Przylepka i Potwór - Susana Osorio-Mrożek - ebook

Przylepka i Potwór ebook

Susana Osorio-Mrożek

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zupełnie nieznane oblicze Sławomira Mrożka! Mistrz absurdu, uznawany za mizantropa i introwertyka, okazuje się prawdziwym romantykiem dzięki wspomnieniom prosto z szuflady (i z serca) jego żony.

„Zaczynało mi się nudzić. Czekałam w recepcji hotelu już od czterdziestu minut, kiedy zobaczyłam, jak wchodzi wysoki, postawny mężczyzna w dżinsach, z miną Gary’ego Coopera wyrażającą pewność siebie i zarazem nieśmiałość. Spojrzałam na niego, on spojrzał na mnie, uśmiechnęłam się, on się uśmiechnął i w tamtej chwili nie liczyło się nic więcej”.

Tak zaczyna się niezwykle osobista opowieść Susany Mrożek, która poznała pisarza w 1979 roku w Meksyku. On był wdowcem, miał 49 lat i tkwił w długiej burzliwej relacji z mężatką. Susana miała wtedy 27 lat, była po rozwodzie i podjęła decyzję, że nigdy więcej nie wyjdzie za mąż. Została tłumaczką i przewodniczką Sławomira, on był jej przyjacielem, bezwarunkowo szczerym. Zakochali się, rozjechali, pisali do siebie, szukali się, spotykali w Europie, rozstawali, wchodzili w nowe związki, ranili, tęsknili. W 1987 roku oświadczył się jej w Paryżu. Bez namysłu odpowiedziała nie, ale to nie koniec tej historii pokazującej głębokie uczucie łączące dwoje dojrzałych i świadomych siebie ludzi – miłość z jej blaskami i cieniami, która jest w stanie przezwyciężyć mroczne, depresyjne tło, nieobce obojgu.

Wspomnienia Susany Mrożek, przeplatane listami, jakie para pisała do siebie przez lata, oraz nieznanymi rysunkami Mrożka, pokazują pisarza z zupełnie nieznanej strony. Kto by pomyślał, że Sławomir Mrożek, jawiący się powszechnie jako samotnik stroniący od wszelkich egzaltowanych uniesień, ozdabiał swoje liściki do ukochanej serduszkami i zapakowywał je w koperty z Hello Kitty? Jednak ogromna czułość, jaką Susana i Sławomir darzyli się przez lata, nie ma w sobie nic infantylnego. Czy możliwe jest pogodzenie tych wszystkich sprzeczności: depresji, namiętności, osamotnienia, czułości, beztroski i prozy życia w obliczu chorób i upływającego czasu? Mrożkowie znaleźli na to własny, jedyny w swoim rodzaju sposób, a Susana Mrożek nareszcie uchyla rąbka tajemnicy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,0 (20 ocen)
6
10
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szczescie24

Dobrze spędzony czas

Opowieść o miłości, ktòra już się nie zdarza. Autorka wpuszcza nas w swòj intymny świat, bo jak inaczej nazwać publikacje listòw wymienianych na przestrzeni lat z ukochanym. Susan opowiada nam o swoim mężu, poznajemy Sławomira Mrożka widzianego oczami zakochanej, niezależnej i spełnionej kobiety, ktòra porzuca tę niezależność i spełnienie dla ukochanego, potwora. Jak czasem go nazywa lub jak on sam mòwi o sobie. Czasem aby poznać drugiego człowieka trzeba spojrzeć na niego przez oczy tych co go kochają a nie przez to co uczynił, stworzył. Czy mamy tu przedstawioną sylwetkę idealnego kochanka? Nie. Idealnego związku? Po części. Choć to moje osobiste zdanie. Historia jak z filmu, słodko- gorzka. Pozwala nam poznać życie pisarza i to jaki był. Czy mnie przeraził ten potwór? Nie, mnie nie przeraził, zasmucił, rozczulił, zafascynował. Potrzebne są takie książki, ktòre pokazują nam, niezwykłych ludzi, ich niezwykły/ zwykły świat, bez mitu, bez maski. Bo to poprostu ludzkie być Przylepą i bać...
10

Popularność




Copyright © by Susana Osorio-Mrożek Copyright © for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2021
Wydanie pierwsze
MATERIAŁY IKONOGRAFICZNE zdjęcia, rysunki, rękopisy – Archiwum Sławomira Mrożka w Fundacji im. Jana Michalskiego oraz archiwum Susany Osorio-Mrożek
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK
Współpraca redakcyjna: ANDRZEJ STAŃCZYK
Redakcja: JOANNA ZABOROWSKA
Korekta: MARIA ROLA, EWA POLAŃSKA, KAMIL BOGUSIEWICZ, HENRYKA SALAWA
Opracowanie graficzne wersji papierowej: MAREK PAWŁOWSKI
Na okładce wykorzystano zdjęcie Susany i Sławomira Mrożków zrobione w dniu ślubu 23 października 1987 / archiwum Susany Osorio-Mrożek
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
ISBN 978-83-08-07275-2
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Very Michalski-Hoffmann

I.Spotkanie w Meksyku1979

Czas mi się trochę dłużył. Czekałam w recepcji hotelu już od czterdziestu minut, kiedy zobaczyłam, jak wchodzi wysoki, postawny mężczyzna w dżinsach, z miną Gary’ego Coopera, wyrażającą pewność siebie i zarazem nieśmiałość. Spojrzałam na niego, on spojrzał na mnie, uśmiechnęłam się, on się uśmiechnął i w tamtej chwili nie liczyło się nic więcej.

Za nim szli, dźwigając walizki, mój szef, czyli dyrektor teatru, oraz scenograf. Był to wyczekiwany señor Mrożek, gość honorowy Uniwersytetu w Veracruz, ja zaś miałam go przywitać i służyć mu za tłumacza.

Podziwiałam jego odważny, celny, kąśliwy styl. Przyglądając się kiedyś jedynej fotografii, jaką znalazłam na skrzydełku książki, zobaczyłam człowieka brzytwę: podłużna, wyostrzona sylwetka, szczeciniaste włosy przycięte à la Samuel Beckett. Opowiadano, że stroni od ludzi, nie znosi hałasu i pilnie strzeże swojej prywatności. Wszystko to doskonale pasowało do mojego obrazu człowieka brzytwy, kogoś między Kafką a Beckettem, nie byłam jednak przygotowana na Gary’ego Coopera. Kim mógł być Mrożek? Kimkolwiek był, bez wątpienia wszedł już ze mną w układ.

Jemu naturalnie wszystko jak najbardziej odpowiadało: hotel, program, a także fakt, że komitet powitalny ograniczał się do mojej osoby.

Od osiemnastego roku życia pracowałam jako asystentka reżysera teatralnego Manuela Montoro. Razem ze scenografem Guillermem Barclayem oraz grupą znakomitych aktorów, takich jak: Ana Ofelia Murguía, María Rojo, Mabel Martín, Claudio Obregón i Salvador Sánchez, tworzyliśmy ekipę zdolną radzić sobie z niepowodzeniami i pokonywać przeszkody. W ciągu długich lat pracy odebraliśmy mnóstwo nagród, przygotowaliśmy wiele spektakli wielkoobsadowych i co najważniejsze, opracowaliśmy żywiołowo szczery i precyzyjny język sceniczny. Przeżyliśmy piękne chwile. Zamiana Paula Claudela, a przede wszystkim Dawne czasy Harolda Pintera zostały zgodnie docenione przez oba meksykańskie stowarzyszenia krytyków teatralnych: starą gwardię (tak zwane wapno), złożoną z ośmiu czy dziesięciu szacownych osób w wieku ponad sześćdziesięciu pięciu lat, oraz awangardę („pająki”) – towarzystwo nieco młodsze, liczniejsze i niezbyt wyrafinowane. W obu gremiach zasiadały kobiety i dla obu sposobem wyrażenia własnej wyższości była krytyka wyboru dokonanego przez rywali. Otrzymać nagrody od jednego i drugiego stowarzyszenia stanowiło nie lada wyczyn.

Jedyna fotografia Sławomira, jaką dysponowałam w 1979 roku.

Na rok przed poznaniem Sławomira. Meksyk 1978.

Mistrz Montoro wyuczył mnie mojego pierwszego zawodu, ale i nie tylko tego: odkrył przede mną, że harmonia bierze się z pulsu życia, energii, która w nas istnieje, którą karmimy szczerością. Kłamstwa na scenie czy w życiu krzyczą, wywołują zgrzyt. Wewnętrzna szczerość jest czymś spontanicznym, jednak powinna być świadomie kształtowana.

Odebrawszy lekcję i znając swoją ignorancję, zostawiłam teatr na trzy lata, studiując w tym czasie historię i filozofię na Narodowym Uniwersytecie Autonomicznym Meksyku – bardziej na własną rękę niż w ramach zajęć – i pracując w administracji. I właśnie bez specjalnego entuzjazmu rozważałam możliwość zostania na uczelni (mimo że nienawidziłam sal wykładowych), kiedy mój mistrz skusił mnie wspaniałą propozycją: miałam wejść, jako jego asystentka, w skład nowego stałego zespołu teatru Milán pod patronatem Uniwersytetu w Veracruz. Na pierwszy ogień poszli Emigranci Sławomira Mrożka z Claudiem Obregónem i Salvadorem Sánchezem. Przyjęłam propozycję i spektakl okazał się wielkim sukcesem. Montoro, Barclay, Mrożek i obaj aktorzy zdobyli nagrody wszystkich możliwych gremiów, teraz zaś krytycy spierali się na temat interpretacji tekstu: czy była to metafora egzystencjalna, czy bezlitosna krytyka komunizmu. Nawet kierownictwo Meksykańskiej Partii Komunistycznej przybyło na spektakl, żeby wyrobić sobie zdanie w tej kwestii. Ludzie ci opuścili widownię dosyć zdezorientowani, a jako że jeden z aktorów był znanym działaczem partyjnym, poszli się z nim przywitać. W garderobie najpierw skarcili go za drwiny z ideologii marksistowskiej, a potem serdecznie uściskali.

Emigranci wzbudzili takie zainteresowanie, że daliśmy pierwszą setkę przedstawień. Montoro chciał zaprosić autora dla uczczenia sto pięćdziesiątego spektaklu. Przez znajomego z Paryża, Claude’a Aufaure’a, który w tym czasie grał w Garbusie, zdobył jego telefon. Claude przygotował grunt i Mrożek chętnie się zgodził spędzić trzy tygodnie w Meksyku, odsłonić tablicę pamiątkową z okazji jubileuszowego przedstawienia i zwiedzić stan Veracruz. Postawił tylko jeden warunek: żadnych kontaktów z ambasadą PRL. W roku 1979 był już obywatelem francuskim i pozostawał w dość zdecydowanej opozycji wobec reżimu komunistycznego – posługując się bronią nieufności i nieustępliwości, którą władał po mistrzowsku.

Trzymanie polskich służb dyplomatycznych na dystans nie należało bynajmniej do zadań łatwych. Attaché kulturalny i jego żona byli przemiłymi ludźmi. Przybyli na uroczystość z okazji setnego przedstawienia i często zapraszali na kolację cały zespół. Gościli wtedy u nich: Montoro (dyrektor artystyczny), Barclay (dyrektor techniczny), pani Martínez Tamayo (kierownik administracyjny), panna Colín (odpowiedzialna za promocję), pani Alicia Clyde (kierowniczka widowni), i ja również. Na pożegnanie dostawaliśmy pudełka świeżo usmażonych faworków. Naturalnie poczuli się włączeni w program pobytu Mrożka i nie chcieli pozostawać z boku. To, że pan Mrożek nie życzył sobie żadnych kontaktów z przedstawicielami władz polskich, to jeszcze nie powód, żeby nie spotkać się na gruncie nieoficjalnym, na przykład przy herbatce i serniku w ogrodach ambasady. Z całkowitą odpornością na argumenty trwali przy swoim – nie sposób było wpłynąć na ich decyzję stanowczym „nie”. Niczym niezrażeni, wracali do tematu; przemawiając przyjacielskim tonem, próbowali przymilać się paniom, żeby wyciągnąć od nich informację o dniu przyjazdu gościa, jednak broniłyśmy się jak lwice, to znaczy bez jakiejkolwiek dyplomacji.

W oczekiwanym dniu, zmyliwszy prasę oraz attaché kulturalnego, Barclay i Montoro pojechali po naszego autora na lotnisko. Ja tymczasem miałam zadbać o to, by miał owoce, i sprawdzić, czy pokój jest cichy i czy przygotowano potrzebne materiały, takie jak programy, plakaty, lista adresów, prasa, plany miast. Podczas jego pobytu miałam mu służyć za tłumacza, bo w zespole nikt poza mną nie mówił po angielsku.

W wieczór uroczystości cała społeczność polska, zaproszona czy nie, zjawiła się na miejscu: aktorzy, reżyserzy, tłumacze, muzycy, malarze, wykładowcy i studenci. Przybyli również: zaprzyjaźniona z zespołem pani odpowiedzialna za sprawy kultury PRL w Ameryce Łacińskiej, a z nią ambasador, attaché kulturalny, ich małżonki oraz kierowca – mur berliński w ludzkim ciele. Nie sposób było zabronić im wstępu. Ponieważ nie przewidzieliśmy oficjalnego powitania, zorganizowali się sami. Kierowca umieścił w foyer teatru olbrzymią kompozycję z białych i czerwonych goździków, ze wstęgami w barwach narodowych, i swobodny jak u siebie w domu, posadził całe towarzystwo w pierwszym rzędzie.

Ja miałam na sobie sukienkę z 1900 roku, kupioną parę miesięcy wcześniej – kiedy pierwszy raz pojechałam do Europy – na pchlim targu w Paryżu, za całe pieniądze przeznaczone na podróż. Była to sukienka dziewczęca, z białego lnu w jasnoniebieskie prążki, długa do pół łydki, z rękawami obcisłymi przy nadgarstku i bufiastymi w ramionach, koronkami w talii i falbanami z tyłu. Do tego czarne sznurowane botki. Zapewne nie zwracałabym uwagi na chrzcie własnej babki, ale mimo wszystko nie czułam się jak w przebraniu; dla mnie była to najpiękniejsza sukienka w całym Paryżu.

Niemniej nawet najwspanialsza na świecie sukienka nie mogła uwolnić mnie od tremy. Czekałam, aż przyjdzie señor Mrożek, żeby towarzyszyć mu podczas spektaklu. Z zaszczytu tego chętnie bym zrezygnowała, jeśli dzięki temu nie musiałabym przechodzić przez rozjarzoną i zatłoczoną salę. Niestety, choćbym nie wiem jak się starała nad tym zapanować, trema nigdy mnie nie opuszcza; nieśmiałość jest w mojej rodzinie dziedziczna. Na nic się zdadzą próby racjonalnego uspokojenia rozkołatanego serca albo przekonywania samej siebie, że inni go nie słyszą. To panika w czystej postaci, którą trzeba przetrwać, i to w miarę możliwości z wdziękiem.

Nadszedł Sławomir i w foyer przez dłuższą chwilę podziwiał moją sukienkę – nawet botki zasłużyły na jego pochwałę. Potem, kierując się w stronę sali, wziął mnie pod ramię i powiedział: „Nie przejmuj się, to nic takiego. Idziemy i siadamy”. Co też zrobiliśmy pośród gromkiej owacji. A kiedy już zajęliśmy miejsca – ja z uciszonym sercem, on bardzo poważny – dodał: „Czasem obawiam się, że oklaskują kogoś, kim nie jestem, i że odkryją we mnie oszusta”.

Señor Mrożek na scenie teatru Milán po jubileuszowym 150. przedstawieniu Emigrantów. 1979.

Był to wielki wieczór teatru. Aktorzy nawiązali doskonały kontakt z publicznością, która odbierała spektakl entuzjastycznie. Polacy zaśmiewali się, w odróżnieniu od publiczności meksykańskiej, raczej powściągliwej. Kpić sobie z Marksa znaczyło być antykomunistą, czyli sługusem jankeskiego imperializmu, a ponieważ krytyka była niedwuznaczna, a dialogi zabawne, Meksykanie pozwalali sobie zwykle na ukradkowe uśmieszki, ale nic więcej. Tym razem jednak udzielił im się nastrój Polaków i na koniec wszyscy razem, przy słowach: „praca da chleb, a prawo wolność”, śmiali się do łez z walki klas, zapamiętale oklaskując autora. „Sądzę, że nie jesteś oszustem”, powiedziałam. Uśmiechnął się, rozradowany. Był dumny ze swojej pracy, jakby dopiero teraz przekonał się o jej wartości, jakby to był jego pierwszy wielki sukces. Wszedł na scenę, odsłonił tablicę, pozował do zdjęć, przyjmował kwiaty, uściski i pocałunki, i tak go zostawiłam, otoczonego wianuszkiem wielbicielek, a chętnych do spontanicznego tłumaczenia nie brakowało.

Po spektaklu do mnie należało przygotowanie rekwizytów na następny dzień, a w tej sztuce było ich wiele: na scenie jadło się, darło pliki dolarów, używało siekiery. Wieczór przyniósł wiele emocji, a to zajęcie mnie uspokajało. Pomieszczenie służące za rekwizytornię znajdowało się w ciemnym kącie za sceną, ale Sławomir dołączył do mnie i usiedliśmy, by pogawędzić przy stole roboczym. Rozmawialiśmy o publiczności, o komunizmie, o śmiechu. Niedawno odwiedziłam Polskę i Czechosłowację. Przykre było dla mnie rozczarowanie komunizmem, ponieważ w Meksyku nierówność boli i ponieważ w ten sposób odrzucałam ideały dzielone z przyjaciółmi. Powiedziałam mu, że stałam się dziewiętnastowiecznym tajnym liberałem. W tym momencie zabrano go na bankiet.

Powinnam była pójść razem z zespołem, zostałam jednak w teatrze, żeby przypilnować wszystkiego do kolejnego spektaklu, jak każdego wieczoru. Oraz podumać o swoim Garym Cooperze i jego technice uwodzenia. Podobną swobodę zyskuje się tylko wraz z praktyką, a w teatrach nie brakuje pań – reżyserek, tłumaczek, scenografek, aktorek czy, jak w tym wypadku, asystentek reżysera. Zajmowałam pewno ostatnie miejsce na długiej liście, ale i moja własna lista nie była krótka. Znałam reguły gry i lubiłam ją. Przede wszystkim podobało mi się jego spojrzenie, toteż postanowiłam chwilowo nie hamować swojego zaufania. Zjawiłam się pod koniec kolacji. Przy długim stole siedziało ze trzydzieści osób, bardzo rozbawionych. Usiadłam na jedynym wolnym krześle, na szczęście blisko drzwi, i liczyłam, że nikt mnie nie zauważy, ale reżyser zawołał: „Nareszcie!”, a Mrożek wstał, wziął swoje krzesło i usiadł koło mnie. Kilka aktorek usadowiło się przy nim, żeby porozmawiać, teraz, kiedy miały tłumaczkę. Mrożek bardzo grzecznie odpowiadał na ich kokieteryjne uwagi, które sumiennie tłumaczyłam, choć od czasu do czasu odmawiałam przełożenia kwestii zbyt głupiej jak na mój gust – gust zdominowany naturalnie przez zazdrość. Kiedy zaczęłam się żegnać, on wstał również i poszedł ze mną. Cieszyliśmy się, że udało nam się uciec, potraktowaliśmy to jako nagrodę. Spytałam go, czy jest żonaty. Odpowiedział, że nie, ale ma przyjaciółkę, z którą okresowo mieszka. Zamierzałam podwieźć go do hotelu swoim gruchotem, ale w końcu zaprosiłam go do siebie.

Cuernavaca – „miasto wiecznej wiosny”, jak od połowy XIX wieku pisali o nim podróżnicy. 1979.

Od tamtej nocy już się nie rozstaliśmy. Uniwersytet oddał mu do dyspozycji samochód z uprzejmym kierowcą, dzięki któremu zwiedziliśmy Teotihuacán, Tepotzotlán, Pueblę, Xalapę, Veracruz. Podczas długich podróży wiele rozmawialiśmy. Opowiadałam mu o Meksyku, ale przede wszystkim mówiliśmy o ludzkiej naturze. W tamtym czasie rozumiałam już, że los to nie coś zewnętrznego, co się nam przytrafia – los wyłania się z nas samych. Byłam oszołomiona tym odkryciem i chciałam podzielić się ze Sławomirem swoimi odczuciami. Czytałam Dzienniki Kafki oraz jego Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze, a także Twierdzę wewnętrzną świętej Teresy. On polecił mi Montaigne’a, natomiast nie zostawił suchej nitki na Rousseau i Sartrze. Wydawało mu się nietrafne osądzanie natury, także ludzkiej, według miary jej ewentualnej „dobroci”, nawet jeśli w naszej kulturze, o korzeniach chrześcijańskich, istnieją tylko te dwie kategorie: dobrzy i źli. Poczucie humoru pozwalało mu relatywizować oba ekstrema.

Obojgu nam bardzo podobały się tapiserie z cyklu Dama z jednorożcem z Muzeum Cluny w Paryżu oraz to, co napisał na ich temat Rilke. Z tego materiału stworzyliśmy miłosny język, wraz z upływem czasu rozwijany. Uniwersytet zarezerwował dla nas oddzielne pokoje, mogliśmy więc pobyć czasem w samotności, ale spaliśmy razem i w tych dniach bawiłam się i cieszyłam jak nigdy dotąd. Sławomir pokazał się od miłej, sympatycznej strony, zwykle skrywanej.

Zaglądaliśmy do barokowych klasztorów, odwiedzaliśmy stanowiska archeologiczne, bazary i muzea. W Puebli bardziej niż architektura baroku przypadły mu do gustu słodycze i tamtejsze potrawy. Wprawdzie nie odważył się spróbować larw ćmy – gusanos de maguey – ale smakowały mu tortille, sosy moles i tequila. W drodze do Veracruz musieliśmy się zatrzymać z powodu wypadku. Przewróciła się ciężarówka wioząca puszki papryki. Nikt nie został ranny, ale szosa była zasłana puszkami, na których wąsaty kowboj zajadał paprykę, a w powietrzu unosił się zapach słonej zalewy. Widok rozrzuconych po szosie tysięcy Meksykanów pogryzających paprykę, z wulkanami w tle, zwrócił uwagę Sławomira. Kilka dni później w Narodowym Muzeum Antropologii, patrząc na aztecką rzeźbę z bazaltu przedstawiającą zwiniętego grzechotnika, powiedział tonem ostrzeżenia: „To właśnie ja”. Roześmiałam się, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. Dopiero z czasem dane mi było pojąć jego odczucia. Kiedy indziej zauważył pogodnie: „Nie jestem taki”. „To znaczy jaki?”, spytałam. „Taki miły”. Ogarnęła mnie fala czułości, ponieważ zrozumiałam, że chciał powiedzieć: „Taki szczęśliwy”. I to prawda: kiedy cierpiał, był bardzo przykry.

Miałam dwadzieścia siedem lat, za sobą rozwód i decyzję, że nie wyjdę więcej za mąż i nie będę mieć dzieci. Spotykałam się z chłopcami, ale wycofywałam się, gdy tylko zaczynali napomykać o stałym związku. Nie lubiłam sal wykładowych, tłumów, hałaśliwych miejsc. Chodziłam często na koncerty muzyki klasycznej, a czasami z przyjaciółmi na korridę, do kina albo potańczyć salsę w barze León bądź w sali tanecznej Los Ángeles. Nigdy jednak nie miałam ochoty pójść na dyskotekę ani na koncert rockowy, a już na pewno na mecz piłki nożnej. Bardzo rzadko brałam udział w manifestacjach, nawet przekonana o słuszności sprawy, i nie skandowałam żadnych haseł, ponieważ pokrzykiwanie na ulicy wydawało mi się prostackie. Miałam niewielką grupę przyjaciół i poza tym, że lubiłam się spotykać z mężczyznami, najchętniej zamykałam się w domu, żeby czytać i pisać, albo spacerowałam po centrum miasta Meksyk.

Taki styl życia budził niepokój mojej matki i oddalał mnie od znajomych z uniwersytetu, trzymających się zawsze razem. Wprawdzie prócz rodziny i odtrąconych sympatii nikt mi nie zarzucał, że jestem zbyt niezależna czy nietowarzyska, jednak często wydawało mi się, że stoję jakby z boku, miałam wyraźną świadomość obcości i niedostosowania do kogokolwiek czy czegokolwiek i czułam się trochę osamotniona. Ceniłam swobodę i lubiłam przygody – takie nastawienie dominowało w moim życiu. Nigdy nie utożsamiałam się z panienką czekającą na swojego księcia; moją ulubioną postacią był Kot w Butach. Szukałam towarzysza przygód i znalazłam go w Sławomirze, absolutnie wiernym przyjacielu. Bezwarunkowo lojalnym.

Chumino i Centella, nasze psy kojoty z Epifanii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Źródła ilustracji

s. 7 – fot. Wojciech Plewiński

s. 8, 13, 16 – Archiwum Susany Mrożek