Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat to wielka plątanina opowieści. My wybieramy z nich te najlepsze!
Przedstawiamy „Pulpitacje #1” - to antologia prezentująca opowiadania wybrane w pierwszej selekcji wydawnictwa Pulp Books.
To opowieści stworzone zarówno przez zawodowych pisarzy jak i bardzo utalentowanych debiutantów, pełne świetnych pomysłów i wręcz kipiące od emocji!
Szukasz dobrego kryminału? A może horroru, fantasy, cyberpunk albo komedii? Trafiłeś w dobre miejsce!
Bo Pulpitacje nie stawiają granic gatunkom ani wyobraźni. Jedyne co się liczy to dobra opowieść!
Najlepsi lektorzy: Filip Kosior, Jacek Rozenek, Mikołaj Krawczyk i Grzegorz Daukszewicz.
Najlepszy ilustrator: Piotr Sokołowski
Najlepszy zespół redaktorów i korektorów.
Dołącz do opowieści!
Spis treści
Andrzej Kwiecień – Chrzest
Agnieszka Włoka – Sekret Ewy
Bartosz Szczygielski – Wyższe piętro
Michał Organiściak – Szare plamy
Gaja Grzegorzewska – Lis w kurniku
Jakub Ćwiek – Czynnik Ryzyka
Jerzy Rzymowski – Lustro dla niewidzialnego człowieka
Joanna Ufnalska – Afisz
Kajetan Szokalski – Oczy koloru toffi
Agata Cieplik – Pstryk!
Mateusz Wójcik – Subskrypcja
Maciej Staszek Tomaszewicz – Chitynowe love
Jakub Ćwiek – Bajka o trybach i powrotach
Dagmara Adwentowska – Szyld
Gaja Grzegorzewska – Duku Okto
Olga Niziołek – Świat, w którym nie było
Aleksander Daukszewicz – Miłość w czasach reklamy spersonalizowanej
Jagoda Smyczek – Świętości nie błyszczą
Anna Robak-Reczek – To wszystko wiatr
Kajetan Szokalski – Po drugiej stronie bunkra
Tomek Bilski – Rowerzysta
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
■ Andrzej Kwiecień
– Łazarzu wyjdź na zewnątrz! – głos Jezusa zdusił szmery rozmów i odbił się od skalnej ściany. Oczy Żydów zgromadzonych przed grobem skierowały się na ziejący ciemnością otwór pieczary. Pokryci kurzem ludzie zastygli w oczekiwaniu. Słońce piekło, pot zalewał oczy i spływał po karkach. W zapadłej ciszy słychać było jedynie muchy i trzepotanie szat targanych sporadycznymi powiewami wiatru.
Z mroku grobowca wyłonił się owinięty bandażami człowiek. Marta, siostra Łazarza, ścisnęła dłoń stojącego obok Jezusa i jęknęła. Usta kobiety zadrgały, a po policzkach spłynęły łzy….
Rhett opuścił projekcje i wsparł się o blat półprzezroczystego terminalu, uformowanego na podobieństwo ołtarza. Czekał, aż bijące z podniecenia serce zwolni swój rytm, i dopiero wtedy otworzył oczy.
Panujący w kościele półmrok rozświetlały zawieszone wzdłuż białych ścian ekrany imitujące witraże. W centralnej części stało dziesięć rzędów ławek, zajętych przez wiernych nadal przebywających w projekcji. Siedzieli nieruchomo z głowami spoczywającymi na obszytych syntetyczną skórą oparciach. Z portu, umiejscowionego za prawym uchem każdego z wiernych, wychodził mieniący się czerwienią przewód, który biegł po podłodze ku ołtarzowi.
Zgromadzeni ludzie nie wydawali z siebie żadnych dźwięków i jedynie poruszające się białka wywiniętych oczu i drgania mięśni twarzy świadczyły o ekstazie, jakiej doświadczali, uczestnicząc w cudzie wskrzeszenia.
Rhett wyciągnął z portu za uchem wtyczkę terminala, rozluźnił koloratkę, starł rękawem krople potu połyskujące na bladym, nienawykłym do słońca czole i palcami zaczesał do tyłu posiwiałe włosy. Ponownie powiódł wzrokiem po wiernych i uniósł nad ołtarz bioniczną protezę prawej ręki. Wygrawerowany na wierzchu metalicznej dłoni krzyż rozświetlił się blado potwierdzając połączenie z terminalem. Na soczewkach osadzonych na niebieskich oczach pojawiło się trzydzieści osiem białych punktów reprezentujących zebranych w kościele ludzi.
Niektórych znał już niemal dziesięć lat, innych pozyskał dla Boga i wspólnoty zaledwie kilka tygodni wcześniej. Reprezentowali wszystkie możliwe rasy i płcie. Nie brakowało wśród nich młodych takich jak piętnastoletni Aron, jak i starców podobnych do stutrzydziestoletniej Helen. Ilustrowali przeróżne stadia augmentacji ciał, od minimalnych, organicznych przeszczepów, aż po te najbardziej inwazyjne, charakterystyczne dla silnego uzależnienia. Pełen przegląd społeczeństwa XXII wieku.
Członków wspólnoty, oprócz wiary, łączyło jeszcze jedno – Mikra, najbiedniejsza dzielnica Steris. Wszyscy pochodzili z niej i Rhett nie stanowił wyjątku. Urodził się tu, wychował i jak wielu uciekł stąd do lepszego życia. Dwadzieścia lat później znowu mieszkał w Mikrze, ale tym razem z wyboru, by krzewić wiarę w Pana.
Kapłan stuknął palcem w terminal i obok białych punktów ukazały się dane biochemiczne wiernych. Przeanalizował aktywność ich mózgów i gdzie było to konieczne zwiększył poziom endorfin, by zintensyfikować siłę doznań. Odczekał, aż wszystkie słupki zrównają się ze sobą, i zainicjował proces wyjścia z projekcji. Przewody łączące zgromadzonych z ołtarzem zmieniły kolor na niebieski, po czym zbladły i zgasły.
Wierni stopniowo odzyskiwali świadomość i otwierali oczy. Po kilku sekundach konsternacji, typowej dla wyjścia z projekcji, uśmiechali się i ze łzami padali sobie w ramiona. „Przeżywanie ewangelii nabrało nowego znaczenia” – pomyślał Rhett przyglądając się rozradowanym ludziom.
* * *
Uwaga! Goście – informowało czerwone okno alertu wyświetlone na półprzezroczystym ekranie. Rhett telepatycznie powiększył okienko i na obrazie z kamery rozpoznał swoich parafian, Meda i Rei Kay.
Małżeństwo należało do najstarszych stażem członków wspólnoty. On czarnoskóry mężczyzna średniej postury i w wieku metrycznym sześćdziesięciu lat, ona niewiele starsza, biała, nieco tęgawa, o naturalnie siwiejących włosach i protezach nóg. Gdy ich poznał wiedli typowe życie standardów, od rana do wieczora podłączeni do jednej z socjalnych projekcji NeuroLife, gdzie spędzali czas, jaki im przypadł między narodzinami a śmiercią. Rhett zwrócił ich Bogu, poznał ze sobą i nadał sens doczesnej egzystencji.
Alert mignął ponownie rozświetlając pokój czerwona poświatą. Kapłan spojrzał na zegar pokazujący godzinę dwudziestą drugą, przetarł zmęczone oczy i nacisnął przycisk zwalniający roletę zasłaniającą wnękę w ścianie z pojedynczym łóżkiem. Przegroda rozłożyła się cichym szumem, tworząc jednolitą, mleczną powierzchnię.
Rhett wstał od biurka, obciągnął rękawy koszuli zakrywając protezę prawego przedramienia i tatuaż Golgoty z trzema krzyżami na lewej ręce. Rozjaśnił nieco światło, zlustrował biuro i zwolnił blokadę drzwi.
– Ojcze… – załkała Rei, gdy tylko drzwi się otworzyły. – Evlyn…Porzuciła nas… Już nie wierzy…
– Wejdźcie. – Rhett odsunął się na bok, zapraszając małżeństwo do gabinetu. Med wprowadził do środka zapłakaną żonę. – Posadź ją tam. – Ksiądz wskazał białą kanapę ustawioną pod ścianą naprzeciwko biurka.
Med pomógł usiąść żonie i zajął miejsce obok, cały czas trzymając jej dłoń. Rhett podszedł do lodówki, nalał szklankę wody i podał kobiecie.
– Napij się Rei i uspokój. Pamiętaj, że Pan nad tobą czuwa i nigdy cię nie opuści. – Ksiądz przesunął spod ściany krzesło i usiadł naprzeciwko pary. – Med, powiedz mi, co się stało.
– Evlyn…Ona… Straciła wiarę. – Mężczyzna spuścił głowę. – Zawiedliśmy ojcze.
– Pan oceni nasze winy i on będzie wydawał wyroki. Nie ubiegaj go w tym.
– Przepraszam, ojcze. – Mężczyzna nie podniósł wzroku wbitego w szare płyty podłogi.
– Dlaczego straciła wiarę? – Głos Kapłana był łagodny.
– Nie wiemy. – Med spojrzał na żonę trzymającą na kolanach szklankę ujętą w obie dłonie, po czym ponownie spuścił wzrok. – Evlyn nie było w domu dwa dni, nocowała u przyjaciółki. Wróciła dziś wieczorem, ale… Jakaś inna. Nie potrafię tego inaczej nazwać. Była nieobecna. Unikała nas. Jak nie ona. Pytaliśmy, czy coś się stało, ale powiedziała, że nie, i zamknęła się w pokoju. Nie wyszła nawet, żeby nam pomóc przy kolacji. Myśleliśmy, że może pokłóciła się z Rahel i dlatego tak się zachowuje, ale później, gdy chcieliśmy podziękować Panu za posiłek, milczała i…
– I …? – Rhett przerwał przedłużającą się ciszę.
– Powiedziała, że Pana nie ma… – podjęła Rei, a po jej twarzy spłynęły nowe łzy. Kobieta wzięła kilka oddechów, żeby się uspokoić i kontynuowała. – Kazałam jej przeprosić i błagać Pana, by po takich słowach nadal pozwolił dostąpić jej zbawienia, ale ona… Ona powiedziała, że nie potrzebuje zbawienia, bo może żyć wiecznie. Powiedziała, że nie potrzebuje Boga, który każe jej umrzeć…Wtedy… – Płacz wstrząsnął ciałem Rei, uniemożliwiając mówienie.
– Co się wtedy stało? – Rhett skierował pytanie do próbującego pocieszyć żonę Meda.
– Rei kazała się jej wynosić z domu… – wydusił z siebie mężczyzna.
– Ja nie chciałam! – zaszlochała Rei i spazm wstrząsnął jej ciałem.
– Uspokój się, kochanie, proszę. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz…– Med gładził żonę po plecach, dopóki ta nie przestała płakać.
– Co się z nią stanie, ojcze? – Kobieta spojrzała na milczącego księdza. – Czy Pan jej wybaczy?
– Pan jest miłościwy.
– Ona nie chce z nami rozmawiać. Nie chce nas znać. Może ksiądz z nią porozmawia? – W spojrzeniu Meda pojawiła się iskierka nadziei. – Ona księdza posłucha. Nawróci się.
– Nie. – Rhett pokręcił głową. – Na razie będzie lepiej, jak się z tym wstrzymamy. Evlyn, jest na pewno bardzo wzburzona po waszej kłótni. Dajmy jej czas na uspokojenie.
– To co mamy robić? – zapytała Rei łamiącym się głosem.
– Czekać. Wróćcie do siebie i odpocznijcie. To był dla was ciężki dzień.
– Ale co z Evlyn? Chcemy odzyskać naszą córeczkę. – Usta Rei zadrgały, zapowiadając kolejną falę łez.
– Zostawcie to mi. – Rhett wstał z krzesła, podniósł Rei z kanapy i spojrzał jej w oczy. – Nie martw się, odzyskasz córkę. Masz moje słowo.
* * *
Evlyn Kay spoglądała z ekranu monitora. Dwudziestoletnia dziewczyna o kręconych włosach i mleczno-czekoladowej skórze hipnotyzowała urodą. Ev, jak nazywali ją wszyscy, była bardzo przywiązana do swoich rodziców, a ci robili wszystko, by ich córka była szczęśliwa i dostąpiła zbawienia. Dziewczyna była na jak najlepszej drodze ku temu. Log zebrany podczas ostatniej mszy wskazywał na wielkie zaangażowanie i radość z przebywania we wspólnocie. Evlyn Kay miłowała Pana i jego Kościół. Tym bardziej było niepokojące to, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej w domu Kayów.
Rhett przywołał na ekran zdjęcie młodego mężczyzny. Blondyn o opalonej skórze, z trzema kolczykami w brwi nad protetycznym okiem, dzięki któremu posiadał stały dostęp do poszerzonej rzeczywistości. Chris Grim był freelancerem pracującym dla banków osobowości przechowujących zapisy ludzkich umysłów, po to by gdy nadejdzie czas, wszczepić je w bioniczne ciała. Oczywiście wszystko to za odpowiednią opłatą, proporcjonalną do wizji wiecznego życia.
Chłopak miał talent, ale nie zawsze wykorzystywał go zgodnie z prawem, o czym świadczyła zebrana kartoteka. Większość popełnionych przestępstw dotyczyła nielegalnego manipulowania wspomnieniami i pewnie dlatego Chris, pomimo niezaprzeczalnych zdolności, wciąż pracował w podrzędnym banku osobowości, zamiast piąć się po korporacyjnej drabinie u któregoś z liderów branży.
Rhett sprawdził Chrisa już wtedy, gdy usłyszał o nim po raz pierwszy od zaniepokojonych rodziców Evlyn. Chłopak nie należał do wspólnoty i uczestniczył w czymś, co jej członkowie odrzucali – pogonią za nieśmiertelnością w świecie doczesnym. Pomimo tego Rhett nie był przeciwnym ich relacji. Wręcz przeciwnie. Wiara Ev była silna i Rhett ufał, że dzięki dziewczynie Chris stanie się dzieckiem Pana. Nie było to proste zadanie, ale droga do zbawienia nigdy nie jest prosta. Rhett wiedział o tym doskonale, a gdyby zapomniał wystarczyło, że spojrzał na protezę.
Uniósł prawą rękę przed oczy i przyglądał się jej, kilkukrotnie zaciskając i rozluźniając metaliczne palce. W dniu, kiedy ją stracił, narodził się na nowo i przeszedł swój chrzest. W wannie, gdzie kilka minut wcześniej próbował popełnić samobójstwo.
Chciał umrzeć, by nie żyć bez Alice. Obydwoje byli psychiatrami i pomagali tym, którzy w świecie bez celu nie widzieli sensu istnienia. Uratowali wielu, ale nie potrafili pomóc sobie samym. W ostatniej wiadomości zostawiła mu tylko jedno słowo: „Przepraszam”. Był wściekły. Chciałby powiedzieć, że na siebie, za to że nie był w stanie jej pomóc, prawda była jednak taka, że był wściekły na nią. Za to, że go porzuciła, za to „przepraszam”, które w niczym nie pomagało i nic nie zmieniało. Był tak wściekły, że postanowił o niej zapomnieć.
Podpiął się do systemu, za pomocą którego tyle razy pomagał pacjentom wyrwać się z mroków depresji, i założył sobie blokadę wspomnień. Wyparcie na życzenie. Alice miała się już nigdy nie pojawić w jego życiu. Miała odejść na dobre, jakby nigdy nie istniała. Miała, ale tak się nie stało. Była w nim zbyt głęboko, była wszystkim, co miał, i zawsze znajdowała drogę do jego świadomości. Aż w końcu zrozumiał, że odejdzie tylko wtedy, kiedy on dołączy do niej.
Nim, leżąc w wannie, stracił przytomność, widział, jak nitka trucizny pnie się w górę ramienia. Później był cień wujka wyważającego drzwi do łazienki i ciemność. Po niej nastało nowe życie i nowy on.
Rhett odsunął szufladę biurka i wyciągnął oprawiony w skórę dziennik misyjny należący kiedyś do najmłodszego brata babki. Analogowe świadectwo jego istnienia i służby Panu. Przez całe lata, dopóki nie odszedł, by oczekiwać na Sąd Ostateczny, wspólnie nawracali zagubione dusze, łącząc mądrość ewangelii z technologią i przywracając sens ludzkiemu istnieniu. Sens zakorzeniony w wierze.
Rhett otworzył dziennik na ostatniej stronie i delikatnie przesunął palcami po zapisanych tam słowach, wyczuwając wgłębienia każdej litery.
Życie bez śmierci nie ma sensu, a ta nie ma sensu bez Boga.
Zaufaj Panu, On Cię poprowadzi.
* * *
Rhett stał w bocznej uliczce wciśniętej pomiędzy wieżowce. Oparty o siedzenie sportowego motocykla wpatrywał się w kałużę zabarwioną światłami lewitującego bilbordu. Ulewa ustała i tylko pojedyncze, spóźnione krople wciąż spadały na ziemię. W ciemności po drugiej stronie uliczki niewyraźnie rysowała się sterta śmieci, efekt decyzji firm sprzątających, które postanowiły zakończyć działalność na terenie Mikry. Najwidoczniej znudziło im się szukanie swoich robotów u lokalnych handlarzy złomem.
Brak porządku nie był jedyna rzeczą, jaka odróżniała Mikrę od pozostałych dzielnic. Uwagę zwracała brak wszechobecnego w innych częściach Steris dozoru kamer. W sposób oczywisty wpływało to na bezpieczeństwo dzielnicy, ale z drugiej strony nadawało życiu tu posmak swoistej wolności. Mogło się wydawać, że Mikra jest enklawą anarchii, ale anarchia była jedynie pozorem. Władza nie ma zwyczaju bywać bezpańskim kundlem i szybko znalazł się ktoś, kto ją przygarnął. Lukę po korporacjach, policji i AI wypełniły gangi. Wystarczyło wybrać stronę i być w jakiś sposób przydatnym, by czuć się w miarę bezpiecznym. „Tak jak Chris” – pomyślał Rhett, dotykając palcami emblematu Riveris przytwierdzonego do motocykla.
Uliczkę wypełnił odgłos zbliżających się kroków. Rhett uniósł głowę i spojrzał w kierunku rozświetlonego bilbordami wylotu. Na tle świateł głównej ulicy odcinała się ciemna postać zbliżającego się człowieka. Po kilkunastu metrach nadchodzący mężczyzna zatrzymał się w pół kroku.
– Witaj, Chris! – Rhett odsunął się od motocykla i wskazał ruchem głowy na maszynę. – To twój, prawda? Świetny, miałem kiedyś podobny. W innym życiu, jeżeli mogę tak to ująć.
– Znamy się? – Chris spojrzał za siebie, oceniając odległość do ulicy.
– Nie, przepraszam. Nazywam się Rhett. – Ksiądz położył metaliczną dłoń na sercu i skłonił się nieznacznie.
– Ojciec Rhett? – W głosie chłopaka zabrzmiało zaskoczenie.
– Tak. – Ksiądz skinął głową i uśmiechnął się kącikami ust. – Słyszałeś o mnie?
– Słyszałem. – Chris podszedł do motocykla, czujnie przyglądając się księdzu. – Ev mi o panu opowiadała. Co ojciec tu robi?
– Czekam na ciebie? – Rhett nie zmienił pozycji, wodząc jedynie oczami za chłopakiem.
– Na mnie? – Chris wyciągnął kask ze schowka pod siedzeniem. – Po co?
– Domyślam się, że wiesz. – Kapłan uśmiechnął się przyjaźnie.
– Chodzi o Evlyn. – Chłopak odłożył kask na siedzenie, oparł się o motocykl i skrzyżował ręce na piersi.
– Tak. – Rhett skinął głową. – Mam nadzieję, że jest u ciebie.
– Jej rodzice pana przysłali? – zadrwił chłopak. – Sami nie mieli odwag przyjść?
– Nie i raczej wolałbym, żeby nie wiedzieli o naszym spotkaniu. To samo tyczy się Ev, przynajmniej na razie. Med i Rey mogliby to z niej wyciągnąć.
– O to nie musi się ojciec martwić. Ev nie chce z nimi rozmawiać.
– Obawiam się, że to, czego Ev chce, nie zawsze ma dla nich znaczenie. Zresztą, sam wiesz, o czym mówię.
– Tak… – Twarz Chrisa złagodniała. – Nigdy nie miałem okazji podziękować…
– Nie masz za co. – Rhett uśmiechnął się dobrotliwie.
– Mam. Evlyn mówiła, że to ksiądz ich przekonał. Bez tego nie bylibyśmy razem. Ev nie sprzeciwiłaby się rodzicom...
– Stać po stronie miłości to stać po stronie Boga.
Sterta śmieci zaszeleściła, przyciągając spojrzenia obu mężczyzn. Spomiędzy rozprutych worków wyszedł szczur i nic sobie nie robiąc z obecności ludzi, nieśpiesznie przebiegł przez uliczkę.
– Prawdziwy? – zapytał Rhett.
Chris spojrzał w miejsce, gdzie zniknął gryzoń. Źrenica bionicznego oka zmieniła kolor na zielony i wydała dźwięk zoomu.
– Tak, zwykły szczur, zero elektroniki. – Chłopak przeniósł wzrok na Rhetta. Bioniczne oko stało się na powrót czarne. – Dlaczego ojciec nie chce, żeby ktoś dowiedział się o naszym spotkaniu?
Kapłan zbliżył się do chłopaka i spojrzał mu w oczy
– Dla dobra Ev. Z tego samego powodu, dopóki nie wyjaśnię pewnych rzeczy, będzie lepiej, jak zostanie u ciebie.
– Więc nie zamierza mnie ojciec przekonywać, żebym namówił ją do powrotu do domu? – zdziwił się Chris.
– Nie. – Rhett sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął paczkę papierosów. – Zapalisz?
– Ojciec pali? – Chłopak sięgnął po papierosa.
– Każdy ma jakąś słabość. – Kapłan włożył papierosa do ust i schował paczkę. – We współczesnym świecie coraz trudniej umrzeć, więc trzeba jakoś dopomagać śmierci.
Rhett zbliżył wskazujący palec protezy do swojego papierosa i rozżarzył końcówkę.
– Mały upgrade, a cieszy. – Kapłan przypalił papierosy.
– Przydatny. – Chris zaciągnął się dymem. – Co ojciec chce wyjaśnić?
Rhett zajął miejsce obok Chrisa.
– Nie czuję się dobrze z rzucaniem podejrzeń na moich najwierniejszych parafian, ale znam Ev od urodzenia i jej dobro jest dla mnie najważniejsze. Jakiś czas temu zauważyłem coś, co nie daje mi spokoju. Do tej pory przekonywałem się, że to nic takiego, ale ostatnie wydarzenia na nowo rozbudziły moje obawy... Wydaje mi się, że Ev ma jakiś paskudny wszczep w mózgu.
– Skąd ojciec o tym wie? – Chris zamarł z papierosem w pół drogi do ust i spojrzał na Rhetta.
– Gdy podłączałem ją do projekcji, pokazywały się dziwne błędy. Sprawdziłem, co mogą oznaczać, i nie było to nic dobrego, ale nie znam się na tym dokładnie. Liczę, że ty mi z tym pomożesz.
– Ja?
– Tak. – Rhett zaciągnął się papierosem i uśmiechnął do chłopaka. – Evelyn dużo mi o tobie opowiadała. Wiem, czym się zajmujesz.
– I nie przeszkadza to księdzu?
– Kłóci się to z moją wiarą, ale ocenę pozostawiam komu innemu. – Rhett wskazał ręką na niebo. – Tylko On zna nas naprawdę i może wydawać wyroki. Myślisz, że mogę mieć rację co do Ev?
Chris rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł go butem.
– Tak. Ma ojciec rację.
– Jesteś pewien? Jeżeli to prawda, to musimy coś z tym zrobić, nie możemy jej tak zostawić.
– Już to zrobiłem. – W głosie Chrisa zabrzmiała duma.
– Co?
Chris odepchnął się do motocykla i podszedł do puszki zwianej z kupy śmieci na środek uliczki. Kopnięciem posłał ją na swoje miejsce i odwrócił się do Rhetta.
– Powiem ojcu, ale liczę, że zachowa to dla siebie.
– Masz moje słowo.
– Dwa dni temu przyjechała do mnie Ev – zaczął Chris, zajmując swoje miejsce przy motocyklu. – Rodzicom powiedziała, że będzie u przyjaciółki. To był mój pomysł, żeby ich okłamać, bo nie chciałem, żeby robili jej problemy. Ev bardzo to męczyło, ale w końcu się zgodziła. Tamtej nocy… To był jej pierwszy raz… Sama tego chciała, ale gdybym wiedział, co będzie później, nigdy bym tego nie zrobił. Ev wpadła w histerię. Płakała całą noc i powtarzała, że zawiodła rodziców i Boga. Próbowałem z nią rozmawiać, ale w ogóle mnie nie słuchała. To było nienormalne. Nie wiedziałem, co mam robić. Chciałem jej pomóc i …
– Wpiąłeś się, żeby założyć blokadę. – Głos Rhett’a brzmiał łagodnie.
– Tak…. – Chris spojrzał na księdza z zaskoczeniem. – Ona nie wie, co się stało. Myśli, że zasnęła ze zmęczenia. Zablokowanie wspomnień to nic trudnego, normalnie jest to dużo łatwiejsze niż manipulacja zapisami w banku, tylko że z Ev nie było normalnie. Jak tylko się podłączyłem, trafiłem na jakąś blokadę. Nie był to zwykły firewall ani żadne ze standardowych zabezpieczeń terminala. Bardziej przypominało więzienne oprogramowanie kontrolne do wymuszania posłuszeństwa. Spróbowałem to usunąć i nawet częściowo mi się udało, ale nie mogłem znaleźć wszystkich punktów zakotwiczenia. Walczyłem z tym kilka godzin i w końcu jedyne, co osiągnąłem, to założenie blokady obszarowej. Po przebudzeniu Ev zachowywała się normalnie i nie histeryzowała, więc myślałem, że wszystko poszło dobrze… Jak widać myliłem się.
– Nadal nie wiesz, czym było to coś w jej głowie?
– Nie. Ale mam zapis i się dowiem.
– Ev go nie znajdzie przez przypadek?
– Nie, a nawet jakby znalazła, to nikt po za mną go nie odtworzy. Zadbałem o to.
– Dobrze. – Rhett odrzucił niedopałek i przeczesał palcami włosy. – Myślisz, że Med i Rei byliby wstanie zrobić coś takiego?
– A kto inny mógł to zrobić? – Chris spojrzał na Rhetta. – Ev miała to w sobie od dziecka. W chwili instalacji mogła mieć rok, może dwa, nie więcej. Ona nigdy nie była wolna, nigdy nie miała wyboru, bo to coś kontrolowało ją od zawsze. Cały czas była w jakiejś pieprzonej, niewidocznej klatce. Rzygać mi się chce, jak o tym pomyślę. Jak można zrobić coś takiego swojemu dziecku?
– Rozmawiałeś z nią o tym?
– Nie… Ona i bez tego już się dostatecznie nacierpiała, chociaż sama nawet o tym nie wie. Zanim jej coś powiem, muszę mieć pewność, ale jeżeli to prawda… Nie daruję im.
– Dobrze zrobiłeś... – Rhett stanął naprzeciwko Chrisa i ścisnął ramię chłopaka. – Byłby z ciebie wspaniały wierny.
– Nie sądzę… – Nie dokończył.
Rhett uniósł prawą dłoń. Z metalowych palców wystrzeliły błyskawice i uderzyły chłopaka w twarz. Chris zachwiał się, jego soczewki błysnęły czerwienią alertów i bezwładne ciało runęło na mokrą ulicę. Ksiądz klęknął na jego klatce piersiowej i z kieszeni płaszcza wyciągnął metalową tubę zakończoną stożkowatym ostrzem.
– Niech ci Bóg wybaczy twoje grzechy, synu – wyszeptał i wbił ostrze w czaszkę Chrisa. Odczekał, aż ciało przestanie wierzgać, i nacisnął przycisk zwieńczający metalową tubę. Z rozwartego ostrza strzelił płomień. W powietrzu rozszedł się smród palonego ciała i elektroniki. Rhett zwolnił przycisk dopiero, gdy w oczodołach chłopaka pojawiły się płomienie.
Schował tubę do kieszeni i zaciągnął ciało w stertę śmieci, gdzie pomiędzy odpadami ukrył butelki z kwasem. Wylał ich zawartość na trupa i patrzył, jak pieniący się kwas przeżera się przez ubrania i ciało, pozostawiając po sobie jedynie bezkształtną maź. Na koniec zarzucił cuchnąca breję śmieciami, zmienił ładunek w protezie i wywołał połączenie. W oknie komunikatora pojawiła się twarz Meda.
– Chciałbym spotkać się z twoją córką.
* * *
– Witaj, Ev. – Rhett odłożył na stolik niewielki tablet i wstał z kanapy ustawionej w salonie Kayów.
Mieszkanie wyglądało jak setki innych mieszkań w Mikrze. Zbudowane przez władze miejskie w ramach stałego programu socjalnego i wyposażono je tak, by zaspokajało podstawowe potrzeby rodziny o promowanym modelu dwa plus jeden. Salon, dwa niewielkiej pokoje i kabina prysznicowa zajmowały trzydzieści pięć metrów kwadratowych.
– Ojciec Rhett… – Zaskoczona Evlyn weszła do środka z wyraźnym wahaniem, rozejrzała się po pokoju i przez otwarte drzwi sprawdziła sypialnie rodziców – Gdzie mama i tato?
– Nie ma ich. Poprosiłem, żeby wyszli i zostawili nas samych.
– Jak to wyszli? Przecież tato mówił, że z mamą jest źle... Okłamał mnie...? – Niedowierzanie wymalowało się na twarzy dziewczyny. – On nigdy nie kłamie…
– Ja go o to poprosiłem. Mam nadzieję, że Pan mi wybaczy. Chciałem z tobą porozmawiać.
– Nie ma o czym. – Ev odwróciła się w stronę drzwi.
– Evlyn, zaczekaj! – Dziewczyna się zatrzymała. Rhett podszedł do niej, ujął za ramiona i spojrzał w oczy. – Chyba możesz poświecić trochę czasu staremu przyjacielowi?
– Po co? – Evlyn zrobiła krok do tyłu. – Żeby ojciec próbował mnie nawrócić, przekonać do zmiany zdania? A jak się nie uda, to co? Każe mi się ksiądz wynosić z domu? Wolę od razu wyjść.
– Dobrze wiesz, że nie zrobiłbym tego. Chciałbym po prostu porozmawiać. Usiądź, zrób to dla mnie. – Rhett wskazał jej fotel i sam zajął miejsce na kanapie.
– Opowiesz mi, co się między wami wydarzyło? – zapytał, kiedy dziewczyna usiadła po chwili wahania.
– Przecież ojciec wie. Rodzice na pewno wszystko już powiedzieli.
– Chcę poznać twoją wersje.
– Nie wiem. – Ev przetarła oczy i spojrzała na Rhetta. – Sama tego nie rozumiem. Po prostu nagle do mnie dotarło, że to wszystko nie ma sensu. Że Boga nie ma. Może kiedyś i był, ale teraz… Świat go nie potrzebuje.
– Jesteś tego pewna? Wyjrzyj przez okno i popatrz na ten nasz świat, który nie potrzebuje Boga. – Ksiądz wskazał okno wychodzące na wieżowiec po drugiej stronie ulicy. – Nie zobaczysz tam szczęścia, tylko agresję, depresję i brak jakiegokolwiek celu. Do piekła nie trzeba iść, żeby do niego trafić. Stworzyliśmy je sobie sami tu na ziemi. Nie doszłoby do tego, gdyby ludzie nie odwrócili się od Pana.
– Myśli ojciec, że wystarczy trochę wiary i nagle cały ten pozbawiony sensu świat zacznie być lepszym?
– Tak, tak właśnie myślę. Wierzę w to. – Rhett pochylił się do przodu. – Widzisz, Ev, żeby nadać cel życiu, które utraciło sens, trzeba go wypełnić czymś, co sensu nie wymaga. Wiarą.
– Gdyby to było takie proste, to kościoły nadal by były pełne.
– Kiedyś znowu będą. Na wszystko trzeba czasu, ale świat tego potrzebuje. To jedyny sposób, żeby go ocalić, i zrobię wszystko co w mojej mocy, by do tego doprowadzić.
– Zamierza ojciec nawrócić cały świat? – Ev uśmiechnęła się z powątpiewaniem. – W jaki sposób?
– Bardzo prosto, nawracając jedną duszę na raz.
– To trochę zajmie, ale może kiedyś będziemy nieśmiertelni, więc ma ojciec szansę.
– Już jestem nieśmiertelny. – Rhett uśmiechnął się łagodnie. – Nie pamiętasz słów Pana? „Ja jestem Drzewem Życia. Kto wierzy we Mnie, ma życie wieczne”. Pewnego dnia wszyscy zmartwychwstaniemy.
– Właśnie, zmartwychwstaniemy, a ja nie chcę umierać. Chcę żyć. – Ev wypowiedziała ostatnie słowo z naciskiem.
– Jak długo? Sto, dwieście, trzysta lat? A co potem? Gdy już zobaczysz i doświadczysz wielokrotnie wszystkiego? Co, gdy już nic nie będzie nowe, pierwsze i niepowtarzalne? Uczucia wyblakną, pozostawiając po sobie pustkę, a twarze rodziców, przyjaciół, wrogów i dzieci znikną w otchłani wspomnień. Co wtedy zrobisz, po co będziesz żyła? Dla kogo? – Rhett zamilkł, czekając na odpowiedź dziewczyny, ale ta nie nastąpiła. – Nie potrafisz odpowiedzieć, bo nikt nie potrafi. Widzisz, moja Evlyn, w pogoni za wiecznym szczęściem i życiem ludzie zapomnieli o jednym. To śmierć nadaje wszystkiemu sens. To ona wyznacza granice, ustanawia reguły i pomaga podjąć decyzje. To ona motywuje do działania, by zdążyć, nim się po nas zgłosi.
– Może ma ojciec rację, ale ja spróbuję żyć po swojemu. – Ev wstała z krzesła. – Muszę już iść
– Nie zostaniesz porozmawiać z rodzicami?
– Nie i niech na razie nie dzwonią. Nie potrzebuje więcej kłamstw.
– Dobrze, skoro tak chcesz. – Rhett wstał z kanapy i zbliżył się do Ev. – Pozwól, że cię chociaż pobłogosławię.
– Mówiłam księdzu, że nie potrzebuję tego.
– Ty nie, ale ja będę czuł się lepiej. Błogosławieństwo od przyjaciela nie zaszkodzi. Zrób to dla mnie.
Ev zawahała się, ale w końcu pochyliła głowę, splotła dłonie i zamarła w oczekiwaniu. Rhett uniósł prawą rękę i zbliżył ją do twarzy dziewczyny. Niebisko-biała kula ładunku elektrycznego uderzyła w Ev. Nogi Evlyn ugięły się, ale nim upadła, ksiądz złapał ją i delikatnie złożył na fotelu. Odchylił głowę w lewo, odsunął włosy zasłaniające port za uchem i podłączył do niego przewód ukryty w protezie. Na wyświetlaczu zobaczył mapę umysłu. Sprawnie usunął blokady założone przez Chrisa, a w ich miejsce stworzył nowe, blokujące wspomnienia o chłopaku. Skończywszy, pogładził nieprzytomną dziewczynę po twarzy.
– Moja dziecko, wkrótce wrócisz do Pana. – Rhett zrobił znak krzyża na czole Evlyn i zainicjował proces instalacji wiary. – Ja ciebie chrzczę….
Opowiadanie ukazało się pierwotnie w "Nowef Fantastyce", w grudniu 2022 roku.
■ Agnieszka Włoka
Marek dostał wiadomość z prośbą o spotkanie kilka dni temu. Nie miał na nie ochoty, nie widział sensu, żeby widywać się z Karolem Bartnickim.
Jechał przez Katowice, Chorzów, Bytom aż do Tarnowskich Gór. Z samochodowych głośników rozbrzmiewała muzyka z ostatniej płyty Mgły, jego ulubionego zespołu. Miasto, do którego miał dotrzeć, wzbudzało dobre wspomnienia. Lubił jego klimat, pamiętał, jak grywał tam koncerty jeszcze z poprzednią kapelą. Kojarzył galerię „Inny Śląsk” i muszlę w parku, występował też kiedyś w Tarnogórskim Centrum Kultury podczas nieudanego epizodu kariery solowej.
Lubił też tutejsze pola, ich zapach latem. Gdy przejeżdżał obok parku Piny, umysł podsunął mu migawki ze wspólnych imprez z Ewą. W ogóle miał słabość do Górnego Śląska, a ten romans stanowił w jego pamięci nieodłączny element starych, fajnych czasów. Zawsze kiedy myślał o Tarnowskich Górach, Ewa była gdzieś w tle. Miał te okolice w krwiobiegu, a śmiech dawnej kochanki brzmiał mu w uszach jak ścieżka dźwiękowa dla wspomnień. Park Piny… Ile zostawił tam emocji. Dla Marka te miejsca nosiły imię Ewy. Jej i wielu bezimiennych fanek, których przybywało wraz z rozwojem kariery – gotowych zrobić wszystko, żeby dostać się na backstage albo na imprezę po występie. W tamtych czasach zwykle kończył koncert pijany, a dziewczyny same pchały mu się w ręce. Nigdy im nie odmawiał, bawił się i niczego nie żałował. Jednak to dla Ewy napisał Without you, swój największy przebój, którym otworzył sobie drogę do wielkiej kariery.
Kojarzył wszystkie okoliczne popularne miejscówki, takie jak zabrzański Wiatrak czy kultowy Mega Club w Katowicach, ale to w Kurnej Chacie w Tarnowskich poznał Ewę. Minął Park Miejski – i umysł zalała kolejna fala wspomnień. Tam, ogłuszeni tanim winem, kochali się nieporadnie po raz pierwszy. Na samo wspomnienie koloru oczu kobiety ściskało go w klatce piersiowej. Nieraz sobie wyrzucał, że wszystko, co ich łączyło, tak rewelacyjnie spierdolił.
Marek jechał przez Śląsk w suche sierpniowe popołudnie, gdy trawy już pożółkły i w powietrzu wyczuwało się nieuchronny schyłek lata. Wreszcie dotarł na osiedle Zamkowe, na którym aż pachniało luksusem i nowo zdobytą fortuną. Na ogromnych parcelach stały duże przeszklone budynki, otoczone ogrodami zaprojektowanymi przez architektów zieleni. Nie wszystkie domy były już zamieszkane, przy niektórych uwijali się jeszcze budowlańcy. W oczach Marka te posesje nie miał klasy ani nawet oryginalności, stanowiły tylko nośnik blichtru i przepychu – jakby właściciele chcieli dzięki nim za wszelką cenę podkreślić swój wysoki status. Mimo że dziś, jako znany na świecie muzyk, nie miał już problemów z pieniędzmi, nie robił też z siebie wielkiej gwiazdy mieszkającej w najdroższych hotelowych apartamentach. Może jedynie zamienił najtańszego mózgojeba na osiemnastoletniego Glenfiddicha i kupował ubrania trochę lepsze gatunkowo. Jednak zachowanie jego kolegów po fachu – przeżartych komercją, bez skrępowania sprzedających się za luksusowy styl życia, a udających prawdziwych rockmanów – w niektórych przypadkach go nawet bawiło, ale głównie zwyczajnie brzydziło.
Zaparkował przed imponująco nowobogackim piętrowym domem z numerem sześć, w którym mieszkała Ewa – niegdyś Michalska, od dawna Bartnicka. Tylko ze względu na nią Marek zgodził się na spotkanie z jej mężem, chociaż ona sama od trzech lat uparcie milczała i wyraźnie nie życzyła sobie kontaktu. To luksusowe getto jakoś mu do niej nie pasowało. Kiedyś by je wyśmiała, podobnie jak mieszkających tutaj ludzi. Teraz sama stanowiła jego element. Dziwne.
Furtka była otwarta. Szybko przeszedł przez trawnik i wdusił przycisk dzwonka, obrzuciwszy uprzednio spojrzeniem sielankowy taras, miękkie poduchy, ozdobne drzewka w donicach i inne pierdoły, będące wyrafinowanym zamiennikiem ogrodowych krasnali.
W drzwiach stanął elegancki, szczupły mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i w okularach w modnej drucianej oprawie.
– Pan Bartnicki? – upewnił się Marek. – Pisał pan do mnie i prosił o spotkanie.
– Marek? – mężczyzna odpowiedział pytaniem. Długo przyglądał się sylwetce gościa; Marek czuł, jak ten wzrok ślizga się po jego szerokich ramionach, tatuażach, widocznych spod rękawów koszulki z wypisanym gotykiem słowem „Mgła”, po skórzanej kurtce, przerzuconej niedbale przez ramię. Wiedział, że styl życia, jaki prowadził, odcisnął na nim niekoniecznie korzystny ślad. – Zapraszam.
Marek wszedł do środka w butach. Widział, jak Karol się krzywi i jak mu to wyraźnie przeszkadza. Miał wrażenie, że jako obcy czuje się tutaj pewniej niż gospodarz.
Zaprowadzono go do przestronnej kuchni, z której wyjść można było na taras. Karol wskazał ręką stół w części jadalnej.
– Napije się pan czegoś? Kawy? Wody?
– Woda będzie OK. – Marek oparł ręce na błyszczącym blacie, napinając bicepsy. –Gazowana.
Karol zajął się szklankami, a Marek wyjął z kieszeni telefon w fantazyjnym etui i sprawnie odpisał na wiadomość.
– Znał pan kiedyś Ewę – zaczął Karol, kiedy już usiadł i podał gościowi wodę.
– Tak, spotykaliśmy się krótko wiele lat temu. – Marek odchylił się na krześle tak, że balansował na granicy przewrócenia się. – Panie Bartnicki, chciałbym szczerej odpowiedzi: co ja tutaj robię?
Karol milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, jak dobrać słowa.
– Ewa nie żyje – powiedział wreszcie spokojnym tonem, jakby niepasującym do tego typu informacji.
– Bardzo mi przykro. – Marek przestał się kiwać na siedzeniu i oparł łokcie o stół. Telefon leżący na blacie zawibrował, ale muzyk nawet nie spojrzał w jego kierunku. – Co się wydarzyło?
Widział, że irytuje tego wątłego człowieczka swoim swobodnym stylem bycia, tymi sięgającymi palców tatuażami, po których Karol nieustannie błądził wzrokiem. Jednak wiadomość, którą usłyszał, nie pozwalała Markowi cieszyć się przewagą nad tym księgowym. Czuł jednak nieprzyjemną woń kwaśnego potu, jakby elegancik nie mył się od kilku dni.
– Czy to córka Ewy? – zapytał, wskazując zdjęcie, na którym jego dawna kochanka obejmowała małą, może roczną dziewczynkę. Nigdy nie potrafił oceniać wieku dzieci.
– Tak. Ala jest naszą córką. – Karol położył szczególny nacisk na słowo „naszą”. – Teraz jest z opiekunką na spacerze
– Co się stało Ewie?
– Miała raka. Dowiedziała się tuż po Bożym Narodzeniu. Trzustka. Była bez szans.
– Bardzo przykro mi to słyszeć, naprawdę. – Nie wiedział, co powiedzieć, więc zdecydował się na frazes. – Ewa miała dopiero czterdzieści lat, jeśli dobrze liczę?
– Czterdzieści jeden. Ostatnie urodziny obchodziła w maju, kilka dni później umarła. – Wszystko to brzmiało pusto, jakby przez wielokrotne powtarzanie tych zdań Karol odciął się od ich treści na tyle, że sens tragedii mu umykał.
– Straszne, to naprawdę straszne – westchnął Marek. – Kontakt z Ewą urwał mi się definitywnie jakieś dwa, trzy lata temu.
– Znam też historię, że kiedyś zerwał pan z nią po kilku tygodniach randkowania – powiedział beznamiętnym głosem Karol.
Marek zastanawiał się, ile Karol tak naprawdę wiedział – bo przecież przegadali z Ewą wiele nocy. Wymieniała z nim wiadomości, siedząc na podłodze łazienki, oparta o wannę. Rano mówiła, że bolą ją plecy i że znowu tak się zagalopowali, że musiała usunąć ich konwersację. Wiele razy zapraszał Ewę na koncert, ale zawsze tak się jakoś składało, że akurat wtedy jej mąż przypadkiem wymyślał wyjazd. Marek nie wierzył w takie przypadki. Ewa wspominała zresztą, że Karol grzebie w jej telefonie. Nie miał pojęcia, ile awantur przetoczyło się przez to małżeństwo z jego powodu, ale też mało go to obchodziło. Dopóki Karol nie krzywdził Ewy, Marek nie czuł potrzeby, żeby interweniować. A teraz widział słabość tego zabawnego facecika: przecież zabierał mu Ewę, kiedy chciał, jeśli tylko udało się jej wyjechać, a Markowi – być w okolicy. Nawet zapytał kiedyś w kawiarni, czy piją tę kawę legalnie, z błogosławieństwem małżonka, ale nie doczekał się odpowiedzi. Prawdopodobnie Karol wiedział, że nie jest w stanie zupełnie zabronić żonie tego kontaktu. Ale czy miał świadomość, że go zdradzała? W to Marek nie chciał wnikać. Jednak trzy lata temu, po kolejnej wspólnie spędzonej nocy, Ewa urwała relację. Patrzył na zdjęcie małej dziewczynki i chyba już rozumiał dlaczego.
– Zna pan bardzo uproszczoną wersję, ale niech tak zostanie. – Marek bezmyślnie przesuwał telefon między dłońmi. – Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego prosił pan o moją wizytę. Nie chodzi o obecność na pogrzebie, więc o co?
– Ewa prowadziła blog kulinarny, miała kanał na YouTube. Szło jej naprawdę nieźle, dobre zasięgi, dużo umów z firmami z branży, łączyła pasję z pracą – wyliczał Karol, patrząc na ogromną kuchnię, jakby widział ducha żony w jej ukochanym miejscu.
Marek powiódł wzrokiem po długich blatach i nagromadzonym tam sprzęcie. W rogu stały lampy, statywy, ringi do zdjęć i srebrna blenda. Obiektywy, które musiały być warte po kilkanaście tysięcy każdy.
– Sprzedawała swoje przepisy sieci restauracji, w której prowadziłem księgowość, tak się poznaliśmy – kontynuował Karol.
– Tak, pamiętam, opowiadała mi o panu.
– Opowiadała? Co to znaczy? – Głos Karola przeszedł w pisk.
– Próbowaliśmy się przyjaźnić, ale jakiś czas temu to się rozmyło.
– Nie sądzę, że z jej winy – odpowiedział cierpko.
– Nie sądzę, żeby dziś kwestie winy były dobrym tematem – odparował natychmiast Marek.
– Tak, ma pan rację, jednak powód, dla którego pana tu dziś zaprosiłem, dotyczy Ewy i jej nagrania. – Karol wyjął z kieszeni spodni telefon.
– Nagrania? – Marek zastanawiał się, czy Bartnicki nie jest na jakichś lekach, bo widział w jego zachowaniu dziwne nerwowe tiki. Not my shit, powtórzył w myślach swoje motto i skupił się na rozmówcy.
– Ewa często używała dyktafonu, nagrywała pomysły na nowe dania albo myśli, których nie mogła zapisać, a chciała do nich wrócić.
– Obawiam się, że nadal nie rozumiem.
– Zaraz pan zrozumie. – Karol odblokował telefon i położył na stole. – Kilka tygodni po śmierci Ewy porządkowałem jej rzeczy i przejrzałem nagrania na komórce. Zaintrygowało mnie jedno, z szesnastego kwietnia tego roku. Moja żona od kilku miesięcy wiedziała, że umrze, i stworzyła to niespełna trzyminutowe nagranie o drugiej w nocy.
Karol przesunął telefon po stole i wskazał palcem na listę plików dźwiękowych. Jeden nosił tytuł „Dla Marka”.
– Dla mnie? – Marek nerwowo przejechał dłonią po twarzy. – Dlaczego?
– Proszę posłuchać. – Karol dotknął ekranu telefonu i po chwili z głośnika popłynął głos Ewy, pełen napięcia i cierpienia:
W każdym związku, w jakim byłam, wliczając moje dwa małżeństwa, czułam, że to nie jest TO, że najważniejsze jest jeszcze przede mną albo gdzieś obok. Bywałam szczęśliwa, ale bez względu na to, czy mniej, czy bardziej, zawsze wiedziałam, że kocham kogoś innego, że na kogoś czekam. I bardzo chciałam móc komuś powiedzieć: Kochałam cię, zanim jeszcze poznałam. W końcu mogłam to powiedzieć tobie, bo kiedy cię spotkałam, zrozumiałam, że kochałam cię całe swoje życie i nigdy, nawet na moment, nie przestałam. Niesamowite uczucie, kiedy masz pewność, że kogoś kochasz, kiedy w pełni akceptujesz drugą osobę, kiedy chcesz ją wspierać, być, i kiedy nie musisz… Kiedy wszystko inne traci znaczenie. – W tym miejscu głos Ewy się załamał, ale po chwili podjęła wyznanie: – I chociaż największym błogosławieństwem było spotkanie ciebie, fakt, że mnie nie chciałeś, uważam za największe przekleństwo w moim życiu, za najgorszy, podły chichot losu, że dla ciebie to nie było TO. A jednocześnie absolutnie w żadnym momencie nie żałowałam, że mogłam cię spotkać, jestem wdzięczna, że mogłam cię poznać, że mogę cię kochać, i za… – pochyleni nad telefonem mężczyźni usłyszeli drżące westchnienie, jakby powstrzymywany szloch – że dzięki tobie wiem, czym jest miłość – po chwili dotarł do nich już tylko szept – i macierzyństwo.
Ostatnie słowa Ewy wybrzmiewały długo i potęgowały ciszę rezonującą w pomieszczeniu. Marek miał w oczach łzy, a Karol wciąż patrzył na telefon, którego ekran już zgasł.
– Zawsze wiedziałem – zaczął powoli Karol – że tylko stara się być szczęśliwa. Że gdzieś w jej życiu jest niedosyt, jakaś pustka, której nie mogłem niczym zapełnić, choć wspierałem ją, zapewniłem wszystko. Kupiłem dla niej ten dom, kiedy urodziła się Ala. A Ewa i tak zawsze miała smutek w spojrzeniu. – Wziął głęboki oddech, uspokoił głos i kontynuował: – Nie potrafiła z tobą skończyć, wracałeś, by burzyć jej spokój, o który tak walczyłem. Nieważne, w ile podróży bym jej nie zabrał, jakich warunków do rozwoju nie zapewnił, jak dobry bym dla niej nie był i ilu zachcianek nie spełnił, ona tęskniła. Zawsze. I do samego końca czekała na ciebie.
Marek siedział oniemiały. Zgubił nagle gdzieś całą pewność siebie, zgarbił się i skurczył.
– Nie miałem pojęcia…
– A czy to by coś zmieniło?
Marek nie odpowiedział, schował twarz w dłoniach. Słyszał w uszach szum krwi, serce waliło mu w piersi. Dawno temu, w innych – tych biedniejszych, ale lepszych – czasach wiedział, że Ewa go kocha. Jednak wtedy przerażała go intensywność jej uczuć, bezinteresowność i brak oczekiwań. Bał się o to, co wraz z nią mógł utracić: wolność w życiu, które sobie wymarzył i na które ciężko pracował. Nie chciał zobowiązań, chociaż pamiętał, jak wiele potrafiła mu wybaczyć. Aż do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak piękne i czyste było to, co Ewa do niego czuła. Zrozumiał, że w szczytowym momencie kariery, podczas licznych zagranicznych tras, spotkał sporo dziewczyn, ale prawdziwej kobiety – ani jednej. Ta prawdziwa urodziła tutaj jego dziecko komuś innemu, a kiedy umierała, tęskniła właśnie do niego, nieosiągalnego i dalekiego Marka. Dlatego, że była dla niego ważna – ale nie mogła być jedyna.
– Po co mi to puściłeś? – Poczuł wstyd, bo przeszło mu przez myśl, że Karol chce go naciągnąć na kasę, ale zreflektował się: akurat pieniędzy temu facetowi nie brakowało.
– Bo Ala jest też twoją córką i nie mam prawa ci tego odbierać. Masz wybór. – Obaj automatycznie zaczęli mówić sobie po imieniu, jakby ciężar tajemnicy Ewy ich do siebie zbliżył.
– Ala jest moją córką – powtórzył Marek jak automat. Docierało do niego, że ten zabawny, mały człowiek dał mu jedyną szansę na bycie ojcem: coś, czego, pomimo ogromnego uczucia, odmówiła mu Ewa.
– I mógłbyś to udowodnić przed każdym sądem – powiedział Karol. – Mógłbyś kiedyś się dowiedzieć, zapragnąć dziecka i mi ją zabrać, tak jak zabrałeś mi Ewę. Możesz to wszystko, wiesz? A ja nie będę w stanie wiele zrobić. Ale… – głos mu się złamał, więc przerwał, żeby zapić wodą wzruszenie – chciałem cię poprosić, żebyś odszedł na zawsze. Tacy jak ja zwykle wychowują dzieci takich jak ty, gdy dziewczyny już przestają gonić za przygodą i szukają stabilizacji. To nie jest w porządku, ale myślę, że wystarczająco wiele. Proszę cię tylko, abyś ty nie próbował zostać mną.
Mężczyźni wpatrywali się w zdjęcie Ewy. W tej jednej chwili byli wszyscy razem w dziwnym trójkącie, pełnym rozpaczy i niespełnionych oczekiwań.
■ Bartosz Szczygielski
Powietrze nad suchą ziemią faluje w rytm poruszających się łap. Opływa posklejaną od brudu sierść, wwierca się w nos i drażni brązowe oczy. Pies zatrzymuje się przy jedynym w okolicy krzewie, niezrażony tłustymi, brzęczącymi nad pyskiem muchami, przygląda się mężczyźnie w garniturze.
Przygląda się mnie. Pośrodku szarego, betonowego chodnika, tak długiego, że nie widziałem celu podróży, gdy na niego wchodziłem. Teraz, gdy idę ze skórzaną teczką i przekładam ją co kilkanaście kroków z ręki do ręki tak, aby dać wytchnienie spoconym palcom, nie widzę początku. Otacza mnie nagie pustkowie, z pożółkłym od palącego słońca krzewem, który Hieny wykorzystują na przeobrażenie.
– Hej! – krzyczę. – Wynocha! Nie ma jeszcze dziewiątej, do cholery!
Pies patrzy niemo przez chwilę, wypuszcza z pyska portfel i chowa się za rośliną. Po paru sekundach widzę oddalające się blade pośladki. Upalne powietrze nie pozwala dostrzec twarzy uciekiniera. Od lat ich nie dostrzegam.
Ruszam wolnym krokiem, nie mogę pozwolić sobie na zbyt długie przestoje, bo się spóźnię. Upały w tym roku są tak nieznośne, że każdego dnia walczę ze sobą: czy iść do pracy, czy może spędzić całą dobę pod prysznicem. Koszula przykleja się do pleców, czuję spływające po skórze krople potu i mogę myśleć tylko o wentylatorze zwisającym spod sufitu bezpośrednio nad moim biurkiem.
W oddali widzę mój cel, chłodne eldorado. Budynek wymaga renowacji, tynk odpada, gdy ktokolwiek przechodzi koło ścian, a większość okien się nie domyka. Moje biuro – mały punkt na mapie administracyjnej Wysokiej Polski. Gdybym pracował w Wysokich Niemczech, miałbym przynajmniej klimatyzację.
Pod wejściem nie ma jeszcze nikogo, liczę na to, że sytuacja nie zmieni się do popołudnia. Kilka tygodni temu był taki dzień – nikt wtedy nie zginął na moim odcinku. Jedna doba bez zgonu, ale to było dawno.
Wchodzę do środka, a ciężkie drzwi z napisem „S7” zatrzaskują się za mną. Wewnątrz jest sporo chłodniej niż na dworze.
– Widziałem Hienę – mówię do Alberta, który musiał przyjść parę minut przede mną, ponieważ dopiero co robił sobie kawę. – Coraz więcej się ich przedostaje.
– Dziwisz się?
– Nie. Ja robiłbym tak samo. Zaparzysz mi kawę?
– Pewnie. – Wyjmuje mój kubek z szafki. – Dwie czy coś się zmieniło?
– Nic się nie zmieniło – odpowiadam i siadam za biurkiem.
* * *
– Przyszedł raport!
Albert krzyczy na całe pomieszczenie, zupełnie niepotrzebnie. Wszyscy dostajemy powiadomienie mejlem, ale to bez znaczenia. Ten okrzyk to nasze pracownicze kukuryku, gwizdek w fabryce, bat nad głową. Wybiła dziewiąta, zaczął się kolejny dzień.
Siedzę na wprost wejścia, więc każdy, kto wchodzi, kieruje się wprost na mnie. Nie prosiłem się o to. Moje argumenty, że przecież nie jestem od wszystkiego, tylko od Nagłych Śmierci, nie przekonały Szefa i moje ikeowskie biurko wciąż stoi w tym samym miejscu. Tak więc zajmuję się też „kontrolą ruchu”.
Prawie jak za życia.
Otwieram raport i już wiem, jak będzie wyglądało kilka następnych godzin. Mam do rozdysponowania siedem nowych dusz, którym muszę przydzielić Przewodników, by ci przekazali wszystkie niezbędne do przeżycia informacje – gdzie jeść i gdzie spać. To nie przelewki. Wysoka Polska to jedna wielka pustynia z pudłem na truchło pośrodku.
W rogu biurka, koło formularzy Wyjścia-Wejścia, stoi mała metalowa figurka anioła z rozpostartymi skrzydłami. Tuż pod jego bosymi stopami ktoś przylutował tabliczkę dumnie głoszącą, że jestem wybrańcem. Na początku tak się właśnie czułem.
Wybraniec.
Co dzień mogłem wychodzić z Miasta, coraz brudniejszego i ciaśniejszego. Rutyna zabiła całą przyjemność.
Drzwi otwierają się, a od uderzenia gorącego powietrza aż zapiera mi dech. Słońce świeci dokładnie za plecami wchodzącego mężczyzny, widzę więc tylko rozmyty zarys jego sylwetki. Siada naprzeciwko, mrugam kilkukrotnie i wszystko wraca do normy.
– Poproszę pańskie CV.
Mężczyzna bez słowa podaje mi dokument. Widzę, jak jego szare oczy omiatają moje miejsce pracy. Takich papierów jak jego mam całą stertę pod blatem, w metalowym siatkowanym koszu.
– Widzę, że pracował pan z dziećmi. Zgadza się?
– Tak. Raz. Bardzo miło wspominam tamto zlecenie. Do tej pory cały czas jesteśmy w kontakcie – odpowiada bez zająknięcia, zupełnie jakby nauczył się tej kwestii na pamięć.
– Odezwiemy się do pana. Następny! – krzyczę.
– Ale… nie dostałem zlecenia od miesięcy. Tak nie może być! Teraz moja kolej! – mówi i pochyla się coraz bliżej w moją stronę. Rozgląda się panicznie po sąsiednich biurkach i szuka twarzy, która zrozumie to, co czuje.
Nikt na niego nie patrzy, oprócz mnie.
– Następny – powtarzam i zatapiam wzrok w papierach leżących na blacie.
Po chwili podnosi się i wychodzi z budynku. Przez uchylone drzwi widzę kolejkę długą na przynajmniej dwadzieścia metrów. Przede mną siada następny petent.
– Proszę przygotować dokumenty – mówię, podnosząc się z krzesła. Potrzebuję kolejnej kawy. – Zaraz wracam.
* * *
Skóra mężczyzny jest wyjątkowo sucha. Widzę, jak pod mchem srebrnych włosów łuszczy się i zostawia biały nalot na całych przedramionach. Wiatr, biczujący ją przez lata, zbiera swoje żniwo.
– Powinien pan znaleźć się na miejscu dokładnie za godzinę. – Przybijam pieczątkę najdokładniej, jak tylko potrafię. Za dużo było przypadków, w których Przewodnicy zostali cofnięci z granicy z powodu głupiego niedopatrzenia.
– Dziękuję. – Ściska moją dłoń, gdy odbiera dokumenty. – Dziękuję.
Wstaję i odprowadzam go do drzwi. Na zewnątrz jest przynajmniej kilkanaście osób, którym za chwilę powiem, że nie mam więcej zleceń na dziś.
– Proszę o uwagę. – Głowy odwracają się w moją stronę. – Mam dla państwa złe informacje. Na dzisiaj nie mamy już więcej zleceń. Zapraszam jutro.
Ludzie rozchodzą się bez słowa. Nagle słyszę podniesione głosy. Nie są skierowane w moją stronę, co jest pewnego rodzaju nowym doświadczeniem. Idę w tamtą stronę i widzę, że jeden z Przewodników ma kłopoty.
– Co jest? – rzucam.
Widzę, jak tężeją wszyscy oprócz stojącego przed nim mężczyzny w czerwono-zielonym swetrze. Ma rozszerzone źrenice, boi się.
– Chodź ze mną do środka. Wyjaśnię ci wszystko – mówię już spokojniej.
Patrzy na mnie jak na drapieżnika, ale po chwili kapituluje. Szurając stopami po piasku, wchodzi do budynku. Łapię Przewodnika pod ramię i zabieram ze sobą, podążając w ślad za nowym przybyszem.
Prowadzę obu do pomieszczenia, w którym zazwyczaj wtajemniczane są dzieci. Na ścianach wiszą kolorowe obrazki z tęczami, jednorożcami i psami z balonami przywiązanymi do obroży.
– Co się stało? – pytam.
– Nie miałem czasu, znowu przetrzymali mnie na granicy, a gdy dotarłem na miejsce, zobaczyłem, jak się błąka między wrakami – odpowiada Przewodnik, nie patrząc mi w oczy.
– Kiepskie wytłumaczenie.
– Były też Hieny!
– Co tym razem?
– Portfel, zegarek i jeden złoty ząb.
– Mam nadzieję, że tego nie widział. – Spoglądam na siedzącego w kącie mężczyznę. – Kundel obrabiający jego zwłoki to ostatnie, co chciałby ujrzeć.
Przewodnik nie odpowiada.
– Dobra, idź stąd. Zgłoś się jutro po zapłatę. Przejmuję go – mówię, a potem podchodzę do mężczyzny.
Czekam, aż dźwięk zamykanych drzwi przełamie nieznośną ciszę. Po paru sekundach jesteśmy już tylko we dwóch.
– Nie będę się z tobą cackał, bo nie mam czasu, rozumiesz?
Nie odpowiada, ale wiem, że usłyszał. Wzdryga się lekko, gdy się do niego zwracam.
– Gdzie jestem? – mówi tak cicho, że ledwo potrafię rozróżnić słowa.
– Obecnie na Obrzeżach Miasta, dziś przeniosę cię do Centrum. Tam dostaniesz lokum i będziesz sobie spokojnie żył. Jak będziesz miał szczęście, to nawet praca się znajdzie.
Widzę po nim, że nie rozumie, co powiedziałem przed chwilą.
– Pamiętasz, co się stało? – pytam.
– Jechaliśmy nad morze, do Gdańska. Byłem strasznie zmęczony, całą noc pracowałem nad budżetem dla firmy, musiałem go oddać przed urlopem i…
– Nie przerywaj.
– Gdzie jest Agnieszka? Gdzie moja córka?!
– Pamiętasz coś jeszcze? – pytam, licząc na to, że się uspokoi.
– Gdzie moja córka? – Oczy zachodzą mu łzami.
– Nie żyje. Podobnie jak ty i twoja żona. Uprzedzę twoje następne pytanie: nie wiem, gdzie są. Nie każdy tutaj trafia.
– Nie rozumiem…
Mam wrażenie, że za chwilę poderwie się z krzesła i zacznie biec przed siebie, byle dalej stąd.
– Nikt z nas nie rozumie. Tak już po prostu jest. Część trafia do Miasta i żyje, jakby nic się nie stało, rodzina przybywa lub nie. Życie toczy się dalej. To wszystko.
Wstaję i podchodzę do drzwi. Odwracam się i widzę załamanego faceta w średnim wieku. Widzę siebie sprzed lat.
– Podeślę kogoś do ciebie za chwilę – dodaję i wychodzę.
* * *
– Słuchaj, ale się porobiło. – Albert siada naprzeciwko i zaczyna bawić się figurką anioła.
– No, co się stało? – pytam, zabierając swoją własność z jego rąk.
– Pamiętasz, jak parę lat temu miałem klienta, co sobie palnął w łeb? Taki niewysoki brunet, pisarz.
– No coś tam pamiętam. Co z nim?
– Z nim to w porządku, siedzi u siebie i pisze dalej do szuflady, ale jego żona, którą zostawił z długami, wyszła ponownie za mąż. – Uśmiecha się jak dziecko.
– Zdarza się. Co z tego?
– Ano to.
Na moim biurku ląduje dzisiejszy raport.
Przeglądam nazwiska nowych – Albert zakreślił dwa na czerwono. Wypadek samochodowy na wylocie z Warszawy.
– Trafią bezpośrednio do niego. Wyobrażasz sobie? Wieczność z żoną, od której się uciekło, i z jej nowym fagasem.
– Przecież możesz przydzielić ich gdzie indziej. – Oddaję raport w jego zatłuszczone od pączków palce.
– Mogę, ale to nie byłoby zabawne. Zresztą ona jest teraz starsza i brzydsza. Będzie super! – odpowiada i odchodzi do swojego biurka.
– Drań jesteś! – krzyczę za nim z szerokim uśmiechem na ustach.
– Uczę się od najlepszych.
* * *
Upał zelżał do tego stopnia, że mogę normalnie oddychać i nie pocić się przy każdym kroku. Droga do domu wydaje się dłuższa każdego dnia. Sam nie wiem, czy to przez zmęczenie spowodowane pracą, czy tym, jak długo już tu jestem.
Ulice pełne są ludzi, którzy uporali się na dziś ze swoimi obowiązkami. Każdemu przydzielono jakieś zadanie. Widywałem księży zbierających śmieci i morderców opiekujących się staruszkami. Mijam ich wszystkich co dzień, każdego z osobna wpisałem do księgi. Wiem, kiedy umarli i jak. Nic nie potrafię wymazać z pamięci. Choroba zawodowa. Policjanci piją, a ja mam wspomnienia, niekoniecznie własne.
Wpadam na kobietę z dzieckiem na ręku, przepraszam ją, a ona odpowiada gwarą. Tutaj każdy jest sobą, każdy widzi co innego. Ja widzę dziecko utopione w wannie i matkę z poderżniętym gardłem. Nie wiem, gdzie jest ojciec.
Wchodzę do wieżowca, recepcjonista mówi mi „dzień dobry” i wraca do czytania gazety. Codziennie widzi te same informacje i co dzień ekscytują go dokładnie tak samo. Niektórzy nie przyjmują prawdy, choćby uderzała ich młotem w potylicę. Mało jest takich szczęśliwców.
Mieszkanie pachnie potem. Wiem, że wróciła.
– Hej, jestem sam, wyłaź. – Odkładam teczkę na fotel. – Stęskniłem się.
Wychyla się z kuchni. Najpierw głowa, następnie cała staje przede mną. Jest naga, kropelki potu spływają jej po karku.
– Nikt cię nie śledził? – pyta, pochodząc do mnie.
– Nikt. Za dużo kosztowało mnie sprowadzenie cię tutaj, żebyśmy wpadli w taki głupi sposób. Zaufaj mi.
– Uf, uf.
Uśmiecham się, kiedy wbija swoje gorące usta w moje.
– Cały jesteś spocony. Ciężki dzień?
– Powiedzmy. Za to ty śmierdzisz psem – uśmiecham się.
– Wiem. Nie zdążyłam się wykąpać – odpowiada i idziemy razem w stronę łazienki. – Twoje buty przypominają kotlet schabowy.
Czarne półbuty wyglądają, jakby zostały obtoczone w jajku, bułce tartej i soli. Uroki pracy na peryferiach.
– Musisz bardziej uważać. – Powoli zdejmuję z siebie garnitur.
– Coraz trudniej się przedostać, ale sobie poradzę.
– Pokaż, co przyniosłaś.
Biegnie do kuchni. Wraca wolnym, pewnym siebie krokiem, z kartonem, w którym trzymałem kiedyś sztućce, zanim mogłem pozwolić sobie na szufladę z prawdziwego zdarzenia. W środku leży portfel wypchany po brzegi pieniędzmi.
– Będziemy mieli za co żyć przez miesiąc.
– Co masz w drugiej dłoni? – pytam.
Podchodzi bliżej i szepcze:
– Niespodziankę.
Pomiędzy jej palcami lśni złoty ząb.
■ Michał Organiściak
Zaspał, nie pamiętał, kiedy ostatnio mu się to zdarzyło, pewnie z dziesięć lat temu. Wziął zimny prysznic, przetarł lustro. Z tafli spojrzał na niego czterdziestoletni mężczyzna o zwalistej budowie i kwadratowej szczęce. Po raz kolejny pomyślał, że musi coś zrobić z włosami.
Sygnał od Kocyka, jego partnera z dochodzeniówki, dał mu znać, że czas zejść na dół.
– Szanowny pan inspektor Jerzy Jankiewicz, dla przyjaciół Janek – wyszczerzył się Kocyk, który czekał na niego w radiowozie z kawą oraz tabletem. – W Lesie Leśnickim powiesiła się kobieta. Chłopcy z patrolu sterczą tam już pół godziny. Czekają na nas, proroka, trupowóz i techników. – Uruchomił silnik, uśmiechając się przy tym szeroko i szczerze.
Ten uśmiech Janek miał zapamiętać do końca życia.
Denatka, Marlena Urbanowicz, lat 48, zamężna, jedno dziecko, doktorat z psychiatrii dziecięcej, zatrudniona w MOPR na stanowisku dyrektora…
Jakby oberwał cios w szczękę. To niemożliwe.
Nie samobójstwo, nie ona.
– Ty chyba coś wczoraj wypiłeś, jak wróciliśmy z Torunia – rzucił beztrosko Kocyk.
Janek zupełnie to zignorował, przeglądał informacje na tablecie, szukając zdjęcia. Nie widział jej dwanaście lat. Zaraz, przecież to nie mogła być ona, system nie pozwoliłby mu na prowadzenie dochodzenia. Zgodnie z wyliczeniem Wilgi – superkomputera Wrocławskiej Komendy Policji – to było na 98% samobójstwo. Jadą tam tylko po to, żeby pokiwać głową, wbić pieczątkę „brak znamion udziału osób trzecich” i zamknąć dochodzenie.
Samochód ruszył w kierunku Lasu Leśnickiego, Janek przeglądał analizę sytuacji opracowaną przez sztuczną inteligencję. AI odwaliła dobrą robotę. Było tam wszystko, co tylko mogło być pożywką dla algorytmów analizujących zdarzenie. Zaczął od siebie i wtedy uświadomił sobie, dlaczego nie został wykluczony. Dwanaście lat temu nie pracował w policji, a w prywatnej firmie detektywistycznej. Wtedy poznał Marlenę. Poczuł skurcz żołądka tak silny, że zgiął się wpół, doszedł też nerwoból prawego uda w miejscu, gdzie trafił ruski szrapnel.
„Poznał” to złe określenie. „Oszalał na jej punkcie” było znacznie bliższe prawdy.
Dwanaście lat temu w prywatnej firmie nikt nie przejmował się przerejestrowaniem telefonu służbowego. Wilga odnalazła ślady ich romansu, tyle że powiązała je z niejakim Zdzisławem Krasnodębskim, gościem, po którym przejął komórkę.
Auto zjechało z ekspresówki, a Janek poczuł, że znowu robi mu się niedobrze. Znał doskonale to miejsce, tu spotykali się z Marleną. Gdy tam dotarli, miał wrażenie, że jest blady jak ściana.
– Dzień dobry, panie inspektorze – odezwał się krawężnik. – Technicy odwieźli już zwłoki denatki, prorok nawet się nie pofatyguje. Tutaj mamy list pożegnalny. – Podał mu kartkę.
Oszołomiony Janek chwycił ją w dłonie i dopiero wtedy oprzytomniał.
– Co wy tu, kurwa, odpierdalacie?! Czemu to nie jest zafoliowane i zabezpieczone? Czy ktoś jeszcze dotykał ten dowód?
Stojący naprzeciwko policjant z prewencji, wielkie chłopisko, jakby się skurczył i cofnął.
– No, to list samobójczyni, przed chwilą przyszła identyfikacja od Wilgi, że charakter pisma w stu procentach zgodny. Czekaliśmy tutaj, żeby zamknąć sprawę…
Janek wpatrywał się w kartkę, ale litery rozpływały mu się przed oczami. Kręciło mu się w głowie, aż musiał się oprzeć o burtę radiowozu chłopaków z prewencji. Żegnaj, Witku, już mnie nie zobaczysz. Odchodzę tam, gdzie nigdy mnie nie znajdziesz.
– Witold to mąż – rzucił mu zza ramienia Kocyk.
– Wiem – warknął w odpowiedzi i schował list do woreczka strunowego.
Marcowe słońce rozświetlało wciąż łyse gałęzie drzew. Dostrzegł nieco zdartą korę na poziomej gałęzi drzewa. Ich drzewa. Zupełnie zignorował leżącą na ziemi rozkładaną drabinkę i podszedł do pnia.
Wróciło wspomnienie. Marlena oplatająca go udami, przyspieszony oddech na jego szyi, spazm.
– Nie zamykamy sprawy – powiedział dobitnie. – Wezwijcie techników, niech zabezpieczą ślady pod kątem udziału osób trzecich. Chodź, Kocyk, jedziemy.
– Ale gdzie? – Partner spojrzał na niego rozszerzonymi źrenicami.
– Do kostnicy. Muszę ją zobaczyć, znaczy denatkę, Marlenę Urbanowicz – odparł cicho. .
Musiał się uspokoić. Podejrzenia o stronniczość oznaczały odsunięcie od sprawy, a on przecież doskonale wiedział, że Marlena została zamordowana. Wiedział też przez kogo.
– Wiesz co, stary, nie gniewaj się, ale trochę odpierdalasz manianę. Kobieta się powiesiła, takie rzeczy się zdarzają.
Fakt, takie rzeczy się zdarzają. Kocyk doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Rok wcześniej powiesił się jego młodszy brat, właściciel sporej firmy, wolny ptak, zmieniający kobiety jak rękawiczki. Ostatnia osoba, która mogłaby popełnić samobójstwo.
– Powiedzmy, że mam przeczucie, dobra? – odparł Janek tonem, który uciął wszelkie dyskusje, i ruszyli z powrotem w kierunku Wrocławia.
Zacisnął powieki, przywołując scenę sprzed lat. Marlena siedząca na nim okrakiem, w obcisłych jeansach, z palcami wplecionymi w jego włosy, patrząca mu głęboko w oczy. Pamiętał jej głos, gdy mówiła: „Zostawiłam mu list, napisałam, że już mnie nie zobaczy, że odchodzę tam, gdzie nigdy mnie nie znajdzie”.
Otworzył tablet z przygotowaną przez AI rekonstrukcją wydarzeń. Wczoraj około południa Marlenę widziano w Obi, gdzie kupiła linę, drabinkę, doniczki do kwiatów. Potem pojechała do domu. Wieczorem wsiadła w samochód, ustawiła punkt docelowy i położyła się spać. Auto zatrzymało się przy starej stacji Shella. Stamtąd przeszła pół kilometra do lasku. Dwadzieścia dwie minuty od wyjścia z samochodu nastąpił zgon, co potwierdzał smartwatch, podając co do sekundy czas, w którym ustał puls. O 6.13 znalazł ją przypadkowy biegacz.
– Dotarliśmy. Chodź, obejrzymy ciało i wskażemy im, na co powinni zwrócić uwagę
podczas sekcji. – Ton głosu Kocyka miał w sobie coś z policyjnego negocjatora rozmawiającego ze skoczkiem.
– Dokładnie tak zrobimy – potwierdził Janek, popychając przeszklone drzwi prosektorium. Poczuł znajomy, przesycony naftaliną zapach trupiarni.
W kostnicy, na stole sekcyjnym, leżała Marlena Urbanowicz. Nie wyglądała na czterdzieści osiem lat, niewiele się zmieniła od ich ostatniego spotkania. Miała krótsze włosy, pofarbowane. Bruzda wisielcza na szyi wydawała się jakimś koszmarnym dodatkiem do spokojnej, pięknej twarzy. Ciało pozostawało szczupłe i wysportowane, z wyrzeźbionymi mięśniami brzucha. Jednak nie wszystko było takie, jakim zapamiętał.
– Czy ona ma sztuczne piersi? – zapytał patomorfolożkę, a ta spojrzała na niego jak na nekrofila.
– Tak, gratuluję spostrzegawczości – odparła. – Doskonała robota. I świeża.
– Może pani ustalić, gdzie i kiedy zrobiła operację?
Kobieta pokiwała głową.
– Prześlę panu dane. Bo robimy dokładną sekcję, tak?
Pytanie zawisło na chwilę w powietrzu.
– Tak, robimy sesję z pełną toksykologią – potwierdził bez wahania.
Kwadrans później siedzieli już w radiowozie.
– I co teraz, Sherlocku? – rzucił Kocyk, kiedy ruszyli w kierunku komisariatu.
– Przesłuchasz jej męża. – Janek wpatrywał się w dokumenty, czując, że tam jest
odpowiedź na pytanie: nie kto, ale jak.
– Zwariowałeś? Widziałeś jego papiery, to cholerny emerytowany major wywiadu. Żona mu się powiesiła, a ty chcesz go oskarżyć o zabójstwo?
– Nie mam podstaw, żeby go o cokolwiek oskarżać. Przesłuchasz go standardowo w
sprawie. Nie wydaje ci się podejrzane, że kobieta wiesza się krótko po zrobieniu cycków? – Janek starał się mówić swoim zwykłym, normalnym tonem.
– Nie wiem, stary, ludzie się wieszają. – Kocyk wzruszył ramionami. – AI analizuje rzeczy, o których nam się nie śniło, a oceniło prawdopodobieństwo samobójstwa na dziewięćdziesiąt osiem procent. Poza tym dlaczego ja? To może mi narobić problemów, wiesz, jak teraz kryminalna żre się z wojskowymi.
– Nie chcę, byśmy maglowali go we dwójkę. Ja obejrzę wszystko na monitorach.
Powód, dla którego nie chciał się pokazać mężowi Marleny, był zupełnie inny. Tamten poznałby go od razu i w efekcie odsunęliby go od śledztwa.
Janek wrócił do domu, żeby przeanalizować po raz kolejny dokumenty. Miał w głowie sprawę niejakiego Tadeusza Arentowicza, który przez trzy lata zabił trzynaście osób. Arentowicz wymykał się policji, bo sam był policjantem. Jeśli znasz system, możesz znaleźć jego słabe punkty i je wykorzystać.
Urbanowicz mógł uśpić żonę, zostawić w domu swój telefon, włożyć ją do samochodu i ukryć się na tylnej kanapie. Wilga sugerowała, że samochód jechał na autopilocie, a Marlena spała podczas podróży. Potem pozostawało tylko przenieść ją do miejsca, gdzie…
Inspektor Jerzy Jankiewicz rzucił kubkiem o ścianę, kawa rozprysnęła się na białej powierzchni.
– …gdzie ją powiesił, podrzucił stary list i wrócił do domu – powiedział na głos, a potem wsiadł w samochód i pojechał do komendy obserwować przesłuchanie.
Major Witold Urbanowicz trzymał się świetnie, po wojskowemu. Krótko ścięte szpakowate włosy, gładko ogolony, wysportowany. Przesłuchiwany był w charakterze świadka, zatem obyło się bez wariografu. Ale nawet najlepszy wykrywacz kłamstw nie pomoże, gdy nie zadaje się właściwych pytań. Janek z wściekłością obserwował, jak major wywiadu wodzi jego partnera za nos.
Po wszystkim Kocyk przeprosił oficera za kłopot i obiecał szybkie zamknięcie dochodzenia. Janek odczekał, aż major opuści komendę, i wparował do pokoju.
– Stary, co ty odwalasz? W ogóle go nie przycisnąłeś!
– Słuchaj, strasznie emocjonalnie traktujesz tę sprawę, musisz wyluzować – rzucił poirytowany Kocyk.
Janek nie miał ochoty na dalszą rozmowę, rzucił krótkie „cześć” i wyszedł.
W Żabce kupił paczkę papierosów, małpkę i colę do popicia. Zanim dotarł do domu, dostał mejla od patomorfolożki z adresem kliniki chirurgii plastycznej i… Zatrzymał się i przez dłuższą chwilę wpatrywał w kolejną informację z prosektorium: „charakter obrażeń denatki nie wyklucza udziału osób trzecich”. W jej ciele znaleziono też śladowe ilości środków nasennych.
Pierwsze, co zrobił, przekroczywszy próg mieszkania, to wymieszał wódkę z colą i dopiero potem zanurzył się we wspomnieniach.
Ten romans sprzed dwunastu lat eksplodował wraz z wiosną. Zaczęło się od zlecenia, za którym stała piękna kobieta. Zaiskrzyło od razu, uderzyło we wszystkie zmysły, niczym rozpędzony pociąg, wywróciło cały świat do góry nogami, jego, jej, ich.
Tyle że w tym samym czasie dzieciak Marleny zaczął chorować, a gdy miała się wyprowadzić od Witolda, przyszła diagnoza. Rak. Wtedy mąż postawił ultimatum: jeśli chce się wyprowadzić, nie zobaczy już dzieciaka.
Gdy mu to powiedziała, nie uwierzył. Myślał, że stchórzyła i wymyśliła to wszystko, wolała wrócić do wygodnego życia. Pół roku później przeczytał nekrolog jej syna. Nie miało to znaczenia, wykrzyczanych oskarżeń i tak nie mógł już cofnąć.
Kolejny drink nie przyniósł ukojenia.
Następnego dnia pojechał do kliniki chirurgii plastycznej. Machnął legitymacją i po chwili miał zgraną dokumentację medyczną z datą zabiegu.
– Kurwa mać! – rzucił, patrząc na ekran z niedowierzaniem.
I ona, i on byli tutaj w tym samym czasie, w dodatku w sąsiednich pokojach. Pewnie chodzili po tych samych korytarzach, po prostu na siebie nie trafili. Co by jej powiedział, gdyby się spotkali? „Cześć, co tu robisz? Widzę, że cycki. Ja miałem przeszczep skóry na dupie”? Ale się nie spotkali – byli tak blisko siebie, a jednak się nie dostrzegli. Byli dla siebie jak szare plamy. Tak właśnie nazywano obszary, które identyfikowała AI, a człowiek ich nie dostrzegał. Jak na przykład miejsce, gdzie popełniła samobójstwo. To było ich miejsce, odwiedzał je, nawet gdy nie byli już razem, a fakt, że tam bywał, został zapisany na zawsze w pamięci jego telefonu. Gdyby tylko mógł osobiście przesłuchać Urbanowicza! Ale on natychmiast by go rozpoznał, a to oznaczałby odsunięcie od sprawy i naganę. Jebać naganę!
Wybrał telefon dyżurnej i poprosił o wezwanie Urbanowicza w charakterze podejrzanego. Nie miał dowodów, ale wierzył, że wyciągnie je podczas przesłuchania.
Nie wymkniesz mi się, skurwysynu – pomyślał i uśmiechnął się. Dociśnie go, rozbierze na części jak zegarek, nieważne, że ten go zidentyfikuje. To przesłuchanie będzie majstersztykiem.
Patrząc, jak technicy podłączają podejrzanego do wariografu, zdecydował się na bezpośrednie, szybkie pytania. Uruchomił google lens, teraz w polu widzenia wyświetlały się dane z wykrywacza kłamstw. Wypił łyk wody i wszedł do pokoju przesłuchań.
– Dzień dobry, jestem inspektor Jerzy Jankiewicz. – Był pewien, że Witold natychmiast go zidentyfikuje, co dało mu pięć, może dziesięć minut, nim ktoś przerwie przesłuchanie. Ku swemu zdziwieniu usłyszał jednak:
– Bardzo mi miło.
Google lens wyświetliło komunikat Kłamstwo 100%, system działał.
– Panie majorze, co pan robił w nocy z dwudziestego drugiego na dwudziestego trzeciegomarca? – Janek usiadł naprzeciwko niego i spojrzał mu w oczy.
– Spałem – odpowiedział Witold. Kłamstwo 99% – wyświetliły okulary.
Zaraz cię będę miał – pomyślał Janek.
– Panie majorze, obecnie jest pan podłączony do wariografu, który twierdzi, że pan kłamie. Na wszelki wypadek przypomnę, że może pan odmówić zeznań bez podania przyczyny lub złożyć je dopiero w obecności prawnika. – Rozsiadł się wygodnie, wiedząc, że jeśli Urbanowicz odmówi zeznań lub poprosi o prawnika, Wilga dokona ponownych wyliczeń.
– Zostałem poinformowany o moich prawach i pańskich obowiązkach. – Major pochylił się, upodabniając się do kobry. Prawda 100%
– Czy zabił pan swoją żonę Marlenę? – Janek wypalił prosto z mostu. Teraz ich oczy się spotkały.
– Nie – odpowiedział zwięźle przesłuchiwany. Prawda 100% – potwierdziły okulary.
Janek zamrugał, dobitne „nie” wybrzmiewało nadal w jego uszach. Przypomniało mu się, że przecież jako oficer wywiadu Witold na pewno był szkolony w oszukiwaniu wariografów.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich komendant Drobiński.
– Co tu się dzieje? – rzucił wściekle.
– Przesłuchuję podejrzanego o zabójstwo… – Janek uświadomił sobie, że przełożony ma również założone google lens, znaczy obserwował przesłuchanie.
– Pomogę panu, inspektorze Janicki. – Ton komendanta był lodowato zimny. – Czy ma pan jakieś podejrzenia, kto mógłby źle życzyć pana żonie? – zwrócił się do majora, a ten wbił spojrzenie w Janka i powoli, dobitnie, jakby ważąc każde słowo, odpowiedział:
– Uważam, że moją żonę zamordowano. – Prawda 100% – Chciałbym, żeby to dochodzenie poprowadzili pańscy najlepsi ludzie, a nie wiem, czy inspektor Janicki się do nich zalicza.
– Zrobię, co w mojej mocy, Witku – powiedział komendant, zdejmując okulary, i uścisnął mu dłoń na pożegnanie, a kiedy tamten wyszedł, w pokoju przesłuchań zapadła nieprzyjemna cisza, którą w końcu przerwał Drobiński.
– Co ty odpierdalasz? – Jego głos przypominał zgrzyt płyty nagrobka.
Janek przełknął ślinę.
– Mam podstawy przypuszczać, że major Urbanowicz zamordował swoją żonę. Podał jej środki nasenne, następnie pojechał z nią do…
– W nocy z dwudziestego drugiego na dwudziestego trzeciego Urbanowicz grał w brydża ze mną i dwoma oficerami, w tym jednym w stopniu generała. Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, w jakie bagno wciągasz firmę? Ten facet to bohater wojenny. Kocyk mówił, że coś ci odwaliło. Najwyraźniej jesteś przepracowany. Dostaniesz dwa tygodnie urlopu, bezpłatnego. Znikaj mi, kurwa, z oczu.
Gdy dotarł pod blok, dostrzegł pod klatką znajomą sylwetkę. Kocyk stał, opierając się o pobliską latarnię. Na jego widok powoli wyjął z kieszeni telefon i położył go na ziemi, następnie wskazał na Janka, a gdy ten również odłożył swój aparat, ruszył w kierunku partnera.
– Nieźle odjebałeś! Nie sądziłem, że jesteś do czegoś takiego zdolny – powiedział.
– Bez przesady, to tylko zawieszenie. – Janek wzruszył ramionami. – Słuchaj, chcę, żebyś dokładnie przyjrzał się temu majorowi. Wiem, że on to zrobił, nie wiem tylko jak.
Kocyk wolno pokręcił głową.