Przygody Wernera Holta 2 - Dieter Noll - ebook

Przygody Wernera Holta 2 ebook

Dieter Noll

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Powieść składa się z dwóch tomów. W drugiej części poznajemy powojenne losy chłopca, który nie potrafi uporać się z przeżyciami wojennymi i rzeczywistością, w której dominuje nie tyle poczucie klęski Niemiec na froncie, co przede wszystkim klęski moralnej. Werner bardzo przeżywa utratę patriotycznych ideałów i poznanie całej prawdy o faszyzmie. Ponadto przechodzi prawdziwe dojrzewanie, gdzie nie brak problemów typowych dla jego wieku: miłosnych i rodzinnych. Chłopak próbuje stawić czoło ponurej rzeczywistości i odnaleźć swoje miejsce w życiu. 
Powieść została napisana przez Niemca i być może właśnie dlatego wiarygodnie odzwierciedla niemieckie nastroje w czasie wojny i po jej zakończeniu oraz różnorodne postawy Niemców wobec faszyzmu. Moim zdaniem jest to największa zaleta tej książki. Kontrowersje może natomiast budzić silnie prosocjalistyczne nacechowanie drugiej części. 

  

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 750

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Druga część "Przygód Werneraa Holta” to próba powrotu z wojny do życia pokojowego, próba, która wiąże się z koniecznością dokonania krytycznego i bolesnego obrachunku z ideałami młodości tego pokolenia młodzieży niemieckiej, która — wychowana w duchu faszyzmu — na własnym, tragicznym doświadczeniu przeżyła krach ideologiczny i militarny hitlerowskiej Rzeszy. Werner Holt — typowy reprezentant tego pokolenia — w wielkiej męce, ale i z uporem szuka dla siebie jakiejś ludzkiej drogi na przyszłość. Rozdarty wewnętrznie, uwikłany w konflikty obiektywne, społeczne błąka się po wschodnich i zachodnich Niemczech, zanim odnajdzie zagubiony trop wśród ludzi zaangażowanych w budowę nowych, demokratycznych stosunków. I dlatego ta część „Przygód Wernera Holta” jest powieścią o wielkiej nadziei.

Kolekcja Literatury Niemieckiej Republiki Demokratycznej

 

Dieter Noll

Przygody Wernera Holta 2

Historia pewnego powrotu

 

Przełożyła

Zofia Rybicka

 

Wydawnictwo Ministerstwa

Obrony Narodowej

Warszawa 1979

Tytuł oryginału

Die Abenteuer des Werner Holt

Roman einer Jugend

Aufbau—Verlag, Berlin und Weimar DDR, (1978)

Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował

Jan Bokiewicz

Redaktor

Krystyna Dąbrowska

Redaktor techniczny

Zygmunt Płatek

© Copyright for the Polish edition by

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1979

Księga pierwsza

1

Werner Holt szedł po schodach na dół, po betonowych schodach wśród pobielonych wapnem ścian, szedł niepewnie, prawie chwiejąc się na nogach, w zniszczonym polowym mundurze. Zastanawiał się: Kto to jest Schneidereit? Myśl ta wygnała go z łóżka. Kto to jest Schneidereit?

Wszystko mu się w głowie kotłowało: wczoraj, dziś, postacie ludzi, wydarzenia, sceny, i połap się tu, człowiecze, gdzie jesteś, nawet jeżeli wiesz: Spremberg, S-ka Akc., Fabryka Chemiczna — dawniej materiałów wybuchowych, kwasu siarkowego, medykamentów, mocno zniszczona; tak, teraz, na gruzach, podległa ojcu i jakiemuś tam facetowi nazwiskiem Müller.

Holt wiedział to od Gundel, i Gundel jeszcze wiele innych rzeczy mu powiedziała, o fabryce, o ludziach tu pracujących, o Müllerze, Hagenie, Schneidereicie i Bernhardzie. Powiedziała mu także, jak to doktor Gomułka poszedł do Norymbergi, ona zaś przez granicę stref okupacyjnych dostała się tutaj, jak czekała na Holta i jak od tej pory spotykała się przez cały czas regularnie, a mianowicie co środę i co sobotę, z tym Schneidereitem gdzieś w jakiejś tam organizacji. Gundel mu to sama powiedziała. Kto to jest Schneidereit?

Holt zatrzymał się na półpiętrze, odpoczywał, oparty o framugę okna. Zdjął czapkę, ochronnego koloru czapkę z brezentu, i otarł sobie pot z czoła: parny dzień wrześniowy, a ciągle jeszcze to wyczerpanie i osłabienie! Upłynęło już parę tygodni, jak wrócił, chory, śmiertelnie chory, ostre zapalenie płuc, i śmiertelnie znużony, a Gundel siedziała przy łóżku i opowiadała, i jedno nazwisko wciąż się w tym powtarzało i powracało ciągle na nowo: Schneidereit. Nad życiem Holta ciągle jeszcze ciążyła zmora, ciągle jeszcze tłukły mu się po głowie obrazy wojny i klęski, ciągle jeszcze dławił go po nocach strach, mimo że był u celu, mimo że był u Gundel; no bo czyż nie zrobiła się ona jakaś obca, kto ją od niego oddalił, kto stanął u jej boku, podczas gdy on marniał w błocie na polach pod Kreuznach?

Dalej po schodach na dół, wśród pobielonych wapnem ścian. Pierwsze piętro: korytarz, rzemieślnicy, instalatorzy, lastrykarze. Dalej na dół, parter: drzwi, tabliczki na drzwiach, biuro kierownictwa zakładu, parę schodków w dół do bramy, tamtędy wychodzi się na ulicę i na podwórze fabryki, ale stop! tu słychać jakieś głosy, tu w biurze. Rozpływający się w oczach widok, teraz już wyraźny: obszerny pokój, biurko, stół zawalony planami i tabelami, drugie biurko z boku przy oknie. Ludzie w tym pomieszczeniu. Za biurkiem podstarzała panna, masa pudru i szminki, włosy w węzeł, koniuszek tego warkoczyka zwisa w dół jak szczurzy ogonek: panna Gerlach, sekretarka dyrekcji, przypomina sobie jak przez sen. Trzech mężczyzn przed biurkiem, czwarty zagłębiony w wygodnym fotelu; kto to jest? Ten jeden to był ojciec, ten, który trzymał ręce w kieszeniach fartucha i spoglądał przed siebie w zamyśleniu, a może ze zniecierpliwieniem... Holt przeszedł przez biuro nie zauważony i usiadł w pomieszczeniu sąsiednim, na jednym z licznych krzeseł, które stały wokół owalnego stołu konferencyjnego.

Drzwi były otwarte. W sąsiednim pokoju, u tych mężczyzn, czy jest tam właściwie między nimi ten Schneidereit? Obce głosy, podniesione głosy, czyżby się ze sobą sprzeczali? Ojciec wychodzi z pokoju rozgniewany, rzuca przez ramię: „Kolega Bernhard ma dzisiaj znowu swój zły dzień!” Bernhard, doktor Bernhard, zaraz, zaraz, to może być tylko ten w lodenowej kurtce, ten łysy chudzielec; on wiecznie na wszystko pyskuje, to też mu Gundel mówiła, i rzeczywiście, już znowu zaczyna pyskować: „Pan żąda ode mnie, żebym naprawiał te poharatane przewody stąd aż do kotłowni, ależ ja mam tego dość, ja jestem technologiem, inżynierem chemikiem, a nie pańskim kulisem, panie Müller!” Ten człowiek w fotelu, ze zgasłym niedopałkiem cygara przylepionym do warg, a więc to jest Müller, a Bernhard nachyla się nad nim i szczerzy na niego zęby. „Ja wcale nie jestem skazany na tę zrujnowaną fabrykę, w domu czeka na mnie moja hodowla królików!” Kto to jest ten mniejszy obok niego, ten ciemnowłosy? Prawda, doktor Hagen, ów chemik, łatwo go poznać po tym suwaku logarytmicznym, który mu wystaje z górnej kieszeni laboratoryjnego kitla. Doktor Hagen krzyczy: „Niechże się pan nie awanturuje o tę trochę roboty z przewodami, jest pan przecież od tego ekspertem!” Na to Bernhard kieruje się ku drzwiom, doktor Hagen leci za nim. Bernhard mówi bez żadnego związku: „Przeczytajcie sobie panowie układ, który zwycięzcy podpisali tam w Poczdamie, przeczytajcie go sobie! Wykańczają nas, likwidują, przekreślają jako naród kulturalny i obdzierają ze skóry!” Traaach! trzaśnięcie drzwiami. Wykańczają nas, pomyślał Holt, likwidują...

W pokoju obok pozostał tylko Müller na placu boju; Holt widział jego kanciastą, żółtą twarz z ukosa od tyłu. Müller pracował. Kraj jest zniszczony, ludzie są wykończeni, a.ten tu pracuje, dyktuje listy, wydaje polecenia, dał nawet ogłoszenie, że poszukuje kogoś tam do pracy, i teraz w korytarzu czeka trzech panów...

Pierwszy z kandydatów właśnie wszedł, wysoki, trzymający się prosto, mniej więcej pięćdziesięcioletni, jasny prochowiec na ramieniu, kapelusz w ręce. „Doktor Ritter”. Już siedział na krześle, już panna Gerlach brała od niego adres. Holt pochylił się trochę do przodu, żeby lepiej widzieć. Doktor Ritter, rozmyślał przy tym, siedzi sztywno, wyprostowany, powierzchowność dobrze utrzymanego pana, nienaganne maniery. Czy Müller nie był czasem dawniej ślusarzem czy też tokarzem? „Przesiedleniec, tak jest”, odpowiedział doktor Ritter. „Inżynier budownictwa wodno-lądowego...” Tylko strzępy poszczególnych zdań dolatywały przez drzwi, „...do tej pory samodzielny... sam prowadziłem przedsiębiorstwo... instalacje techniczne w fabrykach chemicznych też już zakładałem... Jak duże było moje przedsiębiorstwo? Średnie. Raczej małe, sześćdziesiąt do siedemdziesięciu pracowników z umysłowymi włącznie. Gdyśmy budowali poza miastem, no to naturalnie dochodzili jeszcze robotnicy sezonowi”. — „Naturalnie jeszcze robotnicy sezonowi”, powtórzył Müller. „...dziś nie mam nic”, to był znowu doktor Ritter, „...wszystko straciłem, przedsiębiorstwo, dwie parcele, wszystko!” Müller zapytał: „Był pan hitlerowcem?” Uwaga, teraz go ma! pomyślał Holt. Ale: „...nigdy nie byłem w NSDAP... zawsze liberalny... i z mojego personelu też nikogo nie zmuszano do partii...” — „Dziękuję — powiedział Müller. — Dostanie pan odpowiedź listownie”. Miał szczęście, pomyślał Holt, i rozmyślał dalej: Nikt nie był hitlerowcem... Gundel mówi, że nikt nie chce się teraz przyznać, że nim był... chaos, miliony zabitych, miliony bezdomnych, a doktor Ritter nie był hitlerowcem... „Ten sam tekst co zawsze”, słyszał, jak mówi Müller. „Niech pani napisze: Możemy jednak zatrudnić pana na stanowisku podrzędnym”.

Holt się wyprostował; zdenerwowało go to, przypomniał sobie: Müller był komunistą, i teraz komunista wykończył doktora Rittera...

Następny, proszę! Był to mały, może sześćdziesięcioletni mężczyzna. Okulary w niklowej oprawie, trochę wybałuszone oczy. „Blohm. Dziękuję bardzo”. Blohm usiadł, siwowłosy i ubrany na szaro, w ogóle cały szary i pod każdym względem niepozorny. Melancholijny głos: „Szuka pan kogoś na stanowisko kierownika działu budowlanego, przesiedleńcy mają pierwszeństwo”. Trochę się ożywił. „Jak najbardziej polecam się panu na to stanowisko”. Teraz Müller, mimochodem: „I pewnie nie był pan w partii hitlerowskiej”. Załatwiony, pomyślał Holt. Blohm zapadł się cały w sobie. „Owszem, byłem”. Naturalnie, pomyślał Holt, paru w niej musiało być. I teraz Müller wykańcza następnego. Müller tarł sobie podbródek. „Ale... pan nie był aktywny?” Bawi się z nim w kotka i myszkę? „Owszem, byłem aktywny, jako blokowy obrony przeciwlotniczej, a także zawsze kwestowałem z puszką”. — „Zmuszono pana, jak to przeważnie bywało? Nie poszedł pan przecież dobrowolnie do hitlerowców!” Dręczy go, pomyślał Holt, i przypomniał sobie, co mu opowiadała Gundel: Müller był wiele lat w obozie koncentracyjnym... Blohm, jeszcze bardziej zapadły w sobie: „Wstąpiłem dobrowolnie do partii, już w 1935; ja... w to wszystko wierzyłem”. — „Co? — zapytał Müller. — W co pan wierzył”. — Przede wszystkim wzięło mnie to... zrzucenie jarzma reparacji wojennych. Myślałem, że przez tego... no przez tego Hitlera wiele się zmieni i będzie lepiej ...Świat jest przecież zły i okropny, i dla nas szarych ludzi wcale niełaskawy!” I teraz w Blohma wstąpił jakby inny duch. „O co, jak pan myśli, po dwunastu semestrach studiów matematycznych u takich nauczycieli jak Dekekind i Cantor rozbiła się moja docentura po dysertacji z zakresu teorii liczb? O tę właśnie zasadę świata, że bogatych bardziej się ceni niż powołanych. A ja... ja się czułem do matematyki powołany. Jestem urodzonym matematykiem”. W tym momencie Müller rozpiął sobie marynarkę i wyciągnął nogi wygodnie przed siebie; pozwalał Blohmowi dalej mówić. O inflacji, o przepadłych oszczędnościach, i o tym, jak jego ostatnia nadzieja na docenturę spełzła na niczym i jak on zaczął znowu wszystko od początku i studiował budownictwo wodno-lądowe, jak był zupełnie bez środków do życia i zarabiał pieniądze na utrzymanie jako murarz, i jak przy tym dochrapał się tytułu budowniczego, a potem jeszcze zrobił dyplom architekta... „Architekt? — zapytał Müller. — Wydawało mi się, że jest pan inżynierem budownictwa wodno-lądowego; czy matematykiem, jak to z tym właściwie jest?” Blohm wyciągnął swoje papiery, i rzeczywiście: był inżynierem budownictwa wodno-lądowego, a przy tym był także architektem, i matematykiem też był. „Pozwolę sobie zaznaczyć: z powołania! Jeżeli potrzebne są panu referencje o mnie jako o matematyku, to jest tu niejaki doktor Ebersbach...” — „Ebersbach? Tego pan zna?” — „Nie osobiście”. Ale co to, co to się nagle stało z Blohmem? Ten mały, niepozorny człowieczek nagle urósł, wyprostował się, rozkwitł, miał na twarzy coś jakby dumę i zapał. „W tysiąc dziewięćset szesnastym w Rocznikach Matematycznych polemizowałem z Ebersbachern, chodziło wówczas o nadużywanie teorii funkcji ciągów zbieżnych dla celów tej żałosnej intuitywnej krytyki analizy klasycznej. Gdy Ebersbach wkrótce potem wyszedł poza ten punkt widzenia...” — „Dosyć! My tu mamy kilometr przewodów na parę i ciepłą wodę z kotłowni do budynku administracji, gdzie produkujemy sulfamidy. Te wszystkie przewody są zniszczone przez bomby. Potrafiłby pan coś takiego zainstalować?” — „Bez wątpienia”, odparł Blohm. Müller powiedział: „Ale my nie mamy rur ciśnieniowych”. — „No to trzeba będzie sobie jakoś inaczej poradzić”, powiedział Blohm. „To ja rozumiem, to jest odpowiedź!” zawołał Müller, i rzeczywiście: ten hitlerowiec, który tak wpadł z kretesem i do wszystkiego się przyznał, ten blokowy obrony przeciwlotniczej, ten facet z puszką od kwesty ulicznej, ten Blohm wygrał. Müller wcale się z nim nie bawił w kota i myszkę. On wcale go nie chciał dręczyć, wcale nie zamierzał się mścić ani Blohma wykańczać, nie: Müller daje Blohmowi szansę! Szansę, pomyślał Holt w przypływie nadziei. Ale on nie był inżynierem, nie był architektem, nie był matematykiem. Umiał tylko strzelać, kłuć bagnetem, trochę telegrafować morsem. Był odpadkiem wyrzuconym na brzeg.

Pierwszy spacer po terenie fabryki. Za budynkiem administracji ciągnęły się ruiny aż do rzeczki. Na górach gruzu, z których wystawały wieże zraszające zniszczonej fabryki kwasu siarkowego, piętrzyły się, rude od rdzy, poskręcane konstrukcje stalowe. Holt widział ludzi wśród gruzów: kobiety w chusteczkach na głowach wygrzebywały cegły. Przez oczyszczony z gruzów plac biegły szyny kolejowe, w dwóch, trzech miejscach zerwane przez bomby. Mężczyźni, nadzy do pasa, zasypywali leje ziemią. Po drugiej stronie toru, gdzie na tle wrześniowego nieba rysował się stalowy szkielet spalonej hali fabrycznej, budowano. Zmrużonymi oczyma Holt patrzył w tamtą stronę: murarze stawiali tam ściany. Schneidereit był murarzem.

Holt usiadł na jednym z dźwigarów żelaznych i tak siedział, podparłszy się łokciami. Jakiś człowiek szedł w jego stronę. Holt poznał Müllera, podniósł się i po raz pierwszy stanął z nim oko w oko. Müller mógł mieć, sądząc po jego wyglądzie, jakieś sześćdziesiąt lat, był chudy, wysoki, nie mniejszy niż profesor Holt, ale przerażająco wymizerowany. Ściśnięte paskiem spodnie, obszarpana marynarka, chude ramiona; ręce o masywnych ścięgnach na przegubach dłoni były jakby całkiem pozbawione ciała i mięśni... Müller wyglądał na chorego, miał niezdrową cerę, włosy siwe i rzadkie, w jego zapadłej twarzy był jakby tylko sam nos. Przez kilka sekund Holt nie mógł oderwać oczu od tej twarzy, która mimo opalenizny była blada. Jasne oczy, ich bystre spojrzenie, wskazywały na to, że Müller musiał być o wiele młodszy, niż można było sądzić po jego rysach. Holt wiedział, że Müller był nieuleczalnie chory, i widok tego wychudzonego człowieka zdawał mu się kogoś czy coś przypominać... Müller miał w klapie jakiś znaczek: czerwony, zwrócony wierzchołkiem w dół trójkąt... Kiedy Holt ten znak już widział, kiedy i gdzie?

Müller podał Holtowi rękę. — Jak się czujemy, Werner Holt? — zapytał. — Dobrze, że jesteśmy już na nogach! — Mówił cicho, przyjemnie, nawet po przyjacielsku, ale lekko się zacinając. — Mamy już jakieś plany na najbliższą przyszłość?

— Plany... — odparł Holt.
— Nabierzcie no najpierw sił — powiedział Müller i kiwnął zachęcająco Holtowi głową, po czym się odwrócił. Ale Holt powiedział: — Tak po prostu... przestawić się, to nie każdy potrafi.

Müller zawrócił: — Byliście parę tygodni chorzy. Przez ten czas wiele się wydarzyło: bomba atomowa, konferencja berlińska, a potem ten proces przeciwko Göringowi i jego kompanom... Poczytajcie sobie trochę gazet. Zorientujcie się. Ułóżcie się jakoś ze światem. Musicie się teraz uczyć wszystkiego na nowo.

Bomba atomowa, konferencja berlińska, proces przeciwko Göringowi... Widać długo był Holt nieprzytomny i nie wiedział o bożym świecie. Ale ziemia kręciła się dalej swoim biegiem. Życie mocno trzymało go za włosy i nie chciało wcale puścić. Czyż znowu nie zarzucało na niego sieci, by uwikłać go w swą matnię: zorientować się, ułożyć, uczyć się na nowo? Tym razem Holt był bardziej przebiegły niż życie. Tym razem nie da się nabrać, na nic, ani przez nikogo! Skrzywił się, jakby na złość. — Poczekamy — powiedział. — Zobaczymy. — Poczuł na sobie badawcze spojrzenie Müllera i zrobiło mu się niewyraźnie.

— Wybierzcie się kiedyś do Antifa-Jugend [1] — powiedział Müller, tak samo przyjaźnie, jak poprzednio. — Przyjrzyjcie się temu. Gundel może was wziąć ze sobą, albo podszepnę to towarzyszowi Schneidereitowi.

Późnym popołudniem tego samego dnia Holt czekał na Gundel. W piaskownicy bawiły się dzieci. Na ulicy jazgotały przepełnione tramwaje. Holt patrzył spod przymkniętych powiek w słońce, które niby żółto-czerwona tarcza grzęzło w ławicach mgieł za miastem. Ktoś usiadł obok niego na ławce.

Oczy Holta były oślepione słońcem, ale przecie spostrzegły Gundel. Siedziała przy nim, w tej samej kwiecistej, wypłowiałej sukience letniej, w której ujrzał ją po raz pierwszy. Jej włosy były brązowe i oczy były brązowe. Może jedynie trochę urosła, może ręce jej nie były już takie chude i ramiona takie kanciaste jak wtedy, ale to był jej uśmiech, jej gra twarzy. Tylko czy ta odnaleziona Gundel, tu na ławeczce obok niego, była rzeczywiście tamtą Gundel, która żyła w jego wspomnieniach? Patrzył badawczo w jej twarz. Ta twarz stała mu podczas choroby ciągle przed oczyma, wieczór w wieczór, aż nauczył się jej na pamięć, nawet z zamkniętymi oczyma widział przed sobą każdy szczegół: te kilka malutkich piegów u nasady nosa, te dołeczki, kiedy się śmiała, z prawej strony większy, z lewej mniejszy, albo te falujące włosy na skroniach... Teraz, pomimo że była całkiem blisko, twarz ta wydawała mu się inna, jakby odmieniona, niemal obca.

Gundel wracała z fabryki, w której pracowała, z przędzalni, która na polecenie władz okupacyjnych produkowała przędzę bawełnianą. Mieszkała tu na Mönkebergu, na tym uprzemysłowionym przedmieściu, w nędznej mansardzie. — Co tak na mnie patrzysz? — zapytała. W zębach trzymała czarną aksamitkę, a obydwiema rękami zgarniała sobie włosy od skroni do tyłu, unosząc je w górę nad karkiem; wreszcie zawiązała sobie opaskę naokoło głowy i opuściła włosy z powrotem na ramiona. Spoglądając z ukosa na niego, posiedziała: — Do trzydziestego wszystkie mundury muszą być przefarbowane, tak pisali w gazecie.

— Ci mają zmartwienia! — odparł. Ale gdy na niego spojrzała, prędko dodał: — No już dobrze, pójdę z tobą nawet do tego twojego Antifa-Jugend. Jesteś zadowolona ?

— Tylko nie ze względu na mnie! — powiedziała.

— Owszem. Wyłącznie ze względu na ciebie! Mam tego dosyć jeszcze z HJ.
— Tak nie wolno ci mówić! — zawołała Gundel. — Dobrze wiesz, że my jesteśmy zupełnie inni!
— Być może — odparł. — Najpierw w prawo zwrot, potem w lewo zwrot, ale u mnie z tymi zwrotami tak prędko nie idzie! — Wstał z ławki. — Przejdziemy się jeszcze kawałek? Pan profesor zaordynował mi ruch na wolnym powietrzu.

Poszła z nim kawałek szosą. Skręcili na drogę, która prowadziła gdzieś między ogródkami i łagodnie wznosiła się w górę. Mieli otwarty widok na dolinę, na miasto, które było osnute mgłą, morze domów, morze gruzów. Holt stanął. Tak leżało przed nim w dolinie Gelsenkirchen, Essen, Wattenscheid; to był ten sam widok, tylko szybów brakowało.

Gundel przerwała wreszcie milczenie. — Jesteś zupełnie inny niż wtedy — powiedziała.

Poszedł dalej. — Nic mi o tym nie wiadomo. — Droga przecinała lasek sosnowy, podszyty zaroślami. Holt wyszukał na skraju tego lasku suche miejsce. Usiedli.

— Pomyłka — powiedział Holt. Wskazał ręką naokoło. — To świat się zmienił. — Wyciągnął nogi i położył się na plecach w trawie. — Byłem w samym nurcie — powiedział, i spojrzenie jego pobiegło w ślad za stadem ptaków wędrownych. — Teraz jestem jak zniesiony na ląd, w zupełnie obcej okolicy.
— Ale jeżeli nawet ta okolica jest zupełnie obca — powiedziała Gundel — to się przecież wstaje i rozgląda naokoło siebie!

Uniósł się i zwrócił głowę w bok. W zaroślach ujrzał zardzewiałą blachę, resztki wypalonej ciężarówki, a na skraju lasu kilka krzyży drewnianych z nadzianymi na wierzchołki hełmami... — To, co uważałem za świat — powiedział — było złudą, iluzją, i leży w gruzach. A to, co mnie teraz otacza i ma być światem, nic mnie w ogóle nie obchodzi.

Gundel skubała w zamyśleniu koronę jakiegoś kwiatka, który odruchowo zerwała. — Gdyby wszyscy myśleli tak jak ty, to do tej pory nie mielibyśmy wody w mieście ani gazu, ani światła, tramwaje by nie jeździły i chleba też by nikt jeszcze nie piekł.

— Słusznie — powiedział. — Ja nawet bym tego wcale nie potrafił, naprawić wodociągu, na tramwajach się nie wyznaję, i piec chleba też nie umiem. — Wstał, oderwał szyszki łopianu, które mu się przyczepiły do spodni. — Jak widzisz, jestem całkiem zbędny i nieprzydatny, umiem tylko strzelać i telegrafować morsem, do czegoś innego mnie w tym życiu nie przygotowano. — Wsunął ręce w kieszenie spodni. Popatrzył znowu w płonącą tarczę słońca, która dotykała już grzbietu wzgórz za miastem i oślepiała oczy. — W obozie — powiedział — baliśmy się, że nas wydadzą Francuzom; mówiono, że oni wszystkich wcielają siłą do Legii Cudzoziemskiej. — Gdy Gundel wstawała, podał jej rękę, aby jej pomóc. — Kiedyś szewc, patrz swego kopyta — powiedział. — Legia Cudzoziemska byłaby właściwie tylko naturalną konsekwencją.

Ciągle jeszcze trzymał Gundel za rękę. I gdy podniosła głowę i spojrzała na niego z powagą i zarazem bezradnie, zdawało mu się, że wreszcie poznaje tę Gundel sprzed roku, miała na sobie nawet tę samą sukienkę... — Już myślałem, żeś o mnie zapomniała — powiedział.

— Ja miałabym o tobie zapomnieć! — zawołała nieomal przerażona.

Obie ręce wsunął jej we włosy i przechylił jej głowę do tyłu. — Już myślałem, że to nie ty — powiedział. Zamknęła oczy. Wargi jego musnęły jej usta. — Ale to rzeczywiście ty! — powiedział.

— Już nigdy więcej nie powinieneś mówić takich rzeczy — szepnęła prosząco — o tej Legii Cudzoziemskiej...
— Nie mam nikogo — powiedział. — Mam tylko ciebie.

W odpowiedzi na to zarzuciła mu ręce na szyję. — Musisz się wziąć w garść — powiedziała. — Boję się o ciebie! — Poczuł wreszcie, że to są jej usta; rozpoznał je, kiedy je całował.

Poszli drogą w dół. Zmierzch zasnuwał miasto w dolinie jak zasłona; ale drogę tu na górze oświetlało jeszcze pomarańczowe światło nieba.

Gundel ciągle jeszcze trzymała ten oskubany kwiatek w ręce. — Dziwne, jak to taki kwiatek wyrośnie! — powiedziała, gdy wreszcie wyrzuciła łodygę.

Holt nie odpowiedział. Wziął Gundel pod rękę. Był oszołomiony jej odnalezioną bliskością. — Chodź — powiedział — pójdziemy wszystko jedno gdzie, do jakiejś kawiarni.

— Ależ skąd! — odparła. — Ja nie mogę tak po prostu nie wrócić. Horst Schneidereit czeka! — I przyspieszyła kroku.

Poszedł za nią rozczarowany. Zmrok gęstniał. Szedł ziąb. Zrobiło mu się nagle zimno.

Między zwęglonymi kupami drzewa budulcowego a górami żużliu stał barak, z oknami zabitymi dyktą. W baraku tym, przy świetle świec, siedziało na krzesłach ogrodowych i ławkach z surowego drzewa ze dwa tuziny młodzieży. Nie było tu nikogo, kto by nie znał Gundel, kto by jej nie uścisnął ręki. Holt usiadł z boku na krześle.

Jakiś suchy młodzian bez prawej nogi — najwyraźniej po amputacji — podpierając się wielkimi drewnianymi kulami, kuśtykał w stronę Holta. Mógł mieć trochę więcej niż dwadzieścia lat, dawno nie strzyżone jasnoblond włosy opadały mu na czoło. Miał nieregularną twarz, małe, jasne i głęboko osadzone nad nosem oczy, i lewe ucho odstające. Ubrany był w mocno podniszczony, przefarbowany mundur wojskowy. — Hoffmann! — powiedział. A gdy Holt zakłopotany i bezradny siedział dalej, napadł na niego grubiańsko: — Byłem co prawda tylko starszym szeregowcem, ale możesz mi mimo to całkiem spokojnie powiedzieć swoje nazwisko!

Gundel szybko do nich podeszła, inni poszli w jej ślady, chłopcy i dziewczęta; Holt ujrzał nagle naokoło siebie same obce twarze. Hoffmann wsparł się mocniej na prawej kuli, a lewą wskazywał na Holta. — Jeżeli nie jesteśmy dla ciebie wystarczająco wytworni — powiedział, ciągle tym samym grubiańskim tonem — to możesz sobie przecież poszukać lepszego towarzystwa!

Holt wstał. Ale w tym samym momencie otwarły się z impetem drzwi. Wszyscy zwrócili głowy w stronę wejścia.

Jakiś mężczyzna wszedł do baraku, jakiś młody człowiek, wysoki i barczysty, zatrzymał się w progu i rozejrzał się badawczo po baraku, który słabe światło świec rozświetlało ledwo-ledwo. Następnie, nie odwracając się, zamknął za sobą drzwi baraku kopniakiem. I gdy teraz głębokim głosem zapytał: „Co się dzieje?”, gdy stanął przed Holtem i Gundel, przewyższając wszystkich wzrostem, biło od niego takie zdecydowanie i taka siła nieprzeparta, że Holt poczuł się zagrożony, a zarazem zniewolony. I choć nikt nikogo nie przedstawiał, Holt i bez tego wiedział, że stoi naprzeciwko niego Horst Schneidereit, ten murarz Schneidereit. Słyszał, jak mówi do Gundel, głosem, który zaskakiwał swoją nagłą miękkością: — Dobrze, że jesteś, czekałem na ciebie przed fabryką i już myślałem, że nie przyjdziesz.

Hoffmann wskazał znowu krukwią na Holta. — Nowy. Jakiś wielki pan, który nie raczy nam nawet powiedzieć swojego nazwiska! — I zwracając się do pozostałych: — Dla tego my wszyscy nie jesteśmy dość wytworni!

Ale Schneidereit z miejsca go osadził: — Przestań, dobrze? — I odwrócił się do Holta.

Przez sekundę mierzyli się oczyma. Schneidereit miał dwadzieścia jeden lat. Włosy jego były czarne. W szczupłej, ostro zarysowanej twarzy, której smagłość pogłębiał jeszcze błękitny cień zarostu, brwi były zrośnięte nad nosem. Na czole widniało parę pionowych zmarszczek. Miał jakiś śmiały i zarazem wyzywający sposób podnoszenia głowy.

Obydwaj odczuwali to samo: nie wiedzieli, co ze sobą począć.

Schneidereit spędził ostatnie cztery lata swego życia w murach więzienia. Ojciec jego, robotnik metalowiec, został w końcu lata 1941 skazany na śmierć i stracony; ojciec i syn po 21 czerwca 1941 organizowali wspólnie sabotaże w pewnej fabryce zbrojeniowej. Teraz Schneidereit mieszkał u swojej matki, która też dopiero przez wojska radzieckie została uwolniona z więzienia.

— To jest Werner Holt — powiedziała Gundel. Schneidereit uścisnął mu rękę w milczeniu i bez entuzjazmu. Krąg wokół nich się rozstąpił. Holt usiadł z powrotem na krześle. Naokoło niego zrobił się hałas. Holt zauważył, że Schneidereit również miał w klapie marynarki ów znaczek, ów czerwony trójkąt, i widział, jak Schneidereit pociągnął Gundel za sobą, jak ją złapał za ramię i coś jej mówił, po czym Gundel kiwnęła potakująco głową i uśmiechnęła się... Straszne rozczarowanie ogarnęło Holta.

Nagle zrobiło się cicho. Wszyscy już siedzieli półkolem wokół Schneidereita, który wyciągnął parę zapisanych kartek i zaczął mówić. Do Holta docierały tylko słowa, słowa, których sensu nie rozumiał: zadania komisji młodzieżowych, nikt nie może stać na uboczu, uświadamiać młodzież, mówić jej o zaborczej wojnie hitleryzmu, finansjera, zgubne skutki nienawiści rasowej — i demokracja, bez przerwy demokracja. I: „Najważniejsza jest teraz jedność robotnicza!” Holt patrzył w płomień jednej ze świec, obezwładniony rozczarowaniem, uczuciem obcości. Wreszcie zdobył się na tyle siły, żeby wstać i opuścić barak.

Dzień pracy w fabryce trwał często dziesięć, a nawet i czternaście godzin. Potem profesor Holt i jego współpracownicy jedli wspólnie kolację, w której uczestniczył również Holt, a także Gundel, jeżeli spędzała wieczór w fabryce. Thomasowa, była sprzątaczka fabryczna, prowadziła profesorowi gospodarstwo i nakrywała do stołu w sali konferencyjnej. Dzisiaj też nie chciała siąść razem ze wszystkimi do stołu: „Co nie wypada, to nie wypada!” Ale z przyjemnością opowiadała o włamaniach, mordach rabunkowych albo co najmniej o szmuglerach i paskarzach.

— Ten Stefan z kotłowni... pan go chyba zna? — pytała, wnosząc miskę smażonych kartofli. — Pojechał handlować aż na Anhalcki, i tu, na dworcu, wszystko mu zabrali!

— To przykre! — powiedział doktor Hagen, którego Thomasowa uważała za jednego ze swych najwdzięczniejszych słuchaczy.

Müllera to zgniewało: — A kułacy niedługo nie będą wiedzieli, co robić z bielizną pościelową i z aparatami radiowymi albo z maszynami do szycia!

Holt, piekielnie głodny, migiem wsunął swoją porcję i wodził teraz obojętnym wzrokiem po obecnych, wędrując oczyma od jednego do drugiego. Gundel nie było. Siedziała ze swoją grupą w baraku. Wszyscy inni byli mu obcy: ojciec, Müller, ten chemik doktor Hagen, doktor Bernhard, ten technolog z łysą pałą i końską gębą — najmniej może Blohm, ten nowy. A doktor Bernhard znowu narzekał. — Powiedział pan surowce? — pytał kogoś głośno. — Ja osobiście wiem tylko o braku surowców. — I kolacja by się nie odbyła, gdyby parę razy jeszcze nie zabrał głosu, żeby sobie głośno ponarzekać. — Przepowiadam wam panowie nieuchronny krach! Nie mamy się co spodziewać pomocy od nikogo, a najmniej od Rosjan. Biedak, jak wiadomo, nie jest w stanie drugiemu biedakowi nic dać.

Holt palił papierosa. Ale wielkie szare oczy ma ten doktor Bernhard! Jak on to wyszczerza te swoje mocne żółte zębiska na Müllera! Lecz Müller go nie słuchał. Usadowiony wygodnie w fotelu, ze zgasłym niedopałkiem cygara w kącie ust, rozmawiał z doktorem Hagenern. — Mnie tam nie wmówicie — mówił — lipieni nie ma w tych górach już od trzydziestu lat, a na Białym Gruncie nigdy ich nie było. Biały Grunt jest siedliskiem pstrągów, ja tam na sztuczną muchę złapałem parę ładnych pstrągów! — Chemika, smagłego mężczyznę w typie południowoniemieckim, zdawało się to interesować, ale Müller spojrzał na zegarek i wyszedł.

Jedno z okien było otwarte, wpadało przez nie wieczorne powietrze. Profesor Holt nabijał fajkę. Prawdopodobnie zamierzano jeszcze coś omówić. Holt nie miał pojęcia, o co chodzi.

Müller wrócił z plikiem akt pod pachą, przepuszczając przed sobą jakąś młodą dziewczynę. Ujrzawszy ją, doktor Bernhard zaraz zaczął ją łajać: — Dlaczego najpierw nie zatelefonujesz? To teraz czekaj!

Dziewczyna przywitała się z profesorem Holtem, przywitała się ze wszystkimi, i niepewnie podeszła do Holta. Podała mu rękę, była córką Bernharda i miała na imię Karola. Holt poczuł, że mu się kręci w głowie od tego mocnego rosyjskiego papierosa ze złotym ustnikiem, którym go ojciec poczęstował. Karola Bernhard przyglądała mu się jasnoszarymi oczyma, które były bardzo podobne do oczu jej ojca. Mogła być w tym samym wieku co Holt, była niewiele niższa od niego, i miała na sobie mocno przypasowaną zieloną suknię. Jej włosy były jasnoblond.

— Dlaczego ojciec jest taki zły? — zapytała głosem o prawie dziecinnym brzmieniu. Ale powiedziała to tylko tak, żeby coś powiedzieć, bo wcale nie czekała na odpowiedź. — Słyszałam o pańskim powrocie — ciągnęła. — Był pan bardzo chory. Ale ja wiedziałam, że pan wyzdrowieje. Musiał pan wiele przeżyć. — Gadała tak sobie, ot po prostu zgrabna, pusta paplanina: — Współczuję tym wszystkim młodym żołnierzom, którzy teraz wracają.

Holt milczał i palił. — Rozumiem pana dobrze — słyszał — właśnie przeczytałam Drogę powrotną Remarque’a. — Holt popatrzył uważniej Karoli w oczy, zaciągnął się papierosem i słuchał dalej. Nic, myślał. Tylko słowa, nic więcej...

Gdzieś z tyłu odezwał się znów podniesiony głos doktora Bernharda, rebeliancki, obrażony: — Ja mam na dziś dość. Polecam się. Karola, jedziemy!

Holt odprowadził Karolę na dół aż na ulicę, gdzie stała rozklekotana dekawka doktora Bernharda. Pożegnał się. Bał się wracać do tego swojego niegościnnego pokoju. Patrzył w ślad za samochodem; czerwone tylne światło powoli gasło w ciemnościach.

2

Holt spotykał swojego ojca regularnie przy śniadaniu w jednej z mansard na poddaszu budynku administracyjnego, gdzie zostało też urządzone prywatne laboratorium dla profesora Holta. Tam zwykł był profesor przed śniadaniem parę godzin pracować. Miał on sześćdziesiąt trzy lata, był mężczyzną barczystym, wyglądającym raczej na chłopa niż na uczonego. Włosy jego nad wysokim i kanciastym czołem były białe jak śnieg, a te dwie bruzdy, które biegły mu od nozdrzy ponad kącikami ust w dół, zaostrzały jeszcze bardziej niż przed rokiem wyraz jego twarzy.

Jednego ranka odłożył on na bok gazetę, którą przy śniadaniu czytywał, i zwrócił się twarzą do syna. Holt zasuwał w milczeniu słodzoną sacharyną bawarkę z razowej mąki i zagryzał ją suchym chlebem; potem odsunął talerz. Profesor Holt nalał mu jakiegoś, podobnego do kakao, napoju.

— Co to właściwie jest: kola? — zapytał Holt.
— Produkt z nasienia sterculiaceae z gatunku koli — odparł profesor. — Występuje na południu Afryki Wschodniej. Ziarna zawierają jakieś półtora procent alkaloidów, przede wszystkim kofeiny w postaci kolaminy glikozydu. Jako napój działa podniecająco tak jak kawa, oczywiście smakuje o wiele gorzej.

Ta pedantycznie wyczerpująca odpowiedź rozdrażniła Holta. To świństwo wcale mu nie smakowało, ale się już do niego przyzwyczaił. — Daj mi coś do palenia — powiedział. — A w ogóle nie mam ani grosza.

Profesor Holt odwrócił się do biurka, po czym podsunął Holtowi kilka banknotów, a także dwie paczki papierosów. — Tylko za dużo nie pal! — powiedział.

Holt zapalił papierosa. Ojciec traktował go jak nieletniego chłopaczka! Lepiej by zrobił, gdyby tu nie przychodził, rozmyślał. Ale przyszedłem przecież do Gundel, a nie do ojca; muszę mu to przy okazji powiedzieć!

Profesor Holt wyciągnął z kieszeni kartkę wyrwaną z notesu i podał ją synowi. Holt przeczytał: „Liceum przy placu Zielonym, dyrektor szkoły dr Ebersbach”.

— Możesz się powołać na Müllera — powiedział profesor Holt. — Lekcje rozpoczynają się pierwszego października.

Holt obracał tę kartkę w rękach. — Ty przecież wcale jeszcze nie wiesz, czy ja mam ochotę pójść z powrotem do szkoły — powiedział.

Profesor Holt milczał. A potem powiedział: — Twoja matka pisała mi, że chce przeczekać do końca wojny w Hamburgu. Kiedy słyszałeś to od niej po raz ostatni?

— Gdybym chciał pójść do matki, to z Kreuznach miałbym bliżej.
— Wiem — powiedział profesor Holt. — Cieszę się, że przyszedłeś do mnie.
— Nie przyszedłem do ciebie — odparł błyskawicznie Holt. — Chciałem odnaleźć tu Gundel, nic więcej.

Bruzdy na twarzy profesora Holta jeszcze bardziej się pogłębiły; profesor, jak gdyby był zmęczony, przetarł sobie oczy. W Holcie zaś znowu obudziła się złość, żądza obrażania: tego starego człowieka, tego dziwaka, tego odludka. — Jeśli idzie o Gundel — powiedział — to możesz mi oczywiście znowu zarzucić „pociąg do plebsu!” — Słowa te padły przed laty w jego domu rodzicielskim. Holt z satysfakcją je dziś ojcu wypominał. Profesor Holt jakoś ich wcale nie pamiętał. Ale być może, że użył takiego wyrażenia albo puścił je mimo uszu bez słowa protestu. Przez chwilę nabijał sobie fajkę, a potem spokojnie powiedział: — W ciągu ostatnich lat miałem dosyć czasu, żeby zrewidować fałszywe poglądy.

— Kiedy ty rewidowałeś swoje fałszywe poglądy — powiedział Holt i wstał — ja musiałem za te właśnie poglądy karku nadstawiać! — I nie powiedziawszy już więcej ani słowa, wyszedł z pokoju.

Holt spędzał dnie na wałęsaniu się bez celu. Czasami stał godzinami na moście i wpatrywał się w rzeczkę, w zanieczyszczoną, tłustą od oliwy wodę.

W kilka dni po sprzeczce z ojcem został wezwany do biura. Zastał tam ojca i pannę Gerlach. Przy drzwiach zdjął czapkę z głowy.

Profesor Holt siedział przy swoim biurku pod oknem. — Ostatnio jadasz śniadanie sam — zaczął bez żadnych wstępów. — Całymi dniami cię nie widzę. Kiedy masz zamiar zgłosić się wreszcie do szkoły? Lekcje już się rozpoczęły!

Holt nie miał ochoty słuchać czyichś przepisów. — Skąd ty właściwie wiesz — powiedział — czy ja mam w ogóle zamiar pójść ponownie do szkoły?

Profesor Holt miał masę roboty, za godzinę musiał iść z Müllerem na odprawę do komendantury, a miał jeszcze podyktować pilną pocztę i czekał na rozmowę międzymiastową. Toteż powiedział: — Matura to najlepsze rozwiązanie. Nie będziemy musieli przynajmniej na razie rozstrzygać tego trudnego problemu, jakim jest wybór zawodu.

Na twarzy Holta malowała się cicha przekora.

Profesor Holt ciągnął dalej, teraz już z wyraźnym zniecierpliwieniem: — Poza tym jesteś już zdrów i żeby otrzymać nową kartę żywnościową, musisz mieć zaświadczenie z miejsca pracy.

— Panna Gerlach podpisuje co miesiąc tyle zaświadczeń z tego miejsca pracy — powiedział Holt — że mnie też może z raz takie jedno podpisać.

Profesor Holt wstał. — Nie! — powiedział. I jeszcze raz: — Nie! — jako że Holt szykował się już do odpowiedzi, i uderzył na płask ręką w blat biurka. — Nie będę tolerował żadnego pozornego stosunku do pracy! A teraz idź i zgłoś się do szkoły!

Holt skierował się do drzwi i już łapał za klamkę. Ale nagle się odwrócił i podszedł do biurka ojca. Był blady jak ściana i ze zdenerwowania nie mógł przez kilka sekund wydobyć z siebie głosu. Wreszcie cicho, ale dobitnie powiedział: — Nie zgłoszę się! Nie próbuj mną komenderować, to jest bezcelowe! Wyrzuć już mnie lepiej z miejsca na ulicę, wyrzucić mnie możesz, ale... — Nagle aż się cały zatrząsł z oburzenia i, przechylony przez biurko, krzyknął: — ...komenderować mną nie będziesz!... nikt już nie będzie... nigdy!

Znowu włóczył się bez celu po mieście. Ta bezsensowna irytacja już mu przeszła, próbował po trochu myśleć. Co ma począć ze swoim życiem? Czy rzeczywiście ma zasiąść razem z szesnastolatkami na ławie szkolnej? Ale czyż nie czytał w gazecie o specjalnych klasach dla tych, którzy byli na wojnie?

Powlókł się na Mönkeberg, na plac Zielony, gdzie czasami zwykł był czekać na Gundel. Za kasztanami, które swymi kolorowymi liśćmi pokryły trawniki i ścieżki, stał zupełnie nie uszkodzony budynek szkolny, trzypiętrowy, z szerokim wejściem, do którego prowadziły z ulicy schody.

Holt chwilę się namyślał, po czym z lekkim ociąganiem przestąpił próg szkoły.

Ktoś go złapał za rękaw: — ...a dokąd to? — Był to woźny, mały, łysy człowieczek z wyrazem zawziętości na twarzy, w granatowym kombinezonie ślusarskim. — Informacji? O co się rozchodzi? Ja mogę... Stać! — zawołał. Ale za Holtem zamknęły się już ciężkie podwoje. Parter napełniony był gwarem. Holt, wśród dzieci i młodzieży, która podczas przerwy spacerowała po korytarzach gromadami, raz jeszcze usłyszał za sobą „Stać!” woźnego i dopiero na piętrze poczuł się bezpieczny. Tu było cicho. Odgłosy przerwy zarówno z dołu, jak i z wyższego piętra były tu już nieco przytłumione. Po korytarzu spacerowało tylko parę dziewczynek, poza tym nikogo więcej nie było widać. Holt czytał tabliczki na drzwiach: Sekretariat Dyrektora i Pokój nauczycielski. Strzałka: Do auli... Od wyfroterowanej na wysoki połysk podłogi do znormalizowanych tabliczek na drzwiach wszystko tu tchnęło porządkiem i dyscypliną.

Holta opuściła odwaga. Podszedł do otwartego okna i uciekł wzrokiem między korony kasztanów, w rudo-brązowe listowie. Wyciągnął z kieszeni papierosa, zapalił go i zgniótł zgasłą zapałkę. Niepotrzebnie się zmuszał do tego, żeby powziąć jakąś decyzję. Kto jak on wyszedł z chaosu, nie nadawał się już do porządku żadnej szkoły.

Z tyłu za nim odchodziły szepty i chichoty. — Tu palić nie wolno! — powiedział jakiś dźwięczny głosik. Holt się odwrócił. Przed nim, półkolem naprzeciwko okna, stały dziewczynki, trzymając się pod rękę i rumieniąc się po same uszy, sześć czy siedem młodziutkich stworzeń, mających nie więcej niż po piętnaście lat, z krótkimi, z długimi, z jasnymi i z ciemnymi włosami, w spódniczkach, pulowerach, sukienkach albo w narciarskich spodniach, i stworzenia te nachylały się do siebie i coś tam między sobą szeptały, i patrzyły na Holta, i chichocząc szturchały się wzajemnie łokciami...

Holt zaciągnął się, zdetonowany, papierosem, a gdy poczuł, że się rumieni, uczepił się oczyma jednej dziewczynki, jakiegoś szczupłego dziecka, z długimi nogami i ciemnoblond włosami, które, mocno speszone, odwzajemniło mu się zbyt przeciągłym spojrzeniem błękitnych jak bławatki oczu, a potem, budząc się jakby ze snu, odrzuciło z nieźle zagraną dumą do tyłu głowę...

— Ale on na ciebie patrzy, Angelika! — powiedział ktoś, i na nowo zaczęły się śmichy-chichy. Ale od strony schodów wypadł zza zakrętu korytarza woźny. — Jakaś obca osoba w szkole! Czego pan tu chce?

Holt wyrzucił niedopałek papierosa przez okno, przeszedł na drugą stronę korytarza i otworzył drzwi do sekretariatu. Przy rozklekotanej maszynie siedziała zgarbiona jakaś kobieta, w czarnym fartuchu biurowym. Dzwonek obwieszczał właśnie koniec przerwy. Sekretarka stukała na maszynie i umęczonym głosem, nie patrząc nawet na Holta, powiedziała: — Nie mam czasu! — Potem kazała Holtowi czekać, długo czekać. — Pan dyrektor jest zawalony robotą — powiedziała w którymś tam momencie, nie odrywając palców od maszyny. Wreszcie poszła do sąsiedniego pokoju. Wróciwszy z powrotem, powiedziała: — Proszę!

Obszerny pokój. Biurko. Na biurku siedział jakiś mężczyzna, zgarbiony, owiany kłębami dymu z fajki z długim cybuchem, jakiś starszy człowiek, co najmniej około sześćdziesiątki, łysy jak kolano, ze sterczącymi kosmykami siwych włosów na skroniach. Czytał gazetę. Miał na sobie kakaowobrązowe ubranie z wypchanymi kolanami i skórzanymi, naszytymi w kształcie serca łatami na łokciach, a na nogach żółte filcowe buty. Jego długa twarz była pomarszczona, pofałdowana i zmięta, ale patrzyła w gazetę niesłychanie wesoło, i wesołe wyzierały z niej oczy, piwne i całkowicie pozbawione rzęs. Z grubych ust zwisała na pierś fajka.

Holt, przy drzwiach, wymienił zdetonowany swoje nazwisko. Stary wyjął fajkę z ust, odłożył gazetę i rozwlekając sylaby powiedział czystym, nie zafałszowanym saksońskim dialektem: — Ebersbach! — Brzmiało to jak: Äwerschbach. Potem popatrzył na Holta i musiał go chyba rozśmieszyć ten gość, bo ze śmiechem w głosie powiedział: — Ale z pana komik!

— Panie dyrektorze — zaczął Holt, ale Ebersbach mu przerwał, popukał się cybuchem fajki po czole i uciął: — Na mnie nie działa. Tytuły na mnie w ogóle nie działają, mój najmilejszy. Znałem kiedyś żonę pewnego stróża magistrackiego, który zamiatał ulice. Gdy przeżyła swego męża, tytułowała się wdową po pomocniku pomocnika urzędnika magistrackiego.

Holt nie wiedział, czy ma się śmiać czy złościć. — Byłem na wojnie i chciałbym się zapisać znowu do szkoły.

Ebersbach wyjął fajkę z ust, zsunął się z biurka i poczłapał w tych swoich żółtych butach filcowych do termometru, odczytał temperaturę i powiedział: — Piętnaście stopni Celsjusza. Pan też zawsze tak strasznie marznie?

— Chciałbym się zapisać do szkoły — powtórzył z uporem Holt.

Ebersbach zmierzył go od stóp do głów i rzekł: — Każdy mógłby tak sobie przyjść.

— Pan Müller mnie tu przysłał — powiedział Holt.
— Müller? — zapytał Ebersbach z zainteresowaniem. — Ten czerwony Müller? — Potem pokręcił głową i orzekł: — To szwindel. On ma na to za wiele roboty.
— To niech pan zadzwoni! — powiedział Holt. Ale stary wypuścił kłąb dymu i wyjął fajkę z ust. — Też nie miałbym nic innego do roboty! — powiedział. — Już ja go spotkam przy okazji. Ale biada, jeżeli mnie pan okłamał! — I zawołał: — Pani Linke! — A potem do sekretarki, która stanęła w drzwiach: — Klasa S, na próbę! — Potem usiadł znowu na biurku, sięgnął po gazetę i powiedział: — Ale teraz zmykaj, bo mam robotę!

Holt stał chwilę bez ruchu na cichym korytarzu, gdy nagle za jego plecami otwarły się drzwi. Odwrócił się. Jakiś przysadzisty, średniego wzrostu mężczyzna około czterdziestki wyszedł z pokoju nauczycielskiego, ubrany w przefarbowany, starannie przerobiony na ubranie cywilne mundur wojskowy, którego spodnie były bez zarzutu, zaprasowane w kant. Gdy zobaczył Holta, stanął jak wryty, ba, przerażony niemal. Ciemnoblond włosy już mu na skroniach posiwiały i wiele fałd i zmarszczek poorało jego zatroskaną twarz. Dwa wielkie kroki, i już był po drugiej stronie korytarza. — Holt? — powiedział. — Werner, chłopcze! Ty żyjesz? Jakże się cieszę!

Rozpoznanie to podziałało na Holta jak prąd elektryczny: Gottesknecht! — Panie ogniomistrzu...

Gottesknecht łapał go już obydwoma, rękami za ramiona. — Z tym już na szczęście koniec. Jestem Gottesknecht, po prostu całkiem zwyczajnie Klemens Gottesknecht. — Puścił Holta i wsunął prawą rękę między dwa guziki marynarki. — Gdzie reszta, Holt? Gdzie jest Gomułka, Wolzow, Vetter? Ale to wszystko mi jeszcze dokładnie opowiecie. — I z troską w głosie zapytał: — Ze zdrowiem u was chyba wszystko w porządku? — I rozpromienił się. — To jest ciągle jeszcze najważniejsze!

3

To byli szczególni uczniowie, ci wszyscy, którzy zeszli się w jednej z izb na parterze i mieli stanowić jedną klasę: dwunastu byłych uczestników wojny, dorosłych mężczyzn, wszyscy starsi od Holta. Jednego spośród nich Holt już znał i patrzył na niego z mieszanymi uczuciami: Hoffmanna, tego z amputowaną nogą, co to chodził o kulach. Długo nie strzyżone włosy opadały mu na twarz; palił cienkie, okropnie śmierdzące cygaro. — Byłem co prawda tylko starszym szeregowcem — perorował głośno — ale jak ja moje gnaty właduję do tej dziecinnej ławeczki, to jest dla mnie zagadką.

Zachowywano się na ogół powściągliwie. Zwracano się do siebie raz per „ty”, raz per „pan”. Tylko Hoffmann kogoś tykał. — Te, elegant — wołał, wskazując krukwią na jednego z uczniów — jak się nazywasz?

Ten, do którego się to odnosiło, był o wiele za dobrze ubrany, bo w normalny garnitur i koszulę z krawatem. Miał bardzo ładną, wypielęgnowaną głowę i wypielęgnowane ręce, jego dobrze ogolona twarz była przypudrowana. W odpowiedzi na słowa Hoffmanna skrzywił się lekko, ale ukłonił się znacząco pozostałym uczniom i wymienił swoje nazwisko: — Arens, Egon Arens.

— Ten elegancki pan — zawołał Hoffmann — ten piękny Egon tam, jest pewnie za wytworny na to, żeby rozejrzeć się razem ze mną za jakimiś odpowiedniejszymi stołami.

— Ależ proszę pana! — powiedział Arens uprzejmie. — To leży przecież także w moim interesie! — I wyszedł razem z Hoffmannem z klasy.

Sąsiad Holta z tej samej, o wiele za małej, ławki miał na jednym oku czarną opaskę; jego twarz była cała w bliznach. Przedstawił się Holtowi: — Buck. Oko wybite, mózg również naruszony, ale nieszkodliwie, tylko czasem nie mogę się opanować.

Hoffmann zdążył już wrócić. Gdzieś w piwnicy zdobył stoły i krzesła. Wysunięto raz-dwa ławki na korytarz i przyniesiono z piwnicy na górę stoły i krzesła. Na korytarzu zbierało się coraz więcej gapiów, uczniów ze wszystkich klas, aż wreszcie woźny w granatowym kombinezonie ślusarskim wszystkich przepędził: — Stać! Tego przecież nie wolno!

Hoffmann potrafił groźnie postukiwać swymi kulami i przemawiał do woźnego per „pedel”: — Zamknij się, pedel! Te stoły są akurat w sam raz dla nas!

Ebersbach przyczłapał się w tych swoich filcowych butach, z fajką w zębach, i rozstrzygnął spór. — Ale z ciebie komik, bracie! — powiedział do woźnego. — Bądź szczęśliwy, że za ciebie zrobią! — Powęszył nosem w powietrzu, wyjął fajkę z ust i odwrócił się twarzą do Hoffmanna. Hoffmann, z cienkim, czarnym cygarem w ustach, wisiał na swoich kulach jak gdyby nigdy nic. — Ale wy świństwo palicie! — powiedział Ebersbach.

Hoffmann odparł: — Jeżeli moje cygaro jest dla ciebie za mało wytworne, to trzeba będzie pójść gdzie indziej. — Ebersbach zakołysał głową i potaknął mu, nie bez pewnego uznania. — Ale nie daj się przyłapać Gottesknechtowi — powiedział. — On na to krzywo patrzy, dla niego my wszyscy jesteśmy za mało pryncypialni!

Holt usadowił się znowu obok tego jednookiego Bucka. Za nim siedział Arens, który już zarobił sobie na przezwisko: „ten piękny Egon”. I on właśnie usiłował wciągnąć Holta do rozmowy; jego oczy były zawsze chłodne i ironiczne; to, co mówił, przechodziło mu gładko i cicho przez usta. Był synem fabrykanta mebli i zamierzał studiować medycynę. Fabrykę miał kiedyś przejąć jego starszy brat. — To znaczy, jeżeli nie wszystkie fabryki podlegać będą wywłaszczeniu — powiedział Arens. — Mój staruszek ma niezgorsze zmartwienia! — Ponadto znał nazwisko profesora Holta, dla prywatnego laboratorium profesora fabryka Arensa dostarczyła stołów laboratoryjnych i półek. — A więc pan jest synem profesora Holta! — powiedział z wyraźnym szacunkiem. Kiedy mówił, głowę miał podpartą lewą ręką. — Powinniśmy się trzymać razem. Niech mnie pan kiedyś odwiedzi, będzie mi bardzo miło!

Rozmowy milkły. „Jeśli idzie o tych nauczycieli nafabrykowanych na kursach i tak dalej”, powiedział ktoś głośno. Na to któryś z uczniów wszedł na podium, jakiś rudy chłopak w wieku lat dwudziestu czterech, i znalazłszy kredę, napisał na tablicy: „Precz z nauczycielami po kursach!” Klasa się ożywiła. Jakiś atletycznej budowy, choć niedużego wzrostu mężczyzna — nazywał się Kienast i przy swoich dwudziestu pięciu latach był łysy jak kolano — poprawił na: „Precz z niefachowymi nauczycielami!” Ten pierwszy nie chciał tego zaakceptować, ale Kienast go ofuknął: — Mój brat sam będzie takim nauczycielem po kursach, ośle jeden! — Temperatura rosła. Ktoś trzeci zmazał to zdanie i zamiast niego napisał: „Stare ramole niepożądane w szkole!” Buck, ten jednooki, który siedział cicho obok Holta i jak dotąd się nie udzielał, nagle się ożywił. Wskazując palcem za siebie, zapytał: — Mam coś na to powiedzieć? Mam? Ja umiem mówić! Umiem trzymać patetyczne mowy do narodu, odstawiać samokrytykę, przemawiać do mas, mam wielki talent krasomówczy, wszystkich potrafię podburzyć, mam w ciągu, trzech minut zbuntować całą budę? Ja wiem, jak się wprawia masy w histerię! No to dobra! Mowa ludowa przeciwko starym srakotłukom! — I już właził na stół. A gdy się tam znalazł, wyrzucił kanciastym ruchem, jak marionetka, oba ramiona w górę, z dłońmi zwiniętymi w pięści, jego pokancerowaną twarz wykrzywił charakterystyczny dla krzykaczy grymas i jednooki krzyknął kiksującym głosem: — Uczniowie i uczennice! Wyzwolone masy klasowe!

— Zamknij się, ofermo! — wrzasnął na niego Hoffmann i dźgnął go kulą w krzyż. Następnie pokuśtykał na podium i zmazał tablicę.

Drzwi się otwarły, uczniowie powstali z miejsc. Jakiś człowiek wszedł na podium; Gottesknecht. — Dzień dobry! — powiedział. — Proszę z powrotem zająć miejsca. — Spojrzenie jego prześliznęło się. po uczniach i zatrzymało na Holcie; kiwnął mu nieznacznie głową. I gdy teraz powiedział: „Jestem Gottesknecht germanista i wychowawca tej klasy...”, i dalej mówił: „Ci, co mnie znają, mówią, że jestem rzeczywiście sługą bożym, ale jak tu ktoś będzie na lekcji przeszkadzał, to może sobie pomyśleć, że jestem sługą szatana”, Holtowi stanęła wyraźnie w pamięci pewna podobna, a przecież z gruntu inna scena, że aż na sekundę zamknął oczy. I jak wówczas, bardzo dawno temu, ciągnął Gottesknecht dalej: — Ja nigdy nie wrzeszczę, ale bez przerwy stawiam stopnie, od piątki do dwói, i wy jesteście skazani na te stopnie, bo przecież w półtora roku chcecie zrobić maturę. — Chodził teraz, z rękami założonymi do tyłu, między stolikami tam i z powrotem. — Liczę się z tym, że w tej szkole już zostanę. I ja was prowadzić będę do matury, mimo że jesteście klasą matematyczno-przyrodniczą. Ale wasz nauczyciel matematyki, doktor Ebersbach, nie może, jako dyrektor szkoły, przyjąć wychowawstwa klasy. Zresztą było moim życzeniem opiekować się taką klasą specjalną jak wasza. Wiele sobie po tym obiecuję. — Przystanął, zwrócił się twarzą do uczniów i zaczął lustrować każdego po kolei oczyma. — Wszyscyśmy jechali na tym samym wózku — powiedział. — Wszyscyśmy popełnili przez głupotę ten sam błąd. I wszyscy jednakowo jesteśmy winni. Spróbujemy więc przez te półtora roku, jakie przed sobą mamy, wyprowadzić się wzajemnie z tego błędu.

Słowa te wywarły wrażenie nie tylko na Holcie. Ale w ciszę, jaka się wytworzyła, padło czyjeś chrząknięcie; był to Geissler, ten rudy, który przedtem napisał na tablicy „Precz z nauczycielami po kursach!” Gottesknecht poskromił go spojrzeniem, po czym ciągnął dalej: — Nie mam zamiaru w ciągu tego półtora roku nabijać wam głów na lekcjach niemieckiego suchymi faktami. Lekcje te powinny być przede wszystkim rozprawą z naszym dziedzictwem duchowym. Do tego potrzebna mi jest wasza współpraca. My, Niemcy, zawsześmy za wiele wierzyli, a za mało wiedzieli. Nie będę was oceniał na podstawie waszej pamięci, ale na podstawie waszych myśli.

— Myśli są wolne — powiedział ktoś pośród ogólnej ciszy. Był to znowu Geissler.

Gottesknecht skierował wzrok na ostatnią ławkę. — Od czego? — zapytał. — Czy wasze myśli są wolne od przesądów? Bardzo w to wątpię!

— Nikogo to nie obchodzi, co ja sobie myślę! — oświadczył Geissler.
— Jak tam u was ze zdrowiem, co? — zapytał Gottesknecht przyjaznym tonem, i Geissler odpowiedział zaskoczony: — Dziękuję... dobrze.
— No to podnieście się łaskawie z miejsca, jak rozmawiacie ze swoim nauczycielem i wychowawcą klasy — powiedział Gottesknecht spokojnie, ale ostro. Geissler wysunął się z ławki i utkwił wzrok w sufit. — O wolności myśli jeszcze sobie porozmawiamy — powiedział Gottesknecht. — Nie zapomnę dać wam we właściwym czasie tego zagadnienia do zreferowania.

Po lekcjach pozostali jeszcze w szkole, żeby wybrać przewodniczącego klasy, który miał jednocześnie reprezentować klasę w radzie uczniowskiej. Wywiązały się przy tym spory, których końca nie było widać. Hoffmann wsadził sobie jedno z tych swoich śmierdzących cygar w usta. — No prędzej, dawać propozycje!

Arens, co Holta bardzo zdziwiło, wysunął kandydaturę Geisslera. Geissler uśmiechnął się i zaproponował Arensa. Na to Hoffmann, który zapisywał kandydatury, rzucił ołówek i przysunął sobie bliżej jedną ze swoich krukiew. — Ten model fryzjerski tam — powiedział, wskazując na Arensa — ta śliczniutka małpa nie wchodzi w ogóle jako przewodniczący w rachubę! Przez kogoś takiego nie dam się reprezentować! — I wysunął siebie samego.

Ponieważ upierano się przy tym, żeby wybory były tajne, trzeba było wypisać najpierw kartki i postarać się o urnę. Holt miał dosyć tej sceny po dziurki w nosie. Wyszedł na korytarz.

Nie miał żadnych złudzeń: szkoła już nie dla niego, był tu zupełnie nie na miejscu. Myślał o rozkładzie lekcji. Fizyka, chemia, matematyka, języki obce, było mu to przecież najzupełniej obojętne. A myśl, że mógłby dzień w dzień, zima czy lato, siedzieć w tej nudnej klasie, deprymowała go zupełnie.

Rozprawa z dziedzictwem duchowym, rozmyślał. Co właściwie Gottesknecht sobie przez to wyobraża?

Arens przyłączył się do niego. — Hoffmann jest jednak strasznie ordynarny — powiedział — nie uważa pan? Poza tym jest socjaldemokratą.

Jakaś dziewczynka schodziła ze schodów, spojrzała w przejściu na nich i ukłoniła się Arensowi. Holt ją poznał, popatrzył za nią i widział, jak w przeciągu powstałym na skutek otwarcia ciężkich, dwuskrzydłowych drzwi powiewały przez chwilę jej włosy. — Kto to jest?

— Nazywa się Baumert, Angelika — odparł Arens. — Mieszka u nas, ze swoją babką. Tym sposobem nie musimy brać do domu przesiedleńców. Ładna ta mała, nie? Ale ona dopiero będzie do rzeczy!

Holt milczał. Myślał o Gundel. Mógł jej teraz, jak również swojemu ojcu, zameldować, że rozkaz wykonał: Chodzę znowu do szkoły, nie wiem co prawda po co, ale chodzę. — A więc chodzimy znowu do szkoły — powiedział do Arensa — i przy tym żaden przecie nie wie, co z nas będzie. Czy to nie absurdalne?

— Nie o to wcale chodzi, czy my coś wiemy, czy nie wiemy — odparł Arens. — Jesteśmy skazani na zagładę, choćby Stalin sto razy powtarzał, że państwo niemieckie będzie istnieć dalej.

Zawołano ich. Nareszcie można było głosować. Każdy otrzymał kartkę, na której znajdowały się cztery nazwiska. Holt wziął ołówek, przekreślił swoją kartkę grubymi krechami i wrzucił ją w otwór tekturowego pudełka. Ja się nie będę bawił w takie hece, myślał przy tym.

Przewodniczącym klasy wybrany został Hoffmann.

Holt spotkał się z Gundel któregoś deszczowego i zimnego wieczoru październikowego. — Jak ci idzie w szkole? — zapytała. Szkoła stawała się dla niego z dnia na dzień coraz większym ciężarem; nic się nie uczył, stwierdzał tylko ciągle, że ma beznadziejne braki w wiadomościach. Ale miał teraz przynajmniej spokój z ojcem.

Gundel szła obok niego. Jej brązowy płaszcz z syntetycznej wełny był już na nią za mały. Mówiła o tym i o owym; wczoraj stała aż do ósmej w kolejce po kartofle, dziś nie ma właściwie wcale czasu. — Ale chodź ze mną — powiedziała. — Możesz nam pomóc! — Przygotowywali na swojej grupie wieczorek propagandowy, żeby zwerbować nowych członków, opowiadała o tym z zapałem. — Jakeś ostatnio od nas uciekł — mówiła — to Horst wreszcie zrozumiał, że nie można wygłaszać samych tylko referatów. — I prosząco: — Dziś nas będzie bardzo mało, no chodź! — Było mu całkiem obojętne, gdzie spędzi wieczór; chciał być w pobliżu Gundel, nic więcej, mogła go zaprowadzić, gdzie chciała, nawet w ten przeciąg do tego ichniego baraku.

Trzepotały się tu płomyki świec parafinowych. Holta otaczały obce twarze. Obok niego siedziała Gundel, przy niej, po jej prawej ręce, jakaś, może dwudziestoletnia, dziewczyna w rogowych okularach. Naprzeciwko Holta siedział Schneidereit obok jakiegoś zadzierżystego piętnastolatka ze strzechą słomianoblond włosów i zuchwałymi oczyma, i w czapce z daszkiem, która była dla niego o wiele za duża. Holta nic tu nie interesowało, ale siedział cicho i był nastrojony prawie pojednawczo; dojmujący głód czynił go uległym. Gundel robiła wrażenie, jakby nie miała wcale zamiaru opuścić tego grona. No dobra, niech jej będzie. Jedno tylko mąciło pojednawczość Holta: obecność Schneidereita.

Horst Schneidereit miał twarz, tę swoją twarz ze zrośniętymi brwiami, pochyloną nad notesem. Czoło, na które opadały czarne włosy, było zmarszczone. Musiał być bardzo zahartowany, bo mimo zimnego wieczoru październikowego i silnego wiatru, który gwizdał przez szpary baraku, rzucił marynarkę na krzesło i był tylko w cienkiej koszulce dżersejowej z krótkimi rękawami. Jego ręce, gołe i żylaste, leżały na stole. Mięśnie przedramienia miał również mocno rozwinięte, aż do nadgarstków, które były zadziwiająco wąskie.

Widok rąk Schneidereita, na które padało światło świec, był tak zniewalający, że Holt mimo woli patrzył bez przerwy na te duże, a wąskie ręce o szczupłych palcach. Dłonie od spodu były popękane i pełne odcisków, ale z wierzchu rysowała się na nich błękitna, coraz bardziej wyraźna pod skórą siatka żył, która czyniła te ręce nerwowymi i delikatnymi. Prawa wodziła ołówkiem po papierze, ale trzymała go tak kurczowo, że cała różowość uciekła gdzieś spod paznokci i kciuk oraz palec wskazujący były zupełnie białe aż do knykci. Holt odruchowo śledził te nieporadne ruchy piszącego. Wreszcie Schneidereit odłożył ołówek i rozprostował kurczowo zgięte palce.

— Wieczorek propagandowy. A więc pierwsza część polityczna — powiedział tym swoim głębokim głosem. — Jedność robotnicza jest teraz najważniejsza. Referenci są nam niepotrzebni, sami wszystko zrobimy.

Gundel powiedziała: — Ależ ty na tym wieczorku nie możesz wygłaszać referatu, bo ludzie od nas pouciekają, a to ma być przecież wieczorek na rzecz akcji werbunkowej. — I zwróciła się do Holta: — Mam rację? — Nie miał ochoty dać się wciągnąć do rozmowy, poruszył więc tylko niepewnie głową i nie powiedział nic.

— Kto poucieka? — zapytał Schneidereit. — Co to znaczy „ludzie”? Ucieknie może co najwyżej paru niemrawych mieszczuchów! Nie mów mi tylko — zawołał — że rewolucyjny świat pracy nie zechce słuchać mojego referatu.
— To ma być wieczorek werbunkowy, więc nie ma mowy o żadnym referacie! — powiedziała Gundel z takim uporem, że Holt popatrzył na nią zdumiony.

Schneidereit zakończył ten spór jednym zdaniem: — Wobec tego omówimy najpierw część drugą.

— Coś zgrywnego! — domagał się ten mały w czapce z daszkiem.
— Poczekaj — powiedział Schneidereit. — Jak to teraz wygląda?

Gundel powiedziała: — Jest teraz tego coraz mniej zamiast coraz więcej.

Schneidereit rzucił ołówek na stół. — Jak tak dalej będziemy robić, to i za pięć lat nie będziemy mieć programu!

— A jeżeli nie możemy go zmontować, bo nie ma z czego — powiedziała dziewczyna w okularach.

— Nie ma z czego — powtórzył Schneidereit. — Ale przecież jeżeli jest z czego... — I teraz już wrzasnął na całe gardło: — ...to to nie jest żadna sztuka!

Gundel powiedziała: — Nie denerwuj się tak!

— Jak tu się nie denerwować! — żachnął się Schneidereit. Odsunął się z krzesłem od stołu i zaczął chodzić wielkimi krokami po baraku, tam i z powrotem. — Wszędzie to zniechęcenie! Doprowadza mnie to do szału! Mój ojciec by ci opowiedział takie rzeczy, że... oni byli jednak z innej gliny, jak chodzili po podwórkach, aby uświadamiać masy, bezrobotni, i żarcia też nie mieli więcej niż my, a pieniędzy to już w ogóle nie mieli, nie mieli nawet wolnych rąk, bo pod marynarką musieli trzymać pałkę, ponieważ na ulicy dybało już na nich SA...

— Nikt nie jest zniechęcony — powiedziała Gundel. — Chodź, siadaj tu z powrotem!

Schneidereit usiadł posłusznie przy stole.

Holt miał znowu uczucie, jak gdyby ze strony Schneidereita coś mu zagrażało, jakby szło od niego coś przemożnego, i nie czuł nic prócz obcości. Czego on tu chce? Co on robi w tym gronie?

Gundel trąciła go łokciem. — Nie słyszałeś? Ty przecież też chodziłeś do gimnazjum. Czy pamiętasz jeszcze jakiś utwór Heinego poza Tkaczami?

— Heinego? — powtórzył Holt i pokręcił przecząco głową. — Heine był przecież zabroniony.

Schneidereit podniósł wzrok i spojrzał na Holta, po czym wrócił z powrotem do swojego pisania. — Rzeczywiście — powiedział — Heine był przecież zabroniony!

Holt bez słowa odchylił się znowu na oparcie krzesła. Czuł tylko, że krew mu uderza do głowy.

— Coś zgrywnego! — domagał się tymczasem uporczywie ten mały w czapce, i zaczął dawać całą masę propozycji, spośród których tylko parę coś Holtowi mówiło, podczas gdy Schneidereit stukał niezadowolony ołówkiem w papier. — Zespół piosenkarski z Chicago albo Ostatni termin... Albo Zardzewiała babci szczoteczka do zębów, to idzie mniej więcej tak...

Holt skrzywił się. Znał to, był to stary jak świat skecz, który trzeba było znosić na wszystkich wieczorkach w koszarach. Ale Schneidereit śmiał się z tego; chyba nie ma zamiaru się w tym rozsmakować? — Daj sobie z tym spokój! — powiedział Holt popędliwie, akurat w tym momencie, gdy Schneidereit zamierzał już to zanotować. — To zna przewieź każdy, kto był w woju. — Ponieważ nie był wolny od uprzedzeń, uprzedzenia te nadały jego słowom wydźwięk ostrej nagany.

Schneidereit co prawda natychmiast skreślił to, co zanotował, ale popatrzył Holtowi prosto w oczy i powiedział: — Musisz mi wybaczyć, ale ja tego nie znam. Bo gdy ty byłeś w tym swoim woju, ja siedziałem w tym samym czasie w więzieniu.

Holt poczuł, że Gundel uspokajającym gestem kładzie mu rękę na przedramieniu. Jednym ruchem uwolnił się od jej ręki... I gdy wkrótce potem wychodził za innymi na dwór, nie miał jej już nic więcej do powiedzenia prócz jednego lakonicznego „dobranoc”.

Drogą szedł patrol, dwóch czerwonoarmistów z opaskami na rękawach i pistoletami maszynowymi, przewieszonymi przez ramię. Holtowi mróz przeszedł po krzyżu. Czuł, jak mu serce mocno bije, mocno i szybko. Ale oni nie zwracali na niego uwagi, nic mu nie zrobili, wojna się skończyła... Holt stał bez ruchu i czekał, aż ci dwaj żołnierze przejdą za jego plecami. Potem skręcił za najbliższy narożnik.

Wśród ruin ujrzał jakąś jasno oświetloną bramę i kilku wałęsających się tam i sam ludzi. Sala dansingowa Neumanna. Po drugiej stronie zawalonego gruzami podwórza padało światło z okien. Sala dansingowa Neumanna, Henry Kosinsky i jego zespół rytmiczny. Co poniedziałek bal wdów...

— Papierosy? —- Jakiś wyrostek podszedł do Holta. Wokół nóg plątały mu się o wiele za szerokie nogawki „marynarskich” spodni. — Pierwszorzędna mieszanka, pięćdziesiąt dwa!

Holt przeszedł przez podwórze. W hallu rzucił okiem na zegar. Godzina dwudziesta druga. Do godziny policyjnej miał jeszcze godzinę czasu. Wzięto, od niego pięć marek za wstęp.

W niskiej sali, poprzez duszne, ciężkie od dymu papierosowego powietrze, buchnęły mu w twarz krzyki trąbek i jęki saksofonów. Na parkiecie kręcił się wielogłowy tłum, pod kołyszącymi się lampionami i girlandami z kolorowego papieru.

Holt znalazł jakieś wolne krzesło. Przy stoliku siedziały trzy dziewczyny. Jedna z tych dziewczyn śpiewała orkiestrze do wtóru: „...sunie czarna pantera... piekło się otwiera...” Maska ze sztucznym uśmiechem zwróciła się do niego: — Pan nie tańczy? — Holt siedział nienaturalnie sztywno, z głową lekko odchyloną do tyłu, zaciśniętymi ustami, i poprzez obłoki dymu patrzył w jeden z lampionów. Co poniedziałek bal wdów. Holt wstał. Obok podium, na którym grała orkiestra, prowadziły drzwi do jakiegoś pomieszczenia. Bar Wieczny Odpoczynek.

Holt przecisnął się do bufetu. Malusieńki kieliszek jakiegoś zielonego trunku kosztował parę marek. Holt wypił. Kupił sobie kilka papierosów. Palił i pił. Hałas oddalał się od niego coraz bardziej, powietrze stawało się przezroczyste, światła paliły się coraz jaśniej. Holt patrzył uporczywie w jedną z żarówek, aż zaczęły mu wirować przed oczyma kolorowe koła. Nie trać czasu na troski i rozmyślania, przecież żyjesz, a już dawno mogłeś gnić pod gruzami! Przecisnął się przez ciżbę z powrotem do sali. Zaczął przyglądać się dziewczynom. Wiele straciłeś, tak naprawdę toś jeszcze właściwie nie żył! Ciągle tylko szukałeś życia, w przygodach, na wojnie, w śmierci, i wcaleś go jeszcze nie znalazł! Holt przepił wszystkie pieniądze, jakie mu ojciec dał. Upił się do nieprzytomności. Skończył się ostatni taniec; Wszyscy rzucili się do wyjścia, zbliżała się godzina policyjna - Holt dał się unieść ogólnemu prądowi i wydostał się z sali.

Potem znalazł się w swojej mansardzie, nie wiedział, jak się dostał do fabryki, siedział na drewnianym stołku, plecami oparty o ścianę, w rozpiętej bluzie. Nie słyszał pukania do drzwi. Ręce miał zagłębione w kieszeniach, a nogi wyciągnięte przed siebie. I patrzył na Gundel maślankowatymi oczyma. W pewnej chwili próbował wstać, ale mu to nie wyszło. Wódka poderwała go z miejsca i wódka posadziła go z powrotem na stołku. — Skąd się tu wzięłaś? — zapytał i próbował się usprawiedliwiać, ale ledwo wybąkał: — Bar Wieczny Odpoczynek... — Podniósł rękę i ociężale powiódł nią naokoło. — Tak samo nudno jak tutaj... — Iz bardzo nieszczęśliwym uśmiechem: — Przystań...

— Idź do łóżka! — powiedziała Gundel. I nagle krzyknęła: — Jak ty się nie wstydzisz?!

Holt patrzył na nią nie rozumiejącymi oczyma: — Ten Gottesknecht — powiedział z trudem, bo język mu się plątał coraz bardziej — ...ja nic nie wiem, ja wam nie umiem pomóc... Ale prawić kazania o rozprawieniu się z dziedzictwem duchowym to potrafi! My wszyscy jesteśmy porażeni ślepotą... A wy — powiedział i wskazał niepewnie palcem na Gundel — wy w tym swoim baraku, wy wszyscy mydlicie oczy...

— Będziesz ty cicho! — powiedziała. — Idź natychmiast spać! — Podniósł się, zdjął jeszcze tylko bluzę i padł na łóżko. Fala poderwała go wysoko do góry i rzuciła w przepaść bez dna. Zasnął natychmiast.

4

Wiecznie te wspólne kolacje w sali konferencyjnej, wiecznie te konferencje przy kolacji! Co to kogo obchodzi, przecież nie mam z tym nic wspólnego, to mi już zupełnie obrzydło! A dziś na dobitek jest tu jeszcze ten Schneidereit, i doktor Hagen jak to już się z Gundel spoufalił, a Gundel szuka jakiegoś naczynia, w którym mogłaby zasadzić jakąś roślinę, jakieś zielsko z pierzastymi liśćmi i żółtymi jagodami, diabli wiedzą, gdzie tego nazbierała! Teraz siedzi z lewej strony ojca, a obok niej ładuje się rzeczywiście Schneidereit i robi jeszcze taką minę, jakby to było samo przez się zrozumiałe. Rzeczywiście gadają znowu o tym wieczorku propagandowym, no bo o czym by też mogli gadać, a Thomasowa ma znowu w zanadrzu jedną z tych swoich ploteczek, nie, tym razem jest to sensacja: „Ten dentysta Bohrmann z Badstrasse, zna go pan? co, tego pan nie zna? — „Że też ten człowiek musi być dentystą i akurat nazywać się Bohrmann!” zauważa doktor Hagen, kręcąc głową, chachacha, no właśnie, nomen est omen, a więc co z nim jest? Został sprzątnięty, zabity, zamordowany, straszne, nie? a mordercy wynosili podobno workami z jego mieszkania sztaby złota, ze stemplem Banku Rzeszy! Co za nonsens, sztaby złota, przecież to wszystko Rusek zachapał, gdzie wy tu jeszcze macie sztaby złota. Bernhard ma rację, tu na pewno już nigdzie nie ma sztab złota. Łup wojenny, reparacje, bas Schneiderei ta. „...za te straszne zniszczenia wojenne w Związku Radzieckim nawet w przybliżeniu nie zdołaliśmy jeszcze zapłacić...” Thomasowa, okrutnie dotknięta: „Ależ to miały być sztaby złota, moja siostra wie to od starego Thielego, który mieszka zaraz obok brata tego dentysty! No dobrze, a właśnie że to były sztaby złota, no ale teraz już wszystkim życzę smacznego!” Suszone jarzyny, zasieki z drutu kolczastego, głód jak sto diabłów, bryja zagęszczana surowymi, tartymi ziemniakami, a doktor Bernhard się otrząsa: „Ohydne żarcie!” Ten zdaje się wcale nie być głodny, no pewnie, jak hoduje trzydzieści królików... „...w Kreuznach bylibyśmy szczęśliwi, gdybyśmy mieli to ohydne żarcie!” Schneidereit kiwa z uznaniem głową, wcale mi na tym nie zależy, żeby mi przytakiwał! „Myśli pan, że u Rosjan było więcej do żarcia, tak?” Ale z tego znowu się cieszy Bernhard, cokolwiek by się powiedziało, zawsze się tu ktoś cieszy, najlepiej trzymać język za zębami. Schneidereit znowu rozpuścił ten swój grzmiący bas, wygłasza referat, co jest, przecież tu nie jest barak! „...faszyści poniszczyli wszystkie pola...”, jakby ktoś o tym nie wiedział. Dwie łyżki smażonych kartofli, i bas milknie, i popatrzcie tylko, jak on je! Talerz z lewej, nóż w prawej, a potem nóż do ust! Filiżanka herbaty, liście jeżyn, każdy wyciąga papierosy lub fajkę. Müller nie odezwał się jeszcze ani słowem, międli to swoje zgasłe cygaro w ustach, kiwa na pannę Gerlach: blok do stenografii! I ich ołówki robią się z dnia na dzień coraz krótsze. A teraz jeszcze chcą, żeby szybko zniknąć „...może... uprzejmie zniknąć?” Co? Co powiedział Bernhard? „Młodzieńcze — powiedział Bernhard do Schneidereita — może zechce pan uprzejmie zniknąć? Omawiamy sprawy wewnętrzne, które pana nic nie obchodzą!” A więc to jest... Teraz trzeba uważać! Müller już patrzy na Bernharda, a teraz odwraca od niego spojrzenie i mówi całkiem spokojnie: „Towarzysz Schneidereit jest członkiem rady zakładowej i jako przedstawiciel załogi będzie w przyszłości uczestniczył we wszystkich konferencjach”. To expose jest absolutnie jednoznaczne. „Jak to rozumieć?” Bernhard nie da się tak łatwo Müllerowi w kaszy zjeść! „Czyżby potrzebne były panu posiłki? A jeśli idzie o tę radę zakładową, to ja osobiście nie potrzebuję żadnej rady zakładowej, mnie w ogóle niepotrzebna jest żadna rada, ja się radzę sam siebie, i pozostawiam innym tę przyjemność, niech się inni radzą Moskwy...” — „Niechże pan wreszcie przestanie z tymi bzdurami!” Ojciec jest wściekły. „Bzdurami? Proszę panów, następnym razem wciśnie się tu jeszcze palacz, dozorca i wreszcie każda pierwsza lepsza babka klozetowa!” Twarda sztuka, ale teraz posunął się już za daleko, co prawda takie opeer Schneidereitowi wcale nie zaszkodzi; jak to on sobie usiadł przy Gundel, jakby tak musiało być, a to natręt! „Proszę panów! Dotąd i ani kroku dalej!” Jednoznaczny gest kciukiem przez ramię na drzwi. „Młodzieńcze, to, o czym tu będziemy mówić i co postanowimy, guzik pana obchodzi, więc albo pan teraz czym prędzej zniknie, albo...” — "Albo?” Schneidereit jest zdecydowany zostać, widać to po jego twarzy. „Albo ja zniknę”. Do diabła, Bernhard bierze to całkiem na serio, wstaje i zapina tę swoją kurtkę lodenową. „Decydujcie się panowie, ale zastanówcie się nad tym, kto wam jest bardziej potrzebny: ja czy ten towarzysz tam”. Cisza. Wszyscy są przeciwko Bernhardowi, ale on nie może teraz ustąpić, trzeba wreszcie zobaczyć, kto tu jest silniejszy. A Gundel łapie Schneidereita za ramię, jakby go chciała bronić. To przecież musi być możliwe, krzesło obok Gundel musi być wolne! Trzeba podtrzymać Bernharda, trzeba mu kiwnąć głową, zachęcająco, aprobująco, dobra, zauważył. Ale znowu się w to miesza Müller, porozumiewa się ze Schneidereitem oczyma, głaszcze się w zamyśleniu po brodzie. Zupełnie spokojne słowa: „Będzie nam ciężko bez pana, doktorze Bernhard, ale skoro pan to poważnie mówi, to żałujemy bardzo, że opuszcza pan nasz zakład”. Załatwiony. Bernhard jest załatwiony. Stoi jak skamieniały. I jęczy nieomal: „Czy to znaczy, że jestem zwolniony z pracy?” Ależ ten facet jest naiwny. „Koniec!” Teraz już i ojciec stracił cierpliwość, bije na płask dłonią w stół. „Koniec z tymi bzdurami! Nikt nie chce pana zwolnić. To pan nam groził, że sobie pójdzie, jeżeli przedstawiciel rady zakładowej nie opuści tego pokoju, a on go nie opuści, rozumie pan? Nikt nie poprze tej pańskiej dziecinnej alternatywy, i to nie leży nawet w naszej mocy, żebyśmy wydawali radzie zakładowej jakieś rozkazy, czy pan to wreszcie pojął?” — „Czego pan tak krzyczy?” To już jest odwrót. „Ja jeszcze całkiem dobrze słyszę, nie musi pan wcale tak krzyczeć!” No i siedzi znowu na swoim krześle, ten Bernhard, straszne, rzeczywiście musi to być straszne dla tego człowieka, teraz, gdy udaje, jakby nic się nie stało, gdy rozkłada swój notes i gdera: „Może byśmy wreszcie zabrali się do roboty!” A Blohm nie zna widać jeszcze Bernharda, bo zaczyna się śmiać, na cale gardło. Nienawistne spojrzenie Bernharda — i Blohm, przestraszony, siada z powrotem w milczeniu przy stole. A Schneidereit siedzi obok Gundel, trochę blady, ale bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek. Nie wyjdzie pokonany z tego pokoju, o nie, nikt nie jest władny go wyrzucić, i to teraz wyraźnie po nim widać.