kata­stro­falne skutki, bo Kore­ań­czycy z Pół­nocy, któ­rzy nie odbyli służby woj­sko­wej, zwy­kle nie mogą liczyć na dobrą pracę. Kiedy wró­cił do Hie­san i nie miał czym się zająć, dzia­dek pod­su­nął mu pomysł pod­ję­cia stu­diów w zakre­sie finan­sów. Ojcu udało się dostać na trzy­let­nie stu­dia w szkole eko­no­micz­nej w Hie­san. Resz­cie rodziny rów­nież się powio­dło. Park Jin, star­szy brat ojca, uczęsz­czał do szkoły medycz­nej w Hie­san, a najstar­szy brat, Park Dong Il, pra­co­wał jako nauczy­ciel w szkole śred­niej w Ham­hyng. Star­sza sio­stra wyszła za mąż i wyje­chała do Pjon­gjangu, gdzie pra­co­wała jako kel­nerka, a młod­sza cho­dziła do szkoły w Hie­san.

Jed­nak w 1980 roku doszło do kata­strofy. Park Dong Ila oskar­żono o zgwał­ce­nie jed­nej z uczen­nic i próbę zabój­stwa żony. Ni­gdy nie pozna­łam szcze­gó­łów tam­tych wyda­rzeń i nie wiem, czy zarzuty były praw­dziwe, lecz brata ojca ska­zano na dwa­dzie­ścia lat cięż­kich robót. Unik­nął egze­ku­cji tylko dzięki konek­sjom dziadka Parka. Prze­stęp­ców kry­mi­nal­nych czę­sto zwal­nia się z obo­zów przed śmier­cią, by oszczę­dzić wła­dzom koniecz­no­ści odsy­ła­nia zwłok do domu. Po odby­ciu dwu­na­stu lat kary Dong Il został zwol­niony z przy­czyn zdro­wot­nych i wró­cił do Hie­san. Żaden z człon­ków rodziny ni­gdy nie wspo­mi­nał o jego prze­szło­ści. Zapa­mię­ta­łam go jako drob­nego, mil­czą­cego męż­czy­znę; zawsze był dla mnie dobry. Umarł, gdy byłam małą dziew­czynką.

W Korei Pół­noc­nej ist­nieje zasada, że jeśli jeden z człon­ków rodziny popełni poważne prze­stęp­stwo, wszy­scy jego krewni są uwa­żani za kry­mi­na­li­stów. Mój ojciec i jego rodzina nagle stra­cili korzystny sta­tus spo­łeczny i poli­tyczny.

Trzy główne kasty song­bun dzielą się na prze­szło pięć­dzie­siąt pod­grup, a wła­dze moni­to­rują i nie­ustan­nie zmie­niają sta­tus każ­dego doro­słego. Dzięki sieci dono­si­cieli w miej­scu zamiesz­ka­nia i inwi­gi­la­cji przez poli­cję wła­dze mają szcze­gó­łowe infor­ma­cje o każ­dym oby­wa­telu i jego rodzi­nie. Wszyst­kie te dane są prze­cho­wy­wane w biu­rach miej­sco­wej admi­ni­stra­cji i wiel­kich kra­jo­wych orga­ni­za­cji poli­tycz­nych; wyko­rzy­stuje się je, by okre­ślić, gdzie dana osoba może miesz­kać, gdzie cho­dzić do szkoły, gdzie pra­co­wać. Ludzie o wyso­kim song­bu­nie mogą wstą­pić do rzą­dzą­cej Kore­ań­skiej Par­tii Pracy. Pozwala to pod­jąć stu­dia na dobrym uni­wer­sy­te­cie i dostać dobrą pracę. Mając zły song­bun, można skoń­czyć w koł­cho­zie i do końca życia haro­wać na polach ryżo­wych. I umrzeć z głodu w razie kiep­skich zbio­rów.

Po ska­za­niu naj­star­szego syna za próbę zabój­stwa nic nie mogło ura­to­wać kariery dziadka Parka. Wkrótce po wysła­niu Dong Ila do obozu zwol­niono dziadka z pracy w skle­pie dla rodzin woj­sko­wych, nie poda­jąc żad­nych ofi­cjal­nych przy­czyn. Na szczę­ście młodsi syno­wie mniej ucier­pieli wsku­tek skan­dalu i zdo­łali skoń­czyć stu­dia. Mój stryj Park Jin uzy­skał dyplom leka­rza i został pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­tetu Medycz­nego w Hie­san, a póź­niej dyrek­to­rem poma­tu­ral­nej szkoły medycz­nej. Był zna­ko­mi­tym stu­den­tem i zręcz­nym gra­czem poli­tycz­nym, więc zdo­łał odnieść suk­ces mimo pro­ble­mów rodziny. Ojciec uzy­skał dyplom w zakre­sie pla­no­wa­nia gospo­dar­czego i roz­po­czął pracę w biu­rze finan­so­wym władz lokal­nych w Hie­san. Ale zale­d­wie po roku prze­pro­wa­dzono reor­ga­ni­za­cję miej­sco­wej admi­ni­stra­cji i stra­cił posadę. Zły song­bun wresz­cie go dopadł.

Ojciec zro­zu­miał, że nie ma przy­szło­ści, jeśli nie wstąpi do Kore­ań­skiej Par­tii Pracy. Posta­no­wił zostać robot­ni­kiem w miej­sco­wej odlewni, gdzie, ciężko pra­cu­jąc, mógłby dowieść swo­jej lojal­no­ści wobec reżimu. Zdo­łał nawią­zać dobre sto­sunki z wpły­wo­wymi ludźmi w swoim zakła­dzie pracy, w tym z sze­fem miej­sco­wej orga­ni­za­cji par­tyj­nej. Wkrótce został przy­jęty.

W owym cza­sie ojciec zaczął się zaj­mo­wać pro­wa­dze­niem inte­re­sów, by zaro­bić dodat­kowe pie­nią­dze. Wyma­gało to odwagi, ponie­waż pro­wa­dze­nie han­dlu poza kon­trolą pań­stwa było nie­le­galne. Ale ojciec odzna­czał się nie­ty­po­wymi cechami: miał w sobie wro­dzo­nego ducha przed­się­bior­czo­ści i coś, co można nazwać zdrową pogardą dla zaka­zów. Szczę­śli­wie żył we wła­ści­wym cza­sie i we wła­ści­wej czę­ści kraju, więc jego inte­resy roz­kwi­tały. Przy­naj­mniej przez pewien czas.

Hie­san miało dłu­gie tra­dy­cje przy­gra­nicz­nego han­dlu z Chi­nami. Na miej­sco­wym czar­nym rynku, nie­wiel­kim, lecz spraw­nie dzia­ła­ją­cym, można było kupić wszystko, od suszo­nych ryb po elek­tro­nikę. W latach osiem­dzie­sią­tych kobie­tom pozwo­lono sprze­da­wać żyw­ność i wyroby ręko­dziel­ni­cze na pro­wi­zo­rycz­nych tar­gach, ale praw­dzi­wym czar­no­ryn­ko­wym han­dlem zaj­mo­wali się wyspe­cja­li­zo­wani zawo­dowcy. Mój ojciec dołą­czył do nie­licz­nej, lecz rosną­cej grupy czar­no­ryn­ko­wych han­dla­rzy potra­fią­cych wyko­rzy­sty­wać luki w upań­stwo­wio­nej gospo­darce. Zaczął od drob­nej spe­ku­la­cji. Odkrył, że na czar­nym rynku w Hie­san kar­ton naj­wyż­szej jako­ści papie­ro­sów kosz­tuje od sie­dem­dzie­się­ciu do stu wonów, w głębi Korei Pół­noc­nej zaś każdy poje­dyn­czy papie­ros można sprze­dać za sie­dem do dzie­się­ciu wonów. W owym cza­sie kilo­gram ryżu kosz­to­wał dwa­dzie­ścia dwa wony, z czego wynika, że papie­rosy były bar­dzo dro­gie.

Wła­dze ogra­ni­czyły moż­li­wość podró­żo­wa­nia po Korei Pół­noc­nej i wyjazd z Hie­san wyma­gał zała­twie­nia wielu biu­ro­kra­tycz­nych for­mal­no­ści. Na początku ojciec musiał uzy­skać zezwo­le­nie na nie­obec­ność w fabryce, w któ­rej pra­co­wał. Prze­ku­py­wał leka­rza, by wypi­sał mu zwol­nie­nie, po czym mówił kie­row­ni­kowi, że musi na kilka dni wyje­chać z mia­sta na lecze­nie. Kie­row­nik wyda­wał mu zaświad­cze­nie. Póź­niej ojciec szedł na poli­cję i za łapówkę otrzy­my­wał zezwo­le­nie na podróż.

Jeź­dził pocią­giem do nie­wiel­kich miast, gdzie nie ist­niał roz­wi­nięty czarny rynek. Ukry­wał papie­rosy w tor­bach, na ciele, w każ­dej kie­szeni. Bez prze­rwy się prze­miesz­czał, by nie namie­rzyła go poli­cja, stale szu­ka­jąca kon­tra­bandy. Cza­sem poli­cjanci odkry­wali papie­rosy albo zmu­szali go do odda­nia pie­nię­dzy, gro­żąc mu meta­lo­wym prę­tem. Wtedy prze­ko­ny­wał ich, że pusz­cze­nie go wolno, by coś zaro­bił, leży w ich obo­pól­nym inte­re­sie, bo po powro­cie zre­wan­żuje im się papie­ro­sami. Czę­sto się zga­dzali. Miał wro­dzony talent do han­dlu.

Cho­ciaż wie­dzia­łam, że wolałby pro­wa­dzić bez­piecz­niej­sze, bar­dziej kon­wen­cjo­nalne życie jako wysoki urzęd­nik pań­stwowy, los spra­wił, że stało się ina­czej. W każ­dym innym kraju ojciec zostałby biz­nes­me­nem. Ale nie w Korei Pół­noc­nej. Był to po pro­stu spo­sób, by prze­żyć. I uczy­nił go prze­stępcą.

Roz­dział trzeci

Jaskółki i sroki

Ojciec zaczął od han­dlu papie­ro­sami, szybko jed­nak zajął się rów­nież chiń­skimi ubra­niami, na które był wielki popyt. Latem 1989 roku poje­chał do Kowon, nie­wiel­kiego mia­sta w pobliżu wschod­niego wybrzeża Korei Pół­noc­nej, by sprze­dać swoje towary, i tam odwie­dził przy­ja­ciela Byeon Min Sika, innego ambit­nego mło­dego czło­wieka pozna­nego w Hie­san. I tam wła­śnie poznał młod­szą sio­strę przy­ja­ciela, Keum Sook. Moją matkę.

Była cztery lata młod­sza od ojca i miała rów­nie niski song­bun, także nie ze swo­jej winy. Jej ojciec musiał się zma­gać z prze­ciw­no­ściami, bo miał brata w wię­zie­niu, a matka ucho­dziła za podej­rzaną, ponie­waż jej dzia­dek ze strony ojca posia­dał zie­mię w cza­sie, gdy Korea była japoń­ską kolo­nią. Piętno prze­trwało trzy poko­le­nia i kiedy moja matka przy­szła na świat w 1966 roku, auto­ma­tycz­nie uznano ją za „wroga kla­so­wego”, który nie mógł liczyć na przy­wi­leje należne eli­cie.

Ojciec matki, Byeon Ung Pook, pocho­dził z pół­noc­nej czę­ści pro­win­cji Ham­giong w naj­dal­szej pół­noc­nej czę­ści Korei. Jego rodzina nie była zbyt bogata, ale posia­dała dość ziemi, by zostać uznana za posia­da­czy ziem­skich. W 1931 roku, gdy uro­dził się mój dzia­dek Byeon, rodzina zubo­żała. W tym samym roku Japoń­czycy posta­no­wili roz­sze­rzyć swoje impe­rium, najeż­dża­jąc i oku­pu­jąc trzy chiń­skie pro­win­cje two­rzące Man­dżu­rię, na pół­noc od gra­nicy z Koreą.

W 1933 roku, gdy mój dzia­dek Byeon miał dwa lata, cała rodzina prze­pro­wa­dziła się do Hun­chun w Chi­nach, naprze­ciwko Ham­giong nad rzeką Tumen. W chwili wybu­chu dru­giej wojny świa­to­wej cho­dził do szkoły, ale pod koniec kon­fliktu tra­fił do woj­ska. Matka nie wie­działa, w któ­rej armii słu­żył, bo dzia­dek ni­gdy o tym nie mówił.

Po zakoń­cze­niu wojny pozo­stał w Chi­nach, lecz czę­sto odwie­dzał Koreę Pół­nocną. W 1949 roku, tuż przed wybu­chem wojny kore­ań­skiej w 1950 roku, przy­je­chał do Onsong, mia­sta pogra­nicz­nego, gdzie jego ojciec miał kie­dyś zie­mię. Spo­tkał tam grupę ludzi jadą­cych do Związku Sowiec­kiego pra­co­wać przy wyrę­bie lasów. Zjadł z nimi suto zakra­pianą kola­cję. W końcu ich opu­ścił i ruszył pie­szo do zajazdu, w któ­rym się zatrzy­mał, ale był tak pijany, że poło­żył się na torach kole­jo­wych i zasnął. Obu­dził się następ­nego dnia w szpi­talu w Onsong bez ręki i nogi, nie mając poję­cia, jak się tam zna­lazł. Powie­dziano mu, że gdy spał, prze­je­chał go pociąg i że prze­żył tylko dzięki dróż­ni­kowi, który go zna­lazł i odtran­spor­to­wał do leka­rza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki