Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skąd Mała Francja w Bolesławcu, Bytomiu, Gliwicach, Zabrzu, koło Wałbrzycha?
W latach dwudziestych XX wieku na mocy umowy międzynarodowej między Polską a Francją kilkaset tysięcy Polaków wyjechało, by pracować we francuskich kopalniach. Po II wojnie światowej stara ojczyzna, która potrzebowała rąk do pracy, wezwała ich do powrotu. Wielu odpowiedziało na to wezwanie – wśród nich najbardziej znany polski Francuz, Edward Gierek.
We Francji byli obywatelami drugiej kategorii, płacono im gorzej i często traktowano z niechęcią. Jednak to tam nauczyli się walczyć o swoje prawa, angażować społecznie i cenić drobne przyjemności codziennego życia. W Polsce czekały na nich nowe wyzwania i rozczarowania, a podziw otoczenia mieszał się z nieufnością do ich „zagranicznych” zwyczajów. Rozdarcie między dwoma domami nigdy już ich nie opuściło.
Aleksandra Suława, zafrapowana losami urodzonego w Haillicourt dziadka, śledzi historie kilkanaściorga polskich Francuzek i Francuzów, świadków i uczestników burzliwych przemian, które Europa przechodziła w ubiegłym wieku.
„„Słodka Francjo, na zawsze pozostaniesz w moim sercu!”, śpiewał w późnych latach czterdziestych XX wieku Charles Trenet. Piosenkarz nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie słowa te szeptali również urodzeni we Francji młodzi Polacy – synowie i córki emigrantów zarobkowych – którzy przyjechali do zrujnowanego kraju swoich rodziców, by pomóc w jego odbudowie. Aleksandra Suława w przejmującej, osobistej i znakomicie udokumentowanej książce opowiada o ich tęsknotach, strachach i rozczarowaniach. Jej reportaż to pasjonująca lektura o polskiej Francji i francuskiej Polsce w epoce, w której historia raz po raz zrywała się z łańcucha.” Piotr Kieżun
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Kasimir Zgorecki, © ADAGP, Paris, 2023
Wybór zdjęć Przemysław Pełka
Copyright © by Aleksandra Suława, 2023
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Magdalena Błędowska
Konsultacja francuska Katarzyna Marczewska
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-789-6
Widzę go, jak siedzi przy wejściu do ogrodu. Ma na sobie robocze ubranie: szare spodnie, bluzę na guziki, kaszkiet, wszystko uszyte na miarę z tego samego sztywnego materiału. Na dłoni, między kciukiem i palcem wskazującym – plaster. Od jakiegoś czasu przykleja go codziennie, nigdy nie spytałam dlaczego. W ręce z plastrem trzyma gazetę, nie dostrzegam tytułu, ale wiem, że to lewicowy tygodnik. W drugiej szklankę, taką bez uszka, ozdobioną wzorem z nakładających się okręgów. W szklance – aperitif. To słowo do zapamiętania.
Jeśli nie czyta gazety, po prostu patrzy na ogród, w którym posadził ozdobne gladiole i tulipy, praktyczną eszalotkę, sycące marony. Kolejne słowa do zapamiętania.
Nie rozmawialiśmy zbyt dużo. Był jednym z tych dorosłych, którzy w dzieciach budzą respekt, podpowiadający, by trzymać dystans i podchodzić tylko z mądrymi, uprzednio ułożonymi w głowie pytaniami. Jeśli chciało się dostrzec, jaki jest naprawdę, najlepiej było obserwować go przez innych. Przez żonę, którą często przytulał i mówił do niej: „kocham cię, Anisiu”, przez córkę, która wspominała, że kupił jej pierwszą torebkę i pierwsze dorosłe buty na obcasie, przez syna, z którym toczył ciągnące się długo w noc dyskusje. Dawał się też poznać w gestach: godzinach spędzanych w warsztacie, gdzie dla nas, dzieci, wyczarowywał z drewna konika na biegunach, w rysunkach szkicowanych kolorowymi flamastrami, w starannym kolekcjonowaniu znaczków i błyszczących kamieni.
Mimo rzadkich rozmów słów do zapamiętania było coraz więcej. Wystarczyło się na nich skoncentrować, żeby zaczęły pączkować w domowych dialogach: łakocie na Mardi gras, obiad na 14 Juillet. Bruno, petit facteur, Les Trois Mousquetaires, Dictionnaire illustré na grzbietach książek. „Joyeux Noël”, „Joyeuses Pâques” na zdobionych brokatem pocztówkach, które listonosz przynosił zimą i wiosną.
Oprócz słów i przedmiotów byli też ludzie: ktoś przysyłał te pocztówki, do kogoś wędrowały listy, które pisał starannie, przynajmniej raz w miesiącu, przeznaczając na to całe przedpołudnie. Raz, dwa razy do roku przychodziły paczki, wypełnione cudownościami, których w Polsce lat dziewięćdziesiątych, mimo dokonanej transformacji, w sklepach wciąż nie można było dostać. Wreszcie: ktoś czasem przylatywał samolotem, mówił w obcym języku o tych, którzy wyjechali i którzy przyjechali. Wszyscy wszystkich wspominali, wszyscy za wszystkimi tęsknili.
Twój dziadek jest z Francji.
Twój dziadek urodził się we Francji.
Twój dziadek miał francuski paszport, ty też możesz mieć.
Rodzina twojego dziadka nadal mieszka we Francji.
Ty jesteś taką francuską dziewczynką. Zabierzemy cię do nich na wakacje.
Ale przecież…
Mój dziadek mieszka w Polsce.
Mój dziadek ma polskie obywatelstwo.
Mój dziadek mówi po polsku.
Rodzina mojego dziadka pochodzi z Rycerki, małej wioski w górach.
W nazwisku, które mam po nim, są polskie znaki.
Kiedy byłam dzieckiem, ta narodowościowa zagadka ekscytowała, pozwalała snuć najróżniejsze fantazje na temat mojego pochodzenia. „Moja rodzina jest z Krakowa”, „moja z Warszawy”, „moja z Gdyni”. „A twoja?” „Moja jest z Francji” – taka odpowiedź gwarantowała absolutne towarzyskie zwycięstwo na szkolnym korytarzu.
Potem zagadka zaczęła uwierać. Nic się w tej historii nie kleiło.
Wyjechali – przyjechali. Jeden brat, drugi brat, starszy brat, młodszy brat. Bieda. Ziemia. Kontrakt. Praca. Rolnicy. Górnicy. Przed wojną, po wojnie. Propaganda. Polityka. Pytałam, a odpowiedzi zawsze przybierały formę zawiłych tłumaczeń, którym towarzyszyło oglądanie albumu z czarno-białymi zdjęciami. Wszyscy na nich byli do siebie bliźniaczo podobni, zawsze pozowali w grupie, a ich życie zdawało się składać z chrzcin, komunii i ślubów. Im częściej pytałam, tym historia plątała się bardziej. W końcu zniecierpliwiona samą sobą i tym, że najwyraźniej nie potrafię połączyć punktów tak, by uzyskać logiczny obrazek, przestałam pytać.
Franciszek przed domem, w którym mieszkał we Francji kilka dekad wcześniej, Haillicourt, 1997
Źródło: archiwum rodzinne autorki
To musiał być sobotni albo niedzielny poranek, w czasie, kiedy już studiowałam. Skulona na kuchennym krześle, z kolanami pod brodą, zdążyłam dotrzeć do połowy „Polityki”. Artykuł, wydrukowany w dziale „Społeczeństwo”, nosił tytuł Bule reemigranta i zaczynał się tak: „Mała Francja – tak nazywano po wojnie Suliszów, dzielnicę Jedliny-Zdroju koło Wałbrzycha. Mieszkali tam repatrianci z Francji, którzy gaworząc we français, jedząc ratatouille i grając w pétanque, leczyli tęsknotę za utraconą krainą szczęśliwości”. W Jedlinie-Zdroju mieszkali ludzie tacy sami jak mój dziadek – François Suława, urodzony w Haillicourt, który przyjechał do Polski w 1946 roku, żeby stać się Franciszkiem, i który nigdy nie przestał tęsknić za miejscem, gdzie się urodził. Takich jak on było kilkadziesiąt tysięcy. To dziwne uczucie, kiedy uświadamiasz sobie, że losy twojej rodziny są częścią większej historii.
Ta książka powstała na podstawie rozmów z reemigrantami z Francji, mieszkającymi głównie na terenie Dolnego i Górnego Śląska, oraz opowieści krążących w mojej rodzinie. Relacje rozmówców uzupełniłam narracją historyczną, cytatami z czasopism, opracowań, pamiętników i dokumentów, jednak przedstawione tu przebieg wydarzeń czy wygląd miejsc odpowiadają temu, co zapisało się w ludzkiej pamięci. Ta zaś bywa ulotna, szpetne czyni pięknym, dramatyczne – ekscytującym, zaskakujące – spodziewanym, absurdalne – logicznym. Często pozostaje w kontrze do analiz historyków, aktualnej politycznej narracji, powszechnych przekonań. Lecz to w pamięci zapisują się emocje, odciskają się miłość, tęsknota, strach, rozczarowanie. A przede wszystkim o nie w tej historii chodzi.
Henryka – urodzona we Francji w 1934 roku
Alfreda – urodzona we Francji w 1933 roku
Maria – urodzona we Francji w 1936 roku
Marian – urodzony we Francji w 1933 roku
Władysław – urodzony we Francji w 1932 roku
Waleria – urodzona w Polsce w 1914 roku; wyemigrowała do Francji z rodzicami w latach dwudziestych
Liana – urodzona we Francji w 1941 roku, córka Walerii
Andrzej – urodzony we Francji w 1926 roku, później mieszkał w Belgii
Zofia – urodzona we Francji w 1936 roku
Daniela – urodzona we Francji w 1946 roku
Franciszek – urodzony we Francji w 1929 roku, mój dziadek
Wszyscy powrócili do Polski w ramach akcji reemigracyjnej w latach 1946–1948.
Oraz:
Helena – siostra Walerii, ciocia Liany
Bruno – mąż Heleny
Maryś (Marian) – brat Liany
Alfred – ojciec Danieli
Wala (Waleria) – żona Andrzeja
Werka (Weronika) – córka Andrzeja i Wali
A także występujący wyłącznie w pierwszym rozdziale:
Zofia i Ferdynand – małżonkowie urodzeni we Francji
Gdyby to był spektakl, za dekoracje wystarczyłyby dwa krzesła i stół nakryty ceratą.
– Najwięcej Francuzów wróciło z północnej i południowej Francji.
– Najwięcej z północy.
– Tak zaznaczyłem!
Są w podobnym wieku, pod dziewięćdziesiątkę, obydwoje elegancko ubrani. Sukienka, garnitur. Jest ósma rano.
– Nic nie zaznaczyłeś.
On, gdyby uważnie się przyjrzeć, jednak jest od niej starszy. Siedzi wyprostowany, zdarza mu się zapominać słów, głównie liczebników, nazw miesięcy i dni tygodnia. Ona parzy kawę.
– We Francji mówili: wracajcie, czekają na was, będziecie budować Polskę. I wrócili, pracowali w górnictwie, szli do wojska, zostawali oficerami, inżynierami, dyrektorami.
– Nie musieli wracać.
– Oczywiście, że nie musieli.
– Ale ich namówili.
– Nas namówili. Nawoływali, żeby odbudować Polskę, to przyjechaliśmy.
On lubi przerywać, podkradać puenty, ona daje je sobie podbierać. On czasem nie dosłyszy, wtedy ona, uprzedzając jego prośbę, powtarza pytanie. Ponad pięćdziesiąt lat razem, pół wieku docierania się w dialogach.
– Kiedy wyjeżdżaliśmy, Francuzi wołali za nami: nie jedźcie, zostańcie z nami.
– A Polacy wołali: jedźcie, nie będziecie żałować.
– Ja miałam czternaście lat, kiedy wróciliśmy. To rodzice o wszystkim decydowali.
– Ja miałem siedemnaście. Małoletni, co my mogliśmy?
Kuchnia jest niewielka i skromna, tak jak całe mieszkanie, jak całe osiedle. W górniczych domkach, które dostawali, nie ma luksusów. Gdyby to był spektakl, za całe oświetlenie starczyłoby światło zawieszonej na suficie jednej lampy.
– W Polsce usłyszeliśmy: radźcie sobie. Niczego nie przygotowali. Po prostu wyrzucali Niemców z domów i lokowali nas na ich miejsce.
– To było niesmaczne, spać na cudzym, jeść na cudzym, ale co mieliśmy zrobić?
– Wiele obiecali, a niewiele dali.
– Może nie przyjechaliśmy z miodu, ale kiedy zobaczyliśmy Polskę, byliśmy bardzo rozczarowani. Ruina.
Ona rozlewa kawę do filiżanek. „W tym domu zawsze pierwsza rzecz: kawa”. Inne rzeczy w tym domu też są bardziej francuskie niż polskie – kulinaria, stroje, obyczaje. Sałata z sosem vinaigrette, elegancja, szalik, beret, bezpośredniość w rozmowie.
– To było rozdarcie. Jechało się do Polski, do ojczyzny, ale serce płakało za Francją, rwało się do niej.
– Najgorszy był ten szok, inna kultura. We Francji nawet w szkole uczono dzieci, jak mają się zachować. Na przykład: czy kogoś zna, czy nie zna, ma się ukłonić. A tu? Z byka patrzy jeden na drugiego.
– Inny świat. We Francji wzięło się dziewczynę pod ramię, pocałowało, a tu zaraz ktoś patrzył krzywo.
W telewizorze szumi France 5. Jest też kanał z francuskimi informacjami.
– Rodzice mówili gwarą, my kaleczyliśmy polski. Uczyliśmy się go jak obcego języka.
– Mówiliśmy jedno słowo po polsku, cztery po francusku. W tramwajach ludzie zwracali nam uwagę: jesteście w Polsce, mówcie po polsku.
Ze mną rozmawiają po polsku, kiedy są sami, różnie bywa. Jeden język łata drugi.
– Gdyby ktoś dziś mnie zapytał, jaki jest mój stosunek do Francji, to powiem, że tęsknię za Francją. Francja jest moją ojczyzną i Polska też jest moją ojczyzną.
– Czuję się Francuzką, mimo że w sercu jestem Polką, albo odwrotnie, czuję się Polką, choć w sercu jestem Francuzką.
– Zawsze kiedy jechaliśmy do Francji na urlop, do siostry, do kuzynki, to wracaliśmy tacy smutni.
– Niektórzy mówią, że gdyby tylko mieli możliwość, to wróciliby do Francji. Nie dla pieniędzy, ale dlatego, że tutaj ich zlekceważono.
– My mamy dobry stosunek do Polski, ale mamy też do niej żal.
Gdyby to był spektakl, w tym momencie uważny widz usłyszałby, że w dialogach coś się zmienia. Koniec z rozlewaniem się w dygresje, jest wartki nurt mknący do jednej puenty.
– Początkowo dużo się mówiło o repatriantach z Francji, a dziś jakby wszyscy o nas zapomnieli. To jest bardzo nie w porządku. O wszystkich się wspomina, o nas nie.
– Była rocznica powrotu z Francji, okrągła, jedna, druga… nic. Absolutnie nic nie ma.
– Myśmy więcej Polsce dali, niż ona nam dała.
Nie ma już w małym mieszkaniu i w tej rozmowie miejsca na snucie opowieści o życiu w dwóch ojczyznach, na pytania, na wspomnienia. Coś innego się tu rozsiadło.
– Czas płynie, mija nie rok, tylko dziesiątki lat, a nie ma żadnego uznania dla ludzi, którzy budowali Polskę.
– Mnie tak boli, kiedy słyszę, że wszystko, co robiło się w PRL, było złe. Czy to znaczy, że my źle pracowaliśmy? Nie, nie pracowaliśmy źle, przecież to myśmy to wszystko odbudowali.
– Kiedy byłem w wojsku, pomagałem odbudowywać Warszawę. Tutaj też pracowaliśmy. Odbudowa Wrocławia, w Wałbrzychu nowe osiedla: Piaskowa Góra, Podzamcze, nowe szkoły, zakłady pracy, domy wczasowe, infrastruktura. Kto to wszystko budował? Kto na to pracował? Przecież my. Nie politycznie, tylko patriotycznie.
– Przyjechaliśmy odbudować ten kraj i on został odbudowany.
– Ja nie oczekuję niczego wielkiego, ale żeby chociaż raz wspomnieć, oddać hołd. Nic nie ma. Absolutnie nic nie ma.
– Czy to by było coś złego, gdyby powiedziano: o, właśnie teraz, właśnie dziś jest rocznica, mija tyle i tyle lat, odkąd z Francji wrócili Polacy, żeby odbudować kraj. Gdyby przypomniano, jak wyglądały ich losy.
Jeden żal za każdym razem ubierany w nowy argument, niedająca się przerwać litania bez końca.
Gdyby to był spektakl, w tym momencie światła mogłyby przygasnąć. Ktoś wyniósłby stół i krzesła, ona i on zniknęliby za kulisami. Opowieść o swoim pokoleniu, o tych, którzy urodzili się we Francji, a potem, w wyniku decyzji rodziców, przyjechali do Polski, pozwolą snuć innym. Poprowadzi ją Władysław, bystry chłopak z polskiej szkoły w Paryżu, poprowadzi Liana, mała aktoreczka, sprytna asystentka mamy, aktywistki o lewicowym sercu. Poprowadzi ją Marian, którego ciągnie do przygód i polityki, Zosia, która widzi i czuje więcej niż inne dzieci, nieśmiała Marysia o wyjątkowym głosie i pracowita prymuska Henryka. Będzie w niej też Alfreda przekręcająca polskie słowa, grający na akordeonie Andrzej, piękna jak Francuzka Daniela i Franciszek, który miał mniej szczęścia niż jego bracia.
Z biegiem opowieści będą dorastać, ich biografie wypełnią się dyplomami, stanowiskami, adresami kolejnych domów, nazwiskami małżonków i dzieci. Życie – z właściwą sobie kapryśnością – jednym da obfitość, drugim szczęścia poskąpi. Rzadko jednak przyniesie odpowiedź na stawiane już w dzieciństwie pytania. Kim ja właściwie jestem? Kim są moi rodzice? Gdzie jest mój dom?
Zimą 1918 roku do długiej listy problemów, z którymi mierzyli się w dopiero co odrodzonej Polsce, sklepikarze mogli dopisać kolejny: jak pokazać klientom, czym handlują, nie wystawiając w witrynie artykułów spożywczych? Czy umieścić tam gipsową makietę? A może atrakcyjną ilustrację? Głowy łamali sobie też restauratorzy: jak skomponować menu z tylko jedną mięsną potrawą? Czy ktoś skusi się na kotlety jajeczne? Czy jarski bigos posmakuje? Lista pytań puchła.
Przyczyną owej handlowo-wystawowej zagadki było rozporządzenie wydane w listopadzie tego roku przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych „w przedmiocie ograniczenia sprzedaży artykułów mięsnych w jadłodajniach i umieszczania artykułów spożywczych na wystawach sklepowych lub w oknach”. Uznano najwidoczniej, że ze względu na „warunki aprowizacyjne kraju” lepiej nie denerwować przechodniów i bywalców lokali. Sytuacja i tak była napięta.
Niepodległa Polska to państwo, w którym jednych rzeczy brakuje, a innych jest aż nadto. Brakuje – jak już się rzekło – jedzenia. Choć to kraj rolniczy, w którym z tego, co rodzi ziemia, żyje sześćdziesiąt (a są miejsca, że i dziewięćdziesiąt) procent społeczeństwa, uprawia się ją tak niewydajnie, że zbiorów często nie wystarcza nawet na wyżywienie rodziny, nie mówiąc o ich sprzedaży. Na wsiach domowe zapasy próbuje się uzupełnić tym, co dają las i rzeka. W miastach rząd wprowadza kartki, między innymi na chleb, cukier i sól. Dwa różne rozwiązania, a oba nieskuteczne. Na wsiach natura okazuje się nie dość hojna, by odegnać głód. W miastach ludzie masowo fałszują kartki albo pobierają przydziały na zmarłych już członków rodziny. Gdzieniegdzie myśli się nawet o zamknięciu szpitali, bo nie ma czym wykarmić chorych.
Jedzenia brakuje, więc jego ceny idą w górę – wydatki na żywność pochłaniają znaczną część domowych budżetów. Konkretnie: sześćdziesiąt procent, z czego dwadzieścia wydaje się na chleb. W ślad za jedzeniem drożeją i inne towary. Każdą monetę – najpierw markę polską, a po reformie walutowej złotówkę – przed położeniem na sklepowej ladzie ogląda się uważnie. Czasem przy tym oglądaniu wzrok się rozmywa. „Raz, pamiętam, mąż mi oddał zasiłek i zdjął buty z nóg, i pokazał mi dziury w zelówkach, i cóż ja wtedy miałam zrobić? – pisze w pamiętniku robotnica z Żyrardowa. – Zelówki kosztowały 5 zł 50 gr, a ja miałam 9 zł 25 gr i tydzień życia przed sobą […]. Jak niosłam te buty do reperacji, to może mi nie wierzycie i powiecie, że to bujda, ale ja, co tu piszę tylko prawdę, to jak niosłam te kamasze do szewca, to płakałam jak małe dziecko. Nie wiem, czy jak jaki bogacz straci cały swój majątek, czy tak kiedy by płakał”1.
Brakuje pieniędzy, brakuje też pracy, która pozwalałaby zarobić pieniądze. Na wsiach ziemię z każdym pokoleniem dzieli się na coraz mniejsze kawałki, każde z dzieci dostaje coraz skromniejsze poletko. W miastach fabryki są zniszczone po wojnie. Ręce rwą się do roboty, ale nie mają się czego uchwycić. Według historyków na wsi zajęcia nie ma jedna trzecia mieszkańców, w mieście nie ma go połowa.
Oprócz głodu pracy i głodu ssącego w żołądku jest jeszcze jeden głód: mieszkaniowy. Sytuacja – zła już przed wojną – po niej pogarsza się jeszcze bardziej. Rolnicy mieszkają w jednoizbowych chatach, małych i ciemnych, bo szklane okna to luksus. Robotnicy na przedmieściach lub osiedlach robotniczych. To miejsca, gdzie nikogo nie dziwi brak prądu, gazu, bieżącej wody i kanalizacji, nie zaskakuje lokal w suterenie czy na poddaszu ani fakt, że w jednym pomieszczeniu żyć musi kilka osób – średnio 3,7, ale zdarzają się przypadki, że i dziewięć. Tam wynajmuje się czasem nie całe pokoje, tylko łóżka, nie na miesiące czy tygodnie, tylko na godziny: jeśli jeden człowiek pracuje w dzień, a drugi w nocy, spokojnie mogą podzielić się kosztami. „Dziewięćdziesiąt procent naszych pacjentów żyje w okropnych warunkach – piszą w 1923 roku urzędnicy kasy chorych. – W mieszkaniach ciasnych, brudnych gnieżdżą się po dwie–trzy rodziny. Choroby płucne, szczególnie gruźlica, mogą rozwijać się bez żadnych przeszkód: matka zaraża dziecko, dzieci rodziców itd., a wszędzie w tych siedzibach ludzkich brak niezbędnego dla płuc lekarstwa: słońca i powietrza. Za to w izbach robotniczych unoszą się opary kuchenne, woń kwaszonej kapusty, stęchlizna ze starej słomy sienników i smród z porozwieszanych w mieszkaniach pieluch i ścierek”2.
Pod tymi pieluchami i ścierkami, wśród nieprzyjemnych zapachów, nieraz rozgrywały się dramaty. Ta sama kobieta, która płakała w drodze do szewca, ma i inny, jeszcze bardziej dramatyczny powód do łez. Umiera jej stryj. „Już na kilkadziesiąt minut przed śmiercią prosił, ażeby mu kupić jabłek, a dzień przed tem kupiłam mu pomarańczę i dałam za nią 1,10 gr, to już później miałam 15 gr, a żeby kupić jabłko w czerwcu, trzeba mieć choć z 50 gr, a ja tyle nie miałam […]. I umarł 8 czerwca z żalem do mnie, że mu żałowałam 50 gr. Och ty biedo złota, ja ich nie miałam. I pomyśleć, 50 gr stanowi u człowieka prawie że majątek, bo gdybym wtedy miała te 50 gr, to chociażbym temu umierającemu nie odmówiła jego ostatniej prośbie. Czy to nie jest straszne? Czy to nie jest okropne?”3
Skoro w Polsce brakuje jedzenia, pieniędzy, pracy i mieszkań, to czego jest nadto? Czego nad Wisłą zbywa? Czasu i rąk do pracy. Jak wylicza ówczesna prasa, na samej wsi żyje pięć milionów ludzi, dla których nie sposób znaleźć zajęcia. Nazywa się ich „zbędnymi”. To ogrom, a wciąż rodzą się nowi – w latach dwudziestych Polaków przybywa szybciej niż jakiegokolwiek innego narodu w Europie. Dzieci: gorzkie szczęście, przynoszą ze sobą i radość, i kłopoty.
Bieda to dla zwykłych ludzi dramat, dla władz zaś problem, który trzeba rozwiązać, i to jak najszybciej. Brak pracy, niedostatek i przede wszystkim nikła nadzieja na poprawę losu: to wszystko czynniki sprzyjające „komunistycznym wpływom”. „Członkowie rządu drżeli na myśl, że masy pozbawionych zajęcia i zarobku robotników zorganizują krwawą rewoltę i zaprowadzą nad Wisłą rządy bolszewickich komisarzy”4 – pisze historyk Kamil Janicki. Bezrobotnych próbuje się więc wesprzeć zapomogami albo zatrudnić przy robotach publicznych. Te pierwsze jednak szybko zjada inflacja, drugie zaś okazują się techniczną i organizacyjną porażką.
Jeśli więc nie ma pomysłu na skuteczną pomoc, zostaje trzecia droga. Może ludzie zbędni, nadwyżkowi, bezrobotni, zbuntowani powinni poszukać szczęścia gdzie indziej? Może po prostu powinni stąd wyjechać?
116 miliardów franków – na tyle wyceniono zniszczenia, jakie wojna spowodowała w północnej i wschodniej Francji. W gruzy obróciła 32 tysiące fabryk, 800 tysięcy budynków mieszkalnych, 4800 kilometrów torów5. Wydobycie węgla w kopalniach departamentów Nord i Pas-de-Calais, górniczego zagłębia Francji, spadło z 27 milionów ton w 1913 roku do 13,5 miliona ton w 1921. Zniszczeniu uległo 77 procent naziemnej i podziemnej infrastruktury6. Trzeba było zabrać się do odbudowy: gruzy usunąć, okopy zasypać, niewypały odnaleźć, domy odbudować, tory położyć na nowo. Kto jednak miał to zrobić, jeśli ludność na tych terenach zmniejszyła się o ponad połowę?
Dwa kraje jak dwa puzzle – jeden z nadmiarem, kipiącym, wylewającym się jak strumień z brzegów, drugi z brakiem, niedoborem, jakby wyrwą do zapełnienia. Zdawało się, że wystarczy wpasować jeden element w drugi, by stworzyły zgrabny obrazek, na którym jedni mają pracę, a inni pracowników. Dyplomatyczna układanka, lekarstwo na przynajmniej jeden z powojennych problemów.
Dokument umożliwiający realizację tego konceptu podpisano 3 września 1919 roku. Nosił tytuł: Konwencja w przedmiocie emigracji i imigracji, zawarta pomiędzy Rzecząpospolitą Polską a Rzecząpospolitą Francuską. Na jego kartach znalazły się najważniejsze zasady, na mocy których jeden kraj miał uwolnić się od nadmiaru, a drugi od niedoboru. Tak więc: wyjeżdżać można samodzielnie lub w ramach kontraktu zbiorowego. Na wyjeżdżających samodzielnie, którzy nie podpisali wcześniej umowy z jakimś pracodawcą i brakuje im środków na dalszą podróż do wybranej miejscowości we Francji, czekają przygraniczne schroniska, w których można się zatrzymać, i wskazówki z urzędów pośrednictwa pracy. Wyjeżdżający na kontrakty zbiorowe co prawda pracę mają zagwarantowaną, ale jeszcze we własnym kraju muszą przejść weryfikację i klasyfikację, prowadzoną przez przedstawicieli rządu kraju przyjmującego lub przyszłego pracodawcę. Na wszystkich tych, którzy znajdą zatrudnienie, czekają płaca, warunki pracy i opieka socjalna takie same, jakie otrzymują obywatele kraju przyjmującego. Wyjeżdżać można swobodnie – na opuszczenie ojczystego kraju nie potrzeba żadnego zezwolenia. Nikt też nie może zabronić pracownikom powrotu do domu.
Połączono dwa puzzle i zbudowano most, przez który w całym międzywojniu przeszło pół miliona ludzi.
„I tak zdecydowałem się wyjechać do Francji”. „Nam tak się bieda za pazury dogryzła, że postanowiliśmy wyjechać do Francji”. „We Francji można zarobić, kto tylko chce i oszczędza, może z biegiem czasu przyjść do grosza i potem coś kupić sobie w Polsce”. Czytane po prawie stu latach fragmenty pamiętników emigrantów brzmią lekko. Zaskakująco lekko, bo przecież zdawać by się mogło, że dla kogoś, kto – a można założyć, że tak było w przypadku wielu osób – nie mówi w żadnym obcym języku i dotychczas najdalej w podróż wyprawił się do pobliskiego miasta wojewódzkiego, wyjazd za granicę będzie decyzją obarczoną, jeśli nie lękiem, to przynajmniej wątpliwościami. We wspomnieniach tych ludzi nie ma jednak strachu czy wątpliwości, choć nie ma też entuzjazmu. Jest tylko decyzja.
Może dlatego, że w latach dwudziestych ubiegłego wieku nie była to wcale decyzja tak wyjątkowa? Za pracą wyjeżdżano nie tylko do Francji, ale też do Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Danii, Belgii, Łotwy, Kanady, Argentyny, Brazylii. Przez całe dwudziestolecie międzywojenne po świecie rozpierzchły się dwa miliony Polaków7.
W każdym z tych miejsc istniały jakieś przeszkody. Co kraj, to inne. W Stanach Zjednoczonych obowiązywała Quota Act, ustawa określająca liczbę imigrantów danej narodowości, którzy każdego roku mogą zostać przyjęci w portach. W Niemczech szalała hiperinflacja, a plotka głosiła, że wydalają stamtąd Polaków za każde przewinienie. Kanada preferowała emigrację z Wielkiej Brytanii. Argentyna oferowała niewielką ilość nadającej się pod uprawę ziemi i jeszcze mniejszą pomoc dla osadników. Brazylia nie oferowała niemal żadnej pomocy. Na łamach „Wychodźcy”, tygodnika wydawanego przez Polskie Towarzystwo Kolonialne, można było przeczytać, że w Argentynie „nikt na nikogo zza oceanu nie oczekuje. […]. Trzeba ogromnie przeto wytężać siły, umysł, zdolności, aby wytrzymać tę konkurencję wszechświatową, zdać egzamin życiowy i wyjść w dodatku z niego zwycięsko”8. Do Brazylii zaś „zaczęły napływać rzesze ludu łaknącego łatwiejszego kawałka chleba, lepszego bytu aniżeli w starym kraju. Tutaj jednak czekała ich twarda rzeczywistość: nieudolny rząd brazylijski nie mógł sobie dać rady z nawałem ludzi, z powodu braku gotowych działów ziemi emigranci musieli wyczekiwać całemi miesiącami w barakach, gdzie zaczęły grasować epidemie, pochłaniając wiele ofiar, a kiedy nareszcie emigrant dostał się ze swoją rodziną na lot, jaki mu rząd wydzielił, to najodważniejszy musiał struchleć na widok swego przyszłego warsztatu pracy… Puszcza! Odwieczna, nietknięta, groźna, ponura, jakby z szyderstwem spogląda na wylękłą rodzinę mazurską i szumi: »Człowieku, puchu marny, jam przetrwała lat tysiące, a ty mi chcesz przynieść zagładę? Promień słońca nie przebija się przez moje konary, a ty się chcesz wedrzeć do mojego wnętrza? Nigdy, tu twoja zguba«”9.
Po takiej lekturze Francja rzeczywiście mogła się wydawać bezpiecznym wyborem.
Kto mógł jechać nad Sekwanę? Na to pytanie autor Wskazówek dla wychodźców do Francji, książeczki w formacie szkolnego zeszytu, w której udało się zawrzeć zaskakująco wiele praktycznych informacji dla emigrantów, odpowiada tak:
„Najczęściej sprowadzani są do Francji:
1) robotnicy rolni (mężczyźni i kobiety) i osadnicy,
2) górnicy do kopalń (wykwalifikowani i niewykwalifikowani, mężczyźni i kobiety),
3) robotnicy przemysłowi (wykwalifikowani i niewykwalifikowani, mężczyźni i kobiety)”10.
Robotnicy rolni i zawodowi górnicy przyjmowani byli do czterdziestego piątego roku życia, robotnicy przemysłowi – do trzydziestego piątego. Za robotników wykwalifikowanych w górnictwie i przemyśle uznawano tylko tych, którzy zdali egzamin zawodowy, posiadali świadectwa fachowych kursów bądź doświadczenie z poprzedniej pracy. Jako niewykwalifikowani mogli być przyjęci wszyscy bez określonego zawodu. Nie przyjmowano chorych, nie przyjmowano ciężarnych.
Tylu potencjalnych odrzuconych, a jechać chcą wszyscy.
O pracy można dowiedzieć się z ogłoszenia w gazecie. Na przykład takiego: „Na miesiąc luty zostało zgłoszone przez Misję Francuską zapotrzebowanie na 310 robotników niewykwalifikowanych do kopalń oraz około 60 robotników wykwalifikowanych do fabryk, przeważnie do walcowni. Zapotrzebowanie na robotników wykwalifikowanych Państwowe Urzędy Pośrednictwa Pracy pokrywają spośród bezrobotnych zarejestrowanych w tychże Urzędach. Co zaś się tyczy robotników niewykwalifikowanych do kopalń, czyli tak zwanej pomocy górniczej, to zostały ustalone następujące miejsca, liczby i terminy rekrutacji:
Warszawa 31 stycznia – 20 robotników
Łódź 31 stycznia – 20 robotników
Łódź 6 lutego – 10 robotników
Sosnowiec 6 lutego – 15 robotników
Radom 6 lutego – 15 robotników
[…] oraz województwo poznańskie ma dostarczyć 100 robotników i województwo pomorskie 50. Robotnicy z byłej Kongresówki mają stawić się w terminach wymienionych w obozie w Mysłowicach, a robotnicy z Poznańskiego i Pomorza zostaną skierowani do Poznania jako punktu zbornego”11.
O rekrutacji można też usłyszeć w urzędzie pracy, kościele, od obrotnych kolegów, wreszcie – z listów tych, którzy już wyjechali. Że można jechać, wie więc właściwie każdy. Nie każdy jednak może się zakwalifikować.
Droga do Francji zaczyna się w kilkunastu punktach w Polsce, zwanych werbunkowymi. W latach dwudziestych i trzydziestych działają one na przykład w Krakowie, Sosnowcu, Wieluniu, Przemyślu. Jest i punkt na rynku w Jarosławiu.
Ten ostatni to miasto niewielkie, rynek niewielki, więc tłok na nim tym większy. „Zdawałoby się, że to targ”, piszą dziennikarze, jednak nikt tu niczego nie kupuje i nikt niczego nie sprzedaje. Ludzie cisną się, przestępują z nogi na nogę, robią wszystko, co zwykło się robić w zniecierpliwieniu, i narzekają, że „nie dość szybko wyjeżdża się do Francji”. Niby panuje tu chaos, ale to tylko pozory, gdzieś w tej masie formuje się ogonek czekających na spotkanie z komisją lekarską, która orzeknie, kto jest zdolny do pracy, a kto nie. Krótkowzroczni – niezdolni, słabi – niezdolni. Na każdą setkę chętnych komisja odrzuca około czterdziestu. „Tu odbyło się pierwsze czyszczenie – tłumaczy francuski kontroler reporterowi. – Pozostało czterdzieści procent nieużytków”. Kto odrzucony – płacze na krawężniku. „Reszta pojedzie do Mysłowic, gdzie odbędzie się ponowne czyszczenie. Nowoczesna rafineria”12.
Na „stacji zbornej” w Mysłowicach należy stawić się na ósmą rano. Autor Wskazówek przestrzega, by nie udawać się tam bez wcześniejszej konsultacji z urzędem pracy – może to skutkować odesłaniem do domu na własny koszt. Każe pilnować dokumentów: dowodu osobistego, książeczki wojskowej, aktu ślubu czy aktów urodzenia dzieci, oraz radzi, by nie zatajać problemów zdrowotnych. Ci, u których kontrolerzy wykryją jakieś schorzenia albo niezgłoszoną ciążę, również poniosą opisane wyżej konsekwencje13.
Mysłowice to stacja, która już w latach dwudziestych XX wieku miała za sobą może nie długą, ale za to bogatą historię. Od drugiej połowy poprzedniego stulecia rejestrowano tu potencjalnych emigrantów chcących wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Formalności dopełniali w wąskiej kamienicy, której fasadę zdobiły wykusze i małe balkoniki, skąd przechodzili do budynku stacji. Aby choć na tym ostatnim etapie drogi mogli się ochronić przed deszczem albo mrozem, nad ulicą przerzucono przewiązkę – łukowaty, zabudowany mostek łączący oba budynki. Przykryty dachówką, z małymi okienkami i okrągłą wieżyczką pośrodku, prezentował się całkiem ładnie. To udogodnienie przetrwało do lat powojennych, pozostając jednym z nielicznych śladów komfortu, na jaki mogły liczyć w Mysłowicach także osoby wybierające się do Francji. Poza tym jednak, jak pisali redaktorzy „Robotnika”, na stacji „nędza i rozpacz”. „Położona jest nad cuchnącą rzeczką i obok ścieków fabrycznych. Dach w budynku, który dawniej był składem, zacieka. Wewnątrz znajdują się 4 brudne sale, mieszczące dwieście kilkadziesiąt łóżek w trzech kondygnacjach, jedno nad drugim. Stacja, licząc nawet 2 osoby na łóżko, pomieścić może najwyżej 500 ludzi, tymczasem przybywają transporty po 1000 ludzi, którzy marnie odżywiani spędzają po 3–4 dni w Mysłowicach”14.
Wyjazd polskich emigrantów z Mysłowic do Toul we Francji, 1929
Źródło: NAC
Najważniejszą sprawą, o jaką należało się zatroszczyć przez te kilka dni, było podpisanie kontraktu. Już kolor papieru, na jakim go drukowano, mówił wiele: robotnikom rolnym i osadnikom wydawano karty białe, robotnikom przemysłowym – żółte, górnikom do kopalń węgla – niebieskie, górnikom do kopalń rudy – czerwone. Wskazówki zdecydowanie jednak zalecały, by nie ograniczać się do rzucenia okiem na barwę dokumentu. „Kontrakt jest bardzo ważnym dokumentem prawnym dla robotnika i tylko dokładna znajomość treści jego i przestrzeganie postanowień w nim zawartych może uchronić robotnika od naruszenia jego praw i wynikających stąd przykrości, przeto każdy robotnik przed podpisaniem kontraktu powinien dokładnie zapoznać się z jego treścią, uważnie i pilnie go przeczytać, w kwestiach niezrozumiałych lub niejasnych zasięgnąć wiarygodnej opinii rady”15.
I co można było wyczytać w tym ważnym dokumencie? Oglądam bladoniebieską kartkę wręczaną górnikom węgla16. U samej góry widnieje mały napis w dwóch językach – po prawej: „Travail Souterrain”, po lewej: „Robota Podziemna”. Dalej, również w dwóch językach, nagłówek: „Kontrakt Indywidualny Górników”, „Contrat Individuel pour Ouvrier Polonais des Mines”. Poniżej, w sekcji z danymi: nazwa przedsiębiorstwa przyjmującego, miejsce zatrudnienia, stacja kolejowa – to wszystko pozostawało puste, rubryki wypełniano dopiero po przyjeździe do Francji. Co najwyżej wbijano odpowiednią pieczątkę, tutaj jest: „Robotnik niewykwalifikowany – Manœuvre”. Więcej informacji kryje się niżej, w warunkach pracy. Czas trwania umowy: jeden rok, pięć dni w tygodniu po siedem godzin i czterdzieści pięć minut. Niedziele, Nowy Rok, Poniedziałek Wielkanocny, Wniebowstąpienie, poniedziałek po Zielonych Świątkach, narodowe święto francuskie 14 lipca, Wszystkich Świętych i Boże Narodzenie – wolne. Pół dnia w Wigilię i Wielką Sobotę – wolne. Wynagrodzenie równe wynagrodzeniu robotnika francuskiego. Górnicy – 46,80 franka dziennie, pomoc górnicza – 39,30 franka dziennie, robotnicy niewykwalifikowani – 38,20 franka dziennie. Płatne w gotówce, co dwa tygodnie. Składki na Kasę Emerytalną i Kasę Chorych, potrącane z wypłaty, obowiązkowe. Koszt zakwaterowania to minimum 20 franków miesięcznie (lokum zapewnia przedsiębiorstwo), wyżywienia (dwa posiłki dziennie z chlebem i napojem) – 17 franków. Pracodawca „pod żadnym pozorem nie może zatrzymywać paszportów, kontraktu pracy” oraz dowodu osobistego robotnika. Przedsiębiorstwo pomoże w przesyłaniu pieniędzy do rodziny, pokryje (do sześćdziesięciu procent) koszty sprowadzenia bliskich pozostających w Polsce. Zapewni robotnikowi pomoc lekarską. W razie śmierci pracownika zajmie się pogrzebem.
Choć wiele polskich rodzin przez pokolenia przechowywało zachowane na pamiątkę kontrakty, ten z mojej gdzieś przepadł. Jest za to stosik innych, poskładanych starannie papierów, których ilość daje niejakie pojęcie o rozmiarze emigracyjnej biurokracji: zaświadczenia o pracy we francuskich kopalniach, dowody opłacania składek na emeryturę, prośby o wydanie carte d’identité, wnioski o korektę dokumentów: rodzina pochodzi z Rycerki, nie z Rycerski, nazwisko panieńskie matki to Gawor, nie Gaworne, miesiąc urodzenia ojca to grudzień, a nie luty. Wszystko się przy tej emigracji pomieszało. Chociaż czasem bałagan bywał wyjeżdżającym na rękę: moja prababcia, której na chrzcie nadano imię Maria, francuskim urzędnikom w dokumenty kazała wpisać „Marianne”.
Alternatywą dla zorganizowanej rekrutacji był wyjazd samodzielny. Drukowane w gazetach ogłoszenia kusiły: Compagnie générale transatlantique – stała i regularna komunikacja między Gdańskiem a Dunkierką. Cena kajuty pierwszej klasy to 650 franków, trzeciej klasy – 300. Koszty wraz z utrzymaniem, kuchnia francuska. „Zwracamy uwagę pasażerów do Francji i Belgii, że podróż naszymi okrętami wynosi obecnie taniej niż lądem przez Niemcy”17. „French Line – największe towarzystwo okrętowe na świecie. Pasażerowie nasi korzystają z wszelkich nowoczesnych udogodnień w podróży, jadąc naszymi szybkimi luksusowymi okrętami »Paris« i »France«. […]. Wszyscy pasażerowie trzeciej klasy jadą również w kabinach dwu-, cztero- i sześcioosobowych. […]. Personel okrętowy pod każdym względem przyjazny Polakom. Tłumacze polscy na wszystkich okrętach”18.
Pół miliona ludzi tłoczy się w punktach zbornych i poczekalniach, w pociągach i na statkach. Moi pradziadkowie – Józef i Maria – wyjeżdżają w 1922 roku. Niewykluczone, że nosili się z tym pomysłem już wcześniej, ale ciąża Marii wymusiła wstrzymanie planów. Niewykluczone, bo są jednymi z tych, których wciąż gdzieś gna. Nie czekają, aż pomyślność sama ich znajdzie, wychodzą jej naprzeciw, choćby mieli pobłądzić, choćby po omacku. Są małżeństwem od sześciu lat, dzieci mają już trójkę: najstarszą Karolinę, średniego Józefa i malutkiego Stanisława, a wspólnych adresów jeszcze więcej: Kraków, Rycerka Górna, Szczygłów, Kolonia Zuzanny pod Katowicami, podobnie jak zawodowych doświadczeń (przynajmniej on) przed ślubem: rolnictwo, ciesiołka, służba w armii; po ślubie: kopalnia soli w Wieliczce, przypłacona chorobą nóg, które puchły, kopalnia węgla w Katowicach.
Tyle miejsc, tyle pracy, a pieniędzy wciąż mało. Jeszcze mniej widoków na przyszłość: do rodzinnych gospodarstw nie mają po co wracać, tam na spadek czeka już rodzeństwo, na lepiej płatne czy lżejsze zajęcie też nie mogą liczyć.
Wyjazd więc. Nie zachowały się żadne zdjęcia, które uwieczniają moment opuszczenia kraju, ale na podstawie innych fotografii próbuję sobie wyobrazić, jak mogli wtedy wyglądać. Józef – szczupły, wysoki, sztywny, pod orlim nosem zapuścił gęsty wąs. Maria postawna, jeszcze nie pulchna, ubrana w ciemne kolory, w dłoni ściska pękatą torbę. W torbie (albo, wzorem innych emigrantów, zaszyte w podszewce ubrania czy w dziecięcym kocyku) ma pieniądze. Nigdy, nawet w największej biedzie nie było tak, żeby nie udawało jej się czegoś odłożyć. Maria pilnuje pieniędzy przed złodziejami, ale też przed pokusami. Pół miliona wyjeżdżających do pracy to spory rynek, tym atrakcyjniejszy, że kipią tu emocje, mieszanka nerwów, lęków, nadziei, ekscytacji. Jeden chce wyjechać, drugi chce na nim zarobić, i to w najrozmaitszy sposób.
Na uspokojenie nerwów oferuje się emigrantom poradniki. Nie tylko ten wcześniej cytowany, ale i inne, na przykład w formie rozmówek. Na okładce wyrysowana zwykle francuska flaga, w środku szczegółowe instrukcje, jak urządzić się za granicą. Pisane tak, jakby autor chciał wziąć czytelnika za rękę i powiedzieć głosem ciepłym, lecz zdecydowanym: będzie dobrze. Pamiętaj, że w Paryżu niedrogie wielobranżowe „magazyny” znajdziesz przy dworcu Montparnasse i placu Châtelet19. Najtańszy chleb zwie się we Francji le gros pain („le gro pę”), lepszy to le pain de fantaisie („le pę de fantezi”), mleko jest doskonałe w smaku, za to masło drogie. Najlepsza oliwa do kuchni to huile comestible („uil komestibl”), w sklepach z jarzynami sprzedaje się je już ugotowane, „co bardzo upraszcza odżywianie się tym, którzy nie chcą do restauracji chodzić, a kuchni nie mają”. W restauracji najlepiej brać obiad w stałej cenie – dîner à prix fixe („dine a pri fiks”), w kawiarniach mało kto prosi o herbatę, pije się za to dużo kawy, która jest tania przy stoliku, a wypijana przy kontuarze jeszcze tańsza. Tytoń kupisz w kawiarni z napisem „tabac”, jeśli chcesz najtańszą paczkę, poproś o un paquet de cigarettes bleues („ę pake de sigaret ble”), nasze polskie zapałki tam zwą się zapałkami szwedzkimi – allumettes suédoises („aljumet sjueduaz”). Gdyby ktoś chciałby coś kupić i wysłać do kraju, paczkę powinien zaszyć w płótno, a na wszystkich szwach przybić lakowe pieczęcie. Po stolicy wygodnie poruszać się podziemną kolejką – metrem (skrót od métropolitain – „metropolitę”). Można przejechać nią z jednego końca Paryża na drugi, a po drodze przesiadać się wiele razy. Jeśli nie jest się pewnym kierunku jazdy, warto poprosić o pomoc kontrolera. Jadąc na przykład do polskiego konsulatu, należy spytać: C’est bien pour l’Église d’Auteuil? („Se bję pur legliz Dotej?”). „Na co kontroler odpowie albo: uj (oui), czyli: tak, albo powie na przykład: szanże a lopera (changez à l’Opéra), lub szanże a la Kąkord (Concorde), co znaczy przesiąść się na stacji Opera lub na stacji Concorde”. Depesze są drogie. Każde słowo wysłane do Polski kosztuje franka.
A co zabrać z Polski? Może pamiątkowe zdjęcie wykonane na dworcu. Na przykład taki kadr: tłum podróżnych przed wagonem. Z przodu dzieci w schludnych płaszczykach, z tyłu dorośli. Ci w drugim rzędzie trzymają napis: „Pamiątka z Mysłowic”. Na głowach chustki, kaszkiety, kapelusze, berety. Na wszystkich ustach uśmiechy.
A jeśli nie zdjęcie, to może jeszcze jedna książka? Pamiątka z Polski, przeznaczona, jak pisze autor we wstępie, „dla Was, Bracia Wychodźcy, i dla waszych dzieci, urodzonych na obczyźnie, a nieznających ziemi ojców. W chwilach wolnych od pracy weźcie Pamiątkę do ręki jak brewiarz pobożny i przenieście się duchem do ojczyzny. Autor Was po niej oprowadzi i opowie dzieje jej sławy i świetności z czasów, gdy była »tak bogata, że mogła wyżywić pół świata«”20.
Poradniki, słowniki, zdjęcia, pamiątki – to wszystko były interesy legalne. Tam jednak, gdzie pół miliona ludzi tłoczy się w strachu, nadziei i niepewności, rodzi się również przestrzeń dla tych nielegalnych. Książeczki pełne więc były ostrzeżeń, przekazywano je sobie też w rozmowach. Uważaj na tych, którzy próbują dokleić coś do kontraktu lub dopisać do niego dodatkowe warunki. Pilnuj się, „by nie stracić z oczu transportu, co w obcym kraju może skutkować wieloma przykrościami”21. Niczego po drodze nie kupuj, bo „zwykle sprzedawcy żądają wysokich cen i mogą wyzyskać robotnika przy wymianie pieniędzy”. Nie korzystaj lekkomyślnie z rad „dobrych ludzi”, którzy udając często emigrantów lub urzędników konsulatów, okradają naiwnych. Pieniądze polskie (jeśli je masz) najlepiej wymień na francuskie jeszcze w kraju. Pomocy i informacji szukaj u najbliższego policjanta. W transporcie nie graj w gry hazardowe, nie spożywaj alkoholu. Jeśli jesteś mężczyzną, nie zakradaj się do wagonu, którym podróżują kobiety. Jeśli jesteś kobietą, uważaj, kto zaprasza cię do Francji. Mało to plotek o tych, które zakochane, z obietnicą ślubu złożoną w liście, jechały nad Sekwanę, a ich rzekomy narzeczony nawet nie pofatygował się na dworzec? Albo się pofatygował, ale tylko po to, by wyśmiać. Nigdy nie zawieraj kontraktu „na słowo” ani nie podpisuj papierów, które odbiegają wyglądem od oficjalnych wzorów. Krążą legendy o tych, którzy oszukani, latami spłacali rachunek za podróż, kwaterę i wyżywienie, stając się kimś na kształt współczesnych niewolników.
Nikt tylko nie przypomina, żeby w tym ferworze rekrutacji i pakowania pożegnać się z bliskimi jak należy. Tego nie trzeba uczyć; a może właśnie tego uczy się człowiek całe życie: by w odpowiednim momencie głowa, nogi, dłonie same wiedziały, co mają robić.
Pociągi z Mysłowic jadą przez Czechy i Niemcy, szacowany czas podróży to dwie doby, a towarzyszący emigrantom konwojent czy konwojentka uważają, by pasażerowie nie oddalali się na postojach. Czasem udaje im się ludzi upilnować, a czasem nie. „Byli i tacy, którzy wychodzili z wagonów i na polach nad Wisłą szli powoli, żegnając się z ziemią – bo tu się rodzili, tu się chowali, tu chcieli się doczekać lepszych czasów”22.
Morzem podróżowało się nieco dłużej, pięć do sześciu dni. Kiedy statek odbił od brzegu, nie było odwrotu, pozostawało tylko jak najdłużej wpatrywać się w znikającą w oddali linię nabrzeża. „O godzinie dziewiątej okręt podniósł kotwicę i ruszył w daleką podróż morską. Kto mógł, cisnął się na pokład, by żegnać ląd, Polskę lub znajomych. Wieczór był pogodny, a księżyc szybujący w obłokach uśmiechał się do opuszczających kraj. Jedni z wesołością i radością opuszczali ojczyznę – inni z płaczem; dużo spośród nich pozostawiło swych drogich, za którymi tęsknie rwało się serce… Jakiś wychodźca żywo grał na harmonii, a kilka par rzuciło się w takt oberka. Późno już było, przed północą, gdy rozległ się potężny śpiew odjeżdżających »Kto się w opiekę poda Panu swemu«. Fale sinego Bałtyku wchłaniały go w siebie”23.
Dwa dni, pięć dni, sześć dni, każdy może ciągnąć się w nieskończoność. Zwłaszcza gdy podróż zmienia się w drogę przez mękę. Choć „Wychodźca” powinien służyć emigrantom radą i zachętą, w sprawie drogi do Francji nie przebierał w słowach. „Statek zabiera partię robotniczą liczącą często 1500 robotników, pomimo że pojemność jego obliczona jest zaledwie na połowę liczby pasażerów. Mężczyźni, kobiety, dzieci, stłoczeni w brudnych, ciasnych kajutach, wegetują w brudzie i zaduchu […]. Nad stołami do jedzenia suszą się nieraz mokre pieluszki”24. Zdaniem redaktorów pisma nieznający francuskiego polski robotnik jest oszukiwany na każdym kroku, dziewczęta zaś padają ofiarą gwałtów. Na okręcie nie ma żadnego przedstawiciela polskich władz, do którego można by zwrócić się z prośbą o pomoc. Podróżującym trzecią klasą (a taką płynęli polscy emigranci) nie wydaje się pokwitowania na wielki bagaż. W Dunkierce wyrzuca się ich walizki na molo i każe wyszukiwać swoje rzeczy. Tu obrotność liczy się od pierwszej minuty.
„Francja jest krajem złączonym z Polską ścisłymi węzłami przyjaźni, a pomoc jej w czasie wojny światowej była dla nas skuteczna i bardzo cenna. Robotnicy polscy, świadomi swych praw, powinni jednocześnie sumiennie wykonywać przepisy obowiązujące we Francji i warunki zawarte w kontrakcie i w ogóle zachowywać się lojalnie i życzliwie wobec narodu, którego są gośćmi”25 – pouczał autor Wskazówek.
Zdjęcia nowo zatrudnionych pracowników kopalni w Lens, 1926. Do pracy we francuskich i belgijskich kopalniach przyjmowano nie tylko dorosłych, ale również nieletnich. Na tabliczkach widoczne polskie nazwiska dzieci
Źródło: © Centre Historique Minier (prêt ANMT)
Pierwsze dni pobytu we Francji były ponoć niezapomniane. Jedni zapamiętali smaki: zupy grochowej podanej na pierwszą kolację, zjadanej łyżką nie pierwszej czystości; chleba, którego można było brać do woli; piwa mającego posmak dwudziestu gramów kawy rozpuszczonych w stu litrach wody – kto się napił, ten pluł przez całą drogę z kantyny do baraku. Inni zapamiętywali dotyk: wiatru wpadającego przez nieszczelne okna, wszy mieszkających w sienniku i samego siennika wyleżanego ciałami tych, którzy przybyli wcześniejszymi transportami; było ich dość dużo, by rozgnieść siano na pył. Jeszcze inni zapamiętali przestrzeń – ciemną pustkę między dworcem w Toul na północy Francji a „stacją rozdzielczą”, dawnymi koszarami, które później zaczęto nazywać „francuską Ellis Island”. Drogę do koszar trzeba było odnaleźć samemu, bo konwojentka zapadła się jak kamień w wodę. I jeszcze jedną pustkę, większą i bardziej przerażającą, gdy włożyli dłoń do kieszeni i odkryli, że pieniądze zginęły po drodze albo że w kantynie każdy posiłek kosztuje trzy razy więcej, niż jest wart. A byli i tacy, którzy zapamiętali obrazy: widok francuskich stacji, które niespecjalnie różniły się od polskich. I spojrzenia Francuzów, którzy na siłę starali się doszukać w przyjezdnych różnic.
Pamiętali też, wszystkimi zmysłami, drogę do pierwszego domu: zaprzężony w konia wóz podskakiwał na kamieniach, żeby po kilkunastu, kilkudziesięciu minutach zatrzymać się przed budynkiem. Ten, po otwarciu drzwi, okazywał się całkiem pusty, bez mebli, garnków, pościeli, ze ścianami jeszcze mokrymi od farby. Na Józefa i Marię w nowym lokum czekało tylko dwieście kilo węgla, jak wspominali, podłego gatunku, który ktoś usypał w komórce w równy stosik.
Gdyby te wszystkie wspomnienia musiały przybrać postać jednego przedmiotu, dla wielu przybrałyby formę poskładanej w kostkę kartki. Niebieskiej, białej, żółtej, czerwonej, gdzie w rubryce „miejsce pracy” wreszcie wbito pieczątkę. Emigranci, którzy przyjechali do Toul, stawali się rolnikami, szklarzami, murarzami, lakiernikami, gipsiarzami i pracownikami cukrowni. Najczęściej jednak – górnikami.
Wyobraźmy sobie krainę, w której wszystko jest w sam raz. Praca ciężka, ale uczciwa. Domy niewielkie, ale schludne. Sąsiedzi czasem zazdrośni, czasem kłótliwi, ale jednak, gdyby naprawdę szczerze ich ocenić, życzliwi. Rodzice surowi, ale kochający. Młodzież ma pstro w głowie, ale tylko wtedy, gdy wie, że może sobie na to pozwolić. Jeśli trzeba, można na nią liczyć. Dzieci mają szklane kulki, szczudła, miniaturowe serwisy do herbaty i wózki dla lalek. Wyrastają z ubrań, idą tam, gdzie nikt ich nie prosi, i pakują się w kłopoty. Czegóż więcej chcieć od dzieci?
Ich śmiech niesie się po krainie, w której wszystko jest w sam raz – ani szczególnie ładne, ani też szczególnie brzydkie. Nie, z pewnością nie brzydkie. W tej górniczej krainie, która ciągnie się przez całą Francję, na południu ziemia jest górzysta, na północy zaś płaska, czasem tylko linię horyzontu przerywa stożek, stromy i czarny, jakby wulkan, lecz usypany ludzką ręką. Ta sama ręka postawiła konstrukcje: żelazne ażurowe wieże, wynoszące pod niebo gigantyczne koła, do których doczepiono liny, to znikające pod ziemią, to wynurzające się spod niej. Często tu pada, temperatury jednak są wysokie, nawet zimą rzadko dokucza chłód. Gdy pada, na parapetach i chodnikach lądują zabarwione czarnym pyłem krople. Lądują też na dachach – te są czerwone i spadziste. Czasem wyrasta ponad nie kościół, budynek urzędu albo dworca. Bystre oczy podróżnych mogą wypatrzeć nazwy wypisane na frontach kolejowych stacji. Na północy krainy: Haillicourt, Ostricourt, Méricourt, Drocourt, Béthune, Sallaumines. W centrum: Saint-Étienne. Na południu: Cendras, Alès. Dobre nazwy, dźwięczne, miło wibrujące w ustach, niepretensjonalne, ale też niebudzące śmiechu czy nieprzystojnych skojarzeń. Nazwy w sam raz.
Ściany tutejszych domów wzniesiono z nietynkowanej cegły. Wnętrza, które kryją, są jak cała kraina – w sam raz, może nie luksusowe, ale wygodne. Jednopiętrowe budynki frontem przylegają do ulicy, bokami do siebie nawzajem, tuląc się jeden do drugiego. Taki szereg potrafi osiągnąć znaczną długość – w Drocourt wstęga ciągnie się nieprzerwanie przez sto dwadzieścia metrów; to rekord. Wszystkie mają białe podmurówki, białe nadproża z kamienia i malowane na biało ościeżnice. Oprócz domów murowanych bywają i drewniane, rzadziej spotykane, ale równie przyjemne: smukłe niczym chatki w górach albo dwupiętrowe, zdolne pomieścić cztery rodziny.
Gdyby ktoś wszedł do środka murowanego domu, stanąłby w niewielkiej sieni, wśród rozrzuconych na podłodze sznurowanych trzewików, z których mimo wysiłków nie sposób zetrzeć czarnego pyłu. Po prawej lub lewej miałby wejście do kuchni ze zlewozmywakiem, bieżącą wodą i podłogą wyłożoną terakotą oraz sypialni, gdzie oprócz łóżka stałaby najpewniej maszyna do szycia. W niektórych domach z sieni mógłby wejść do jeszcze jednego pomieszczenia: łazienki, na dwa metry szerokiej, na trzy wysokiej. Po pracy zrzucało się w niej ubrania, zanurzało w ciepłych mydlinach i już czystym wchodziło do domu (za potrzebą trzeba jednak było wyjść na zewnątrz). Dalej z sieni schody zaprowadziłyby na pierwsze piętro, do kolejnych pokoi, z łóżkami dzieci. Wystrój domu mógłby przywieść komuś na myśl ślubny przesąd określający, co powinno się składać na strój panny młodej: coś nowego, coś starego, coś swojego, coś obcego. Stare i swojskie są w tych domach pierzyny, gliniane kubki, ludowe figurki, święte obrazki, widoczki, makatki. Nowe i obce, ale oswajane – tapety, kafetiery i bulki do picia kawy, przecieraki do jarzyn.
Dużo w tych domach śmiechu, serdeczności, przyjaznych połajanek, snucia planów. Pulsujące życie w ciepłe dni wylewa się na zewnątrz, do ogrodu, gdzie w schludnych klatkach króliki chrupią marchew, z gołębnika dobiegają miękkie, gardłowe dźwięki, a na grządkach rosną warzywa: sałata, cykoria, marchew, pomidory czy cebula, oraz kwiaty. Warzywa miesza się z oliwą albo rozdrabnia na zupy, kwiaty układa w bukiety i stawia na stole.
Życie wylewa się też ku innym ludziom, na skwer. Na trawie, w labiryncie suszącego się prania, można rozłożyć koce albo pograć w piłkę. Wylewa się do estaminetu, gdzie mężczyźni po pracy zamawiają kieliszek wina (rzadko więcej, wbrew stereotypom), anyżówki albo musującego diabolo z miętą bądź grenadyną i gdzie w sobotnie wieczory powietrze drży od granej na akordeonach muzyki. Wylewa się na chodniki, czyste, wymyte z unoszącego się w powietrzu czarnego pyłu; na każdej ulicy stoi hydrant. Garda – kopalniany policjant, który wie, kto pracuje, kto zgłosił chorobę, kto ma dzieci, ile, w jakim wieku i jak się te dzieci uczą – co tydzień splata dłonie za plecami, rusza na spacer i sprawdza, czy mieszkańcy robią z tych hydrantów właściwy użytek. Swoje nadejście oznajmia dzwoneczkiem. Wszystko jest tak, jak być powinno. Wszystko jest w sam raz.
Przynajmniej tak to zapamiętali.
Kto w latach trzydziestych przechadzał się ulicami Saint-Étienne, miasta w departamencie Loary, między domami, które ułożone w kształt litery „U” otaczały zielony skwerek, mógł spotkać dwie dziewczynki. Wyższa szła równo, wyprostowana. Niższa przeciwnie, przechylała się rytmicznie z prawa na lewo przy każdym kroku, a jej główka to wznosiła się, to opadała. Można by pomyśleć, że kuleje. Wystarczyło jednak spojrzeć z bliska, by dostrzec, że żadna to niepełnosprawność, a zwykła przekora. Dziewczynka jedną nóżkę stawiała na krawężniku, drugą na ulicy, jedną na krawężniku, drugą na ulicy, i tak kiwała się, idąc tym dziwnym, niemal cyrkowym krokiem.
Zabawnie musiały wyglądać te dwie siostrzyczki: starsza i młodsza, duża i mała, prosta i chwiejna. Różne, a obie ubrane jak spod igły: płaszczyki, spódniczki, bereciki, rękawiczki, skarpeteczki nawet. U Henryki i Stefanii wszystko musiało być ładne. Żywe reklamy talentu matki.
Do prowadzonego przez nią zakładu zwykle przychodziły cztery dziewczyny. Pierwsza, najmniej doświadczona, tylko obrzucała, czyli podszywała brzegi tkanin, druga i trzecia szyły, czwarta, ta o największych umiejętnościach, składała fragmenty stroju w całość, przygotowując go do przymiarki. Pośrodku tego pracowitego zgromadzenia – matka Henryki, Czesława. Rządziła. Na stole tak dużym, że posiłki przy nim mogłaby jeść kilkuosobowa rodzina, rozciągała materiał, kredą kreśliła na nim linie, a potem wycinała naszkicowane uprzednio kształty. Czasem sunęła nożycami szybko, nawet nie poruszała ostrzami, tylko patrzyła, jak naciągnięta tkanina rozchodzi się na boki, czasem zaś odwrotnie – końcówką ostrza wykrawała powoli drobne elementy.
Henryka patrzyła na to wszystko z kącika i układała ścinki na lalkach, cicho, jak najciszej, żeby tylko nikt jej nie zauważył i nie wygonił z przekorną siostrą na podwórko. Spośród wszystkich wzorów, które przez jej dzieciństwo powstały w matczynej pracowni, najlepiej zapamiętała liść laurowy, powielony w setkach egzemplarzy. Panna młoda zażyczyła sobie suknię o prostym kroju: puszczona luźno spódnica, tren i dopasowany gorset wyszyty tymi malutkimi listkami. Materiał podobny do jedwabiu ciągnął się pod palcami, rozdzierał, nie dawał opanować. Dziewczyna podobno kochała się w wujku Henryki, bez wzajemności. Pójdzie za innego, ale czy to przypadek, że z tą suknią tyle kłopotu? Plotki latały w powietrzu pracowni jak te ścinki materiału.
Mama Henryki zakrzywionym od trzymania nożyczek palcem pokazywała, co która z dziewczyn ma robić. Instruowała na migi, bo tutaj nie wszystkie rozumiały po polsku, a uczyć chciała się każda. Wiadomo było, że Czesława ma nie tylko talent i doświadczenie, ale też dobry charakter: w pracy nie denerwowała się, nie narzekała, zadowolona, że nie musi siedzieć w kuchni. Ta była terytorium ojca Henryki, Edwarda, do niego należał też ogródek. Nietradycyjny to podział obowiązków, lecz on nie narzekał. Po przyjeździe do Francji w kopalni przepracował cztery dni. Piątego powiedział, że pod ziemię już nie wróci. Zatrudnił się w lampiarni, a po godzinach zajmował domem.
Pracująca maszyna do szycia brzmi, jakby ktoś powoli sypał na blaszaną tacę koraliki. Spokojny, jednostajny dźwięk, dźwięk tła. Dzwonek zaś to dźwięk radosny, ale stanowczy, nie do pominięcia. Dość wyrazisty, by dostroiło się do niego całe osiedle, dzielnica, miasteczko nawet. Dzwonił wpół do szóstej i pod ziemię jechała pierwsza klatka z ludźmi. Na głowach mieli skórzane kaski, w rękach lampy, w kieszeniach albo torbach kanapkę. Mówili na nią „bryka”. Masz już brykę? Z czym chcesz brykę? Jeśli zjeżdżali pierwszy raz, zwykle nie wiedzieli, czego się spodziewać. Jeden z nich zanotował w pamiętniku: „Człowiek zawsze jest głupi, gdy do kopalni przechodzi z jednej na drugą. A przeważnie na obcej ziemi, gdzie się języka nie zna i zmówić się nie może”1.
Francuzi w kopalniach bywali im życzliwi. Łagodni, chętni do wyjaśniania, jakby się bali, że Polacy odjadą stąd równie szybko, jak przyjechali, a niepodźwignięte jeszcze do końca z wojennych zniszczeń zakłady znów opustoszeją. Oferowali proste sposoby na oswajanie obcości. Dobieranie w grupy: jeden doświadczony Francuz i kilku początkujących Polaków. Jeśli ktoś nie znał języka, zostawało powtarzanie. Francuz siadał, Polak siadał, Francuz wstawał, Polak wstawał. Francuz ustawiał aparat do wiercenia w kamieniu, Polak przynosił świder. Pierwszy przyniósł zły, drugi przyniósł zły, wreszcie przynosił dobry. Francuz brał kilof, Polak brał kilof i próbował kopać nim węgiel. Nie szło. Francuz pokazywał jak. Dziwna była ta podziemna pantomima, ale działała. Pierwszy wspólnie załadowany wózek, drugi, trzeci. Za piętnaście pierwsza – koniec pracy, wracają. Wpół do drugiej klatka z ludźmi idzie do góry. Przekazywane gestami kopalniane zwyczaje: pracuj bez koszuli, bo sztygar pomyśli, żeś próżniak. Jutro przynieś kanapkę albo chociaż kawałek chleba, zjemy o dziewiątej, wtedy jest przerwa. To święte pół godziny – choćby przechodził sam dyrektor, przywitaj się, lecz nie wstawaj. Siedź spokojnie i jedz.
Słowa, wypowiadane powoli i wyraźnie, kiedy gesty nie wystarczały. „Bonżur” – dzień dobry, mówione, kiedy przechodzi ten dyrektor. Kiedy jest już po śniadaniu – „metna kupy szarbon”2, teraz rąbcie węgiel. Słowa na opisanie podziemnego świata: „le szarbą diur”3, „le szarbą tęndr” – węgiel twardy, węgiel miękki, „le rosze” – skała, „lo” – woda, „la pusjer” – pył, „la szaler” – gorąco. Słowa na opisanie podziemnej hierarchii: „le miner” – górnik, „led” – pomocnik, „le szarżer” – ładowacz, „le piker” – rębacz, „le ujer” – kopacz węgla, „le sjurwejan” – dozorca, „le metr miner” – sztygar. Ta ostatnia funkcja, oznaczająca najwyższą rangę i najlepszą pensję, zarezerwowana dla Francuzów. Słowa na opisanie porządku dnia: „desędr” – schodzić, zjeżdżać w dół, „szarże la min” – zakładać nabój, „atędr” – czekać, „debleje le szarbą” – odwalać węgiel, „szarże” – ładować, „mąte” – jechać w górę. Słowa na opisanie stanów: „le danże” – niebezpieczeństwo, „il nja pa de danże” – nie ma niebezpieczeństwa.
Słowa, które brzmią aż nazbyt znajomo: „berline”.
„Tu va prendre une berline” – uśmiecha się Francuz. „Berlin? Jaki Berlin? Ty pieronie, jo ci dam Berlin, jo tu nie przyjechał z Berlina, ino z Polski”. „Va prendre une berline” – powtarza Francuz, bierze Polaka delikatnie pod ramię. Krew gotuje się w żyłach, chwycona za ramię ręka sama odskakuje, uderza. Francuz leży na ziemi, trzyma się za policzek, schodzą się dozorcy. „Słuchajcie pierony, jo jest Polok z krwi i kości, przejechołem z Polski, a on mię do Berlina wyganio, jo tak nie chce słyszeć, niech mię wyślą do Polski, a nie do Berlina”. „Berline” – pusty wagonik do ładowania węgla. Fragment kopalnianej maszynerii, na który bezpieczniej jednak mówić „barrou”4.
A więc mimo życzliwych gestów: zagubienie, zwątpienie, strach. W pierwszych dniach po przyjeździe wielu chciało zrezygnować. Potrafili pracować od świtu w polu, znosić huk maszyn w fabryce, ciepło pieców w hutach, monotonię rzemieślniczego warsztatu, słońce palące kark na budowie, ale praca pod ziemią była czymś innym. Korytarze o wysokości czterdziestu centymetrów, wysiłek w pochyleniu, na kolanach, na łokciach, na leżąco. Woda sięgająca kostek, miejscami spływająca tak intensywnie, że można było wziąć ją za strugi deszczu. Nawet ci, którzy mieli za sobą doświadczenie pracy w kopalniach w Polsce albo w niemieckiej Westfalii, mówili, że tutaj jest inaczej. Maszyny z ubiegłego wieku, tory położone tak, że co i rusz spadają z nich wózki. Brak łaźni, szatni, pralni. Zgodnie z zawodowym obyczajem przed rozpoczęciem pracy ubranie górnika musiało być czyste. Żony i starsze córki prały je w domach. Tyle w kieszeniach pyłu, że zimą dałoby się palić w piecu – narzekały. Wynosili ten pył nie tylko w ubraniach – mieli go pod paznokciami, w kącikach oczu, w uszach, w nosie. Mieli go w płucach, w których z biegiem lat wywoływał najpopularniejszą górniczą chorobę – pylicę.
Nie wszyscy pracowali dość długo, by na nią zapaść. Między górniczymi domkami krążyły słowa „wypadek”, „nieszczęście”, „kalectwo”, krążyły też opowieści. „[…] ktoś na mie woła: »Stach, Stach«, otworzyłem oczy i nie wiem, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, czuję, że jestem zlany, twarz i piersi mokre, więc się pytam kolegi, co się stało. On mi odpowiada: »To nie wiesz? Przecież cię potłukło«. I mówi mi: »Wstań«, bom leżał na kamieniach, odniesiony od miejsca pracy o jakie sto kroków. Więc się zrywam i wspieram na ręce, i z powrotem upadłem, gdyż dopiero poczułem ból w ręce i w plecach, wstaję z powrotem pomału i usiadłem na skrzyni od narzędzi, i patrzę po sobie, wszędzie krew, plecy bardzo bolą, głowę miałem w dwóch miejscach przeciętą, rękę poodłukaną i nogę poniżej kolana przeciętą. Próbuję, czy mogę dalej pracować, o czym mowy nie było”5.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1Pamiętniki emigrantów. Francja, Warszawa 1939, s. 197. (We wszystkich cytatach, jeśli nie zaznaczono inaczej, uwspółcześniono ortografię i interpunkcję; przyp. red.).
2Nieco cyfr i faktów, „Wiadomości Kasy Chorych m. Łodzi” 1923, nr 6, s. 1–2.
3Pamiętniki emigrantów, dz. cyt., s. 199–200.
4 K. Janicki i in., Przedwojenna Polska w liczbach, Warszawa 2020, s. 115.
5 Zob. H. Janowska, Polska emigracja zarobkowa we Francji 1919–1939, Warszawa 1964, s. 125.
6 P.-M. Baracca, La crise de 1930 dans les mines du Nord et du Pas-de-Calais, „Revue du Nord” 1970, no 205, s. 250–251.
7 H. Janowska, Emigracja zarobkowa z Polski 1918–1939, Warszawa 1981, s. 155.
8Kto dziś może liczyć na powodzenie w Argentynie? (Serdeczne wskazówki dla chcących emigrować, zanim zdecydują się opuścić swój kraj), „Wychodźca” 1924, nr 4, s. 10.
9Jak polski chłop kolonizował Paranę,„Wychodźca” 1924, nr 18, s. 7.
10Wskazówki dla wychodźców do Francji, Warszawa 1928, s. 3.
11Najważniejsze wiadomości dla wychodźców. Na wyjazd do Francji, „Wychodźca” 1924, nr 5, s. 1.
12 P. Kowol, Nowoczesna rafineria ludzi. „Tu werbuje się do Francji…”, artykuł z „Narodowca”, emigracyjnego dziennika wychodzącego we Francji. Cyfrowa kopia tego tekstu dostępna jest w materiałach wystawy Carboland w Muzeum Emigracji w Gdyni, zob. bit.ly/3XUor4B (dostęp: 21.03.2023).
13Wskazówki dla wychodźców do Francji, dz. cyt., s. 8–11.
14Skandal mysłowicki, „Robotnik” 1924, nr 234. Cyfrowa kopia tekstu dostępna jest w materiałach wystawy Carboland w Muzeum Emigracji w Gdyni, zob. bit.ly/3K00hjp (dostęp: 21.03.2023).
15Wskazówki dla wychodźców do Francji, dz. cyt., s. 13.
16 Opis za: Contrat Individuel pour Ouvrier Polonais des Mines, zbiory prywatne Władysławy Wojcieszak.
17 „Wychodźca” 1924, nr 29, s. 16.
18 „Wychodźca” 1924, nr 5, s. 12.
19 Tu i dalej wszystkie cytaty, rady i instrukcje za: H. Staniszewski, Z. Przerębski [A. Wyleżyńska], Ilustrowany przewodnik dla wychodźców we Francji, Paryż 1925, passim.
20 A. Janowski, Pamiątka z Polski, Warszawa 1926, s. 1.
21 Tu i dalej za: Wskazówki dla wychodźców do Francji, dz. cyt., s. 18–20.
22 Cyt. za: D. Zalega, Górnicza orkiestra grała marsz na drogę, a ludzie jechali do Mysłowic. A potem w świat, slazag.pl, bit.ly/3oUq0SR (dostęp: 27.05.2023).
23Pamiętniki emigrantów, dz. cyt.,s. 242–243.
24Los robotnika polskiego w północnej Francji, „Wychodźca” 1924, nr 20, s. 8.
25Wskazówki dla wychodźców we Francji, dz. cyt., s. 105.
1Pamiętniki emigrantów. Francja, Warszawa 1939, s. 15.
2 Tamże, s. 16.
3 Wszystkie cytaty dalej za: H. Staniszewski, Z. Przerębski [A. Wyleżyńska], Ilustrowany przewodnik dla wychodźców we Francji, Paryż 1925, s. 103–108.
4 Historia opisana w Pamiętnikach emigrantów, dz. cyt., s. 42.
5 Tamże, s. 595.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I