Psychopata - Schechter Harold - ebook + książka

Psychopata ebook

Schechter Harold

4,1

Opis

JEST ROK 1957. NA ZDJĘCIACH ZAPREZENTOWANYCH CAŁEMU ŚWIATU WIDAĆ DROBNEGO MĘŻCZYZNĘ Z POŁUDNIOWEGO ZACHODU O KRZYWYM UŚMIESZKU; CZŁOWIEKA, KTÓRY PRZEZ DZIESIĘĆ LAT ŻYŁ WE WŁASNYM ŚWIECIE MORDERSTW I DEPRAWACJI.

Oto autentyczna i przerażająca historia Eda Geina, zabójcy, którego bestialskie fantazje zainspirowały Alfreda Hitchcocka do nakręcenia „Psychozy”. To także szokujący portret dobrze wychowanego, spokojnego farmera przywiązanego do despotycznej matki, który popełnił serię krwawych i odrażających zbrodni wykraczających poza ludzkie zrozumienie. W mrożących krew w żyłach detalach Schechter opisuje niewiarygodną karierę jednego z najbardziej obłąkanych szaleńców, jaki zapisał się na kartach amerykańskiej zbrodni. A także tego, w jaki sposób zamienił niewielki dom na farmie w Wisconsin w prywatny świat krwawej zbrodni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (57 ocen)
24
19
12
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
negacja

Z braku laku…

Książka strasznie się rozwleka. Za długi początek, za dużo opisu działalności prasy i rozterek mieszkańców, za mało konkretów. Brakowało mi fragmentów przesłuchań, szczegółów wyników badań. Ogólnie zbyt mało faktów umieszczonych w nadmiernej ilości słów zbędnych. Przy czym książka do obszernych nie należy. Zatem ciekawa historia ukryta w nudnej narracji.
20
martita219

Całkiem niezła

mam wrażenie że książka trochę przegadana, spokojnie można by wyciąć kilka rozdziałów i skrócić książkę conajmniej o 1/4 bezsensownych opisów, które się zapętlały
00
podlasemczytane

Dobrze spędzony czas

Spędziłam z Psychopatą wiele dni, rozkładając życiorys jednego z najbardziej znanych amerykańskich morderców na czynniki pierwsze, z uwagi na temat pisanej przeze mnie pracy dyplomowej związanej z wizerunkiem seryjnego mordercy w popkulturze. To nie pierwsza książka Schechtera, którą wzięłam na tapet, ale pierwsza po polsku. Pierwsze co, trzeba wiedzieć przed rozpoczęciem lektury to, to że powstała w 1989 roku, a w wydaniu w polskim wydaniu z 2022 roku brakuje przypisów co do poglądów autora i autorytetów naukowych, do których się odnosi. Bo chociaż Cleckley zapisał się w historii psychiatrii w odniesieniu do psychopatii, to dzisiejsza wiedza, choć nadal niepełna, nie podziela już tych poglądów, do których odnosi się autor książki. Etiologia schizofrenii też nie jest tak jasna, jak była jasna dla autora, opierającego się na ówczesnej wiedzy. Niektóre ze stwierdzeń, co do osobowości Eda ukazują samego Schechtera jako szowinistę. A nie wiem, czy nim jest, czy jedynie ofiarą ówczesnej kul...
00
martacasablanca

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa biografia. polecam wszystkim fanom true crime.
00
Youngblood0891

Dobrze spędzony czas

Generalnie ok, choć momentami lekko nudnawa.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kto zbacza z drogi rozwagi, odpocznie w towarzystwie cieni.

Księga Przysłów 21,16

 

 

 

 

 

 

 

 

UWAGA DOTYCZĄCA WYMOWY

Chociaż wymowa nazwiska „Gein” mogłaby sugerować, że rymuje się ono ze słowem „fine” [fain], w rzeczywistości wymawia się je z użyciem długiego „i”, jak w słowie „fiend” [fi:nd].

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

 

W 1960 roku szaleniec ubrany w strój swojej od dawna nieżyjącej matki zaatakował nożem piękność pod prysznicem i na zawsze zmienił oblicze amerykańskiego horroru. Do morderstwa doszło, rzecz jasna, w Psychozie Alfreda Hitchcocka, filmie, który nie tylko zmienił sposób myślenia całej generacji kinomanów o samotnej kąpieli pod prysznicem, ale przyczynił się do narodzin całkiem nowego typu filmowego potwora. Upiorem z Psychozy nie był transylwański wampir ani oślizgła kreatura z mackami rodem z kosmosu, tylko nieśmiały, jąkający się, samotny mężczyzna o chłopięcym uśmiechu i nudnym usposobieniu , który nazywał się całkiem zwyczajnie – Norman Bates.

Choć Norman nigdy się nie ożenił, w ciągu minionych dwóch dekad udało mu się zostać ojcem licznego potomstwa – całych zastępów filmowych szaleńców, którzy idąc jego śladem, prześladowali i mordowali nieprzebrane rzesze młodych ofiar w obrazach noszących tytuły takie, jak Bloodthirsty Butchers (Krwawi rzeźnicy), Meatcleaver Massacre (Morderca z tasakiem) czy Zabójca z wiertarką. Nie licząc rozlewu krwi, tylko kilka z nich, o ile w ogóle, jest w stanie choćby w minimalnym stopniu dorównać koszmarnemu klimatowi Psychozy.

Ta moc w znacznej mierze bierze się z iście diabolicznej umiejętności Hitchcocka do podkopywania naszej wiary w podstawową stabilność naszego świata. Podobnie jak pierwsza ofiara Normana, Marion Crane, jesteśmy zmuszeni udać się w podróż po wyjątkowo śliskiej i niebezpiecznej drodze, która nieubłaganie oddala nas od znajomych krajobrazów i drogowskazów codziennego świata i prowadzi prosto do przerażającego, irracjonalnego królestwa mroku. Zanim się spostrzeżemy, docieramy do miejsca, w którym nawet najbardziej zwyczajne sytuacje i otoczenie zmieniają się nagle w coś, co istnieje tylko w świecie naszych najgłębszych obaw i strachu – gdzie motelowa łazienka w ułamku sekundy staje się miejscem zbrodni, gdzie uprzejmy i sprawiający wrażenie niegroźnego mężczyzna przeobraża się w obłąkanego, dzierżącego nóż transwestytę i gdzie bezbronna starsza pani okazuje się gnijącym trupem wystrojonym w dziergany szal i siwą perukę. Gdy wycieczka dobiega końca, kończymy oglądać film z poczuciem wdzięczności osoby, która właśnie obudziła się z mrożącego krew w żyłach koszmaru. Jesteśmy wdzięczni, że gehenna, przez którą przeszliśmy, była tylko fikcją, i żywimy przekonanie, że w prawdziwym życiu nie mogłoby wydarzyć się nic równie koszmarnego jak ta fantazja.

Ze wszystkich wstrząsających faktów związanych z Psychozą największy szok budzi ten, że ta historia jest autentyczna. Norman Bates istniał naprawdę.

Nie miał na imię Norman i nie prowadził motelu. Jednak na odciętej od świata farmie w sercu Ameryki za czasów Eisenhowera mieszkał sobie cichy i stroniący od ludzi samotny mężczyzna o krzywym uśmieszku i nieśmiałym usposobieniu. Sąsiedzi uważali go za nieco dziwnego, choć uczynnego człowieka, na którego zawsze można było liczyć w porze młócenia zboża i który chętnie służył pomocą przy innych pracach. Żadnemu z nich nigdy nie przyszło do głowy, że jego życie zdominowane było przez przytłaczającą obecność zmarłej matki, ani że spędza noce na odprawianiu najmroczniejszych i najbardziej odrażających rytuałów. Hiena cmentarna, rzeźnik masakrujący ciała kobiet, transwestyta zakładający na siebie nie ubrania, lecz skórę swoich ofiar, całymi latami kontynuował swoje makabryczne poczynania niezauważony. A kiedy jego zbrodnie w końcu ujrzały światło dzienne, wywołały w narodzie falę wstrętu i obrzydzenia, której skutki uboczne odczuwalne są po dziś dzień. Stały się również inspiracją dla pisarza Roberta Blocha, który posłużył się nimi, aby stworzyć zarys powieści zatytułowanej Psychoza. Rok później Alfred Hitchcock zamienił ją w najbardziej przerażający film, jaki kiedykolwiek nakręcono. Jednak w porównaniu z wydarzeniami, które rozegrały się w Wisconsin ponad trzydzieści lat temu, Psychoza jest niczym bajka na dobranoc.

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

-------------------------------------------------------------------

 

WIĘZY KRWI

 

 

1

 

Pod koniec XIX wieku prowincja stała się kostnicą, a otaczające ją zewsząd miasteczka zamieniły się w cmentarzyska.

MICHAEL LESY, Wisconsin Death Trip

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mieszkańcy Wisconsin lubią szczycić się tym, że ich stan to oaza ogrodów. Jadąc na północ z Madison któregoś rześkiego, wiosennego dnia, można przekonać się na własne oczy, że to prawda. Po obu stronach drogi rozciągają się widoki jak z pocztówek – ogromne, czerwone stodoły, silosy zbożowe przypominające srebrne naboje i urocze, białe farmerskie domki otulone gęstymi zagajnikami. Bujne, zielone pastwiska poprzecinane są stawami, krowy skubią leniwie trawę na łagodnych zboczach, a ziemia jest czarna i gliniasta. Z tego sielskiego krajobrazu bije aura pomyślności i dobrobytu, równie intensywna jak woń świeżo skoszonego siana. Sto lat temu pisarz Hamlin Garland opisał tę część kraju jako „zachwycający pejzaż”. Tutejsza okolica jest niesłychanie malownicza. To kraina Kodaka. Kolorowe billboardy zapraszają podróżnych do rodzinnych restauracji, na targ i pola kempingowe. Przydrożne szyldy Amerykańskiego Stowarzyszenia Hodowców reklamują organizację hasłem z typowym dla środkowej Ameryki autoironicznym poczuciem humoru: „Dowiedziałem się tego krową pantoflową”.

Czterdzieści osiem kilometrów dalej na północ krajobraz ulega zmianie. Farm jest coraz mniej, a wsie zdają się praktycznie wyludnione. Co jakiś czas autostrada przecina maleńkie miasteczko, które w rzeczywistości jest wioską z jedną główną ulicą, przy której znajdują się sklep wielobranżowy, stacja benzynowa, knajpa, kościół oraz garstka domów z fasadami z białych desek. Nawet jeśli zredukuje się prędkość do niecałych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, na pokonanie całej długości wioski wystarczy zaledwie kilka sekund. Po wyjechaniu z niej i ponownym znalezieniu się na prowincji można pokonać wiele kilometrów i nie zobaczyć po drodze żywej duszy ani innego samochodu, nie licząc samotnego kosa czerwonoskrzydłego siedzącego na ogrodzeniu lub truchła jelenia potrąconego przez auto i leżącego na poboczu z zesztywniałymi nogami. Mimo to tutejszy krajobraz nadal zachwyca swoim pięknem, a emanujący z niego spokój jest chyba jeszcze bardziej kuszący niż ziemie uprawne na południu. Tutaj Wisconsin nie przypomina już ogrodu ani rozległych, tętniących życiem terenów skupionych na przemyśle mleczarskim, a raczej bujny park – niekończącą się połać jasnozielonych łąk i porośniętych gęstymi lasami wzgórz.

Dopiero po dotarciu do południowo-środkowej części nizin znajdującej się niecałe sto kilometrów od stolicy ma się wrażenie, że wkroczyło się do zupełnie innego – i zdecydowanie o wiele mniej przyjaznego – świata. I choć na tablicach informacyjnych wzdłuż pobocza wypisano różnego rodzaju powitania – „Klub Marquette County 4-H wita”, „Witamy w hrabstwie Waushara, światowej stolicy choinek” – panuje tu specyficzna atmosfera samotności i opuszczenia. Kilka zrujnowanych farm mijanych po drodze wygląda, jakby od lat nikt na nich nie pracował. Przez zawalone zardzewiałymi częściami maszyn rolniczych podwórko idzie starzec ubrany w znoszone ogrodniczki; podpierając się dwiema drewnianymi laskami, z mozołem sunie w stronę walącej się stodoły. Ubóstwo i niedostatek są tu równie wyczuwalne co dobrobyt i koniunktura południa. Każdy skrawek tej ziemi sprawia wrażenie przygnębiającego i bezdusznego. Trawa jest wyschnięta, a niebo nawet w idealny, wiosenny dzień zdaje się napierać na wszystko i przygniatać do ziemi, która ma odcień bladego różu, takiego samego, jaki producent kredek dla dzieci (jeszcze w czasach, gdy nikt nie przejmował się rasistowskimi odniesieniami typowymi dla tej marki) nazwał „cielistym”.

Dla niektórych mieszkańców Wisconsin ta płaska i nieurodzajna część kraju znana jest pod nazwą „piaszczysta połać”. Dla pozostałych to „wielkie martwe serce” Wisconsin. W ciągu ostatnich dwudziestu lat część tych obszarów została odratowana dzięki postępowi w technice rolniczej. Do wlania w to martwe serce odrobiny życia przyczyniły się w szczególności zaawansowane urządzenia nawadniające. Setki upadłych, zrujnowanych farm zburzono i zastąpiono wysokowydajnymi, dochodowymi polami ziemniaków. W okolicy stoją skromne rancza, z których część jest nawet wyposażona w anteny satelitarne i baseny na tyłach domów. Mimo to ta część stanu zawsze była biedna i słabo zaludniona, przytłaczająca w swojej pustce. Większość mieszkańców z trudem wiązała koniec z końcem w odległych i odciętych od świata rolniczych społecznościach – miejscach o skromnych nazwach będących kwintesencją amerykańskości: Friendship (Przyjaźń), Wild Rose (Dzika Róża) czy Plainfield (Płaskie Pole).

Plainfield – nazwa wydaje się idealnie dopasowana do obszaru tak płaskiego i monotonnego, że nawet w oficjalnym przewodniku po kraju opisano go jako całkowicie „nijaki”. Zdumiewające jest zatem, że nazwa ta w ogóle nie odnosi się do ukształtowania terenu. Została nadana miastu przez jednego z jego ojców założycieli, Elijaha Watermana, napływowego mieszkańca z Nowej Anglii, który osiedlił się tu w 1849 roku. Postawił prostą chałupę, która służyła zarówno jako jego dom, jak i jedyny w okolicy hotel, i ochrzcił miasto, aby uczcić miejsce swoich narodzin, którym było Plainfield w stanie Vermont. W ciągu trzydziestu lat miasteczko dorobiło się kilku kościołów, banku, lokalnej gazety i szeregu różnych przedsiębiorstw: trzech sklepów wielobranżowych, dwóch kuźni, apteki, zakładu krawieckiego, magazynu zaopatrującego w sprzęt rolniczy i tartaku.

Liczba mieszkańców była dość mała i nigdy nie przekroczyła granicy ośmiu tysięcy osób. Większość z nich stanowili biedni, ciężko pracujący farmerzy, robiący wszystko, aby przeżyć na tych suchych, kamienistych ziemiach – uprawiali żyto, hodowali zwierzęta gospodarskie i ziemniaki, które często okazywały się tak marne, że nie nadawały się ani na sprzedaż, ani do jedzenia. Wtedy ładowano je na wozy i zawożono do miejscowej fabryki produkującej skrobię. Ziemia za nic sobie miała ich wysiłki. Biła z niej aura jałowości i daremności wkładanego w nią trudu. To samo tyczyło się wielkiego jeziora położonego w południowo-wschodniej części miasteczka. Jego nazwa odzwierciedlała jałowość otoczenia. Mieszkańcy ochrzcili go mianem piaskowego: Sand Lake.

Pomimo wszystkiego, z czym musieli się borykać – biedy, przytłaczającej izolacji od reszty świata, nieustającej walki z trudnym, nieustępliwym terenem – mieszkańcy Plainfield byli dumni ze swojej społeczności. Miasteczko było porządnym i życzliwym miejscem, w którym dominowały staroświeckie wartości – wszyscy mieszkańcy przychodzili na organizowany co roku bożonarodzeniowy występ muzyczny uczniów szkoły podstawowej, podczas którego przyjęcie składkowe pani Duane Wilsonowej wydawane na cześć Koła Gospodyń Wiejskich było wydarzeniem szczególnej rangi, a informacja o wyprawie Merle Bleckley na zjazd narodowej organizacji edukacyjnej dla dzieci i młodzieży National 4-H Congress pojawiła się na pierwszej stronie w lokalnej gazecie. Nawet mikroskopijny rozmiar osady, składającej się z krótkiego rzędu domów i sklepów z jedyną brukowaną drogą biegnącą przez jej środek, był powodem do serdecznych żartów. Mieszkańcy przekomarzali się, że w Plainfield nikt nie martwił się o to, że dzieciaki wystają na rogach ulic. Nie było tu żadnych rogów.

Plainfield było dobrym miejscem do życia, jak to mieli w zwyczaju mówić.

Rzecz jasna, miasteczka nie ominął szereg tragedii i przeróżnych katastrof. Kilkukrotnie dochodziło tu do pożarów, które pochłonęły większą część budynków przy Main Street. Trąby powietrze, zamiecie śnieżne i siejące spustoszenie burze z piorunami typowe dla środkowego zachodu zabijały ludzi i bydło, nierzadko doprowadzając do zniszczenia całych farm. Ludzie ginęli w wypadkach podczas polowań, doznawali trwałych okaleczeń ciała przez maszyny rolnicze lub ulegali paraliżowi, gdy ich pick-upy wpadały w poślizg na oblodzonych drogach albo zderzały się z pociągami. Do tego dochodziły morderstwa i samobójstwa. Uroczą i małą społeczność Plainfield przez wiele lat opisywano bowiem w podręcznikach do historii jako miejsce wyjątkowo plugawego zabójstwa, do którego doszło na samym początku istnienia miasteczka.

Zdarzyło się to w 1853 roku, zaledwie pięć lat po tym, jak pierwszy osadnik zamieszkujący te tereny wytyczył działkę i postawił na niej prostą, drewnianą chatę. Firman, miejscowy obszarnik zajmujący ziemię bez żadnych praw i wykorzystujący ją pod uprawę, był w trakcie podróży do Milwaukee, gdy spotkał na swojej drodze niejakiego Cartwrighta pochodzącego z Nowego Jorku, który emigrował z rodziną na środkowy wschód. Tereny wokół Plainfield – hrabstwo Waushara – rozpaczliwie potrzebowały większej liczby osadników, więc Firman zaproponował Cartwrightowi czterdzieści akrów własnej ziemi, aby zachęcić go do pozostania na tym obszarze. Cartwright przyjął ofertę.

Przez pewien czas sprawy między nimi układały się dobrze. Jednak Firman był człowiekiem nieprzewidywalnym i jeśli wierzyć ówczesnym relacjom – takim, który za nic miał literę prawa. Nie trzeba było długo czekać, aby pokłócił się z Cartwrightem o jakąś drobnostkę. Napięcie między dwoma mężczyznami wzrosło. Skończyło się na tym, że Firman próbował wypędzić Cartwrighta i jego rodzinę, twierdząc, że ziemia należy do niego, i oskarżając ich o bezprawne zajęcie działki. Sprawa znalazła swój finał w sądzie. W dniu, w którym miała być rozpatrzona, Firman nie stawił się przed trybunałem. Sprawę rozstrzygnięto zatem na korzyść Cartwrighta, który postanowił uczcić swoje zwycięstwo postojem w barze Hotelu Boyington w Wautomie, siedzibie administracyjnej hrabstwa. Tam też natknął się na Firmana.

Doszło między nimi do ostrej wymiany zdań. W końcu Firman, urażony wyjątkowo zjadliwą obelgą ze strony Cartwrighta, zerwał się na równe nogi i zrzucił go z krzesła. Cartwright poleciał w tył i uderzył w piecyk, który przewrócił się, a z jego środka wypadły na podłogę rozżarzone węgle. Cartwright poderwał się i uciekł z budynku, ścigany przez Firmana. Tamten złapał go za kołnierz, powalił na ziemię i wepchnął kciuki do oczu. Nie mogąc uwolnić się z uścisku Firmana, Cartwright sięgnął ręką do tylnej kieszeni, wyciągnął rewolwer i strzelił do napastnika. Po trzecim wystrzale Firman wydał z siebie przeciągły jęk i padł na ziemię. Zmarł w ciągu godziny, a Cartwrighta natychmiast aresztowano.

Trafił do aresztu w Oshkosh, z którego wyszedł za kaucją. W tym samym czasie kompani Firmana – zgraja równie dzika i mająca równie złą reputację jak nieboszczyk – poprzysięgła zlinczować zabójcę, jeśli kiedykolwiek powróci do hrabstwa Waushara. Ignorując groźby, Cartwright wrócił do domu. Drugiego wieczora od powrotu koleżkowie Firmana chcieli dotrzymać złożonej wcześniej obietnicy i włamali się do domu Cartwrighta. Uzbrojony w strzelbę Cartwright zaszył się na strychu z lufą wymierzoną w drabinę. Pierwszy ze zgrai, który wystawił głowę ponad podłogę, został zastrzelony na miejscu. Banda w pośpiechu wycofała się z domu i zwołała naradę. Postanowiwszy spalić dom Cartwrighta, członkowie bandy zaczęli rozpalać ogień w rogu pomieszczenia. Cartwright błyskawicznie wetknął lufę strzelby w szczelinę między deskami i powalił kolejnego bandziora.

Chcący zlinczować Cartwrighta tłum ponownie się wycofał i zwołał pośpieszną naradę, obmyślając chytry plan. Jednego z członków bandy, posterunkowego, odesłano do domu sędziego Walkera, który mieszkał w Plainfield. Sędzia został wyciągnięty z łóżka i poinformowany o całym zajściu. Następnie zdradziecki stróż prawa przedstawił Walkerowi pozornie rozsądną ofertę. Jeśli sędziemu uda się nakłonić Cartwrighta, aby oddał się w ręce posterunkowego, żądny linczu tłum się rozejdzie. Posterunkowy tymczasem odstawi Cartwighta do aresztu w Oshkosh, w którym ów pozostanie do czasu procesu za zabójstwo Firmana. Niczego niepodejrzewający Walker przystał na propozycję i udał się do domu Cartwrighta. Otoczony ze wszystkich stron mężczyzna wysłuchał sędziego, zgodził się na proponowane warunki, pożegnał z żoną i dziećmi i odjechał z domu.

Podręcznik do historii z XIX wieku opisuje „straszliwy koniec tej tragedii”. Cartwright, Walker oraz posterunkowy „nie zdążyli ujść nawet dwudziestu metrów, gdy zostali otoczeni przez gawiedź”. Cartwrighta odbito z rąk stróża prawa, który nie stawiał żadnego oporu, wrzucono na sanie i odwieziono do Plainfield, gdzie z górnego piętra stodoły stojącej przy karczmie wyjęto słup. Przywiązano do niego linę, a na ziemi ułożono stos gontówek, na których miał stanąć Cartwright. Sędziemu Walkerowi, który pojechał za tłumem i nalegał, aby odstąpił od samowolnego wymierzania kary, powiedziano, że jeśli nie odejdzie, zawiśnie razem z Cartwrightem.

„Na szyję Cartwrighta zarzucono pętlę, a gontówki wyjęto spod jego stóp. Wisiał tak długo, aż w końcu wyzionął ducha. Wtedy odwiązano linę od słupa i przywiązano ją do tyłu sań. Ciało Cartwrighta wleczono za saniami aż do jego domu, po czym wrzucono je do środka, gdzie jego przerażona żona i dzieci zastanawiały się nad jego losem”.

„Dobre imię hrabstwa Waushara okryło się hańbą, gdyż mordercy biorący udział w tym skandalicznym pogwałceniu prawa nigdy nie zostali ukarani ani nawet osądzeni, choć wielu z nich, jeśli nie wszyscy, byli każdemu dobrze znani”.

 

* * *

 

Historia Firmana i Cartwrighta oraz „straszliwy koniec” ich sporu przez lata pozostawały najbardziej sensacyjnym epizodem w dziejach całego Plainfield. Wielu mieszkańcom miasteczka wydawało się całkowicie niesprawiedliwe to, że ich spokojna, mała osada była kojarzona z tak haniebnym czynem.

Nie mogli przypuszczać, że wśród nich żył „diabeł w ludzkiej skórze”, zdeprawowany o wiele bardziej niż banda jakichkolwiek dziewiętnastowiecznych linczowników. Człowiek, który (ku ogólnej konsternacji mieszkańców) na zawsze uczynił z Plainfield w stanie Wisconsin synonim mroku, szaleństwa i zbrodni na niewyobrażalną wręcz skalę.

 

 

2

 

Choć to zwykle matka w największej mierze przyczynia się do stworzenia warunków, które tutaj opiszemy, z przeszłości każdego schizofrenika zwykle dowiadujemy się, że oboje rodziców zawiodło swoje dziecko, często z różnych powodów. Najczęściej występująca kombinacja to dominująca, dokuczliwa, wrogo nastawiona matka, która nie daje dziecku żadnej możliwości decydowania o sobie samym, będąca żoną niesamodzielnego mężczyzny o słabym charakterze, zbyt słabym, aby mógł pomóc dziecku. Ojciec, który nie podejmuje żadnych działań, aby ochronić dziecko… ponieważ nie jest w stanie przeciwstawić się silnej osobowości żony, krzywdzi dziecko w takim samym stopniu co jego matka.

SILVANO ARIETI, Interpretation of Schizophrenia

 

 

Ta rodzina była skazana na tragedię od samego początku.

Pierwszy raz dała o siebie znać w 1879 roku. Był to rodzaj nieszczęścia, który rujnował życie człowieka, zatruwał jego przyszłość i miał zgubny wpływ na losy jego dzieci.

Rodzina George’a Geina mieszkała wtedy na farmie w Coon Valley w stanie Wisconsin, niecałe dwadzieścia pięć kilometrów od La Crosse. Pewnego pochmurnego poranka ojciec, matka i starsza siostra George’a wsiedli do bryczki i wyruszyli w stronę miasta, aby załatwić sprawunki.

Nigdy nie wrócili.

Rzeka Missisipi wylała, a bryczkę porwała nagła powódź. Pan Gein, jego żona i pierworodna córka utonęli w mrocznych odmętach rzeki, a George został sierotą. Miał zaledwie trzy lata.

Jego dziadkowie od strony matki, surowi szkoccy imigranci mieszkający na sąsiedniej farmie, przyjęli go pod swój dach. Nie ma zbyt wielu informacji o tym i jakimkolwiek innym etapie życia George’a Geina. W końcu był tylko mało znanym mieszkańcem środkowo-zachodniej prowincji, któremu nie poszczęściło się specjalnie w życiu. Historia nie ma powodu, aby o nim pamiętać. Oczywiście, nie licząc faktu, że był ojcem prawdziwego amerykańskiego potwora. Najbardziej znaczącym faktem z życie George’a Geina jest to, jakim zerem i miernotą musiał być, nawet (a może w szczególności) w oczach własnej rodziny, którą w późniejszym czasie założył.

Po szkole podstawowej George Gein zatrudnił się u miejscowego kowala jako czeladnik, gdzie przepracował kilka lat. Któregoś dnia, gdy był już dwudziestoparolatkiem, opuścił farmę dziadków na dobre i podobnie jak wielu mieszkańców wsi przed nim i po nim, udał się do najbliżej położonego miasta.

W ciągu krótkiego okresu od przybycia do La Crosse wyrobił sobie nawyk przechodzenia z jednej pracy do drugiej. Przez pewien czas parał się sprzedażą polis, próbował swoich sił w stolarce, a także pracował w garbarni, miejskiej elektrowni i na stacji kolejowej linii Chicago, Milwaukee & St. Paul Railway. Możliwe, że jego trudność w utrzymaniu posady miała coś wspólnego z coraz częstszym zaglądaniem do butelki. George regularnie przychodził po pracy do baru, gdzie przepijał większość wypłaty. Zamroczony i z przekrwionymi od picia oczami, wpadał w podły nastrój pełen gniewu i użalania się nad sobą, dumając nad tym, jak paskudnie obeszło się z nim życie. Świat zwrócił się przeciwko niemu. Był jeszcze dzieckiem, gdy został sierotą, i wychowywał się w ponurym i pozbawionym miłości domu. To wystarczyło, aby człowiek stracił wiarę w Boga. Kiedy indziej popadał w pełne zgorzknienia samooskarżanie się. Wszystkie niepowodzenia były wyłącznie jego winą. Miał pewność, że nigdy do niczego nie dojdzie. Uważał się za człowieka bezwartościowego i nieudolnego. Całkowita porażka – jako pracownik, żywiciel i mężczyzna.

Biorąc pod uwagę wszystkie kłody, jakie los rzucał mu pod nogi od czasów, gdy był jeszcze dzieckiem, większość ludzi uznałaby niskie mniemanie o sobie George’a Geina za zbyt surowe. Jednak w tym przypadku – tak jak i w wielu innych – żona George’a Geina nie była jak większość ludzi.

 

Na imię miała Augusta. Pochodziła z licznej i przedsiębiorczej rodziny, której oschły, wymagający patriarcha wyemigrował do Stanów z Niemiec w 1870 roku i osiedlił się w La Crosse. Gdy się poznali, George miał dwadzieścia cztery lata, a Augusta dziewiętnaście. Już wtedy była osobą, z którą należało się liczyć – przysadzistą, dorodną kobietą o szerokiej twarzy i szorstkich rysach, na której niezmiennie malował się wyraz zaciętej determinacji i absolutnej pewności siebie. Gorliwie, a nawet fanatycznie religijna, została wychowana tak, aby przestrzegać surowego kodeksu postępowania, którego jej ojciec nie zawahał się wpoić regularnym biciem. Nieustannie oburzała ją rażąca niemoralność współczesnego świata. Gdziekolwiek spojrzała, widziała lubieżne zachowania, stojące w całkowitej sprzeczności z surowymi wartościami wyznawanymi w jej domu. Podchodziła do życia bardzo poważnie. Wiązało się to z niekończącą się, ciężką pracą, skrajną oszczędnością i niewyobrażalnymi wręcz wyrzeczeniami.

W końcu była nieodrodną córką swojego ojca – zadufaną w sobie zwolenniczką surowej dyscypliny, dominującą i trzymającą się sztywno wytyczonych ram, która nigdy nawet przez chwilę nie wątpiła w całkowitą poprawność wyznawanych przez siebie przekonań oraz w swoje prawo do narzucania ich osobom z otoczenia wszelkimi możliwymi środkami.

To, co oboje w sobie zobaczyli, było w głównej mierze zwykłym wytworem wyobraźni. George dostrzegł szansę wżenienia się w liczną i pod wieloma względami zżytą rodzinę. Augusta miała w domu sześcioro rodzeństwa i wielu mieszkających w pobliżu krewnych, w tym kuzyna o imieniu Fred, który pracował razem z George’em w garbarni David, Medary & Platz Tannery. Dla człowieka pozbawionego rodziny w tak młodym wieku perspektywa stania się członkiem licznego klanu musiała być wyjątkowo pociągająca. George był pod wielkim wrażeniem osobowości kobiety, jej niespożytej energii i oczywistych zdolności w wykonywaniu codziennych obowiązków.

Augustę, która nigdy nie była oblegana przez tłum adoratorów, prawdopodobnie ujęło życzliwe usposobienie George’a. Był silnym mężczyzną o dość powściągliwych, a nawet dystyngowanych manierach. W późniejszym okresie życia sąsiedzi myśleli, że jest pastorem na emeryturze. Podobnie jak Augusta, był praktykującym luteraninem (choć zdecydowanie mniej żarliwym). Ponieważ charakteryzowały go dość formalna postawa i spokojne zachowanie, przyszła żona nie miała pojęcia o jego rosnącym alkoholizmie ani o głębokich, niezaleczonych ranach, które stopniowo go wyniszczały. A może dostrzegała jego słabości, a one sprawiały, że stawał się w jej oczach jeszcze bardziej atrakcyjny. Najwyraźniej należała do kobiet chcących mieć męża, którego z łatwością można zmusić do podporządkowania się.

Pobrali się 4 grudnia 1899 roku. Prawie jak wszystko inne w życiu tych nieszczęśliwych ludzi, na podstawie wszelkich dostępnych dowodów wiadomo, że ich małżeństwo zamieniło się w istny koszmar.

Zarządzająca własnym domem i związana węzłem małżeńskim z coraz to bardziej nieodpowiedzialnym, nieudolnym mężczyzną, Augusta szybko przejęła rolę tyrana. Jej własne wady – oschłość, surowość i całkowity brak tolerancji – stały się jeszcze bardziej widoczne. Mąż do niczego się nie nadawał. Otwarcie z niego szydziła, wyzywała od nierobów. Pomimo szerokich pleców i postury kowala George był słabeuszem bojącym się ciężkiej pracy. To ona mogła poszczycić się niespożytą siłą. On nie miał żadnych ambicji, żadnego ducha walki. Najgorsze było to, że nie mógł utrzymać się w żadnej robocie. A kiedy odkryła, a stało się to bardzo szybko, że zdecydowana część jego marnych zarobków znika w miejscowych barach, jej wściekłość – podsycana religijnymi przekonaniami – nie miała granic. Jej mąż stał się niegodny nawet tego, aby nim gardzić.

George odpowiedział na nieskrywaną nienawiść żony zamknięciem się w sobie. Nie chciał z nią rozmawiać. Gdy Augusta nie była zajęta wydawaniem mu rozkazów i wyśmiewaniem jego niedociągnięć, w domu panowała przeważnie toksyczna cisza. Od czasu do czasu, gdy po powrocie z baru witała go szczególnie zjadliwa tyrada, tracił nad sobą panowanie i bił ją po twarzy z otwartej ręki. Żona padała wtedy na podłogę, lamentując i wykrzykując obelgi pod jego adresem. Po wszystkim klękała i modliła się gorliwie o śmierć męża.

Po pewnym czasie doszła do wniosku, że pojawienie się dziecka przyniesie jej pocieszenie w niedoli. Mogło jej nawet posłużyć jako sprzymierzeniec w walce z George’em. Jeśli chodziło o sprawy intymne, poglądy Augusty w tej kwestii były niezmiennie radykalne. Seks nieuświęcony małżeństwem był odrażającym, niewybaczalnym grzechem. Stosunki cielesne między mężem a żoną były obmierzłą, wstrętną czynnością, które należało tolerować wyłącznie przez wzgląd na cele prokreacyjne. Już samo myślenie o niej napawało ją obrzydzeniem. Jej wyobrażenia stopniowo zaczęły przeobrażać się w coś na kształt obłędu. Świat był siedliskiem zepsucia, a La Crosse miastem babilońskiej rozpusty. Kobiety, które widywała na ulicy, z ich bezczelnymi uśmiechami i otaczającą je aurą bezwstydności, nie były lepsze od dziwek. Mimo to pragnęła mieć dziecko. Pozwoliła zatem, aby wzgardzony przez nią mąż przyszedł do jej łóżka.

Owocem tego pozbawionego miłości zbliżenia był silny i zdrowy chłopiec o imieniu Henry, który pojawił się na świecie 17 stycznia 1902 roku. Jego życie będzie trudne i pełne osamotnienia, a jego śmierć, do której dojdzie czterdzieści lat później, gdy będzie w kwiecie wieku, stanie się kolejną z wielu mrocznych tajemnic otaczających potomstwo George’a i Augusty Gein.

 

George po raz kolejny został bez pracy. Augusta uznała, że istniało tylko jedno wyjście z tej sytuacji, jedyna szansa dla rodziny, aby uniknąć katastrofy finansowej: praca na własny rachunek. Dwóch jej braci było odnoszącymi sukcesy kupcami w La Crosse, dostawcami „podstawowych i ekskluzywnych produktów spożywczych”. Przedsiębiorstwo z roku na rok rozrastało się coraz bardziej, a w mieście z łatwością mógł propsperować kolejny taki sklep. I tak w 1909 roku George Gein został właścicielem małego sklepiku z mięsem i artykułami spożywczymi pod numerem 914 przy Caledonia Street.

Nie trzeba było jednak długo czekać na pojawienie się pierwszych problemów. George nie był w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Augusta wiedziała, co należało zrobić. Posiadła już absolutną kontrolę nad ich życiem rodzinnym, a teraz musiała zrobić dokładnie to samo z ich sklepem. Wpisy w książce telefonicznej miasta La Crosse z 1909 i 1911 roku dobitnie świadczyły o coraz bardziej godnej pożałowania pozycji George’a w świecie, a także o naturze związku Geinów. W pierwszej części to on został wymieniony jako właściciel sklepu. Zaledwie dwa lata później właścicielką została Augusta. George Gein figuruje tam jako „sprzedawca”.

W tym czasie urodziło im się drugie dziecko. Choć Augusta nie była specjalnie przywiązana do swojego pierworodnego syna, przypisywała ten stan rzeczy płci dziecka, w końcu trafił jej się chłopiec. Była przekonana, że w przypadku córki sprawy będą wyglądały zupełnie inaczej. Zacisnęła więc zęby i po raz kolejny dopuściła do siebie męża, aby móc spełnić napawający ją wstrętem małżeński obowiązek. W następnych tygodniach modliła się co wieczór do Boga, aby ten pobłogosławił ją dziewczynką.

27 sierpnia 1906 roku Augusta urodziła drugie dziecko, kolejnego chłopca, który otrzymał imiona Edward Theodore. Gdy się tylko dowiedziała, że urodziła drugiego męskiego potomka, poczuła się zdradzona i rozgoryczona. Nie należała jednak do osób, które popadają w rozpacz. Była na to o wiele za silna. Wzięła więc zawiniętego w kocyk noworodka na ręce i w duchu złożyła przysięgę.

Obiecała sobie, że ten chłopiec nie będzie taki jak reszta z nich. Mężczyzn. Lubieżnych, pocących się kreatur o niewyparzonych gębach, które w niecny sposób wykorzystywały kobiece ciała. Poprzysięgła sobie, że z nim będzie inaczej.

I miała zamiar tego dopilnować.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: Deviant. The Shocking True Story of the Original “Psycho”

 

Copyright © 1989 by Harold Schechter

 

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Bettmann / Gettyimages

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-970-4

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH