Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trudno sobie wyobrazić mniej fortunny zbieg okoliczności. Benjamin Gilmer przyjeżdża do Karoliny Północnej, by zatrudnić się w miejscowej przychodni. Wkrótce dowiaduje się, że jego poprzednik, Vince Gilmer, odsiaduje wyrok za brutalne morderstwo ojca. Mimo to pacjenci wciąż wspominają go z sympatią.
Benjamin, kierując się lekarską intuicją, pragnie zrozumieć, co skłoniło troskliwego doktora Gilmera do zbrodni. Po kilku spotkaniach w więzieniu pojmuje, że Vince’a najpierw zawiódł mózg, a potem wymiar sprawiedliwości. Badając wydarzenia z przeszłości, rozpoczyna walkę z systemem więziennictwa.
To skomplikowana, momentami przerażająca opowieść o uchybieniach amerykańskiego systemu sądowego oraz opieki zdrowotnej, która służy najbardziej uprzywilejowanym, a nie najbardziej potrzebującym.
„Pragnąc wyjaśnić zbrodnię z przeszłości, [Benjamin Gilmer] rozpoczyna wieloletnią walkę z wymiarem sprawiedliwości i systemem więziennictwa – dwóch sił, na których litość chorzy psychicznie rzadko mogą liczyć.” „The Washington Post”
„Hipnotyzująca lektura. […] Wywrotowa, bolesna, porywająca książka.” „The New York Times Book Review”
„Skomplikowana, niemal nieprawdopodobna zagadka medyczna i historia kryminalna połączona z opowieścią o niezłomnej walce o sprawiedliwość.” Charles Frazier
„Porywająca i głęboko poruszająca historia […]. W samym jej centrum znajduje się postać doktora Benjamina Gilmera, którego niezmordowane starania o postawienie właściwej diagnozy, leczenie i opiekę dla usuniętego poza nawias społeczny człowieka stanowią przykład autentycznego zaangażowania, jakiego wszyscy życzylibyśmy sobie od lekarzy.” Christine Montross
„Intrygujące połączenie zagadki kryminalnej, tajemnicy medycznej i apelu o reformę systemu penitencjarnego.” „Booklist”
„„Przypadek doktora Gilmera” to niezwykła opowieść o tym, jak nieuleczalna choroba genetyczna zniszczyła życie dwóch osób: ojca i syna. Co jednak ważniejsze, autor pozwala nam zajrzeć za kulisy wymiaru sprawiedliwości, który zniszczył życie znacznie większej liczbie osób […]. Mocna, przenikliwa, frapująca książka.” James R. Doty
„„Przypadek doktora Gilmera” to niezwykła opowieść true crime, która wykracza poza ramy swojego gatunku. Autor przekonuje, że wraz z likwidacją szpitali psychiatrycznych i cięciami budżetowymi w ośrodkach zdrowia więzienia stały się w Stanach Zjednoczonych miejscem zesłania wielu chorych psychicznie […]. W swojej książce apeluje o reformę niewydolnego systemu penitencjarnego, by – przede wszystkim – zapobiegnięciu kolejnym zbrodniom.” „Wilmington Star-News”
„Benjamin Gilmer po mistrzowsku odsłania kolejne tajemnice dawno zamkniętego śledztwa w sprawie morderstwa i wciąga nas w sam środek niewiarygodnej opowieści o zagadce medycznej, zaburzeniach psychicznych i przerażającej niesprawiedliwości amerykańskiego systemu sądownictwa.” Maureen Callahan
„„Przypadek doktora Gilmera” nie tylko demaskuje niesprawiedliwość systemu, ale pozwala też dostrzec ludzi, którzy utknęli w jego pułapce.” Anthony Ray Hinton
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
SERIA AMERYKAŃSKA
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)
Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)
Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę (wyd. 2 zmienione)
Sara Marcus Do przodu, dziewczyny! Prawdziwa historia rewolucji Riot Grrrl
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę (wyd. 2)
Nicholas Griffin Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni
Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu
Richard Grant Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary (wyd. 2)
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 3)
Rosecrans Baldwin Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach
Alex Marzano-Lesnevich Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały (wyd. 2)
Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii (wyd. 2)
Bob Drury Tom Clavin Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 3)
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija (wyd. 2)
Olivia Laing Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych
Jenn Shapland Moja autobiografia Carson McCullers
Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków (wyd. 2)
Patti Smith Pociąg linii M (wyd. 2)
Harry Crews O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci (wyd. 3)
John Bloom Jim Atkinson Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie
Patrick Radden Keefe Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego
Mary Karr Klub Łgarzy
Piotr Jagielski Grunge. Bękarty z Seattle
Hampton Sides Krew i burza. Historia z dzikiego Zachodu (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Other Dr. Gilmer. Two Men, a Murder, and an Unlikely Fight for Justice
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Posnov / Moment / Getty Images
Copyright © 2022 by Benjamin Gilmer, MD
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Mariusz Gądek, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-896-1
Poświęcam tę książkę doktorowi Vince’owi Gilmerowi i wszystkim tym, którzy cierpią w więzieniu z powodu chorób psychicznych.
Oby udało im się wrócić do zdrowia.
Poziom ucywilizowania społeczeństwa można poznać po tym, jak wyglądają jego więzienia.
wypowiedź przypisywana Fiodorowi Dostojewskiemu
28 czerwca 2004 roku, przy drodze biegnącej przez wiejskie obszary Appalachów, mężczyzna, który nosił moje nazwisko i wykonywał taki sam zawód jak ja, udusił swojego ojca siedzącego na fotelu pasażera samochodu marki Toyota Tacoma.
Ten drugi doktor Gilmer był lekarzem rodzinnym, pracował w małej przychodni, którą założył razem z żoną w pobliżu niewielkiego miasteczka Fletcher w Karolinie Północnej. Niedawno się rozwiódł i mieszkał sam w domu na wzgórzu położonym niedaleko przychodni. W ciągu poprzedzających tę noc miesięcy Gilmer pił więcej niż zazwyczaj i często w środku tygodnia włóczył się po barach. Podjął też kilka nierozważnych decyzji, jak chociażby kupno nowiutkiego pick-upa, właśnie owej toyoty, mimo tego, że był poważnie zadłużony.
Po poranku wypełnionym wizytami pacjentów doktor Vince Gilmer 28 czerwca po południu wyszedł z gabinetu i pojechał do szpitala psychiatrycznego Broughton w Morganton w Karolinie Północnej, gdzie przez ostatnie dwa lata przebywał jego ojciec. Dalton Gilmer miał sześćdziesiąt lat, cierpiał na schizofrenię i trafił do Broughton na skutek zaburzeń urojeniowych, uzależnienia od narkotyków oraz tymczasowej bezdomności. Teraz jednak miał zostać zwolniony ze szpitala, a syn jechał go odebrać.
Doktor Vince Gilmer nie był szczególnie blisko związany z ojcem, ale znalazł dla niego miejsce we Flesher’s Fairview Health and Retirement Center, placówce opiekuńczej oddalonej o pięć minut drogi od miejsca swojego zamieszkania, żeby mieć lepsze baczenie na stan zdrowia Daltona. Vince oznajmił współpracownikom, że zanim zawiezie ojca do jego nowego domu, zamierza zabrać go na małą wycieczkę kajakiem po jeziorze Watauga w Tennessee. Dobrze znał to miejsce. W trakcie stażu po ukończeniu studiów medycznych często tam jeździł, żeby się nieco odprężyć.
Jeśli ktoś uznał, że to odrobinę dziwne, aby jechać dwie godziny w przeciwnym kierunku tylko po to, żeby zabrać cierpiącego na schizofrenię ojca na krótki wieczorny wypad na kajaki, nie skomentował tego głośno. Vince często robił takie rzeczy. Współpracownicy i pielęgniarki z przychodni nie byliby zaskoczeni, gdyby ich szef stwierdził, że taki wyjazd nad jezioro ma działanie terapeutyczne. Doktor Vince Gilmer słynął ze swojego niekonwencjonalnego, otwartego i osobistego podejścia do życia oraz medycyny. Wyznawał głęboką wiarę w siłę płynącą z natury i należał do tych lekarzy, którzy zamiast przepisywać leki pogrążonym w depresji pacjentom, zalecali im częste spacery w celu oczyszczenia umysłu. Ze względu na jego zwalistą sylwetkę i potężne uściski, jakimi obdarzał innych, pacjenci i pielęgniarki nadali mu przydomek „Niedźwiedź”.
Nikt ze współpracowników Vince’a nie wiedział, jak bardzo pogorszył się stan jego ojca podczas pobytu w Broughton. W przeciwnym razie zdawaliby sobie sprawę, że pływanie kajakiem było w jego przypadku niewykonalne. Dalton Gilmer był bardzo osłabiony, znajdował się pod silnym działaniem leków i ledwo mógł stać o własnych siłach. Trzeba byłoby go wnieść do łodzi, a z pewnością nie dałby rady wiosłować.
Pomimo to przez całą godzinę jazdy z Cane Creek Family Health Center do Broughton na pace pick-upa oprócz narzędzi ogrodniczych, których Vince używał do pielęgnacji zieleni wokół przychodni, a więc sekatora, rękawic i nożyc do obcinania żywopłotu, telepał się luźno przywiązany kajak.
Vince dojechał szybko na miejsce. O wpół do szóstej po południu sanitariusz wywiózł Daltona na wózku na zewnątrz i zapakował jego mizerny dobytek na tył szoferki. Następnie, gdy Vince odsunął na bok zwisającą z zagłówka psią smycz, sanitariusz podniósł Daltona i posadził go na siedzeniu pasażera. Potem syn z ojcem wyruszyli na północ, w kierunku granicy Karoliny Północnej z Tennessee.
To, co wydarzyło się później, nigdy nie zostało do końca wyjaśnione. Wiemy, że w którymś momencie zatrzymali się w restauracji Arby’s na kolację, pierwszy posiłek Daltona poza szpitalem od przeszło roku. Wiemy, że w którymś momencie Dalton odwrócił się do Vince’a i zaczął nucić piosenkę Bee, bee, czarna owieczko. Wiemy, że w którymś momencie Vince zacisnął wokół szyi Daltona smycz.
Tuż przed północą Thomas Browning wracał z żoną z późnego seansu w kinie w Abingdon w Wirginii, miasteczku położonym o godzinę drogi na północ od jeziora Watauga, kiedy – jak mu się wydało – zobaczył pijanego mężczyznę śpiącego w rowie przy Good Hope Road. Zatrzymał więc samochód i zadzwonił na policję. Gdy policjanci przybyli na miejsce, ciało Daltona Gilmera było jeszcze ciepłe. Odkryli na nim stłuczenia i siną pręgę wokół szyi. Przed śmiercią Dalton wypróżnił się pod siebie.
Brakowało mu palców u obu rąk.
Zanim w biurze szeryfa hrabstwa Washington wypełniono raport ze znalezienia zwłok, doktor Vince Gilmer znajdował się już wiele kilometrów dalej, w Karolinie Północnej. We wczesnoporannych godzinach zmierzał na południe krętymi, dwupasmowymi drogami lokalnymi i nieco prostszymi odcinkami autostrad, które przecinały sam środek Appalachów. Jechał w cieniu rozświetlonych blaskiem księżyca Gór Błękitnych, przez spowite mgłą doliny i pogrążone we śnie górskie osady, a granicę Karoliny Północnej przekroczył na terenie Cherokee National Forest.
Gdyby zapytać go, jak tej nocy dotarł do domu, zapewne nie potrafiłby odpowiedzieć. Dokładna trasa jego przejazdu ginie w ciemności nocy i w mrokach niepamięci. Obraz tamtej nocy ponownie nabiera ostrości o wpół do czwartej nad ranem i tym razem skąpany jest we fluorescencyjnym blasku palących się dwadzieścia cztery godziny na dobę świetlówek. Wtedy właśnie, jak pokazuje paragon ze sklepu Walmart pod Asheville, Vince wydał dziesięć dolarów na wodę utlenioną, ręczniki papierowe i parę rękawic.
Wodą utlenioną zdezynfekował ręce i zmył krew z paki samochodu. Po powrocie do domu przy Ivy Lane zażył ambien, ale wciąż nie mógł zasnąć. Na drugi dzień rano pojawił się punktualnie w przychodni przy Cane Creek, gotów przyjąć umówionych pacjentów. Dzień po zabiciu swojego ojca doktor Vince Gilmer przepracował cały dzień, od ósmej rano do szóstej wieczorem, i nikt – ani pielęgniarki, ani recepcjonistka, ani żaden z mniej więcej piętnaściorga pacjentów, których przyjął tego dnia – nie zauważył u niego nic niezwykłego.
Pracuję teraz w tej samej przychodni. Znam część osób z ówczesnego personelu. Przyjmuję pacjentów doktora Vince’a Gilmera. Korzystam z jego gabinetu lekarskiego.
Nazywam się Benjamin Gilmer i jestem lekarzem. Choć nie łączy mnie żadne pokrewieństwo z tamtym doktorem Gilmerem, przez ostatnie trzynaście lat żyłem w jego cieniu. Znam jego historię lepiej niż ktokolwiek inny poza samym Vince’em.
To skomplikowana, dziwna i w wielu miejscach przerażająca historia. Dla niejednego z nas nie ma ona większego sensu.
Niemniej co do kilku faktów z nocy 28 czerwca 2004 roku wszyscy – śledczy, sędzia, członkowie ławy przysięgłych i sam doktor Vince Gilmer – zasadniczo się zgadzają:
Dalton Gilmer został uduszony przy użyciu psiej smyczy. Trzymał ją jego syn, Vince Gilmer. Za pomocą sekatora Vince obciął wszystkie palce u rąk ojca, potem porzucił jego ciało na poboczu Good Hope Road i pojechał do domu.
Policyjni śledczy mieli wiele pytań, a najważniejsze z nich brzmiało: dlaczego?.
Dlaczego Vince Gilmer zabił swojego ojca?
Dlaczego zostawił jego ciało w łatwo dostępnym miejscu, na poboczu ruchliwej drogi, skoro w pobliżu – wystarczyło pięć minut jazdy samochodem – znajdowały się bardziej ustronne miejsca, chociażby jezioro Watauga?
Dlaczego chciał zabrać swojego osłabionego, chorego psychicznie ojca na nocną wycieczkę kajakiem, w dodatku dwie godziny drogi na północ od ośrodka, w którym na przybycie Daltona z niecierpliwością oczekiwali jego nowi opiekunowie?
Dlaczego Vince Gilmer zwlekał prawie dwa dni, żeby złożyć zawiadomienie o zaginięciu ojca?
Dlaczego wmawiał wszystkim, że jego ojciec po prostu się oddalił, co było łatwym do obalenia kłamstwem?
Dlaczego nie uciekał?
Dlaczego obciął ojcu palce i co potem z nimi zrobił?
Dlaczego troskliwy lekarz przeistoczył się w brutalnego mordercę?
Kilka tygodni po tym, jak Vince zabił swojego ojca, mój ojciec pełnił obowiązki gospodarza przyjęcia weselnego odbywającego się po moim ślubie na szczycie wzgórza niedaleko jeziora Watauga, nad którym doszło do morderstwa. Nie mogłem się doczekać, kiedy założę rodzinę i rozpocznę karierę zawodową jako doktor Gilmer.
Nie miałem wówczas pojęcia o istnieniu innego doktora Gilmera.
Nie wiedziałem też, co ten drugi doktor Gilmer zrobił.
I nie mogłem nawet podejrzewać, że sprawa ta nieodwracalnie zmieni życie nas obu.
W kwietniu 2009 roku po wieloletnich wysiłkach – oblaniu egzaminu na studia medyczne, ośmiu wyczerpujących semestrach, gdy już dostałem się wreszcie na medycynę, zdobyciu tytułu magistra, trzech latach rezydentury w charakterze lekarza rodzinnego w MAHEC, czyli Mountain Area Health Education Center w Asheville – w końcu trafiłem na rozmowę kwalifikacyjną, na której ubiegałem się o moją pierwszą samodzielną praktykę lekarską.
Siedząc w klimatyzowanej sali konferencyjnej przed licznym gronem doświadczonych lekarzy i pracowników administracji, czułem duże zdenerwowanie. W przeciwieństwie do innych lekarzy rezydentów nie miałem dwudziestu paru lat. Byłem trzydziestodziewięcioletnim facetem z siwiejącymi włosami. Miałem dwuletniego syna, żonę w ciąży z drugim dzieckiem i zaciągnięty na trzydzieści lat kredyt hipoteczny.
Wszystko w moim życiu przychodziło z lekkim opóźnieniem.
Starałem się o pracę w maleńkiej, składającej się z sześciu gabinetów lekarskich przychodni w niedużej miejscowości w Karolinie Północnej. Przychodnia była zamknięta przez trzy lata, ale niedawno otwarto ją ponownie i przeżywała prawdziwe oblężenie. Pilnie potrzebny był drugi lekarz, który zająłby się cierpiącą na brak odpowiedniej opieki miejscową społecznością.
Moją specjalizacją była medycyna rodzinna. A praktyka w wiejskiej przychodni stanowiła moje powołanie. Posada ta wiązała się zaś dodatkowo z uczeniem studentów medycyny, czego – jako były nauczyciel szkoły średniej – nie mogłem się wprost doczekać.
Poza tym rozpaczliwie potrzebowałem pracy. Studia medyczne nie były tanie. Odsetki z zaciągniętych pożyczek wciąż rosły. Tymczasem miałem rodzinę na utrzymaniu i kolejne dziecko w drodze.
Ale oczywiście podczas rozmowy o pracę nie można użyć takich argumentów. Kiedy więc przewodniczący komisji rekrutacyjnej poprosił, żebym opowiedział coś o sobie zebranemu kierownictwu MAHEC, postanowiłem sięgnąć nieco głębiej.
– Od czego zacząć? – zagaiłem.
Przez następne dwadzieścia minut przedstawiałem członkom komisji podręcznikową wersję swojego życia. Opowiedziałem im o swoim ojcu, duchownym Kościoła Episkopalnego, który został kapelanem w szpitalu, a potem psychoterapeutą jungowskim; o matce, nauczycielce w szkole podstawowej, i o macosze, profesorce pielęgniarstwa. Opowiadałem też o ojczymie, prezbiteriańskim pastorze, który w tygodniu w prowincjonalnym miasteczku w Tennessee, gdzie dorastałem, prowadził poradnię zdrowia psychicznego, a w weekendy wcielał się w wędrownego kaznodzieję i głosił dobrą nowinę w maleńkich, wiejskich kościółkach.
Opowiedziałem o chwili, gdy po raz pierwszy zrozumiałem, że chcę zostać lekarzem: miałem wtedy osiem lat i szedłem za tatą po szpitalnych korytarzach, przyglądając się, jak odziani w białe kitle medycy maszerują żwawym krokiem po wyczyszczonym do połysku linoleum.
Odmalowałem przed komisją obraz Martin, małego miasteczka w stanie Tennessee, w którym dorastałem, łowiąc z ojczymem sumy w stawach, bawiąc się w lesie z moim bratem Nate’em i potrząsając drzewami orzechowymi u sąsiada, żeby zebrać jak najwięcej pekanów do ciasta.
Opisałem swoje rozdwojone dzieciństwo: podróże autobusem Greyhound w odwiedziny do ojca i macochy Jo – najpierw do Chicago, potem do Charlotte – i to, jak się czułem, gdy spomiędzy pól kukurydzy trafiałem na strzeżone osiedla, gdzie zamiast jednopiętrowych domów dominowały dwupiętrowe, a na podjazdach zamiast fordów parkowały bmw.
Wyjaśniłem, że zawsze czułem się rozdarty między dwoma światami: Północą i Południem, miastem i wsią, klasą wyższą i ludem. Nauczyłem się jednak poruszać między tymi dwoma domami i od każdego z rodziców coś przejąłem. Od matki-nauczycielki: nienasyconą ciekawość intelektualną i nieugięty, lecz pełen pragmatyzmu upór. Zawsze wiedziała, czego chce, i nie bała się ubrudzić sobie rąk, żeby to osiągnąć – choć gdy pojawiały się nowe fakty, potrafiła zmienić zdanie. Od mojego ojca-kapelana: podstaw moralnych medycyny. Wierzył, że leczenie to nie tylko kwestia ciała, ale również ducha, i że jako ludzie mamy powinność moralną wspierać się nawzajem w powrocie do zdrowia.
Opowiedziałem komisji o Davidson College, gdzie moim przedmiotem kierunkowym była neurobiologia, ale studiowałem również religioznawstwo i francuski, ponieważ nie chciałem ograniczać się wyłącznie do kursu przygotowującego do studiów medycznych. Opisałem lata spędzone w Paryżu, gdzie uczyłem w szkole średniej, żeby móc studiować na Sorbonie medycynę, i to, jak moja fascynacja ludzkim mózgiem sprawiła, że zdobyłem tytuł magistra z neurotoksykologii.
Opowiedziałem o tym, jak dwukrotnie próbowałem dostać się na studia medyczne w Stanach Zjednoczonych.
W obu wypadkach bez powodzenia.
Opowiedziałem, jakie to uczucie zostać odrzuconym przez wszystkie liczące się uczelnie w stanie: Uniwersytet Karoliny Północnej, Duke, Wake Forest. Opowiedziałem też o tym, że kolejne podejścia do egzaminów wstępnych i wielokrotne przepisywanie esejów jeszcze bardziej utwierdziły mnie w pragnieniu zostania lekarzem. Są osoby, które traktują odmowę jako pewien znak: gdy raz i drugi spotyka je niepowodzenie, postanawiają zmienić drogę życiową. I są tacy ludzie jak ja oraz moja mama: gdy powiecie im „nie”, oni będą uparcie wracać, aż w końcu usłyszą „tak”.
Opowiedziałem komisji, że tylko mój zacięty upór pozwolił mi przetrwać studia medyczne na uczelni we wschodniej części Karoliny Północnej, gdzie byłem najstarszym studentem na roku; tylko dzięki niemu byłem w stanie zakuwać do wszystkich egzaminów i uczyć się na pamięć setek stron informacji, na przykład nazw nerwów czaszkowych albo kryteriów Ransona stosowanych przy rozpoznawaniu ostrego zapalenia trzustki.
Opowiedziałem, że tylko niepoprawny optymizm utrzymał mnie przy życiu, kiedy byłem na stypendium Schweitzera w Gabonie w Afryce Zachodniej, gdzie każdy komar mógł cię zarazić malarią, a większość dzieci cierpiała głód. Opowiedziałem komisji o tym, jakim wzorem do naśladowania był dla mnie patron stypendium, Albert Schweitzer, lekarz, humanitarysta i teolog, który uważał za swój święty obowiązek niesienie pomocy medycznej tysiącom mieszkańców Francuskiej Afryki Równikowej – najpierw w nędznym kurniku, a potem w szpitalu, który sam wybudował w Lambaréné.
Opisałem też, jak podczas pobytu w Afryce leczyłem młodego mężczyznę w moim wieku, który cierpiał na neurologiczną chorobę zwaną zespołem Guillaina-Barrégo. Jego stan szybko się pogarszał: płuca nie pracowały i do oddychania potrzebował respiratora. Ale dostępny był tylko resuscytator ręczny i ktoś musiał naciskać urządzenie, żeby utrzymać mężczyznę przy życiu. Oddychałem tak za niego przez kilka godzin. Po skończonej zmianie położyłem się spać. Gdy się obudziłem, mężczyzna nie żył, ponieważ nie było komu za niego oddychać.
Powiedziałem członkom komisji, że wszyscy ludzie powinni oddychać za siebie nawzajem. Że w Ameryce ten młody człowiek by nie umarł. Tymczasem w Gabonie o życiu i śmierci decydowały najbardziej elementarne kwestie: dostęp do żywności, leków, zwykłe szczęście. Temu mężczyźnie zabrakło wszystkich tych rzeczy.
Czas spędzony w Afryce całkowicie zmienił moje wyobrażenia na temat samego siebie oraz mojej kariery medycznej. Nastawianie złamanych kości, przepisywanie leków na malarię, odbieranie porodów, leczenie depresji, walka z niedożywieniem uzmysłowiły mi, jak ważna jest opieka lekarska na najbardziej podstawowym poziomie. Chociaż tamten młody mężczyzna zapewne by przeżył, gdyby leczono go w Ameryce, jego przypadek uświadomił mi, że sami też borykamy się z problemami w leczeniu pacjentów wynikającymi z podziałów rasowych i socjoekonomicznych – w szczególności na obszarach wiejskich.
Porównałem prowincjonalną Karolinę Północną z wiejskimi terenami Gabonu – oba te miejsca na Ziemi łączył brak tych samych podstawowych filarów społecznych: szkolnictwa, sprawnej gospodarki i dostępu do opieki zdrowotnej. Wyznałem członkom komisji, że medycyna wsi stanowi kwintesencję tego, za co uwielbiam zawód lekarza, ponieważ wymaga on ode mnie, żebym stał się wartościowym członkiem społeczności, którą się opiekuję. I uświadamia mi, że aby poznać ludzi, najpierw trzeba poznać miejsce, w którym żyją.
Ale gdy już ich dobrze poznasz, stajesz się nieodłączną częścią ich życia.
Powiedziałem członkom komisji, że praktykowanie medycyny na afrykańskiej wsi pozwoliło mi zobaczyć moich pacjentów tak, jak widział ich mój ojciec-pastor: jako pełne, kompletne istoty duchowe. Praca ta wymagała również uporu i ciekawości mojej matki. Wymagała postawy, z jaką mój ojczym podchodził do nauczania w małych wiejskich kościółkach: jako do niezbędnego, pełnego pokory aktu ozdrowieńczej łaski.
I to wszystko, jak oświadczyłem, pragnę wnieść swoją pracą do prowincjonalnej Karoliny Północnej, do przychodni Cane Creek. Po to właśnie znalazłem się na tym świecie.
Po mniej więcej trzydziestu minutach odchyliłem się zmęczony na oparcie krzesła. Miałem poczucie, że poszło mi całkiem nieźle.
Trudno było jednak wyczytać cokolwiek z twarzy członków komisji. Doktorzy Heck i Hulkower – moi przyjaciele i mentorzy – zdawali się mnie popierać, ale kilka pozostałych osób miało wątpliwości. Zacząłem się zastanawiać, czy powiedziałem coś niestosownego albo czy w pewnych miejscach nie przesadziłem. Między entuzjazmem a arogancją istnieje cienka granica: czyżbym ją przekroczył?
– Wie pan, dlaczego ta przychodnia została zamknięta? – zapytał po kilku sekundach barczysty mężczyzna po sześćdziesiątce. Ten zbudowany jak futbolista lekarz w swetrze przywodzącym na myśl „pana Rogersa” z telewizyjnych programów dla dzieci nazywał się Teck Penland i był dyrektorem MAHEC.
– Z grubsza tak. Ale nie znam szczegółów.
Nie była to do końca prawda. Wszyscy w okolicy wiedzieli, co się wydarzyło w Cane Creek: ukochany przez miejscowych lekarz oszalał i zabił własnego ojca, a na drugi dzień pojawił się w pracy, jakby nic się nie stało. Potem aresztowanie, proces. I jeszcze sprawa zaginionych palców.
– Ma pan świadomość, że nosi pan takie samo nazwisko jak poprzedni lekarz?
Skinąłem głową i zapadła cisza – bardzo długa cisza. Z twarzy pozostałych osób jasno wynikało, że to ja powinienem ją przerwać. Prawdę mówiąc, było to najważniejsze pytanie, jakie miała do mnie komisja.
– No dobrze, rozumiem – odezwałem się. – Obaj nazywamy się Gilmer. Z początku może to być dla pacjentów dziwne. Ale to tylko zbieg okoliczności. Ci ludzie potrzebują opieki lekarskiej. Nie sądzę, żeby moje nazwisko wpłynęło na ich stosunek do mnie. A nawet jeśli, to tylko na pewien czas. Poza tym wiem jedno: fakt istnienia drugiego doktora Gilmera nie będzie miał żadnego wpływu na to, jak ja będę ich traktował. Jestem więc skłonny podjąć to ryzyko.
Doktor Penland wciąż przyglądał mi się sceptycznie. Ale pozostałym wyraźnie ulżyło, że rozwiązaliśmy ten problem i możemy iść dalej.
– Cóż, usłyszeliśmy chyba już wszystko, co chcieliśmy usłyszeć – oznajmił Penland. – Za kilka dni poinformujemy pana o decyzji.
Ale wystarczyło zaledwie kilka minut. Szedłem właśnie przez parking do swojego samochodu, kiedy dogonił mnie doktor Heck.
– Gratulacje – powiedział. – Dostałeś tę posadę.
W drodze do domu wpadłem do sklepu po jakiś wyszukany ser pleśniowy i wino. Szarpnąłem się na butelkę za dziesięć dolarów. Nie będziemy dziś pić sikacza za dwa dolce.
– Proszę, przyjechał doctorcito – zażartowała ze mnie moja żona Deirdre, gdy dotarłem do domu. Dodawała hiszpański przyrostek -cito niemal do każdego określenia, którym się do mnie zwracała, co miało nam przypominać o czasie spędzonym w Ekwadorze, gdzie pracowaliśmy w znajdującym się w Amazonii szpitalu.
Z Deirdre poznaliśmy się na początku pierwszej dekady tego wieku w Governor’s School, obozie letnim dla utalentowanych uczniów szkół średnich z Karoliny Północnej. Ja uczyłem tam neurobiologii, ona – tańca współczesnego. Zakochaliśmy się w sobie podczas rozmów o epistemologii, o tym, w jaki sposób neurony pozwalają naszym ciałom tańczyć, i o tym, gdzie moglibyśmy wybrać się razem w podróż. Nie mogłem się oprzeć jej ciekawości świata, żywemu temperamentowi, sarkastycznemu poczuciu humoru. Przez kilka lat studiów medycznych co parę tygodni kursowałem wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, żeby odwiedzać Deirdre w nowojorskim Queens: jechałem moją zdezelowaną hondą civic kombi autostradą międzystanową numer 95, pokonywałem most Verrazano-Narrows i lawirując nerwowo między autobusami i taksówkami, docierałem w końcu na Dwudziestą Dziewiątą Ulicę, tuż obok Neptune Diner.
Ale wspólne życie zaczęliśmy tak naprawdę wtedy, gdy pewnego lata przekonałem ją, żeby zamieszkała ze mną w pobliżu cieszącego się złą sławą szpitala psychiatrycznego w Karolinie Północnej. Odbywałem właśnie pierwszą w trakcie studiów medycznych praktykę lekarską w szpitalu Broughton, gdzie pracowałem z cierpiącymi na poważne urazy psychiczne nastoletnimi dziewczętami. Kiedy więc Deirdre zgodziła się spakować wszystkie swoje rzeczy, przyjechać do Morganton swoim zdezelowanym chevroletem cavalierem, który nazywała Bellą, i uczyć moje pacjentki jogi, a wszystko to tylko po to, żeby być ze mną, wiedziałem, że chcę się z nią ożenić. Nie każda kobieta w zaproszeniu do szpitala psychiatrycznego dostrzegłaby szansę na miłość.
Z kieliszkami wina w dłoniach usiedliśmy z Deirdre na ganku z tyłu domu. Nasz syn już spał, choć osiągnięcie tego nie było łatwe. Kai miał wówczas dwa lata i zasypianie nie należało do jego ulubionych zajęć. Poza tym po naszych roześmianych twarzach i czulszych niż zwykle objęciach chyba przeczuwał, jak bardzo jesteśmy podekscytowani z Deirdre.
– Pamiętasz, jak kupiliśmy ten dom? – zapytała Deirdre, siedząc z wyciągniętymi przed siebie nogami. Była w szóstym miesiącu ciąży, więc w jej przypadku kieliszek wina miał znaczenie wyłącznie symboliczne. Upiła jeden duży łyk, po czym oddała mi kieliszek. – Myślałam, że nigdy nie doprowadzimy tego przeklętego podwórka do porządku. Pamiętasz, jaką zastaliśmy tu dżunglę?
– A ja myślałem, że nigdy go nie spłacimy – odparłem.
– To jeszcze nie jest takie pewne. Będziesz musiał więcej pracować – powiedziała Deirdre, uśmiechając się znacząco.
Obydwoje milczeliśmy przez chwilę, obserwując robaczki świętojańskie. Przez lata zaciskaliśmy pasa i oszczędzaliśmy, wiedliśmy pełen niepewności żywot nie najmłodszego, lecz dopiero początkującego lekarza i zawodowej artystki. Ale tego wieczoru wszystko zaczęło się nam wreszcie układać. Siedzieliśmy na ganku domu, który należał do nas obojga, nasz synek cicho pochrapywał w swojej sypialni i pomyślałem, że tym razem w końcu nam się uda.
– Tego zawsze pragnęliśmy – zwróciłem się do Deirdre. – Wreszcie będę miał stałą pracę, dzięki której opłacimy rachunki, wspólny dom.
– Nowe dziecko – powiedziała Deirdre, kładąc dłonie na brzuchu.
– Nowe życie – dodałem. – Najcięższe lata mamy już chyba za sobą.
– Obyś miał rację – odparła Deirdre.
Nie miałem racji.
Nawet nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.
Pierwszego dnia nowej pracy obudziłem się bardzo wcześnie. Wyślizgnąłem się z łóżka, nie budząc Deirdre, dowlokłem się do szafy wnękowej, skąd wyjąłem najbardziej klasyczną koszulę, jaką miałem w swojej garderobie, następnie zajrzałem do pokoju Kaia i cicho pomaszerowałem do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawę. Wziąłem prysznic i ubrałem się jeszcze przed wschodem słońca, a o szóstej rano, kiedy pierwsze promienie światła zaczęły się przebijać między pniami sosen w dolinie poniżej naszego domu, siedziałem już w samochodzie. Gdy zostawiłem za sobą wypełnione sklepami i firmami ulice oraz schludne osiedla Asheville i wjechałem między porośnięte drzewami wzgórza, rozmyślałem o czekającym mnie dniu.
Jak będą wyglądać moje pierwsze godziny jako lekarza prowadzącego samodzielną praktykę? Jakie przyjęcie spotka mnie ze strony pracowników przychodni i pacjentów, z którymi być może przyjdzie mi spędzić całą karierę?
Jadąc na wschód i mijając drogę widokową Blue Ridge Parkway, a potem wspinając się w górę Burney Mountain Road, byłem oczarowany pięknem krajobrazu: wiekowy, zielony las, połyskujące poranną rosą polany, strumienie wijące się wzdłuż wąskiej dwupasmowej drogi. Znajdowałem się na wiejskich obszarach Appalachów, w świecie całkowicie odmiennym od wielkiego miasta, jak o Asheville mówiła większość okolicznych mieszkańców. Tutejsze góry należały do najstarszych na świecie. Doliny, którymi były poprzecinane, powstawały na skutek milionów lat zapadania się ziemi, a zamieszkiwały je rodziny, które przybyły tu przed wieloma pokoleniami.
Bieda na wsi była na porządku dziennym. Ale z wolna zaczynały napływać tu pieniądze. Widać to było nawet z drogi: rozpadające się przyczepy kempingowe stały w sąsiedztwie nowych domów, zapuszczone działki przylegały do ogrodzonych terenów budowy. Podobnie jak w większej części prowincjonalnego Południa zmieniał się również pejzaż społeczny, napływ kapitału podniósł poziom zamożności – brakowało jednak odpowiedniej infrastruktury.
Temu właśnie starały się zaradzić władze MAHEC, tworząc swoją pierwszą filię w terenie. Cane Creek Family Health Center, które swoją nazwę wzięło od płynącego za jej parkingiem strumienia oraz otaczającej ją doliny, było wciśnięte pomiędzy stację benzynową, kościół baptystów oraz jedyny w dolinie gabinet weterynaryjny. Sam budynek prezentował się skromnie, był to w zasadzie nieduży dom o powierzchni stu jedenastu metrów kwadratowych, który poddano jedynie drobnym przeróbkom, żeby zaadaptować go na przychodnię lekarską.
Prawdę mówiąc, pierwszego dnia pracy przejechałem obok niego i nawet go nie zauważyłem.
Gdy w końcu jednak zawróciłem, znalazłem miejsce do zaparkowania i zamknąłem samochód, zobaczyłem, że idzie do mnie kobieta w moim wieku, w grubych okularach, różowym fartuchu i z ogromnym uśmiechem na twarzy.
– Zapewne pan doktor Gilmer – odezwała się z melodyjnym południowym akcentem. – Witamy, witamy.
Rozpoznałem ją po głosie: była to Terri Ippolito, wylewna i uczynna kierowniczka przychodni. Pomogła mi wypełnić niezbędne dokumenty i przejrzała ze mną harmonogram czekających mnie tego dnia wizyt. Następnie zaprowadziła mnie do poczekalni, gdzie na niedopasowanych krzesłach siedziała grupka moich przyszłych pacjentów, którzy czytali lokalną darmową gazetę „The Fairview Town Crier”. Było wcześnie – do otwarcia przychodni zostało jeszcze dziesięć minut – ale całe miejsce tętniło już życiem.
– To Laura, nasza recepcjonistka – powiedziała Terri, wskazując na sympatyczną kobietę za kontuarem. Laura podniosła dłoń w geście pozdrowienia, a w tym samym czasie drugą odebrała telefon. Po raz pierwszy usłyszałem wtedy zadane pogodnym głosem pytanie, które przez kolejny rok miałem słyszeć setki razy dziennie:
– Przychodnia Cane Creek, mówi Laura. W czym mogę pomóc?
Terri wprowadziła mnie przez otwierane kodem drzwi do wąskiego korytarza, w którym tłoczyły się pielęgniarki i stało mnóstwo sprzętu medycznego.
– Tu, gdzie są te cztery gabinety zabiegowe, był kiedyś garaż – oznajmiła radośnie Terri, wskazując w lewo niczym agentka nieruchomości chwaląca się świeżo odremontowanym domem. – A tu, gdzie jest ten środkowy gabinet, była kuchnia.
Ruszyliśmy w głąb korytarza, niemal zderzając się po drodze z pielęgniarką, która toczyła przed sobą aparat do EKG. Musiałem przylgnąć do ściany, żeby ją przepuścić.
– A tutaj – oświadczyła Terri – była jadalnia. To jest twoja część.
Jeśli rzeczywiście mieściła się tu kiedyś jadalnia, przy stole mogły usiąść najwyżej cztery osoby. Każdy skrawek pomieszczenia był zajęty: stała tam lodówka na szczepionki, waga, regały ze starannie ułożonymi segregatorami i wyposażeniem laboratoryjnym. Terri i ja zajmowaliśmy większość wolnej przestrzeni. Wydawało mi się niemożliwe, żeby zmieścił się tu ktoś jeszcze – dopóki do środka nie weszła kobieta po pięćdziesiątce w elegancko uczesanym koku.
– To Robin – przedstawiła ją Terri. – Będzie twoją pielęgniarką.
– Skarbie, pozwól, że ci pomogę na początek, zapowiada się pracowity dzień – powiedziała Robin. I w ciągu kilku chwil pomogła mi uzyskać dostęp do elektronicznej bazy danych pacjentów.
Od razu ją polubiłem. Robin nosiła na szyi duży złoty krzyżyk i roztaczała wokół siebie aurę serdeczności i matczynej opiekuńczości. Żyła tu od dziesięcioleci i sprawiała wrażenie rodowitej mieszkanki Cane Creek. W rzeczywistości pochodziła z New Jersey, choć mówiła z miejscowym akcentem lepiej niż wielu tutejszych pacjentów. Widać było, że ma niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Przypominała mi jednego z członków starszyzny w kościele mojego ojca – kogoś, kto łączył wspólnotę wiernych, kto ich witał i pomagał im się poczuć swobodnie. Prawie natychmiast jej zaufałem i czułem, że Robin pomoże mi się zbliżyć z miejscową społecznością.
Martwiłem się, że będę traktowany jako ktoś obcy. W przeciwieństwie do poprzedniego doktora Gilmera, który stworzył przychodnię własnymi rękami i mieszkał kilka przecznic dalej, ja codziennie dojeżdżałem tutaj „spoza gór”. Postępowe zachodnie Asheville, gdzie mieszkałem, dla wielu moich konserwatywnych, pochodzących ze wsi pacjentów stanowiło miejsce wyklęte. Miejsce, do którego odnosili się z nieufnością, miejsce, w którym żyli liberałowie i hipisi.
Jako że sam dorastałem na prowincji, byłem w równym stopniu zakorzeniony w świecie wiejskim, jak i miejskim, ale mieszkańcy Cane Creek jeszcze o tym nie wiedzieli. Miałem świadomość, że nawiązanie dobrych relacji będzie wymagało zaangażowania od obu stron.
Drugim lekarzem w Cane Creek, który pracował tu już od przeszło roku, był mój kolega, którego znałem jeszcze ze stażu. Mike Coladonato, wysoki, powściągliwy mężczyzna z czarnymi, kręconymi włosami i ironicznym poczuciem humoru, był człowiekiem odczuwającym silną więź z przyrodą i bardzo oddanym pacjentom lekarzem. Mieszkańcy Cane Creek, choć wiedzieli, że „nie pochodził z tych okolic”, mieli poczucie, że zawsze mogą się do niego zwrócić i liczyć na jego pomoc.
Podobnie jak ja, Mike codziennie dojeżdżał do pracy z Asheville. Droga do przychodni, którą pokonywał swoją starą hondą civic, zajmowała mu mniej więcej pół godziny. W przeciwieństwie do mnie jednak nie widział w tym problemu. Niedługo po rozpoczęciu przez niego pracy w Cane Creek zapytałem go, czy zastanawiał się nad przeprowadzką do Fletcher, niedużego miasteczka położonego najbliżej przychodni. Mike tylko się roześmiał.
– Nie – odparł. – Fakt, że pracuję na wsi, nie oznacza jeszcze, że mam tam mieszkać.
Teraz zaś uniósł tylko głowę znad komputera w ciasnym kantorku i przybił ze mną piątkę.
– Witaj na pokładzie, stary – powiedział na przywitanie. – Twoje biurko jest tam.
Mike wskazał kąt pomieszczenia. Sam zajął miejsce blisko okna i powiesił na ścianie swoje dyplomy – Uniwersytetu Wirginii i MAHEC – a także zdjęcia uśmiechniętej żony i syna, który był mniej więcej w wieku Kaia. Fotografie ożywiały nieco biuro, które poza tym było ciemne, wilgotne i unosił się w nim lekki zapach stęchlizny. Na podłodze leżała szara, pofałdowana wykładzina dywanowa, krzesło przy moim biurku było zardzewiałe. Całość przypominała wnętrze agencji ubezpieczeniowej w małym miasteczku w Georgii, w której kiedyś pracował mój dziadek.
Odstawiłem swoją torbę i zajrzałem do wspólnej kuchni: na stole z porysowanym blatem, który niewątpliwie musiał tu trafić z czyjejś piwnicy, leżały rozmaite przekąski nie pierwszej już świeżości. Na kuchennej ladzie stała poplamiona tłuszczem mikrofalówka. Za to z okna wychodzącego na tył budynku roztaczał się cudowny widok na oświetloną porannymi promieniami słońca górę Little Pisgah.
W porównaniu z nią przychodnia wydawała się mała i nędzna, nic nieznacząca. Stojąc w tej ciasnej kuchni, poczułem – oprócz zdenerwowania, ekscytacji i chęci, żeby zabrać się do pracy – coś w rodzaju rozczarowania. Przez krótką chwilę wyobraziłem sobie gorączkową atmosferę oddziału ratunkowego szpitala, na którym – jak niegdyś sądziłem – miałem pracować po ukończeniu studiów. Popatrzyłem na chaszcze rosnące za przychodnią i pomyślałem: „Cały mój wysiłek – studia medyczne, rezydentura, stypendium – tylko po to, żebym mógł diagnozować cukrzycę w gabinecie, który dawniej służył za garaż?”.
Ale wtedy przypomniałem sobie Gabon i oprawione w ramki zdjęcia moich pacjentów, które przyniosłem ze sobą, żeby powiesić je w gabinecie. Przypomniały mi się spojrzenia tych ludzi, kiedy leczyłem ich en brousse, w buszu. Uprawialiśmy medycynę prostymi metodami, stosowaliśmy podstawowe leki i wymyślaliśmy niekonwencjonalne środki, żeby rozwiązać skomplikowane problemy. To nie budynek czynił tam ze mnie lekarza. Powinnością lekarza jest niesienie pomocy w każdym możliwym miejscu, czy to na korytarzu opuszczonej szkoły, czy w przedsionku starego kościoła, czy w skromnej przychodni u podnóża Appalachów.
– To nie żaden pałac – oznajmił Mike Coladonato, stojąc w drzwiach kuchni, po czym wypił ostatni łyk kawy przed przyjęciem pierwszego pacjenta. – Ale przynajmniej jesteśmy na swoim.
Mój pierwszy pacjent tego dnia był stałym bywalcem przychodni Cane Creek.
– To idealne wprowadzenie do tego, z jakimi ludźmi mamy tu do czynienia – oznajmiła Robin, podając mi kartę sześćdziesięciopięcioletniego mężczyzny mającego problemy z nadciśnieniem. – Tylko nie mów do niego William.
– A jak mam się do niego zwracać?
– W rodzinie nazywają go Mulnikiem – odparła z uśmiechem Robin. – To ostatni facet w okolicy, który wciąż orze ziemię tradycyjnymi metodami. Używa do tego pary starych mułów.
Pierwsze, co uderzyło mnie, gdy otworzyłem drzwi do gabinetu numer sześć, to zapach. Mulnik nie tyle śmierdział, ile roztaczał wokół siebie woń, z jaką u nikogo wcześniej się nie spotkałem. Pachniał płonącym domem albo spaloną kupą chrustu, albo tysiącem fajek – dymem zmieszanym ze starym drewnem i mocnym tytoniem. Później dowiedziałem się, że ogrzewał swój dom piecem na drewno, w którym nieustannie płonął ogień, a jego schorowana żona Evelyn często przy nim przesiadywała, ogrzewając swoje bolące stawy. Mulnik poza tym palił śmieci i wypalał na swojej ziemi chaszcze.
Był szczupłym mężczyzną o orzechowej skórze. Choć był sierpień, a temperatura na zewnątrz dochodziła do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, facet miał na sobie znoszone ogrodniczki Carhartt i spraną koszulę flanelową, której podwinięte rękawy odsłaniały pokryte bliznami, zrogowaciałe dłonie.
– Uszanowanie – odezwał się, gdy wszedłem, i wstał, kłaniając się z nieco nadmierną uprzejmością i ciepłym, lecz zarazem sceptycznym uśmiechem. Od razu zorientowałem się, że w gabinecie lekarskim nie czuje się zbyt swobodnie.
– Co panu dolega?
– Złapał mnie kaszel – odparł. – Wystarczy zastrzyk penicyliny i będę leciał.
Roześmiałem się.
– To dość staroświecka metoda – powiedziałem. – Najpierw pana zbadam.
– Tak zawsze leczył mnie weterynarz, jak byłem mały – wyjaśnił szorstko Mulnik. – Skoro to było dobre dla koni, to i mnie powinno pomóc.
– Dlaczego akurat weterynarz robił panu zastrzyki penicyliny?
– Bo dorastałem w hrabstwie Yancey, synu – odrzekł. – Nie mieliśmy tam doktorów.
Osłuchałem mu serce i płuca. Wydawał się wyjątkowo zdrowy jak na swój wiek, co też zresztą mu powiedziałem.
– Mogę dziś mieć lekko podwyższone ciśnienie – oznajmił. – Przewróciłem się podczas orki.
Zajrzałem do jego karty pacjenta.
– Widzę, że zażywa pan już hydrochlorotiazyd – zauważyłem.
– Ano tak – odparł Mulnik, przyglądając mi się podejrzliwie. – Ale nie działa.
W ciągu trwającej dwadzieścia minut wizyty Mulnik opowiedział mi o swoim dzieciństwie pośród dolin Yancey, skąd przeprowadził się do hrabstwa Buncombe, o tym, jak przez dziesięciolecia utrzymywał się z uprawy tytoniu, a na własny użytek sadził rozmaite warzywa, o tym, jaką odczuwał dumę, gdy pod koniec lat siedemdziesiątych kupił działkę, na której razem z bratem gospodarują do dziś. Tylko dwa razy w życiu wyjechał z zachodniej części Karoliny Północnej i nie zamierzał robić tego ponownie.
– Przyjechał pan tu dziś mułem? – zapytałem, usiłując nadać rozmowie wesoły ton.
Twarz mężczyzny nagle jakby spochmurniała.
– Synu, muł nie służy do jeżdżenia – odparł, przeciągając słowo „muł” w jedną, trwającą w nieskończoność sylabę. – Muły to zwierzęta przeznaczone do pracy. Czy ty masz jakieś pojęcie o życiu?
Zaczerwieniłem się. Mulnik miał rację. Nie wiedziałem nic o nim, o jego dzieciństwie i życiu na wsi, a już z pewnością nie miałem najmniejszego pojęcia o mułach.
Przeprosiłem go za swoją głupią uwagę, przepisałem mu inny lek na nadciśnienie i kazałem zjawić się za miesiąc do kontroli. Mężczyzna zgodził się niechętnie, uścisnął mi rękę i zanim wyszedłem, nieśmiało sięgnął do stojącej u jego stóp papierowej torby.
– To za fatygę – oznajmił i wręczył mi szczelnie zamknięty słój.
– Co to takiego?
– Marynowane warzywa – odparł. – Poprzedni doktor Gilmer bardzo je lubił.
Dorastałem na prowincji, więc nieraz jadłem marynowane warzywa. Ale to w niczym nie przypominało żółtych marynat, które robiła moja babcia. W ręce trzymałem zakurzony słój wypełniony szarawą, rzadką substancją, która wyglądała odrobinę jak zanurzony w formalinie mózg.
Podziękowałem, przywołując resztki mojego akcentu z zachodniego Tennessee, a słój zostawiłem na stole w kuchni razem z kolekcją innych muzealnych przekąsek.
Choć wielokrotnie kusiło mnie, żeby go otworzyć z szacunku dla hojności pacjenta, nigdy się na to nie zdobyłem. Słój stał tam jeszcze bardzo długo.
Druga pacjentka była dokładnym przeciwieństwem Mulnika: kobieta tuż po czterdziestce, ubrana w spodnium, z elegancką fryzurą i obrączką ślubną z ogromnym diamentem. Z Mulnikiem zeszło mi pięć minut dłużej i kobieta była nieco zirytowana czekaniem na mnie.
– Potrzebuję skierowania do ortopedy – oświadczyła. – Potwornie dokucza mi łokieć. Nie mogę już nawet grać w tenisa.
Wyjaśniła, że jest nowa w tych stronach. Jej mąż niedawno przeszedł na emeryturę i przeprowadzili się do wymarzonego domu z czterema sypialniami około piętnastu kilometrów od przychodni. Dawniej była tam stadnina koni.
– Mamy tam mnóstwo miejsca dla dzieci – powiedziała, gdy badałem jej łokieć. – Choć nie sądzę, żeby chciały z nami zamieszkać.
Chociaż byłem dumny ze swoich umiejętności w zakresie medycyny sportowej i obsługi ultrasonografu, widziałem, że nie zdołam jej odwieść od konsultacji ze specjalistą. Mniejsza z tym, że mogłem jej na miejscu zrobić zastrzyk sterydowy, w dodatku za ułamek ceny, którą przyjdzie zapłacić u ortopedy – pacjentka chciała zobaczyć się z kimś, kto się specjalizuje w leczeniu łokci. Wystawiłem jej skierowanie do lekarza sportowego w Asheville i po chwili już jej nie było w gabinecie. Zupełnie jakby nie mogła się doczekać, kiedy stąd wyjdzie. Podobne zachowanie zaobserwowałem później u innych bardziej zamożnych pacjentów, którzy czuli się niekomfortowo, musząc przebywać w poczekalni ze znacznie biedniejszymi osobami, wśród których przeważali pacjenci objęci programem socjalnym Medicaid albo w ogóle niemający ubezpieczenia zdrowotnego.
Tacy jak dwudziestodwuletni chłopak, którego przyjąłem po przerwie na obiad. Był uzależniony od opioidów i od dwóch dni nic nie jadł. Od prawie sześciu miesięcy był czysty, ale miał problem, żeby zarobić na jedzenie.
– W sklepie Dollar General mieli zupy Campbella za dolara trzydzieści trzy – mówił. – Ale w zeszłym tygodniu podnieśli cenę na dwa dolary. Zwyczajnie mnie na to nie stać.
Wszystko się we mnie wyrywało, żeby sięgnąć do portfela, wyjąć z niego dwudziestkę i wręczyć chłopakowi. Był chudy jak patyk, a gdy uniosłem jego koszulę i przystawiłem mu stetoskop do piersi, usłyszałem, że jego serce bije jak u przerażonego ptaszka. Siedział tam uległy niczym dziecko, którym w istocie jeszcze był.
Historie, które usłyszałem tego dnia, tworzyły istny almanach życia na amerykańskiej prowincji w XXI wieku. Były tam opowieści o uzależnieniu od narkotyków i o udanych powrotach do trzeźwości, o zmaganiach z nadwagą i niedożywieniem, o wspaniałych sukcesach ekonomicznych i o dotkliwej biedzie. Spotkałem między innymi zamożnego prawnika z chorobą serca, który reprezentował kilku miejscowych farmerów w procesie wytoczonym producentowi nawozów sztucznych. Spotkałem pastora, który wypijał dziennie dwulitrową butelkę mountain dew, po czym zadowolony informował o swoim poziomie cukru i dostawał nowy zapas leków na cukrzycę. Spotkałem małomównego policjanta, który przyznał, że cierpi na coraz większe napady lękowe i miewa myśli samobójcze, ale nawet mu przez myśl nie przejdzie, żeby umówić się na wizytę u psychiatry.
W końcu nadeszła pora na moją ostatnią pacjentkę tego dnia, kobietę po sześćdziesiątce w długiej sukience i wsuwanych butach z czarnej skóry. Cierpiała z powodu nawracających bólów pleców i gdy Robin scharakteryzowała mi występujące u kobiety objawy, zamierzałem przepisać jej jakiś środek rozluźniający mięśnie.
Zapowiadało się na rutynową wizytę.
Kiedy jednak otworzyłem drzwi do gabinetu numer pięć, ujrzałem osobę w stanie całkowitej paniki. Kobieta oddychała, gwałtownie łapiąc ustami powietrze, jakby tonęła. Była wyraźnie czymś przerażona.
Dopiero po pewnej chwili zrozumiałem, że to mnie tak się bała.
Zamknąłem drzwi i usiadłem obok niej.
– Proszę się skupić na oddechu – powiedziałem najłagodniejszym, najbardziej uspokajającym tonem. – Wszystko w porządku. Niech pani spojrzy na zdjęcie na ścianie i spróbuje policzyć wszystkich znajdujących się na nim ludzi.
Podczas przerwy obiadowej udekorowałem ściany gabinetu zdjęciami swoich bliskich oraz fotografiami z pobytu w Szpitalu Alberta Schweitzera w Gabonie. Chciałem, żeby pacjenci poznali mnie jako człowieka – a nie moje dyplomy – tak jak dobrze znali od strony prywatnej poprzedniego doktora Gilmera. Chciałem, żeby w moim towarzystwie poczuli się pewnie i bezpiecznie.
Najwyraźniej jednak nie przyniosło to spodziewanych rezultatów.
– Nie wiedziałam po prostu, czego się dziś spodziewać – wyznała kobieta, kiedy się uspokoiła, a jej oddech wrócił do normy. – Wiem, że minęło już pięć lat, ale dostałam informację z przypomnieniem o wizycie u „doktora Gilmera” i nie miałam pojęcia, kto się pojawi w drzwiach.
– Chciałaby pani porozmawiać o poprzednim doktorze Gilmerze? – spytałem.
– Och, uwielbiałam go – odparła. – Był dla mnie taki miły. Raz, gdy nie mogłam tu dotrzeć, sam przyjechał do mnie do domu. Ale to było, zanim…
Czekałem, aż dokończy.
– No, zanim to wszystko się wydarzyło.
Przez cały pierwszy dzień – a także przez kolejne dni, tygodnie i miesiące – spotykałem ludzi, którzy dawniej byli leczeni przez doktora Vince’a Gilmera. Dzięki Bogu nie wywoływałem u nich ataków paniki samą swoją obecnością. Nie był to jednak ten rodzaj relacji z pacjentem, na jaki liczyłem.
Ale moi pacjenci nie wzbraniali się przed rozmowami o moim poprzedniku. Miałem wrażenie, że wręcz tego potrzebowali. Bynajmniej nie dlatego, że się go bali czy też uważali go za złego człowieka. Wręcz przeciwnie.
Dawni pacjenci Vince’a Gilmera po prostu go kochali.
I począwszy od pierwszego dnia mojej pracy raczyli mnie opowieściami o jego niekonwencjonalnych metodach leczenia. Kobieta, która cierpiała na depresję, mówiła mi, że Vince zabrał ją z gabinetu na trzydziestominutowy spacer po okolicy w poszukiwaniu czterolistnej koniczyny.
– Naprawdę mnie wysłuchał – powiedziała. – Nie spodziewałam się tego po nim. Sądziłam, że po prostu przepisze mi jakieś antydepresanty, jak postąpiłaby większość lekarzy. Ale potem zaczęłam pełzać po trawie w poszukiwaniu przynoszącej szczęście koniczyny i wie pan co? Poczułam się lepiej. Uznałam ten pomysł za lekkie szaleństwo, ale to mi rzeczywiście pomogło.
Pewien robotnik budowlany powiedział mi, że Vince zmienił godziny otwarcia przychodni – była otwarta od siódmej rano do ósmej wieczorem – żeby tacy ludzie jak on mieli w ogóle szansę umówić się na wizytę do lekarza.
– Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego lekarze przyjmują tylko w tych godzinach, kiedy zwykle człowiek musi być w pracy – oznajmił.
Z kolei od jednego farmera Vince przyjął raz torbę pomidorów i dwanaście kolb kukurydzy w zamian za opiekę, kiedy mężczyzna był całkowicie spłukany. Kilku innych pacjentów mówiło mi, że Vince czasami w ogóle nie przyjmował zapłaty.
Widać było, że bardzo się starał, aby zintegrować się z tutejszymi mieszkańcami. Wykupił olbrzymi billboard reklamowy z lewej strony boiska baseballowego miejscowego gimnazjum i często pojawiał się na trybunach, zajadając orzeszki i obserwując mecze ósmoklasistów. Od dyrektora szkoły dowiedziałem się, że Vince robił nawet dzieciakom z drużyny darmowe badania lekarskie. Razem z żoną Kathy zaprzyjaźnił się z kilkoma tutejszymi małżeństwami i w czwartkowe wieczory wszyscy chodzili na tańce. Na werandzie położonego na szczycie wzgórza domu Gilmerów, z którego widać było zresztą szkołę, często zbierali się przyjaciele i sąsiedzi, słuchając muzyki i popijając piwo.
Pacjenci opisywali poprzedniego doktora Gilmera jako jednego ze swoich: zwalistego, prostodusznego mężczyznę, który poklepywał wszystkich po plecach, chętnie się śmiał i do nikogo zbyt długo nie chował urazy. Pewna kobieta opowiadała, że była zaskoczona, kiedy podczas pierwszej wizyty Vince zapytał ją, czy może ją przytulić.
– Ludzie mówią na mnie „Niedźwiedź” – wyjaśnił, po czym objął ją w iście niedźwiedzim uścisku.
Nie potrafiłem sobie wyobrazić, bym przy pierwszym spotkaniu miał się przytulać z pacjentem. Na studiach medycznych i podczas stażu uczą nas zachowywać profesjonalny dystans. Byłem jednak nowy w tym zawodzie i słysząc pacjentów opowiadających, jak bardzo podobała im się życzliwość i otwartość Vince’a – jego skłonność do skracania dystansu między lekarzem a pacjentem – pomyślałem, że być może oczekują ode mnie takiego samego podejścia. Vince nie dojeżdżał do pracy w Cane Creek, ale przeprowadził się tutaj, znalazł sobie przyjaciół i stał się nieodłączną częścią codziennego życia miejscowej społeczności.
W pierwszych miesiącach pracy bardzo mu tego zazdrościłem. Z czasem pokochałem swoich pacjentów – farmerów i nauczycieli, samotne matki i młodych mężczyzn walczących z uzależnieniem od narkotyków – ale na początku trudno mi było się wśród nich odnaleźć. Nigdy nie miałem w sobie tego swojskiego uroku, który roztaczał wokół siebie poprzedni doktor Gilmer.
W Appalachach wszystko definiowano w odniesieniu do gór. Jechałeś w góry albo z nich zjeżdżałeś, pochodziłeś z tej lub z tamtej strony gór. Ja pochodziłem niewątpliwie z tamtej strony gór. I czasami ogarniało mnie poczucie winy, gdy pod koniec dnia wrzucałem torbę z laptopem na tylne siedzenie starego subaru i wracałem do swojego drobnomieszczańskiego azylu w Asheville.
Ale nie miałem sił ani czasu, żeby roztrząsać swoje wybory. Moje życie zmieniało się radykalnie. W Święto Dziękczynienia na świat przyszła moja córka Luya i razem z Deirdre próbowaliśmy przeorganizować nasz dom o powierzchni siedemdziesięciu pięciu metrów kwadratowych, żeby wygospodarować dla niej miejsce. Codziennie po powrocie z pracy zdejmowałem biały fartuch lekarski, wkładałem znoszone, stare dżinsy, T-shirt i zabierałem się do remontu, wymieniałem podłogi, kosiłem trawę i jednocześnie zabawiałem Kaia. Miałem najlepszą pracę w całym swoim życiu, ale przy dwójce dzieci, rosnącym długu i remoncie domu byliśmy z Deirdre kompletnie spłukani.
Wróciłem też do pracy nauczyciela; uczyłem studentów pierwszego roku nowo otwartej w Asheville akademii medycznej, filii Uniwersytetu Karoliny Północnej.
Była to wyjątkowa uczelnia, miała na celu zburzyć przestarzały, tradycyjny model edukacji medycznej, który polegał na zapoznawaniu studentów z kolejnymi dziedzinami medycyny jedna po drugiej i wymagał setek godzin biernej obserwacji. Nasza misja polegała na zapoznawaniu studentów ze wszystkimi dziedzinami medycyny jednocześnie, a także na włączaniu ich do czynnej pracy w przychodniach i do opieki nad pacjentami.
Nasz program nauczania opierał się na praktycznym działaniu. Studenci uczyli się poprzez własną aktywność.
Pierwszą studentką, która pomagała mi w Cane Creek, była Laura Cone. Od razu zorientowałem się, że będzie dla mnie wielkim wsparciem; była obdarzona imponującą inteligencją, niezwykle opanowana, profesjonalna w każdym calu, a do tego chętna do nauki.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I