Przynieście mi głowę wiedźmy - Kim Harrison - ebook + książka

Przynieście mi głowę wiedźmy ebook

Harrison Kim

0,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Efektem ubocznym badań genetycznych nad modyfikowaną żywnością stał się wirus. Spowodował on powstanie nowych odpornych ras. Wszystkie nowe gatunki za swoje miejsce zamieszkania wybrały miejsce zwane Zapadliskiem. 
Zapadlisko to Las Vegas dla paranormalnych. Tam można spotkać wampiry, wiedźmy, czarownice, wilkołaki i wiele innych krzyżówek ludzi i wampirów. 
Rachel Morgan jest wiedźmą i agentem. Jej kariera zmierza donikąd, a ona sama każdej nocy stawia wyzwanie paranormalnym stworom, usiłując całe towarzystwo utrzymać w ramach cywilizacji. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Zapadlisko, t. 1 
 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna w Miastku 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (5)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZYNIEŚCIE MI

GŁOWĘ WIEDŹMY

Kim Harrison

PRZYNIEŚCIE MIGŁOWĘ WIEDŹMY

Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

Wydawnictwo MAG Warszawa 2009

Tytuł oryginału: Dead Witch Walking

Copyright © 2004 by Kim Harrison

Projekt i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-147-8

Wydanie I

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: [email protected]

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. (22) 721-30-00 www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa: [email protected]

Mężczyźnie, który powiedział, że podoba mu się mój kapelusz.

PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować osobom, które przeze mnie cierpiały podczas wielokrotnego przepisywania tekstu. Wiecie, kim jesteście, i serdecznie Was pozdrawiam. Szczególnie jednak chciałabym podziękować mojej redaktor, Dianie Gil, za wspaniałe sugestie, które odsłoniły przede mną zachwycające ścieżki myśli, oraz mojemu agentowi, Richardowi Curtisowi.

ROZDZIAŁ 1

Stałam w mroku, w wejściu opuszczonego sklepu naprzeciwko pubu „Krew i Piwo”, usiłując dyskretnie podciągnąć skórzane spodnie do ich właściwego położenia. To żałosne, pomyślałam, patrząc na opustoszałą w deszczu ulicę. Byłam na to o wiele za dobra.

Zajmowałam się zwykle zatrzymywaniem nielicencjo-nowanych czarownic oraz tych zajmujących się czarną magią, jako że do schwytania czarownicy trzeba czarownicy. Lecz w tym tygodniu na ulicach było spokojniej niż zazwyczaj. Wszyscy, którzy mogli wyjechać, byli na zachodnim wybrzeżu na naszym dorocznym zjeździe, zostawiwszy mnie z tym bezcennym zleceniem. Proste przy-skrzynienie. Takie to już szczęście Zmiany, że tkwiłam tu w ciemności i na deszczu.

- Kogo ja oszukuję? - szepnęłam, podciągając pasek torby wyżej na ramię. Od miesiąca nie wysyłano mnie, żebym przyszpiliła czarownicę - nielicencjonowaną, białą, czarną czy jakąkolwiek inną. Przyprowadzenie syna pani burmistrz na Przemianę odbywającą się nie w czasie pełni księżyca nie było zapewne najlepszym pomysłem.

Zza rogu wyjechał lśniący samochód; w świetle brzęczącej lampy rtęciowej był czarny. Już trzeci raz okrążał kwartał. Skrzywiłam się, kiedy zobaczyłam, że zwalnia.

— Cholera — szepnęłam. - Potrzebuję ciemniejszej kryjówki.

- Myśli, że jesteś dziwką, Rachel - szepnął mi do ucha mój pomocnik i zachichotał. - Mówiłem ci, że w czerwonej bluzce bez pleców wyglądasz jak zdzira.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że śmierdzisz jak pijany nietoperz, Jenks? - mruknęłam, ledwie poruszając ustami.

Tego wieczoru pomocnik znajdował się denerwująco blisko, jako że przysiadł na moim kolczyku. Był duży i zwisający — kolczyk, nie pixy. Jenks okazał się pretensjonalnym, złośliwym gnojkiem o wybuchowym charakterze. Wiedział, co prawda, z której strony ogrodu pochodzi jego nektar. I najwyraźniej od incydentu z żabą pozwalano mi zabierać ze sobą najwyżej pixy. Mogłabym przysiąc, że pixy są za duże, by się zmieścić w żabim pysku.

Kiedy samochód zatrzymał się z sykiem opon na mokrym asfalcie, podeszłam powoli do krawężnika. Automatycznie otwierana, przyciemniona szyba opuściła się z jękiem mechanizmu. Pochyliłam się z moim najładniejszym uśmiechem i machnęłam legitymacją. Ze spojrzenia pana Jednobrewego zniknęła lubieżność, a jego twarz przybrała barwę popiołu. Samochód ruszył z cichym piskiem opon.

-Jednodniowy wycieczkowicz - powiedziałam z pogardą.

Nie, pomyślałam w przebłysku skruchy. Był normalny, był człowiekiem. Jeśli nawet określenia „jednodniowy wycieczkowicz”, „udomowiony”, „gąbka”, „wymiętek” oraz moje ulubione „przekąska” oddawały istotę sprawy, były politycznie niepoprawne. Ale skoro ten gość podrywał zabłąkane dziewczyny na chodniku w Zapadlisku, to można go było nazwać trupem.

Samochód przejechał na czerwonym świetle, a ja odwróciłam się na gwizdy dziwek, których miejsce zajęłam o zachodzie słońca. Nie były zadowolone, stojąc bezczelnie na rogu naprzeciwko mnie. Pomachałam im, a najwyższa pokazała mi środkowy palec i odwróciła się tyłem, pokazując zgrabną pupę, poprawioną zaklęciem. Dziwka i jej zdecydowanie krzepki kochanek głośno rozmawiali, starając się niepostrzeżenie podawać sobie skręta. Nie pachniał zwykłym tytoniem. Dzisiaj to nie mój problem, pomyślałam i cofnęłam się do cienia.

Oparłam się o zimną kamienną ścianę budynku, wpatrzona w czerwone światła stopu samochodu. Zerknęłam na siebie, marszcząc brwi. Jestem wysoka jak na kobietę -mam około metra siedemdziesiąt - ale nie jestem choćby w przybliżeniu tak długonoga, jak ta dziwka stojąca w następnej kałuży światła. I nie byłam aż tak mocno umalowana. Wąskie biodra i niemal płaski biust nie czyniły ze mnie materiału na prostytutkę. Zanim znalazłam punkty sprzedaży dla leprekaunów, bieliznę kupowałam w dziale „Twój pierwszy stanik”. A tam trudno znaleźć coś bez serduszek i jednorożców.

Moi przodkowie wyemigrowali do starych dobrych Stanów w dziewiętnastym wieku. Jakimś cudem na przestrzeni tych pokoleń wszystkim kobietom udało się zachować zdecydowanie rude włosy i zielone oczy, charakterystyczne dla dzieci naszej irlandzkiej ojczyzny. Jednakże moje piegi są ukryte pod zaklęciem, które tata kupił mi na trzynaste urodziny. Maleńki amulet dał do osadzenia w pierścionku na mały palec. Nigdy nie wychodzę bez niego z domu.

Znowu poprawiłam torbę na ramieniu i westchnęłam. Skórzane spodnie, czerwone buty do kostek i bluzka bez pleców niewiele się różniły od tego, co zwykle wkładałam w piątki, żeby wkurzyć szefa, ale ubrać się w coś takiego na wieczór, idąc na róg ulicy...

- Gówno - mruknęłam do Jenksa. - Wyglądam jak dziwka.

Jego jedyną odpowiedzią było prychnięcie. Nie zareagowałam, co mnie kosztowało nieco wysiłku, i odwróciłam się w stronę baru. Było za wcześnie na pierwszych klientów i oprócz mojego pomocnika oraz stojących dalej „pań”, ulica świeciła pustką. Stałam tu już prawie godzinę, a mojego obiektu nie było ani śladu. Równie dobrze mogłam wejść do środka i zaczekać. Poza tym wewnątrz mogłabym sprawiać wrażenie, że to ja chcę być nagabywana, a nie że sama nagabuję mężczyzn.

Odetchnęłam głęboko, wyciągnęłam z koka upiętego na czubku głowy kilka pasemek kręconych włosów, sięgających ramion, chwilę je układałam, by malowniczo opadały mi na twarz, a na koniec wyplułam gumę. Kiedy przechodziłam przez mokrą jezdnię, stukanie moich obcasów stanowiło żwawy kontrapunkt dla podzwaniania kajdanek wiszących mi u biodra. Stalowe kółka wyglądały jak tandetny rekwizyt, lecz były prawdziwe i wielokrotnie używane. Skrzywiłam się. Nic dziwnego, że pan Jednobrewy się zatrzymał. Używane do pracy, ale nie takiej, o jakiej myślisz.

Mimo wszystko zostałam wysłana w deszcz do Zapadliska, żeby zwinąć leprekauna za uchylanie się od płacenia podatków. Zastanawiałam się, jak niżej mogłabym jeszcze upaść. To pewnie przez to przyszpilenie jasnowidzącego psa w zeszłym tygodniu. Skąd miałam wiedzieć, że to nie wilkołak? Pasował do opisu, jaki dostałam.

Stojąc w wąskim korytarzu i strząsając z ubrania krople deszczu, powiodłam wzrokiem po typowym gównianym wystroju irlandzkiego baru: po fajkach z długimi cybuchami przyczepionymi do ścian, reklamach zielonego piwa, czarnych winylowych siedzeniach i maleńkiej scenie, gdzie jakiś niedoszły gwiazdor rozstawiał przy wieży ustawionej ze wzmacniaczy swoje cymbały i dudy. W powietrzu unosił się delikatny zapach przemycanej Siarki. Obudziły się moje drapieżne instynkty. Zapach miał trzy dni i nie był dość silny, by pójść jego tropem. Gdybym przygwoździła dostawcę, opuściłabym listę przebojów mojego szefa. Może nawet dałby mi coś wartego moich talentów.

- Hej — burknął ktoś obok mnie. — Zastępujesz Tobby?

Porzuciłam myśli o Siarce, zamrugałam i odwróciłam się, stając na wprost klatki piersiowej w jaskrawozielonej koszulce. Uniosłam wzrok, ogarniając nim ogromnego mężczyznę. Materiał na wykidajłę. Na koszulce miał nadrukowane imię „Peter”. Pasowało do niego.

- Kogo? - zamruczałam, rąbkiem jego koszulki osuszając z kropel deszczu to, co na wyrost nazywam rowkiem między piersiami.

Nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. I było to przygnębiające.

— Tobby. Państwową dziwkę. Już się tu nie pokaże?

- Mówiłem ci - dobiegł z mojego kolczyka śpiewny głosik.

Mój uśmiech stał się wymuszony.

- Nie wiem — wycedziłam przez zęby. — Nie jestem dziwką.

Znów coś burknął, przyglądając się mojemu strojowi. Pogrzebałam w torbie i podałam mu legitymację służbową. Każdy, kto by nas widział, mógłby założyć, że mnie legitymuje. Przy łatwo dostępnych zaklęciach ukrywających wiek to było obowiązkowe - podobnie jak wiszący mu na szyi amulet wykrywający zaklęcia. Lśnił bladą czerwienią w reakcji na mój pierścionek. Nie przeprowadziłby z tego powodu pełnej kontroli, dlatego wszystkie amulety w mojej torbie były w tej chwili uśpione. Zresztą nie spodziewałam się, żebym miała ich tego wieczoru potrzebować.

- Inderlandzka Służba Bezpieczeństwa - powiedziałam, kiedy wziął legitymację do ręki. - Mam zlecenie na znalezienie kogoś, a nie na nękanie twojej zwykłej klienteli. Stąd to... hm... przebranie.

— Rachel Morgan - odczytał, niemal całkowicie zakrywając grubymi paluchami laminowany prostokąt. — Agentka Inderlandziej Służby Bezpieczeństwa. Jesteś agentką ISB? — Przeniósł wzrok z legitymacji na mnie i z powrotem, rozchylając grube wargi w uśmiechu. — Co się stało z twoimi włosami? Wpadłaś na lampę lutowniczą?

Zacisnęłam usta. Zdjęcie miało trzy lata. To nie była lampa lutownicza, tylko psikus, nieformalne pasowanie na pełnoprawną agentkę. Naprawdę śmieszne.

Pixy smyrgnął z mojego kolczyka, który się zakołysał od tego gwałtownego ruchu.

- Ja bym pilnował języka - powiedział Jenks, przekrzywiając głowę, by spojrzeć na legitymację. - Ostatni przy-głup, który się śmiał z jej zdjęcia, spędził noc na ostrym dyżurze z parasolką z drinka w nosie.

Zrobiło mi się przyjemnie.

- Wiesz o tym? - zapytałam, wyrywając legitymację Peterowi i chowając ją w torbie.

- Wiedzą o tym wszyscy w dziale przydzielania funduszy. — Pixy się roześmiał. — Oraz o próbie przyszpilenia tego łaka za pomocą zaklęcia swędzenia i zgubieniu go w kiblu.

— Spróbuj aresztować łaka tak blisko pełni i nie dać się ugryźć - zaproponowałam tonem usprawiedliwienia. - To nie takie łatwe, jak wygląda. Musiałam użyć eliksiru. Takie rzeczy są kosztowne.

- A potem pozbawiłaś włosów cały autobus ludzi?

Jego skrzydełka ważki poczerwieniały, ponieważ się śmiał, a to pobudziło mu krążenie. Ubrany w czarny jedwab i z czerwoną chustką wyglądał jak miniaturowy Piotruś Pan udający członka miejskiego gangu. Dziesięć centymetrów jasnowłosego utrapienia i wybuchowego charakteru.

— To nie była moja wina — odparłam. - Kierowca wjechał na wybój.

Zmarszczyłam brwi. Oprócz tego ktoś pozamieniał moje zaklęcia. Usiłowałam splątać łąkowi nogi, a skończyło się to usunięciem włosów kierowcy i wszystkim siedzącym w trzech pierwszych rzędach foteli. Przynajmniej schwytałam obiekt poszukiwań, chociaż w ciągu następnych trzech tygodni zmarnowałam całą wypłatę na taksówki, ho autobus nie chciał mnie zabierać.

- A ta żaba? - Jenks błyskawicznie odfrunął, bo bramkarz chciał go pstryknąć, ale zaraz wrócił. — Tylko ja chcia-łem ci dzisiaj towarzyszyć. Płacą mi za ryzyko.

Duszek uniósł się z dumą o kilka centymetrów.

Najwyraźniej nie zrobił wrażenia na Peterze. Ja byłam przerażona.

— Posłuchaj, ja chcę tu tylko grzecznie i spokojnie posiedzieć i czegoś się napić - powiedziałam i skinęłam głową w stronę sceny, gdzie młodzieniec plątał przewody od swoich wzmacniaczy. — Kiedy to się zacznie?

Bramkarz wzruszył ramionami.

— Jest nowy. Wygląda, że za jakąś godzinę. — Jeden ze wzmacniaczy spadł z hukiem ze sceny. Rozległy się radosne okrzyki. - Może za dwie.

- Dzięki.

Nie zwracając uwagi na przypominający dźwięk dzwoneczków śmiech Jenksa, przeszłam między pustymi stolikami do rzędu ciemniejszych boksów. Wybrałam ten pod głową łosia i zapadłam się w zwiotczałe siedzenie o osiem centymetrów głębiej, niż powinnam. Zmywam się stąd, jak tylko znajdę tego małego przestępcę podatkowego. To mnie obrażało. Pracowałam dla ISB od trzech lat - siedem, jeśli policzyć cztery lata „szpitalne” — a teraz wykonywałam pracę stażystki.

To stażyści pilnowali codziennie porządku na ulicach Cincinnati i jego największego przedmieścia po drugiej stronie rzeki, pieszczodiwie zwanego Zapadliskiem.

Braliśmy nadprzyrodzone przypadki, z którymi nie mogło sobie poradzić prowadzone przez ludzi FBI — Federalne Biuro Inderlandzkie. W zakresie działalności stażysty ISB leżały drobne zajścia wywołane przez zaklęcia oraz zdejmowanie famulusów z drzew. Ale ja byłam pełnoprawną agentką, do cholery. Zasługiwałam na coś lepszego. Wypełniałam lepsze zlecenia.

To ja w pojedynkę wyśledziłam i zatrzymałam krąg mrocznych wiedźm, które obchodziły zaklęcia zabezpieczające zoo w Cincinnati, żeby kraść z niego małpy i sprzedawać je do podziemnego laboratorium. Ale czy zdobyłam sobie za to uznanie? Nie.

To ja zdałam sobie sprawę, że wariat wykopujący ciała na jednym z przykościelnych cmentarzy jest powiązany z serią zgonów w skrzydle przeszczepów w jednym ze szpitali prowadzonych przez ludzi. Wszyscy założyli, że zbierał materiały do tworzenia nielegalnych zaklęć, a nie, że rzucał na te organy zaklęcia czasowego zdrowia, a potem sprzedawał je na czarnym rynku.

A te kradzieże przy bankomatach, które nękały miasto w ostatnią Gwiazdkę? Musiałam jednocześnie użyć sześciu amuletów, by przybrać wygląd mężczyzny, ale przyskrzyni-łam tę czarownicę. Do rabowania naiwnych ludzi używała amuletu miłości w połączeniu z zaklęciem zapomnienia. To przyszpilenie sprawiło mi szczególnie dużo satysfakcji. Ścigałam ją przez trzy ulice i kiedy się odwróciła, żeby rzucić na mnie być może zabójczy urok, nie miałam czasu na rzucenie żadnego zaklęcia, więc miałam słuszne powody, by pozbawić ją przytomności potężnym kopniakiem. Jeszcze lepsze było to, że FBI szukało jej przez trzy miesiące, a mnie przyszpilenie jej zajęło dwa dni. Wyszli przeze mnie na durniów, ale czy ktoś mi powiedział: „Dobra robota, Rachel”? Czy ktoś mnie chociaż podwiózł do wieżowca ISB z moją spuchniętą stopą? Nie.

A później dostawałam jeszcze gorsze zlecenia: dziewczyny z korporacji studentek kradnące programy telewizji kablowej za pomocą czarów, kradzieże famulusów, psotne zaklęcia - i nie mogłam zapomnieć mojego ulubionego: wyganiania trolli spod mostów i z przepustów, zanim zjadły całą zaprawę. Westchnęłam, patrząc na bar. Żałosne.

Jenks z powrotem przysiadł na moim kolczyku, unikając moich apatycznych prób pacnięcia go. To, że musieli mu płacić potrójnie za to, żeby mi towarzyszył, nie wróżyło nic dobrego.

Sprężystym krokiem podeszła odziana na zielono kelnerka, deprymująco dziarska jak na tak wczesną porę.

- Cześć! - odezwała się, pokazując zęby i dołeczki w policzkach. - Mam na imię Dottie. Będę cię dzisiaj obsługiwać.

Cała w uśmiechach, postawiła przede mną trzy drinki: Krwawą Mary, koktajl z bourbona i piwo imbirowe z sokiem pomarańczowym. Jakie to słodkie.

- Dzięki, skarbie - powiedziałam z pełnym znużenia westchnieniem. - Od kogo to?

Przewróciła oczyma w stronę baru, starając się wyglądać na osobę wyrafinowaną i znudzoną, lecz udało jej się zrobić wrażenie licealistki na balu. Wyglądając zza jej szczupłej, owiązanej fartuszkiem talii, zerknęłam na trzech pijaków o oczach płonących pożądaniem. To była stara tradycja. Przyjęcie drinka oznaczało przyjęcie kryjącego

się za nim zaproszenia. Kolejna sprawa, którą powinna się zająć pani Rachel. Wyglądali na normalnych, ale nigdy nic nie wiadomo.

Wyczuwając koniec rozmowy, Dottie pośpieszyła pełnić obowiązki barmanki.

- Sprawdź ich, Jenks - szepnęłam.

Duszek odfrunął, trzepocząc skrzydełkami zaróżowionymi z podniecenia. Nikt go nie zauważył. Pixy inwigilacja w najlepszym wydaniu.

W pubie było spokojnie, ale jako że za barem stało dwoje barmanów, stary mężczyzna i młoda kobieta, domyślałam się, że wkrótce zabawa się rozkręci. „Krew i Piwo” był znanym lokalem, do którego chodzili normalni, by pozadawać się z Inderlanderami, a potem wrócić na drugą stronę rzeki z zablokowanymi drzwiczkami i zakręconymi szybami, podekscytowani i zachwyceni sobą. I chociaż samotny człowiek wśród Inderlanderów rzuca się w oczy jak syf na twarzy królowej balu maturalnego, to Inderlander z łatwością wtapia się w tłum ludzi. To cecha pomagająca im przetrwać, szlifowana od czasów sprzed Pasteura. Stąd pixy. Pixy i fairy potrafią dosłownie wywąchać Inderlan-dera szybciej, niż ja potrafię powiedzieć „sik”.

Bez przekonania rozejrzałam się po na wpół pustym barze. Na widok znajomej twarzy z biura mój zgorzkniały nastrój wyewoluował w uśmiech. Ivy.

Ivy była wampirzycą, gwiazdą zespołu agentów ISB. Poznałyśmy się przed kilku laty podczas ostatniego roku mojego staż^MT^jskstworzyłyśmy zespół do wykonywania ^ia wnw?nieą^eżn^t zadań. Ona właśnie zatrudniła się jako                      miała za sobą sześć lat studiów

S WŚ? $

V* y 17

uniwersyteckich, a nie dwa lata uniwersytetu i cztery lata stażu, które ja wybrałam. Sądzę, że przydzielenie nas do siebie wydawało się komuś dobrym żartem.

Praca z wampirem - żywym czy nie - śmiertelnie mnie przerażała do czasu, kiedy odkryłam, że Ivy nie jest praktykująca i wyrzekła się picia krwi. Byłyśmy do siebie tak niepodobne, jak to tylko możliwe, lecz jej mocne punkty stanowiły moje słabości. Chciałabym powiedzieć, że jej słabości były moimi mocnymi punktami, lecz Ivy nie miała żadnych słabości — poza skłonnością do zabijania wszelkiej radości z działania przez skrupulatne układanie planów.

Nie pracowałyśmy razem od dwóch lat i mimo niechętnie przyznanego mi awansu Ivy nadal miała wyższe stanowisko. Umiała mówić właściwe rzeczy właściwym ludziom we właściwym czasie. Pomagało jej też pochodzenie z rodu Tamwood, którego nazwisko było stare jak samo Cincinnati. Była ostatnim przedstawicielem rodziny, miała duszę i była tak samo żywa, jak ja, ponieważ wirusem wampi-ryzmu została zarażona za pośrednictwem nadal wówczas żyjącej matki. Wirus ukształtował Ivy jeszcze w jej łonie, dzięki czemu posiadała elementy obu światów, żywego i martwego.

Zobaczyła, że kiwam jej głową, i podeszła. Wszyscy trzej mężczyźni przy barze odwrócili się, patrząc na nią z uznaniem i trącając się łokciami. Rzuciła im lekceważące spojrzenie, a ja, przysięgam, usłyszałam, jak jeden z nich westchnął.

— Jak ci leci, Ivy? — zapytałam, kiedy wampirzyca powoli usiadła na ławie naprzeciwko mnie.

Oparła się o ścianę boksu do wtóru skrzypienia winylowej tapicerki; obcasy wysokich butów oparła na długiej ławie, a nad krawędzią stołu ukazały się jej kolana. Przerastała mnie o pół głowy, ale ja wyglądam po prostu na wysoką, a Ivy udawało się stwarzać wrażenie wysmukłej elegantki. Jej nieco orientalne rysy nadawały jej tajemniczy wygląd, co podtrzymywało moje przekonanie, że większość modelek musi być wampirzycami. Na dodatek ubierała się jak modelka: skromna skórzana spódnica i najwyższej jakości jedwabna wampirza bluzka — oczywiście jedno i drugie czarne. Gładka, ciemna fala włosów podkreślała jej bladą skórę i owal twarzy. Bez względu na to, co robiła z włosami, nadawały jej egzotyczny wygląd. Ja mogłam poświęcać moim całe godziny, a i tak zawsze były rude i kędzierzawe. Pan Jednobrewy nie zatrzymałby się przy niej; miała zbyt dużą klasę.

— Cześć, Rachel — rzekła Ivy. — Co robisz w Zapadlisku? — Głos miała melodyjny i niski, przepełniony subtelnością szarego jedwabiu. - Myślałam, że w tym tygodniu będziesz łapać raka skóry na wybrzeżu — dodała. — Czy Denon nadal jest wkurzony o tego psa?

Wzruszyłam z zakłopotaniem ramionami.

-Nie.

W gruncie rzeczy szefowi niemal pękła żyłka. Byłam o krok od awansu na biurową sprzątaczkę.

— To była uczciwa pomyłka. — Ivy leniwym ruchem odchyliła głowę, odsłaniając długą szyję. Nie widniała na niej żadna blizna. - Każdy mógł ją popełnić.

Każdy oprócz ciebie, pomyślałam kwaśno.

— Tak? — powiedziałam na głos, podsuwając ku niej Krwawą Mary. - No to daj mi znać, jak zauważysz mój cel.

Potrząsnęłam amuletami na kajdankach, dotykając koniczynki wyrzeźbionej z drzewa oliwnego.

Szczupłe palce Ivy oplotły szkło, jakby je pieściły. Te same palce mogłyby uszkodzić mi nadgarstek, gdyby włożyła w to nieco wysiłku. Żeby zdobyć taką siłę, by złamać go bez chwili zastanowienia, musiałaby zaczekać, aż będzie martwa, ale i tak była silniejsza ode mnie. W jej ustach zniknęła połowa czerwonego napoju.

— Od kiedy ISB interesuje się leprekaunami? - zapytała, przyglądając się pozostałym amuletom.

- Od ostatniego złego dnia szefa.

Wzruszyła ramionami, wyjęła zza bluzki krzyż i prowokacyjnie przeciągnęła uszkiem po zębach. Kły miała ostre jak kot, lecz nie większe niż ja. Wydłużoną wersję nabędzie po śmierci. Zmusiłam się do oderwania od nich wzroku i przeniesienia go na metalowy krzyż. Miał długość mojej dłoni i był wykonany z przepięknie obrobionego srebra. Zaczęła go nosić niedawno, by denerwować matkę. Między nimi panowały dość napięte dobre stosunki.

Dotknęłam maleńkiego krzyżyka na kajdankach i pomyślałam, że chyba trudno jest mieć nieumarłą matkę. Spotkałam tylko garstkę martwych wampirów. Te naprawdę stare trzymały się na uboczu, a nowe łatwo dawały się zakołkowywać, chyba że nauczyły się trzymać na uboczu.

Martwe wampiry były całkowicie pozbawione sumienia i stanowiły wcielenie bezlitosnego instynktu. Postępowały według zasad społecznych tylko dlatego, że traktowały je jak grę. A martwe wampiry znały zasady. Ich istnienie zależało od zasad, których złamanie oznaczało śmierć albo ból. Największą było oczywiście unikanie słońca. Dla zachowania zdrowych zmysłów codziennie potrzebowały krwi. Nadawała się każda istota, a branie jej od żywych dawców było jedyną radością tych wampirów. Były potężne, miały niewiarygodną siłę i wytrzymałość oraz zdolność niesamowicie szybkiego zdrowienia. Trudno było je unicestwić inaczej, niż poprzez tradycyjne odcięcie głowy i przebicie serca kołkiem.

W zamian za swoją duszę otrzymywały szansę nieśmiertelności. Szła ona w parze z utratą sumienia. Najstarsze wampiry twierdziły, że to jest najlepsze: umiejętność zaspokojenia każdej potrzeby cielesnej bez poczucia winy, kiedy ktoś umiera, by dać im przyjemność i zdrowie psychiczne na kolejny dzień.

Ivy miała i wirusa wampiryzmu, i duszę; do czasu śmierci i zostania prawdziwą nieumarłą tkwiła w pół drogi. Chociaż nie była tak potężna czy niebezpieczna, jak martwy wampir, zdolność przebywania na słońcu i oddawania czci Bogu bez bólu czyniły ją obiektem zazdrości martwych braci.

Metalowe kółka naszyjnika Ivy stukały rytmicznie o jej perłowe zęby, a ja ignorowałam jej zmysłowość z wypraktykowaną powściągliwością. Wołałam ją, kiedy na niebie było słońce, a ona miała większą kontrolę nad swoim obliczem seksualnego drapieżnika.

Mój pixy wrócił i wylądował na sztucznych kwiatach, stojących w wazoniku pełnym petów.

- Dobry Boże - odezwała się Ivy, upuszczając krzyż. -Pixy? Denon musi być wściekły.

Skrzydełka Jenksa na moment znieruchomiały, po czym znów się rozmazały w gwałtownym trzepocie.

— Idź się Zmień, Tamwood — powiedział piskliwie. -Myślisz, że tylko fairy mają nosy?

Jenks wylądował ciężko na moim kolczyku. Skrzywiłam się.

— Dla pani Rachel tylko to co najlepsze — powiedziałam sucho. Ivy się roześmiała, a na moim karku zjeżyły się włoski. Brakowało mi prestiżu, jaki dawała mi praca z nią, ale wciąż działała mi na nerwy. - Mogę wrócić, jeśli sądzisz, że popsuję ci akcję - dodałam.

— Nie - odparła. - Zostań. Przyszpiliłam parkę igieł w łazience. Przyłapałam ich na nagabywaniu zwierzyny pod ochroną. — Z drinkiem w ręku przesunęła się na koniec ławy, wstała, przeciągnęła się zmysłowo i prawie niedosłyszalnie westchnęła. - Wyglądają zbyt podle, żeby mieć zaklęcie przemiany - powiedziała. — Ale na wszelki wypadek mam na zewnątrz moją wielką sowę. Jeśli spróbują wylecieć przez rozbite okno, to staną się ptasim pokarmem. Po prostu biorę ich na przeczekanie. — Upiła łyk koktajlu, patrząc na mnie piwnymi oczyma znad krawędzi szklaneczki. — Jeśli szybko dopadniesz swój cel, może mogłybyśmy wziąć jedną taksówkę?

Miękka sugestia niebezpieczeństwa w jej głosie sprawiła, że kiedy wychodziła, kiwnęłam niezobowiązująco głową. Bawiąc się nerwowo opadającym kosmykiem moich rudych włosów, postanowiłam, że zanim wsiądę z nią do taksówki o tak późnej porze, dokładnie się przyjrzę Ivy. Może i nie potrzebowała do przeżycia krwi, lecz było oczywiste, że mimo publicznej deklaracji wstrzemięźliwości w tym względzie, wciąż jej łaknie.

Ponieważ przy moim łokciu pozostały tylko dwa drinki, przy barze składano sobie kondolencje. Jenks nadal się złościł swym wysokim głosem.

- Uspokój się, Jenks — powiedziałam, usiłując powstrzymać go przed wydarciem mi kolczyka z ucha. - Lubię mieć wsparcie pixy. Fairy nawet nie sikają bez zezwolenia swoich związków.

- Zauważyłaś? - prawie wywarczał, łaskocząc mnie w ucho podmuchem niespokojnie machających skrzydełek. - Przez jakiś parszywy wierszyk napisany przed Zmianą przez jakiegoś pijanego tłuściocha uważają się za lepsze od nas. Reklama, Rachel. Nic więcej. Dobre staromodne łapówkarstwo. Wiedziałaś, że za tę samą robotę fairy otrzymują większą zapłatę niż pixy?

— Jenks? — przerwałam mu, odgarniając włosy z ramienia. — Co się dzieje przy barze?

-1 ten obraz! - ciągnął, wprawiając kolczyk w wibracje. -Widziałaś go? Ten, na którym ludzki bachor wdziera się na imprezę fairy? Były tak pijane, że nawet nie wiedziały, że tańczą z człowiekiem. I wciąż dostają za to tantiemy.

— Zamknij się, Jenks — powiedziałam zduszonym głosem. - Co się dzieje przy barze?

Rozległo się cichutkie prychnięcie, a mój kolczyk się przekręcił.

- Zawodnik numer jeden to osobisty trener sportowy — mruknął pixy. — Zawodnik numer dwa naprawia klimatyzatory, a zawodnik numer trzy to reporter prasowy. Jednodniowi wycieczkowicze. Wszyscy.

- A ten na scenie? - szepnęłam, pilnując się, by nie patrzeć w tamtą stronę. - ISB dała mi tylko pobieżny opis, ponieważ nasz cel zapewne używa zaklęcia przebrania.

- Nasz cel? - powiedział Jenks.

Podmuch wywoływany uderzeniami skrzydełek osłabł, a z jego głosu zniknął gniew.

Uchwyciłam się tego. Może wystarczyło mu poczucie wspólnoty.

- Może go sprawdzisz? - spytałam, zamiast zażądać. -Sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, w co ma dmuchać w tych swoich dudach.

Jenks parsknął śmiechem i odfrunął w lepszym nastroju. Nie pochwalano bratania się agentów z pomocnikami, ale co tam. Jenks poczuł się lepiej i kiedy wzejdzie słońce, może moje ucho wciąż będzie w jednym kawałku.

Czekając, wodziłam palcem wskazującym po krawędzi szklaneczki z koktajlem z bourbona, a typki przy barze szturchały się łokciami. Nudziłam się, a odrobina flirtu dobrze robi duszy.

Do środka weszła grupka ludzi; z ich głośnego trajkotu dowiedziałam się, że deszcz przybrał na sile. Skupili się przy drugim końcu baru, rozmawiając jeden przez drugiego i wyciągając ręce po drinki. Przyjrzałam im się; lekki ucisk w żołądku powiedział mi, że przynajmniej jeden z nich to martwy wampir. Trudno było określić który, bo wszyscy mieli gotyckie stroje.

Domyślałam się, że to spokojny młodzieniec z tyłu. Wyglądał najbardziej normalnie wśród grupy wytatuowanych ludzi z kolczykami w rozmaitych częściach ciała; zamiast w zmoczone deszczem skóry był ubrany w dżinsy i koszulę. Zapewne dobrze mu się powodziło, skoro otoczył się takim stadkiem ludzi o szyjach pokrytych bliznami i szczupłych, anemicznych ciałach. Sprawiali jednak wrażenie zadowolonych i swobodnych w swojej zżytej, niemal rodzinnej grupie. Ze szczególną uprzejmością odnosili się do ładnej blondynki - podtrzymywali ją i wspólnie zachęcali do zjedzenia orzeszków. Uśmiechała się, ale wyglądała na zmęczoną. Zapewne stanowiła śniadanie wampira.

Jakby zwabiony moimi myślami, atrakcyjny mężczyzna się odwrócił. Zsunął okulary przeciwsłoneczne i kiedy spojrzał znad nich w moje oczy, poczułam na plecach zimny dreszcz. Zaczerpnęłam tchu, widząc kropelki deszczu na jego rzęsach. Przepełniła mnie nagła potrzeba strząśnię-cia ich. Niemal czułam na palcach wilgoć wody, miękki dotyk rzęs. Szepnął coś; miałam wrażenie, że słyszę, lecz nie rozumiałam kłębiących się za mną jego słów, pchających mnie do przodu.

Z bijącym sercem spojrzałam na niego porozumiewawczo i pokręciłam głową. Kąciki jego ust uniosły się w delikatnym, czarującym uśmiechu, a potem mężczyzna odwrócił wzrok.

Odetchnęłam i też spojrzałam gdzie indziej. Tak. To martwy wampir. Żywy nie rzuciłby na mnie nawet tak małego uroku. Gdyby naprawdę się starał, nie miałabym szans. Ale po to są prawa, czyż nie? Martwe wampiry miały wysysać tylko ochotników, i to po podpisaniu dokumentów zrzeczenia się roszczeń, ale skąd można było wiedzieć, czy były one podpisywane przed czy po? Czarownice, łąki i inni Inderlanderzy nie mogli się zmienić w wampira. Słaba pociecha, jeśli wampir tracił kontrolę i umierało się z rozerwanym gardłem. Oczywiście przeciwko temu też istniały prawa.

Nadal zaniepokojona, podniosłam wzrok i zobaczyłam, jak prosto w moją stronę zmierza muzyk z oczyma płonącymi gorączką. Głupi pixy. Dał się złapać.

- Przyszłaś posłuchać mojej gry, piękna? - powiedział dzieciak, stanąwszy przy moim stoliku.

Wyraźnie starał się mówić cicho.

- Mam na imię Delia, nie Piękna - skłamałam, patrząc obok niego na Ivy.

Śmiała się ze mnie. Super. W naszym biurowym biuletynie będzie to wyglądać po prostu fantastycznie.

-Wysłałaś swego zaprzyjaźnionego fairy, żeby mnie sprawdził - powiedział, na wpół wyśpiewując ostatnie słowa.

- To jest pixy, nie fairy - rzekłam.

Gość był albo głupim normalnym, albo sprytnym In-derlanderem udającym głupiego normalnego. Stawiałam na to pierwsze.

Otworzył dłoń i Jenks podleciał chwiejnie do mojego kolczyka. Jedno ze skrzydełek miał zgięte i sypał się z niego czarodziejski pyłek, tworząc na krótko słoneczne promienia na stole i moim ramieniu. Zamknęłam oczy, zbierając siły. Wiedziałam, że ja zostanę za to obwiniona.

Ucho wypełniło mi wściekłe warczenie Jenksa; zmarszczyłam brwi w zamyśleniu. Chyba żadna z jego sugestii nie była możliwa anatomicznie - ale przynajmniej wiedziałam, że dzieciak jest normalnym.

- Chodź do mojej furgonetki, to ci pokażę wielką piszczałkę — zaproponował. — Mogę się założyć, że pięknie byś na niej grała.

Podniosłam na niego wzrok, roztrzęsiona propozycją martwego wampira.

- Odejdź.

- Odniosę wielki sukces, Delicjo - pochwalił się, bio-rąc moje wrogie spojrzenie za zaproszenie, by usiadł. - Jak tylko zdobędę dość pieniędzy, jadę na wybrzeże. Mam przyjaciela w muzycznym biznesie. Zna gościa, który zna gościa, który czyści basen Janis Joplin.

- Odejdź — powtórzyłam, ale on tylko się wygodnie oparł i wykrzywił twarz, śpiewając falsetem „Del-delia-deliiiicja” i wystukując na stole nieregularny rytm.

To było krępujące. Chyba będzie mi wybaczone, jeśli go walnę? Ale nie, byłam dobrym żołnierzykiem w walce z przestępstwami przeciwko normalnym, nawet jeśli uważałam tak tylko ja. Pochyliłam się z uśmiechem, pokazując rowek między piersiami. To zawsze przyciąga uwagę mężczyzn, nawet jeśli te piersi nie są duże. Sięgnęłam przez stół, chwyciłam włoski na jego piersi i je skręciłam. To też przyciąga uwagę mężczyzn i daje o wiele więcej satysfakcji.

Ostry krzyk i przerwanie śpiewu to był balsam na moją duszę.

- Spadaj - szepnęłam. Wepchnęłam mu do ręki koktajl z bourbona i owinęłam wokół szklaneczki zwiotczałe palce chłopaka. - I pozbądź się tego dla mnie.

Pociągnęłam lekko za włoski, a on otworzył szerzej oczy. Niechętnie rozluźniłam palce; wycofał się taktownie, rozlewając po drodze pół drinka.

Od strony baru dobiegły wiwaty. Spojrzałam i zobaczyłam, jak stary barman szczerzy zęby w us'miechu. Dotknął skrzydełka nosa, a ja skinęłam głową.

- Durny dzieciak - mruknęłam.

Nie powinien przebywać w Zapadlisku. Ktoś powinien kopnąć go na drugą stronę rzeki, zanim coś mu się stanie.

Została przede mną jedna szklaneczka i prawdopodobnie stawiano zakłady, czy ją opróżnię.

- Nic ci nie jest, Jenks? - zapytałam, domyślając się odpowiedzi.

- Ten porąbany przygłup niemal mnie zgniata na miazgę, a ty pytasz, czy nic mi nie jest? - warknął. Jego cienki głosik był przezabawny. Uniosłam brwi. - Prawie połamał mi żebra. Cały śmierdzę jego zapachem. Wielki Boże Wszechmogący, ja cuchnę. I zobacz, co zrobił z moim ubraniem. Czy wiesz, jak trudno jest usunąć zapach z jedwabiu? Jeśli wrócę do domu w takim stanie, żona każę mi spać w skrzynce na kwiaty. Możesz sobie wsadzić potrójną płacę, Rache. Nie jesteś tego warta!

Jenks nie zauważył, kiedy przestałam słuchać. Nie powiedział słowa o swoim skrzydełku, więc wiedziałam, że nic mu nie będzie. Wściekła, osunęłam się w kąt boksu -byłam ugotowana, skoro z Jenksa sypał się pyłek. Byłam załatwiona. Jeśli wrócę z pustymi rękami, aż do następnej wiosny będę dostawać tylko zamieszki przy pełni księżyca i zażalenia na wadliwe amulety. To nie była moja wina.

Wiedziałam, że skoro Jenks nie może latać niezauważony, równie dobrze mogę iść do domu. Jeśli mu kupię trochę grzybów maitake, to może nie powie gościowi z działu przydzielania funduszy, w jaki sposób zagięło mu się skrzydełko. A co mi tam, pomyślałam. Zrobię z tego dobrą zabawę. Coś jakby ostatnie szaleństwo, zanim - jakby to powiedzieć? - szef przybije moją miotłę do drzewa. Mogłabym się zatrzymać przy galerii handlowej i kupić płyn do kąpieli i jakąś nową płytę ze smooth jazzem. Moja kariera pikowała, ale nie było powodu, dla którego nie miałabym się cieszyć tego pędem.

Z perwersyjną niecierpliwością wzięłam torbę i piwo imbirowe z sokiem pomarańczowym, po czym wstałam, żeby podejść do baru. Pozostawianie spraw w zawieszeniu to nie mój styl. Zawodnik numer trzy wstał z uśmiechem, potrząsając nogą, by wszystko mu się wygodnie ułożyło. Boże, dopomóż. Mężczyźni potrafią być tacy obrzydliwi. Byłam zmęczona, wkurzona i straszliwie niedoceniona. Wiedząc, że cokolwiek powiem, on uzna to za granie trudnej do zdobycia i wyjdzie za mną, wylałam mu piwo na koszulę bez zatrzymywania się.

Uśmiechnęłam się, słysząc okrzyk wściekłości, a potem zmarszczyłam brwi, czując na ramieniu jego ciężką dłoń. Odwróciłam się do przysiadu, wyrzutem nogi powalając typa na podłogę. Uderzył o deski z łoskotem. Wszyscy goście wstrzymali oddech i zamilkli. Usiadłam mu okrakiem na piersi, zanim się zorientował, że leży.

Palcami o krwistoczerwonych paznokciach chwyciłam go za gardło, czując szczecinę na jego podbródku. Otworzył szeroko oczy. Peter stał ze skrzyżowanymi rękoma przy drzwiach i tylko się przyglądał.

- Niech to szlag, Rache - powiedział Jenks, huśtając się gwałtownie na moim kolczyku. - Kto cię tego nauczył?

— Mój tata - odparłam i pochyliłam się nisko nad powalonym. — Tak mi przykro - szepnęłam z silnym akcentem z Zapadliska. — Chcesz się zabawić, ciacho?

W jego oczach zagościł strach, ponieważ uświadomił sobie, że jestem Inderlanderką, a nie jakąś cizią szukającą dzikiej nocnej rozrywki. Owszem, było z niego ciacho — smakołyk do skonsumowania i zapomnienia. Nie chcia-łam zrobić mu krzywdy, ale on o tym nie wiedział.

-Słodka matko Blaszanego Dzwoneczka! - zawołał Jenks, odwracając moją uwagę od pochlipującego facia. — Czujesz? Koniczyna.

Rozluźniłam chwyt i mężczyzna pośpiesznie wyśliznął się spode mnie. Wstał niezdarnie i ruszył w stronę swoich dwóch towarzyszy w zacienionym kącie, dla zachowania twarzy mrucząc pod nosem obelgi.

- Ktoś zza baru? - szepnęłam, podnosząc się z podłogi.

— Kobieta — powiedział, wywołując u mnie falę emocji.

Podniosłam wzrok i przyjrzałam się jej. W podziwu godny sposób wypełniała swój obcisły, kontrastowy czar-no-zielony strój; pewnie poruszała się za kontuarem, wywołując wrażenie znudzonego profesjonalizmu.

— Jesteś wykończony, Jenks? — mruknęłam, usiłując ukradkiem obciągnąć wpijające mi się w ciało skórzane spodnie. - To nie może być ona.

— Jasne — warknął. — Jakbyś się na tym znała. Nie zwracaj uwagi na pixy. W tej chwili mógłbym sobie siedzieć w domu przed telewizorem. Ale nie. O, nie. Nie z własnej woli spędzam noc z tyczkowatym ucieleśnieniem zacofanej kobiecej intuicji, które sądzi, że umie wykonać moją pracę lepiej ode mnie. Zmarzłem, zgłodniałem, a skrzydełko

mam zagięte prawie na pół. Jeśli pęknie ta główna żyłka, będę rnusiał sobie wyhodować całe skrzydełko. Masz chociaż blade pojęcie, ile to trwa?

Zerknęłam w stronę baru, z ulgą stwierdzając, że wszyscy wrócili do swoich rozmów. Ivy zniknęła i zapewne nie widziała zajścia. No i dobrze.

— Zamknij się, Jenks — mruknęłam. - Udawaj ozdóbkę.

Przysunęłam się do staruszka. Pochyliłam się, a on odsłonił w pomarszczonym uśmiechu przerzedzony garnitur zębów i z uznaniem wodził wzrokiem po wszystkim, tylko nie po mojej twarzy.

-Nalej mi czegoś - szepnęłam. - Czegoś słodkiego. Czegoś, co mnie wprawi w dobry humor. Czegoś gęstego, śmietankowego i strrrrasznie niezdrowego.

- Będę rnusiał obejrzeć twoją legitymację, panienko — powiedział staruszek z silnym irlandzkim akcentem. - Nie widzisz mi się na tyle duża, żeby się wypuścić spod skrzydeł mamusi.

Akcent miał udawany, ale mój uśmiech w odpowiedzi na jego komplement był szczery.

-Jasne, skarbie. - Poszukałam w torbie prawa jazdy, chętnie podejmując grę, skoro wyraźnie sprawiała przyjemność nam obojgu. - Och! - Zachichotałam, kiedy plakietka wyśliznęła mi się z ręki i spadła za bar. - Głuptasek ze mnie!

Korzystając z tego, że siedziałam na wysokim stołku barowym, przechyliłam się przez kontuar, by dobrze się przyjrzeć, co za nim jest. Uniesienie tyłka w powietrze nie tylko znakomicie odwróciło uwagę męskiej klienteli, ale pozwoliło mi porządnie zapuścić żurawia. Owszem, jeśli zbyt długo się nad tym zastanawiać, było to poniżające, lecz efektywne. Podniosłam wzrok na uśmiechniętego staruszka, przekonanego, że go sprawdzam, ale w tej chwili byłam zainteresowana kobietą. Stała na skrzynce.

Miała niemal właściwy wzrost, znajdowała się we właściwym miejscu i zauważył ją Jenks. Wyglądała na młodszą, niż mogłabym się spodziewać, ale jeśli ma się sto pięćdziesiąt lat, to siłą rzeczy zdobywa się kilka tajemnic zachowania urody. Jenks prychnął mi do ucha, co zabrzmiało jak brzęczenie zadowolonego z siebie komara.

- A nie mówiłem?

Usiadłam z powrotem na stołku, a barman podał mi prawo jazdy wraz z „pływającym trupem” z łyżeczką, czyli porcyjkę lodów w kieliszku baileysa. Pycha. Schowałam prawo i kokieteryjnie puściłam do barmana oko. Nie tknąwszy kieliszka, odwróciłam się, jakbym lustrowała nowo przybyłych klientów. Serce biło mi szybciej, czułam mrowienie w czubkach palców. Czas się wziąć do roboty.

Rozejrzałam się szybko, czy nikt nie patrzy, i przewróciłam kieliszek. Z nie całkiem udawaną rozpaczą rzuciłam się, by go złapać, usiłując ocalić chociaż lody.

Barmanka skwitowała mój przepraszający uśmiech protekcjonalnym wygięciem ust, a ja zadrżałam od kopa adrenaliny. Ten wstrząs był dla mnie wart więcej niż czek, jaki znajdowałam co tydzień wetknięty do mojego biurka. Wiedziałam jednak, że to uczucie zniknie tak szybko, jak się pojawiło. Moje talenty się marnowały. Do czegoś takiego nawet nie potrzebowałam zaklęcia.

Jeśli ISB chce mi dawać tylko coś takiego, pomyślałam, to może powinnam rzucić stałą pensję i pójść na swoje.

Niewielu opuściło ISB, lecz istniał precedens. Zanim Leon Bairn się uniezależnił, już był żywą legendą - a potem natychmiast wykończyło go źle ustawione zaklęcie. Podobno to ISB wyznaczyła cenę za jego głowę za złamanie trzydziestoletniego kontraktu. Ale to się zdarzyło dziesięć lat temu. Agenci ginęli cały czas, załatwiani przez poszukiwanych sprytniejszych albo mających więcej szczęścia od nich. Zwalanie winy na korpus zabójców ISB było złośliwością. Nikt nie opuszczał ISB, ponieważ zarobki były przyzwoite, a godziny pracy dogodne, i tyle.

Tak, pomyślałam, nie zwracając uwagi na cień ostrzeżenia, który pojawił się w moich myślach. Śmierć Leona Bairna została rozdmuchana. Nic nie zostało udowodnione. A jedynym powodem, dla którego nadal miałam robotę, było to, że zgodnie z prawem nie mogli mnie zwolnić. Może powinnam pójść na swoje. To nie mogło być gorsze od tego, co robię teraz. Będą zadowoleni, że odchodzę. Jasne, pomyślałam z uśmiechem. Rachel Morgan, prywatna agentka do wynajęcia. Wszystkie prawa z zapałem chronione. Wszystkie krzywdy uczciwie pomszczone.

Wiedziałam, że patrzę na barmankę usłużnie wycierającą kontuar między moimi łokciami z nieco rozmarzonym uśmiechem. Oddychałam szybko i głośno. Opuściłam lewą dłoń i chwyciłam ścierkę, omotując nią rękę kobiety. Prawą ręką błyskawicznie odpięłam kajdanki i zatrzasnęłam je na nadgarstkach barmanki. Wszystko w mgnieniu oka. Zamrugała, wstrząśnięta. Cholera, dobra jestem.

Kiedy uświadomiła sobie, co się stało, szeroko rozwarła oczy.

- Diabli i potępienie! - krzyknęła, co przy jej irlandzkim akcencie brzmiało bardzo elegancko. Ten akcent nie był udawany. — Co ty, u diabła, sobie wyobrażasz?

Adrenalina zapłonęła wysokim płomieniem, który jednak błyskawicznie opadł i zamienił się w popiół, kiedy popatrzyłam na samotną porcyjkę lodów, pozostałą z mojego drinka.

— Inderlandzka Służba Bezpieczeństwa—powiedziałam, kładąc na kontuar legitymację. Fala adrenaliny całkowicie opadła. - Jesteś oskarżona o sfabrykowanie tęczy w celu przedstawienia w nieprawdziwym świetle dochodów wytworzonych dzięki rzeczonej tęczy, o niedopełnienie obowiązku złożenia odpowiednich formularzy zamówień związanych z rzeczoną tęczą, o niedopełnienie obowiązku zawiadomienia Komisji Tęczy o krańcu rzeczonej tęczy...

— To kłamstwo! — zawołała kobieta, wijąc się w kajdankach. Rozglądała się gorączkowo po wpatrzonych w nią klientach pubu. - Same kłamstwa! Znalazłam ten garnek legalnie.

- Masz prawo do zamknięcia się — zaimprowizowałam, nabierając lody na łyżeczkę. Poczułam w ustach zimno, lecz cień alkoholu stanowił słabą rekompensatę zanikającego ciepła adrenaliny. - Jeśli zrezygnujesz z prawa zamknięcia ust, zamknę ci je osobiście.

Barman uderzył dłonią w kontuar.

— Peter! — ryknął bez cienia irlandzkiego akcentu. — Umieść w oknie napis, że szukamy pracownika. A potem chodź tutaj i mi pomóż.

— Tak, szefie! — rozległ się odległy, obojętny okrzyk Petera.

Odłożyłam łyżeczkę, sięgnęłam za bar, wyszarpnęłam zza niego kobietę-leprekauna i postawiłam na podłodze, zanim zrobiła się jeszcze mniejsza. Kurczyła się pod wpływem amuletów na moich kajdankach, które powoli przezwyciężały jej słabsze zaklęcie wzrostu.

-Masz prawo do adwokata - oznajmiłam, chowając legitymację. — Jeśli cię na niego nie stać, masz przechla-pane.

- Nie możesz mnie złapać! — wrzasnęła groźnie aresztowana, szamocząc się z kajdankami do wtóru entuzjastycznych okrzyków tłumu. — Nie utrzymają mnie same kółka z metalu. Uciekałam królom, sułtanom i paskudnym dzieciakom z sieciami!

Szarpała się i wyrywała, powoli oswajając się z faktem, że została schwytana. Kajdanki kurczyły się razem z nią.

- Oswobodzę się z nich... za... chwilę — wydyszała, zwalniając tempo, by spojrzeć na nadgarstki. - Och, na litość boską! — Zgarbiła się, wpatrzona w żółty księżyc, zieloną koniczynę, różowe serce i pomarańczową gwiazdę, zdobiące moje kajdanki. - Niech zgwałci ci nogę pies samego diabła. Kto puścił farbę o amuletach? - Przyjrzała się im bliżej. — Złapałaś mnie z czterema? Czterema? Nie sądziłam, że te stare nadal działają.

- Możesz mnie nazywać staromodną - powiedziałam, wbijając wzrok w mój kieliszek — ale kiedy coś działa, trzymam się tego.

Przez bar przeszła Ivy, poprzedzana przez swoje dwa ubrane na czarno wampiry, eleganckie w swej mrocznej niedoli. Jeden miał siniec pod okiem, a drugi utykał. Ivy nie obchodziła się łagodnie z wampirami żerującymi na nieletnich. Pamiętając przyciąganie tego martwego wampira z drugiego końca baru, zrozumiałam dlaczego. Szesnastolatka nie umiałaby mu się oprzeć. Nie chciałaby się mu opierać.

— Hej, Rachel — powiedziała pogodnie Ivy; teraz nie pracowała i wyglądała niemal na człowieka. - Jadę do miasta. Chcesz się podzielić kosztami taksówki?

Wróciłam myślami do ISB — porównywałam ryzyko zostania głodującą kobietą interesu ze spędzeniem reszty życia na ściganiu złodziei sklepowych i sprzedawców nielegalnych amuletów. Przecież ISB nie wyznaczy ceny za moją głowę. Nie, Denon z zachwytem podarłby mój kontrakt. Nie mogłabym sobie pozwolić na biuro w Cincinnati, ale może w Zapadlisku. Ivy spędzała tu dużo czasu. Będzie wiedziała, gdzie mogłabym znaleźć coś taniego.

- Tak - odparłam, zauważając, że ma ładny piwny kolor oczu. — Chcę cię o coś zapytać.

Skinęła głową i popchnęła swoją zdobycz do przodu. Tłum się cofnął; morze czarnych strojów jakby wchłaniało światło. Martwy wampir stojący na skraju kiwnął mi z uznaniem głową, jakby mówił: „Dobra robota”; odpowiedziałam mu takim samym gestem, czując, jak fala emocji wprowadza mnie w stan fałszywej euforii.

- Super, Rachel! - pisnął Jenks, a ja się uśmiechnęłam.

Dawno tego nie słyszałam.

— Dzięki - powiedziałam, widząc go na moim kolczyku w lustrze za barem.

Odsunęłam kieliszek i sięgnęłam po torbę; uśmiech mi się poszerzył, kiedy barman pokazał gestem, że to na koszt firmy. Czując ciepło wywołane nie tylko przez alkohol, zsunęłam się ze stołka i postawiłam kobietę na nogi. W głowie wirowały mi myśli o drzwiach z moim nazwiskiem wypisanym złotymi literami. Wolność.

- Nie! Zaczekaj! - krzyknęła, kiedy chwyciłam torbę, a drugą ręką pociągnęłam ją do drzwi. - Życzenia! Trzy życzenia. Tak? Puszczasz mnie i dostajesz trzy życzenia.

Wypchnęłam ją przed sobą na ciepły deszcz. Ivy już złapała taksówkę i wsadziła swój połów do bagażnika, żeby w środku było więcej miejsca dla nas. Przyjmowanie życzeń od oszustki stanowiło pewną drogę do znalezienia się po niewłaściwej stronie kija od miotły, ale tylko jeśli zostało się przyłapanym.

- Życzenia? - powiedziałam, pomagając mojej ofierze usadowić się na tylnym siedzeniu. - Pogadajmy.

ROZDZIAŁ 2

- Co mówisz? - zapytałam, odwracając się na przednim siedzeniu, by spojrzeć na Ivy.

Machnęła ręką. Rytm popsutych wycieraczek walczył z rytmem dobrej muzyki w dziwacznej mieszaninie jękliwych gitar i zacinającym się dźwięku plastiku skrobiącego o szkło. Z głośników ryczało „Rebel Yell”. Nie mogłam z nim współzawodniczyć. Wcale mi nie pomagało, że Jenks doskonale udawał Billyego Idola, wirując z hawajską tancerką przymocowaną do deski rozdzielczej.

- Mogę przyciszyć? - zapytałam kierowcę.

- Nie dotykać! Nie dotykać! - krzyknął z dziwnym akcentem.

Europejskie lasy? Jego delikatny piżmowy zapach świadczył, że jest łakiem. Sięgnęłam w stronę gałki potencjometru, a on zdjął z kierownicy pokrytą futrem dłoń i odtrącił moją rękę.

Taksówka skręciła na sąsiedni pas. Jego amulety, sądząc z wyglądu wszystkie popsute, zsunęły się z deski rozdzielczej na moje kolana i podłogę. Wianuszek czosnku huśtający się na lusterku uderzył mnie prosto w oko. O mało się nie zakrztusiłam od smrodu czosnku zmieszanego z zapachem kartonowego drzewka, też huśtającego się na lusterku.

- Niegrzeczna dziewczynka - oskarżył mnie kierowca, wracając na dawny pas. Wpadłam na niego.

- Jeśli będę grzeczną dziewczynką — warknęłam, wsuwając się z powrotem na mój fotel — to pozwolisz mi ściszyć muzykę?

Kierowca wyszczerzył w uśmiechu zęby. Brakowało mu jednego. Gdyby to zależało ode mnie, brakowałoby mu dwóch.

- Tak - odparł. - Teraz gadają.

Muzyka ucichła, zastąpiona przez spikera, wykrzykującego coś szybko i głośniej niż brzmiała muzyka.

- Dobry Boże - mruknęłam, ściszając radio.

Skrzywiłam się, czując pod palcami tłuszcz na gałce. Spojrzałam na palce i wytarłam je we wciąż leżące mi na kolanach amulety. Nie nadawały się już do niczego innego. Zniszczyła je sól, od zbyt częstego brania do rąk przez kierowcę. Posłałam mu zbolałe spojrzenie i wsypałam amulety do wyszczerbionego uchwytu na kubek.

Znowu odwróciłam się do Ivy, rozciągniętej z tyłu. Jedną uniesioną ręką chroniła swoją sowę przed wypadnięciem przez tylne okno podskakującej taksówki, a drugą podłożyła sobie pod kark. Mijające samochody i sporadycznie działające lampy na krótko oświetlały jej czarną sylwetkę. Jej ciemne, niemrugające oczy napotkały mój wzrok, a potem wróciły do okna i nocy. Otaczająca wampirzycę atmosfera pradawnej tragedii sprawiła, że przebiegły mnie ciarki. Nie uaktywniała swojej aury — była po prostu Ivy — ale ja miałam pietra. Czy ta kobieta nigdy się nie uśmiecha?

Moja zdobycz wcisnęła się w przeciwny kąt, jak najdalej od Ivy. Zielone buciki kobiety-leprekauna akurat sięgały krawędzi siedzenia; wyglądała jak sprzedawane w telewizji lalki. „Trzy niewielkie raty po 49,95 dolara za tę pełną szczegółów postać Barmanki Becky. Podobne lalki potroiły, a nawet czterokrotnie zwiększyły swoją wartość!”. Ta lalka miała jednak podstępny błysk w oku. Skinęłam jej przebiegle głową, a Ivy spojrzała na mnie podejrzliwie.

Podskoczyliśmy na jakimś paskudnym wyboju; sowa zahukała gniewnie i rozłożyła skrzydła, by zachować równowagę. Ale to był ostatni podskok. Przejechaliśmy przez rzekę i z powrotem znaleźliśmy się w Ohio. Droga była teraz gładka jak stół i taksówkarz zwolnił, najwyraźniej przypominając sobie, do czego służą znaki drogowe.

Ivy odsunęła rękę od sowy i przeczesała palcami długie włosy.

- Powiedziałam, że nigdy przedtem nie chciałaś jechać ze mną taksówką. Co jest?

- Ach, tak. — Ułożyłam rękę na oparciu. — Wiesz, gdzie mogę wynająć tanie mieszkanie? Może w Zapadlisku?

Ivy spojrzała na mnie - idealny owal jej twarzy bielał w świetle lamp ulicznych. Teraz stały na każdym rogu, zamieniając noc niemal w dzień. Paranoidalni normalni. Ale nie miałam im tego za złe.

- Przeprowadzasz się do Zapadliska? - zapytała ze zdziwioną miną.

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

- Nie. Rzucam ISB.

To przyciągnęło jej uwagę. Poznałam po tym, jak zamrugała. Jenks przerwał próby tańca z figurką na desce rozdzielczej i zagapił się na mnie.

- Nie możesz zerwać kontraktu z ISB - stwierdziła Ivy. Zerknęła na kobietę-leprekauna, który odpowiedział jej szerokim uśmiechem. - Chyba nie myślisz o...

-Ja? O złamaniu prawa? - powiedziałam lekkim tonem. -Jestem za dobra, żebym musiała łamać prawo. Natomiast nic nie mogę poradzić, jeśli ona jest niewłaściwą krasnoludką - dodałam, nie czując się ani trochę winna.

ISB dała mi wyraźnie do zrozumienia, że już nie potrzebuje moich usług. No więc co miałam robić? Przewrócić się brzuchem do góry i polizać kogoś w, nooo... pysk?

- Robota papierkowa - odezwał się taksówkarz z akcentem nagle tak gładkim jak droga; zmienił głos i zachowanie, by zdobyć i utrzymać klientów po tej stronie rzeki. — Pozbędziesz się roboty papierkowej. To się dzieje cały czas. Chyba mam tu gdzieś przyznanie się do winy Rynn Cormel z czasów, kiedy mój ojciec woził podczas Zmiany prawników między kwarantanną i sądami.

-Tak. - Kiwnęłam mu głową i uśmiechnęłam się. -Niewłaściwe nazwisko na niewłaściwym dokumencie.

Ivy nie mrugała.

- Leon Bairn nie wybuchnął samoczynnie, Rachel.

Odetchnęłam. Nie chciałam wierzyć w te gadki. To były tylko historyjki mające na celu powstrzymanie trzódki agentów ISB przed zrywaniem kontraktów po nauczeniu się wszystkiego, czego ISB mogła ich nauczyć.

- To było ponad dziesięć lat temu - powiedziałam. -I ISB nie miała z tym nic wspólnego. Nie zabiją mnie za zerwanie kontraktu; chcą, żebym odeszła. - Zmarszczyłam brwi. — Poza tym wynicowanie byłoby zabawniejsze niż to, co robię teraz.

Ivy pochyliła się, a ja się nie cofnęłam.

— Podobno znalezienie tego, co po nim zostało, w ilości wystarczającej do napełnienia pudełka od butów, trwało trzy dni - stwierdziła. - Ostatnie resztki zeskrobali z sufitu na ganku.

- To co mam robić? - zapytałam, zdejmując rękę z oparcia. - Od wielu miesięcy nie miałam porządnego zlecenia. Spójrz na to. - Pokazałam na moją zdobycz. - Lepreukan uchylający się od płacenia podatków. To obelga.

Drobna kobietka zesztywniała.

- Oooo, przepraszam.

Jenks porzucił swoją nową przyjaciółkę i usiadł na tyle ronda kapelusza kierowcy.

— Tak — powiedział. - Jeśli będę musiał iść na zwolnienie, Rachel będzie chodzić z miotłą.

Poruszył niespokojnie uszkodzonym skrzydełkiem, a ja obdarowałam go zbolałym uśmiechem.

- Maitake? - zapytałam.

— Ćwierć funta — odparł, a ja w myślach podwoiłam tę ilość.

Jak na pixy był w porządku.

Ivy zmarszczyła brwi, bawiąc się łańcuszkiem od krzyża.

-Jest jakiś powód, dla którego nikt nie zrywa kontraktów. Ostatnia osoba, która tego spróbowała, została wessa-na przez turbinę.

Zacisnęłam zęby i wyjrzałam przez przednią szybę. Pamiętałam. Wydarzyło się to mniej więcej przed rokiem.

Zginąłby od tego, gdyby już nie żył. Wampir miał wrócić do biura na dniach.

- Nie pytam cię o pozwolenie - stwierdziłam - tylko czy znasz kogoś, kto ma coś taniego do wynajęcia. - Ivy milczała, więc przesunęłam się, by na nią spojrzeć. - Odłożyłam coś niecoś. Mogę założyć firmę, pomóc ludziom, którzy tego potrzebują...

— Och, na żądzę krwi — przerwała mi Ivy. — Może otworzysz własny sklep z amuletami. Ale agencję? — Pokręciła głową, aż zafalowały jej czarne włosy. — Nie jestem twoją matką, ale jeśli to zrobisz, będziesz trupem. Jenks? Powiedz jej, że jest trupem.

Jenks skinął poważnie głową, a ja się odwróciłam i popatrzyłam przez okno. Głupio mi było, że poprosiłam ją o pomoc. Taksiarz też kiwał głową.

- Trup - odezwał się. - Trup, trup, trup.

Coraz lepiej. Dzięki Jenksowi i taksówkarzowi całe miasto będzie wiedziało, że odchodzę z pracy, zanim złożę wypowiedzenie.

— Nieważne. Nie chcę już o tym rozmawiać - mruknęłam.

Ivy położyła rękę na oparciu mojego fotela.

- Nie przyszło ci na myśl, że ktoś cię może wrabiać? Wszyscy wiedzą, że leprekauny zawsze usiłują się wykupić. Jeśli zostaniesz złapana, to koniec z tobą.

- Tak—powiedziałam. - Myślałam o tym. - Nie myśla-łam, ale nie zamierzałam jej o tym mówić. — Moim pierwszym życzeniem będzie nie zostać złapaną.

- Zawsze tak jest - odezwała się przebiegle kobieta-leprekaun. — To jest twoje pierwsze życzenie?

W przypływie gniewu skinęłam głową, a kobieta się uśmiechnęła, pokazując dołki w policzkach. Znajdowała się w połowie drogi do domu.

- Posłuchaj - powiedziałam do Ivy. - Nie potrzebuję twojej pomocy. Dzięki. — Poszukałam w torbie portfela. — Proszę się zatrzymać - poleciłam taksówkarzowi. - Chcę się napić kawy. Jenks? Ivy zawiezie cię do ISB. Zrobisz to dla mnie, Ivy? Przez wzgląd na dawne czasy?

— Rachel, ty mnie nie słuchasz.

Kierowca włączył migacz, a potem się zatrzymał.

— Uważaj na siebie, Laleczko.

Wysiadłam, otworzyłam tylne drzwi i chwyciłam aresz-tantkę za mundurek. Moje kajdanki całkowicie zniwelowały jej zaklęcie wzrostu. Kobieta była wielkości krępej dwulatki.

- Proszę - powiedziałam, rzucając na siedzenie dwie dychy. — To powinno pokryć moją część.

- Wciąż pada! - jęknęła kobieta-leprekaun.

— Zamknij się.

Krople deszczu niszczyły mój kok i przyklejały mi do szyi kosmyki włosów. Kiedy zatrzaskiwałam drzwi, Ivy się wychyliła, by coś powiedzieć. Nie miałam już nic do stracenia. Moje życie stanowiło pryzmę magicznego nawozu, a ja nawet nie mogłam z niego zrobić kompostu.

- Ale ja moknę.

- Chcesz wrócić do auta? - zapytałam. Mówiłam spokojnie, lecz w środku wszystko mi się gotowało. - Jeśli chcesz, możemy o wszystkim zapomnieć. Ivy na pewno zajmie się twoimi papierami. Dwa zadania w jedną noc. Dostanie premię.

— Nie - usłyszałam w odpowiedzi potulny, cichy głosik.

Rozzłoszczona, spojrzałam przez ulicę na kawiarnię Starbucks, dbającą o potrzeby naburmuszonych mieszkańców przedmieść, którzy potrzebują sześćdziesięciu sposobów parzenia kawy po to, by nie być zadowolonym z żadnego z nich. Jako że kawiarnia znajdowała się po tej stronie rzeki, o tej porze zapewne była pusta. Idealne miejsce do strojenia fochów i przegrupowania. Na wpół przywlokłam kobietę-leprekauna do drzwi, usiłując odgadnąć cenę kubka kawy z liczby wystawionych w oknie gadżetów z czasów sprzed Zmiany.

- Rachel, zaczekaj.

Ivy opuściła szybę, a ja znów usłyszałam muzykę taksiarza. „A Thousand Years” Stinga. O mało z powrotem nie wsiadłam do samochodu.

Szarpnięciem otworzyłam drzwi kawiąpii, kwitując pogardliwym uśmieszkiem radosny dźwięk dzwoneczków.

— Kawa. Czarna. I krzesełko dla dziecka! - zawołałam do młodziaka za ladą, zmierzając z moją aresztantką do najciemniejszego kąta.

Do diabła z tym wszystkim. Młodziak w fartuchu w czerwone i białe paski i z idealną fryzurą stanowił ucieleśnienie prawości. Zapewne student. Mogłam pójść na uniwersytet zamiast do lokalnej szkoły pomaturalnej. Przynajmniej na kilka semestrów. Zostałabym przyjęta i w ogóle.

Boks był jednak zaciszny i tapicerowany. Był prawdziwy obrus. I nogi nie przyklejały mi się do podłogi - zdecydowany plus. Młodziak patrzył na mnie z wyższością, więc żeby go zdenerwować, zdjęłam buty i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami. Wciąż byłam ubrana jak dziwka.

Chyba zastanawiał się, czy powinien wezwać ISB, czy jego ludzki odpowiednik, FBI. Byłby niezły ubaw.

Moja gwarancja wyjścia z ISB stała na siedzeniu naprzeciwko mnie i się wierciła.

— Mogę dostać latte? — jęknęła.

-Nie.

Rozległ się dźwięk dzwoneczków przy drzwiach. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam, że do lokalu wchodzi stanowczym krokiem Ivy z sową na ręce; szpony ptaka wbijały się w grubą opaskę ochronną. Na ramieniu Ivy, jak najdalej od sowy, przycupnął Jenks. Zesztywniałam i odwróciłam się do wiszącego nad stołem obrazka przedstawiającego dzieci przebrane za sałatkę owocową. To chyba miało być urocze, ale ja się robiłam od tego widoku głodna.

— Rachel. Muszę z tobą porozmawiać.

Tego dla Juniora było najwyraźniej za wiele.

— Przepraszam panią — odezwał się swoim idealnym głosem. — Nie wolno wprowadzać zwierząt. Sowa musi zostać na zewnątrz.

Panią? — pomyślałam, usiłując powstrzymać histeryczny śmiech.

Zbladł pod spojrzeniem Ivy. Cofnął się chwiejnie, na oślep, o mało się nie przewracając. Uaktywniała swoja aurę. Niedobrze.

Spojrzała na mnie. Opadłam plecami na oparcie siedziska, a z moich płuc ze świstem uszło powietrze. Czarne, drapieżne oczy przygważdżały mnie do winylowej tapicer-ki. Żołądkiem szarpnął ostry głód. Palce mi zadrgały.

Jej trzymane na wodzy napięcie było oszałamiające. Nie mogłam odwrócić wzroku. To zupełnie nie przypominało łagodnego pytania, jakie mi postawił ten martwy wampir w pubie „Krew i Piwo”. To był gniew, dominacja. Dzięki Bogu, że nie była zła na mnie, tylko na Juniora za ladą.

Rzeczywiście, kiedy tylko zobaczyła moją minę, gniew widoczny w jej oczach rozbłysnął i zgasł. Jej źrenice się zmniejszyły, a oczy przybrały zwykłypiwny kolor. W mgnieniu oka spłynęła z niej powłoka mocy, wracając w głębie piekła, skąd się wzięła. To musiało być piekło. Taka żywiołowa dominacja nie mogła się brać z czarów. Wróciła mi złość. Skoro jestem zła, to nie mogę się bać, prawda?

Minęło wiele lat od czasu, kiedy Ivy groziła mi swoją aurą. Ostatnim razem kłóciłyśmy się, jak przyszpilić nisko urodzonego wampira podejrzewanego o wabienie małoletnich dziewcząt jakąś niemądrą karcianką. Potraktowałam wtedy Ivy amuletem snu, wymalowałam jej na paznokciach słowo „idiotka” czerwonym lakierem, przywiązałam do krzesła i obudziłam. Odtąd była wzorem przyjaciółki, chociaż czasami nieco chłodnej. Chyba była mi wdzięczna, że nikomu nie powiedziałam.

Junior odchrząknął.

- Musi... pani... eee... coś zamówić, bo inaczej.... będzie pani musiała ... wyjść - powiedział słabym głosem.

Odważny, pomyślałam. Pewnie Inderlander.

- Sok pomarańczowy - powiedziała głośno Ivy, stając przede mną. — Bez miąższu.

Zaskoczona, uniosłam wzrok.

— Sok pomarańczowy? — Zmarszczyłam brwi. — Posłuchaj - powiedziałam rozprostowując palce i niezdarnie wciągając na kolana moją torbę z amuletami. — Nie obchodzi mnie, czy Leon Bairn rzeczywiście skończył rozsmarowany na chodniku. Odchodzę. I nic, co powiesz, nie wpłynie na moją decyzję.

Ivy zaszurała nogami. To jej niepokój ostudził resztki mojego gniewu. Ivy się martwi? Nigdy tego nie widziałam.

- Chcę odejść z tobą - oznajmiła w końcu.

Na chwilę zaniemówiłam.

— Co? — udało mi się w końcu wykrztusić.

Usiadła naprzeciwko mnie z udawaną nonszalancją i posadziła sowę tak, by pilnowała kobietę-leprekauna. Głośno zabraniał odgłos darcia, jaki towarzyszył rozpinaniu opaski ochronnej, którą następnie położyła na ławie obok siebie. Jenks sfrunął na stół; miał szeroko otwarte oczy i dla odmiany zamknięte usta. Przyszedł Junior z krzesełkiem i naszymi napojami. W milczeniu czekaliśmy, aż rozstawi wszystko trzęsącymi się rękami i schowa się na zapleczu.

Mój kubek był wyszczerbiony i napełniony tylko do połowy. Przez chwilę bawiłam się myślą, czyby tu nie wrócić i nie przykleić pod stołem amuletu, od którego kwaśniałaby cała śmietanka, jaka znalazłaby się w odległości metra od niego, ale uznałam, że mam na głowie ważniejsze sprawy. Na przykład to, dlaczego Ivy zamierza spuścić z wodą w toalecie swoją wspaniałą karierę.

— Dlaczego? - zapytałam, zbita z tropu. - Szef cię uwielbia. Sama wybierasz sobie zlecenia. W zeszłym roku dostałaś płatny urlop.

Ivy przyglądała się obrazkowi, unikając mojego wzroku.

- No i co z tego?

- Trwał cztery tygodnie! Pojechałaś na Alaskę zażywać słońca o północy!

Zmarszczyła cienkie czarne brwi i wyciągnęła rękę, by poprawić pióra sowie.

- Połowę czynszu, połowę za media, połowę wszystkiego pokrywam ja, połowę ty. Ja wyszukuję pracę dla siebie i ją wykonuję, ty się zajmujesz swoimi sprawami. W razie potrzeby współpracujemy. Jak przedtem.

Usiadłam wygodniej, nie tak naburmuszona, jak chcia-łam wyglądać.

- Dlaczego? - ponowiłam pytanie.

Przestała głaskać sowę.

- Jestem bardzo dobra w tym, co robię - powiedziała, ignorując moje pytanie. W jej głosie pojawiła się nuta bezbronności. - Nie pociągnę cię na dno, Rachel. Żaden wampir nie ośmieli się mnie zaatakować. Mogę to rozszerzyć na ciebie. Będę cię chronić przed zabójcami, dopóki nie zbierzesz pieniędzy na spłatę kontraktu. Z moimi powiązaniami i twoimi amuletami możemy utrzymywać się przy życiu wystarczająco długo, żeby ISB wycofała nagrody za nasze głowy. Ale chcę dostać życzenie.

- Za nasze głowy nie została wyznaczona żadna cena — powiedziałam szybko.

- Rachel... - westchnęła. W jej łagodnych piwnych oczach malowała się niepokojąca troska. - Ale zostanie wyznaczona.

Pochyliła się, a ja z całych sił starałam się nie cofnąć. Odetchnęłam płytko, by wyczuć u niej zapach krwi, lecz poczułam tylko ostry zapach soku. Myliła się. ISB nie wyznaczyłaby ceny za moją głowę. Chcieli, żebym odeszła. To ona powinna się martwić.

- Ja też - odezwał się nagle Jenks. Wskoczył na krawędź mojego kubka. Z jego zagiętego skrzydełka sypał się opalizujący pyłek, tworząc na powierzchni mojej kawy oleistą warstewkę. - Chcę iść z wami. Chcę życzenie. Rzucę ISB i będę pomocnikiem was obu. Przyda wam się ktoś taki. Rache, będziesz miała cztery godziny przed północą, Ivy cztery po, albo jak sobie ustalicie. Co czwarty dzień będę miał wolne, dostanę siedem płatnych świąt i życzenie. Dozwolicie mnie i mojej rodzinie mieszkać w biurze. Będziemy naprawdę cicho. Zapłacicie mi tyle, ile zarabiam teraz, co dwa tygodnie.

Ivy skinęła głową i upiła łyk soku.

- Brzmi nieźle. Jak uważasz?

Otworzyłam bezradnie usta. Nie wierzyłam własnym uszom.

- Nie mogę wam oddać moich życzeń.

Leprekaun kiwnął głową.

- Owszem, możesz.

- Nie - odparłam ze zniecierpliwieniem. - Ja ich potrzebuję. - Na myśl o tym, że może Ivy ma rację, poczułam ukłucie niepokoju. — Już zużyłam jedno z nich, żeby nikt się nie dowiedział, że ją puściłam. Na początek muszę sobie życzyć zwolnienia z kontraktu.

- Jeśli to jest na piśmie, nie mogę nic z tym zrobić -wtrąciła kobieta-leprekaun.

Jenks prychnął pogardliwie.

— Nie jesteś za dobra, co?

-Zamknij się... chrząszczu! - warknęła, poczerwieniawszy.

— Sama się zamknij, mchowa panienko! - odciął się.

To nie może się dziać naprawdę, pomyślałam. Ja chcia-łam się tylko wynieść, a nie przewodzić buntowi.

- Nie mówicie poważnie - stwierdziłam. — Ivy, powiedz mi, że w końcu ujawniło się twoje pokręcone poczucie humoru.

Spojrzała mi w oczy. Nigdy nie wiedziałam, co się dzieje w głowie wampira.

— Po raz pierwszy w mojej karierze - powiedziała — wracam z pustymi rękami. Wypuściłam moją zdobycz.—Machnęła ręką. - Otworzyłam bagażnik i pozwoliłam im uciec. Złamałam przepisy. - Uśmiechnęła się, nie rozchylając ust. - Czy brzmi to dla ciebie wystarczająco poważnie?

— Znajdź sobie własnego leprekauna - powiedziałam i sięgnęłam po kubek, ale zatrzymałam rękę, bo na uszku wciąż siedział Jenks.

Roześmiała się. Był to lodowaty śmiech i tym razem zadrżałam.

— Sama wybieram sobie zlecenia — powiedziała. - Jak myślisz, co by się stało, gdybym ruszyła za leprekaunem, zawaliła sprawę, a potem spróbowała odejść z ISB?

Kobieta siedząca naprzeciwko mnie westchnęła.

- Żadna liczba życzeń nie ukazałaby tego w dobrym świetle — pisnęła. - Sprawienie, żeby to wyglądało na zbieg okoliczności, będzie wystarczająco trudne.

- A ty, Jenks? - zapytałam łamiącym się głosem.

Pixy wzruszył ramionami.

— Chcę życzenie. Może mi dać coś, czego nie może mi dać ISB. Chcę być bezpłodny, żeby nie opuściła mnie żona. - Podleciał chwiejnie do kobiety-leprekauna. -A może jest to dla ciebie zbyt trudne, zieloneczko?—zapytał drwiąco, stając na szeroko rozstawionych nogach, wsparty pod boki.

— Chrząszcz - mruknęła i z podzwanianiem moich amuletów zrobiła gest, jakby chciała go zgnieść.

Skrzydełka Jenksa poczerwieniały z gniewu, a ja zadałam sobie pytanie, czy sypiący się z niego pyłek może się zapalić.

— Bezpłodny? — zapytałam, usiłując nie zbaczać z tematu.

Machnął ręką na kobietę-leprekauna i podszedł po stole do mnie.

— Tak. Wiesz, ile mam dzieciaków?

Nawet Ivy sprawiała wrażenie zaskoczonej.

— Chcesz ryzykować życie za coś takiego? - zapytała.

Jenks zaśmiał się perliście.

— Kto powiedział, że ryzykuję życie? Jeśli odejdę, nikogo w ISB to nie obejdzie. Pixy nie podpisują kontraktów. Jest nas za dużo. Jestem panem samego siebie. Zawsze nim byłem. — Wyszczerzył w uśmiechu zęby, sprawiając wrażenie o wiele za sprytnego na tak małą osobę. - I zawsze będę. Sądzę, że mając do upilnowania tylko was dwie, pożyję odrobinę dłużej.

Odwróciłam się do Ivy.

- Wiem, że podpisałaś kontrakt. Oni cię uwielbiają. Jeśli ktokolwiek powinien się bać o swoje życie, to ty, a nie ja. Dlaczego miałabyś to ryzykować dla... dla... — Zawahałam się. — Dla niczego? Jakie życzenie może być tego warte?

Twarz Ivy znieruchomiała i na moment przesłonił ją jakby czarny cień.

— Nie muszę ci mówić.

- Nie jestem głupia - powiedziałam, usiłując ukryć niepokój. - Skąd mam wiedzieć, czy nie zaczniesz na nowo praktykować?

Wyraźnie urażona Ivy wpatrywała się we mnie, dopóki nie spuściłam wzroku, zmrożona do szpiku kości. To, pomyślałam sobie, zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem.

- Nie jestem praktykującą wampirzycą — odezwała się w końcu. - Już nie. I nigdy nią nie będę.

Zmusiłam się do opuszczenia ręki, uświadomiwszy sobie, że bawię się moimi wilgotnymi włosami. Jej słowa były tylko nieco uspokajające. Szklankę miała do połowy pustą, a pamiętałam, że upiła tylko jeden łyk.

— Zostaniemy wspólniczkami? - zapytała Ivy, wyciągając rękę nad stołem.

Wspólne działanie z Ivy? Z Jenksem? Ivy była najlepszą agentką, jaką miała ISB. To, że chce na stałe pracować ze mną, było więcej niż trochę pochlebne, chociaż zarazem nieco kłopotliwe. Ale nie musiałam przecież z nią mieszkać. Powoli wyciągnęłam do niej rękę. Moje czerwone paznokcie o idealnym kształcie wyglądały krzykliwie przy jej nieumalowanych. Zniknęły wszystkie moje życzenia. Ale ja i tak prawdopodobnie bym je zmarnowała.

- Zostaniemy - odparłam, a zimny dotyk dłoni Ivy przyprawił mnie o dreszcz.

- Świetnie! - zapiał Jenks i sfrunął na nasze połączone dłonie. Sypiący się z niego pyłek jakby trochę niwelował zimno płynące od Ivy. — Zostaniemy wspólnikami!

ROZDZIAŁ 3

— Dobry Boże — jęknęłam. — Nie pozwól mi zwymiotować. Nie tutaj.

Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że kiedy znów je otworzę, światło nie będzie tak kłujące. Siedziałam w moim boksie na dwudziestym czwartym piętrze wieżowca ISB. Do środka wpadały ukośne promienie popołudniowego słońca, które nigdy nie docierały do mnie, ponieważ moje biurko znajdowało się blisko środka labiryntu. Ktoś przyniósł pączki i żołądek buntował mi się od zapachu lukru. Chciałam wrócić do domu i położyć się spać.

Wysunęłam górną szufladę i poszukałam w niej amuletu na ból; kiedy się okazało, że wszystkie już zużyłam, jęknęłam. Uderzyłam czołem o krawędź metalowego biurka i popatrzyłam na moje buty do kostek, wystające spod nogawek dżinsów. Ze względu na odejście z pracy ubrałam się konserwatywnie: w czerwoną lnianą koszulę i spodnie. Przez jakiś czas żadnej obcisłej skóry.

Poprzedni wieczór był błędem. Potrzebowałam zbyt wielu drinków, by ogłupić się na tyle, żeby oficjalnie oddać moje pozostałe życzenia Ivy i Jenksowi. Naprawdę liczyłam na te ostatnie dwa. Każdy, kto cokolwiek wie o życzeniach, wie także, że nie można ich sobie życzyć więcej. To samo dotyczy życzenia sobie bogactwa. Pieniądze nie pojawiają się tak po prostu. Muszą skądś pochodzić i człowiek zawsze wpada za kradzież, chyba że zażyczy sobie, żeby nie został złapany.

Życzenia to trudna sprawa i dlatego większość Inder-landerów opowiadała się za przydziałem minimum trzech naraz. Jeśli się zastanowić, to nie poszło mi tak źle. Zażyczenie sobie, żebym nie została przyłapana na wypuszczeniu leprekauna, pozwoli mi przynajmniej opuścić ISB z czystym kontem. Jeśli Ivy miała rację i ISB zechce mnie załatwić za zerwanie kontraktu, to agenci będą musieli upozorować wypadek. Ale po co mieliby sobie zadawać tyle trudu? Groźby śmierci są kosztowne, a oni chcieli się mnie pozbyć z firmy.

Ivy dostała żeton, żeby mogła zgłosić swoje życzenie później. Wyglądał jak stara moneta z dziurką, więc powiesiła go sobie na fioletowym sznurku na szyi. Natomiast Jenks wykorzystał swoje życzenie od razu w kawiarni i natychmiast pofrunął zawiadomić żonę. Też powinnam była wtedy wyjść, ale Ivy chyba chciała zostać. Od dawna nie wychodziłam nigdzie wieczorem i pomyślałam, że może znajdę na dnie kieliszka odwagę, by powiedzieć szefowi, że odchodzę. Nie znalazłam.

Po pięciu sekundach od rozpoczęcia wyćwiczonej przemowy Denon otworzył szarą kopertę, wyjął mój kontrakt, podarł go i powiedział, że mam pół godziny na opuszczenie budynku. Moja odznaka i kajdanki wydane mi przez ISB leżały na jego biurku; zdobiące je niegdyś amulety spoczywały w mojej kieszeni.

Przez siedem lat w ISB nagromadziłam mnóstwo drobiazgów i nieaktualnych notatek. Drżącymi palcami sięgnęłam po tani, gruby wazonik, który od wielu miesięcy nie zaznał żadnego kwiatu. Trafił do śmieci, podobnie jak kretyn, od którego go dostałam. Miseczka do neutralizacji znalazła się w pudełku u moich nóg. Pokryta skorupą soli niebieska ceramika zazgrzytała na kartonie. Wyschła w zeszłym tygodniu i osad soli pozostały po odparowaniu pokrył się kurzem.

Obok niej zagrzechotał drewniany kołek z sekwoi. Był za gruby, żeby zrobić z niego różdżkę, ale ja i tak nie byłam do tego wystarczająco dobra. Kupiłam ten kołek na komplet amuletów wykrywających kłamstwa i nigdy się nie zabrałam do zrobienia ich. Łatwiej było je kupić. Przeciągając się, wzięłam do ręki listę telefonów do dawnych kontaktów. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, wrzuciłam ją do pudełka obok miseczki i przykryłam odtwarzaczem CD ze słuchawkami.

Miałam do oddania Joyce siedzącej po drugiej stronie przejścia kilka leksykonów, ale podpierający je pojem-niczek z solą należał do mojego taty. Odłożyłam go do pudełka, zastanawiając się, co on pomyślałby o moim odejściu.

- Byłby zachwycony - szepnęłam.

Wyjrzałam nad brzydkimi żółtymi ściankami działowymi. Moi współpracownicy poodwracali wzrok; zmrużyłam oczy. Plotkowali na stojąco w grupkach, udając zajętych. Ich szepty zgrzytały mi w uszach. Odetchnęłam powoli i sięgnęłam po moją czarno-białą fotografię Wat-sona, Cricka i kobiety stojącej za tym wszystkim, Rosalind Franklin. Pozowali przed swoim modelem DNA, a Rosalind uśmiechała się z takim samym skrywanym rozbawieniem, co Mona Lisa. Można by pomyśleć, że wie, co się stanie. Zastanawiałam się, czy była Inderlanderką. Wielu ludzi zadawało sobie to pytanie. Zachowałam to zdjęcie, żeby mi przypominało, jak bieg świata zależy od szczegółów, których nie zauważają inni.

Przed niemal czterdziestu laty jedna czwarta ludzkości umarła, zarażona zmutowanym wirusem zwanym Aniołem T4. I wbrew częstym twierdzeniom telewizyjnych kaznodziejów nie była to nasza wina. Wszystko zaczęło się od dobrej, staromodnej ludzkiej paranoi i nią się zakończyło.

W latach pięćdziesiątych Watson, Crick i Franklin w ciągu pół roku rozwiązali wspólnie zagadkę DNA. Sprawa mogłaby się na tym skończyć, lecz przejęli tę technologię ówcześni Sowieci. Strach przed wojną sprawiał, że do rozwijającej się gałęzi nauki płynął strumień pieniędzy. Na początku lat sześćdziesiątych mieliśmy insulinę produkowaną przez bakterie. Potem nastąpił zalew leków wytwarzanych dzięki bioinżynierii, będących produktem ubocznym mroczniejszych badań USA nad bronią biologiczną. Nie polecieliśmy na Księżyc, zwracając naukę do wewnątrz, by się pozabijać, zamiast na zewnątrz.

A potem, pod koniec dekady, ktoś popełnił błąd. Kwestia, czy były to Stany Zjednoczone, czy Sowieci, jest dyskusyjna. Gdzieś w zimnych laboratoriach Arktyki wymknął się spod kontroli zabójczy łańcuch DNA. Zostawił za sobą wąski ślad śmierci aż do Rio. Sprawę zatuszowano i większość opinii publicznej o niczym nie miała pojęcia. Lecz kiedy naukowcy pisali końcowe wnioski w swoich rejestrach badań i odstawiali je na półkę, wirus mutował.

Włączył się do wyhodowanego dzięki bioinżynierii pomidora poprzez słaby punkt w jego zmodyfikowanym DNA, który badacze uznali za zbyt drobny, żeby się nim przejmować. Pomidor był oficjalnie znany jako pomidor Anioł T4 — taki miał identyfikator laboratoryjny — i stąd się wzięła nazwa wirusa, Anioł.

Nikt nie wiedział, że wirus używa pomidora jako bezpośredniego nosiciela i rozprzestrzenił się dzięki transportowi lotniczemu. Po szesnastu godzinach było już za późno. Ludność krajów trzeciego świata została zdziesiątkowana w ciągu przerażających trzech tygodni, a Stany Zjednoczone odizolowały się od świata w ciągu czterech. Zmilitaryzowano granice i została wprowadzona rządowa zasada „Przykro nam, nie możemy pomóc”. Stany Zjednoczone ucierpiały i ludzie umierali, lecz w porównaniu z kostnicą, w jaką zmieniła się reszta świata, wykręciły się sianem.

Lecz najważniejszym powodem, z jakiego cywilizacja pozostała nienaruszona, było to, że większość inderlandz-kich gatunków była odporna na wirusa Anioła. Na czarownice i czarowników, nieumarłych i drobniejsze gatunki jak trolle, pixy i fairy nie miał żadnego wpływu. Laki, żywe wampiry i leprekauny chorowały na grypę. Natomiast elfy wymarły całkowicie. Uważano, że obróciła się przeciwko nim praktyka tworzenia hybryd z ludźmi dla zwiększenia swej liczebności, co sprawiło, że stały się podatne na wirusa.

Kiedy sytuacja się uspokoiła i Anioł T4 został zwalczony, połączona liczebność naszych rozmaitych gatunków zbliżyła się do liczebności ludzi. Szybko wykorzystaliśmy tę szansę. Zmiana, jak zaczęto ją określać, rozpoczęła się w południe od jednego pixy. Skończyła się o północy; ludzie kulili się pod stołem, usiłując pogodzić się z faktem, że od czasów sprzed egipskich piramid żyją obok czarownic, wampirów i łaków.