Pusta woda. Wspomnienia z warszawskiego getta - Żywulska Krystyna - ebook

Pusta woda. Wspomnienia z warszawskiego getta ebook

Żywulska Krystyna

5,0

Opis

[PK]

40 lat temu tę książkę wypędzono ze zbiorowej wyobraźni polskich czytelników, nie pozwolono, by się w niej zakorzeniła. Równie bezpretensjonalna i silna jak Pamiętnik z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego opowiada o tym, co działo się rok wcześniej parę ulic dalej w getcie warszawskim i jego okolicach. Pusta woda to z pozoru prosta i pozbawiona oskarżeń, ale wstrząsająca opowieść o losach Żydów i Polaków pod okupacją niemiecką w czasach II wojny światowej. Po 1968 roku Krystyna Żywulska została zmuszona do wyjazdu z Polski z paszportem w jedną stronę, czyli bez prawa powrotu...

[opis okładkowy]

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PUSTA WODA

KRYSTYNA

ZYWULSKA

[SONIA LANDAU]

PUSTA WODA

WSPOMNIENIA Z WARSZAWSKIEGO

GETTA

doM wYdawniczy tCHu

© Copyright for this edition by tCHu, Warszawa 2009.

© Copyright by Jacek and Tadeusz Andrzejewski.

© Copyleft—kopiowanie części, bądź całości niniejszej książki jest dozwolone dla celów nie przynoszących zysku. Jakakolwiek modyfikacja treści musi być jednak zaakceptowana przez właścicieli praw autorskich (© Copyright).

Projekt okładki, stron tytułowych

i układu typograficznego — Lech Robakiewicz.

Na pierwszej stronie okładki wykorzystano fotografię z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego, przedstawiającą scenę uliczną z getta z lat 1941 -43.

Na czwartej stronie okładki wykorzystano zdjęcie autentycznej kartonowej opaski, używanej w getcie — pochodzącej ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma w Warszawie — za udzielenie praw do reprodukcji, wydawca składa władzom ŻIH podziękowanie.

Zdjęcia w książce pochodzą z domowych archiwów Jacka i Tadeusza Andrzejewskich.

Redakcja—Lech Robakiewicz, Max Bojarski.

Skład i łamanie tekstu

doM wYdawniczy tCHu

tCHu, doM wYdawniczy

00-227 Warszawa, ul. Freta 3M3

www.tchu.com.pl; [email protected]

Warszawa 2009

Druk i oprawa: Drukarnia WDS, Sandomierz, ul. Żeromskiego 4

ISBN 978-83-89782-16-8

Rozdział pierwszy

Pusta woda

Duży garnek stoi na gazowej kuchence. Matka zapala płomień.

Leżę w kącie pokoju na podartej, staroświeckiej otomanie i przyglądam się matce. Wyciera kurze, zamiata. Krząta się. Usiłuje robić to, do czego przywykła od lat. Jest zdecydowana nie widzieć tego, do czego niepodobna przywyknąć.

Nie mamy jarzyn, makaronu, ziemniaków. Ani jednego ziarnka kaszy. Mimo to matce się wydaje, że przygotowuje obiad.

Gospodarstwa domowego nie ma — pozostały nawyki.

W nocy czuwała przy sąsiedzie, chorym na tyfus plamisty. Od trzech dni trwa agonia. Wieczorem przyszła jego dwunastoletnia córeczka. Poprzez uchylone drzwi słyszałam wyraźnie szept:

— Mój tata mówi, że on by najlepiej chciał umierać, jak pani będzie koło niego siedziała.

— Ależ, dziecko kochane, cóż ja mu pomogę — wykręca się matka.

— Ja mu tłumaczyłam, ale on się upiera, mój tata, i woła wciąż, żeby pani tam była.

— Dobrze, zaraz przyjdę.

Teraz matka spogląda na pokój. Zastanawia się w napięciu, co by tu można jeszcze wymyślić, jakie znaleźć zajęcie. Stara się nie patrzeć w moją stronę. Wiem dlaczego. Jestem spuchnięta z głodu. Od tygodnia prawie nie podnoszę się z mojego miejsca w kącie.

Z ogromnym wysiłkiem przerywam milczenie.

— Co tam na górze? — pytam.

— Nic. Umarł o szóstej rano.

— Nie dali ci czegoś?

— Nie. Sami nie mają. Mała mówiła, że jakaś kuzynka obiecała przynieść chleb.

— Kiedy?

— Około dwunastej, ale nie wiem, czy można małej wierzyć.

— Płakała?

— Nie. Nakryła go dwiema kołdrami. „Żeby miał ciepło.” Potem bawiła się lalką. Znasz tę jej lalkę bez głowy.

W zmąconej świadomości powstaje przypomnienie, co w takiej chwili należy uczynić. Powinnam zająć się dziewczynką. Coś jej opowiedzieć, pocieszyć, nie pozostawiać samej z trupem ojca i lalką bez głowy. Zabłąkana z odległych czasów myśl znika. Nigdzie nie pójdę, nie przyprowadzę małej. Nie mam jej czym nakarmić. Nie mam jej nic do powiedzenia. Nic.

Matka gasi płomień gazowej maszynki, wzdycha ciężko. Znam to westchnienie, choć różni się od innych westchnień. Jest jak zamknięcie powiek zmarłemu.

— Dokąd poszedł ojciec? — pyta.

— Do Wiskoma. Obiecał mąkę. Zawracanie głowy. Już ze sto razy obiecywał.

— A może jednak wstaniesz? Gdybyś wpadła do wujka Aleksandra, na pewno dałby trochę kartofli. On ci jeszcze nigdy nie odmówił.

— Nie wstanę. Nigdzie nie pójdę.

Znów otwiera szafę z talerzami i zamyka, wzdychając. Wie, że szafa jest pusta. Mimo to zagląda do niej kilka razy dziennie.

Powinnam wstać. Powinnam działać.

Z kolei ja zaczynam rozważać możliwości zdobycia czegoś do zjedzenia.

Jak co dzień, rozpatruję, u kogo już byłam, do kogo jeszcze mogłabym pójść, kto odmówi na pewno, gdzie istnieje szansa. Wspominam wielogodzinne wyczekiwania w korytarzach „moż-

nych”, upokarzające rozmowy, kończące się z reguły porażką.

Jak co dzień, dochodzę do tego samego wniosku — nie ma sensu gdziekolwiek iść. Nie dostanę pracy, ani chleba. Do wieczora wytrzymamy, a wieczorem Bolek przyniesie chleb.

Bolek jeździ rikszą. Niestety nie własną. Nigdy nie mieliśmy pieniędzy, aby kupić rikszę. Bolek „jest wynajęty” i tak właśnie o sobie mówi. Musi zrobić dwadzieścia pięć kursów dziennie. Jeśli zdoła więcej — stanowi to jego zarobek. Żaden z poprzedników nie wyrobił normy, chociaż wielu próbowało. Bolek wcale nie jest silny, lecz ma pomysły.

„Żydowski kulis”, Bolek, wymyślił opowiadanie dowcipów. Jego klienci to zarazem jego publiczność. Opowiada dowcipy stare, nowe i odświeżane. Z tego właśnie znany jest w getcie. Spośród wielu „żydowskich kulisów”, wyczekujących na pasażera, wybrany zostaje Bolek. Pasażer sadowi się w rikszy i natychmiast pyta:

— No? Jaki jest najnowszy witz?

Bolek szybko pedałując mówi:

— U Rozencwajga dzwoni telefon. „Czy jest pan Rozen-cwajg?” — pyta jakiś głos. „Jest — odpowiadają w mieszkaniu Rozencwajga—ale będzie w domu tylko do godziny czwartej. O czwartej nastąpi wyprowadzenie zwłok...”

Pasażer śmieje się serdecznie. Płacąc za kurs, poklepuje Bolka po plecach:

— Że też pan zawsze coś wesołego opowie.

Rano, przed wyjściem do pracy, Bolek przygotowuje porcję dowcipów. Powtarza je, przerabia pointy, ćwiczy. Wypompował już wszystkich sąsiadów i znajomych. Niektórzy widząc go uprzedzają:

— Nie znam żadnego kawału.

Bolek twierdzi, że gdyby był troszkę bardziej syty, sam by co dzień bez trudu wymyślał nowy dowcip.

— Ale z głodnego żołądka nie chcą się urodzić.

Bolek wieczorem przyniesie chleb. Do tego czasu nie ma po co wstawać.

— Połóż się także — proponuję matce. — Wcale nie spałaś tej nocy.

— Nie usnę, jeśli ty będziesz leżała. Położę się pod warunkiem, że wstaniesz.

Po raz pierwszy matka stosuje szantaż.

— I tak trzeba sprzedać marynarkę ojca, nie będzie innej rady — dodaje, aby mnie zdopingować.

Zawsze mówi o marynarce, kiedy ojca nie ma w domu. Ostatnio trzykrotnie poruszyła tę sprawę.

— A zresztą — upewnia samą siebie — niedługo będzie lato. Latem niepotrzebna mu marynarka. A po lecie zobaczymy. Kto wie, co się zdarzy.

Nie wiadomo, jak zareagować na wzmiankę o lecie. Dopiero koniec grudnia. Ojciec ma tylko jedno ubranie. Tylko jedną marynarkę. Matka pamięta o tym równie dobrze jak ja.

Decyduję się nagle. Wstaję. Wzdycha teraz z ulgą.

— Nie wiem, dlaczego — mówi, zajmując moje miejsce na otomanie — zupełnie nie odczuwam dziś głodu.

Wczoraj mówiła to samo. Przedwczoraj także. Nie domyśla się, że jej kłamstwa nie uspokajają. Udaję, że w nie wierzę, a matka dopiero po południu przestaje udawać, że nie jest głodna. Po południu już nawet udawać nie można.

Trzęsąc się, szczękając zębami, człapię w kierunku maszynki gazowej. Zapalam płomień. Pochylam twarz nad parującym garnkiem. Przymykam oczy. Myślę: muszę wyjść poszukać pracy, muszę wyjść poszukać pracy... nikt za mnie nie pójdzie... nie wolno leżeć, nie mam prawa zwyczajnie leżeć... muszę wyjść... nic mi nie pomoże... nikt mi nie pomoże... muszę wyjść na ulicę... na mróz... zetknąć się ze światem skazanym na zagładę... zmieszać się z tłumem nędzarzy... nie mogę powrócić na otomanę... tam już śpi moja matka, moja głodna matka... muszę wyjść, muszę wyjść i nie ma od tego odwołania.

W restauracji pod mostem poszukują kelnerki.

— Gdybyś wyglądała po ludzku, miałabyś szansę — powiedziała Stella.

Od tego czasu minął tydzień, ale skoro i tak wstałam, pójdę tam. Co prawda znam dokładnie odpowiedź, bo... właśnie przyjęli, bo nie mają „więcej ust” do odpowiadania... może jeszcze kiedyś będą potrzebowali... Jednakże muszę wszystko usłyszeć, skoro wstałam.

Co to znaczy: wyglądać po ludzku? Nie pamiętam. Stella jest aktorką. Na pewno nie zapomniała. Wiem już, dokąd pójdę.

Na klatce schodowej bawi się mały Szymuś. Nie widziałam go wiele dni, mimo że tkwimy w jednym mieszkaniu. Słyszę często pytania, jakimi zarzuca przypadkowych gości i domowników. Te, które pozostająbez odpowiedzi, powtarza uporczywie.

— Czy zawsze był mur? Dlaczego Żydzi są gorsi od innych? Czyja mogę nie być Żydem, czy już muszę zawsze być Żydem?

Anulka, córeczka sąsiadki, przygląda się skomplikowanej budowli z klocków ustawionej przez Szymusia. Nagle rozwala nogą klocki, po czym odsuwa się i patrzy wyczekująco na Szymusia. Jest okropnie poważna.

Chłopczyk spokojnie, flegmatycznie zbiera klocki. Buduje od nowa, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.

— Dlaczego rozrzuciłaś klocki? — pytam.

Nie odpowiada. Jest jeszcze bardziej pochmurna. Szymuś zaczyna swoim zwyczajem powoli i metodycznie wyjaśniać:

— Bo ja buduję las. I mówię do niej: to jest zielone drzewo, co się nazywa dąb. Dąb to jest drzewo z liściami. A to inne drzewo nazywa się sosna i ono jest z igłami. To wtedy ona przewraca klocki i mówi, że wcale nie ma żadnych drzew na świecie. A moja mamusia mi opowiadała, że jest bardzo dużo drzew, bo moja mamusia sama je widziała. I te drzewa pachną, a jak będę dorosły, to do nich pojedziemy.

— Nie ma żadnych drzew, kłamiesz — odzywa się Anulka ze swojej wnęki.

— Widzisz, ona mi nie wierzy — tłumaczy Szymuś, niespe-szony jej przekorą. — Ona mi zawsze nie wierzy, a moja mamusia przecież nie kłamie. Wczoraj ona mi też nie wierzyła, że jest taka woda, co się nazywa rzeka. Z tą rzeką płynie woda i to się razem nazywa Wisła. To ty jej teraz też powiedz, że jest ta Wisła, bo ją widziałaś przecież. Widziałaś ją czy nie?

— Nie ma żadnej rzeki — stwierdza Anulka, patrząc spode łba i tupiąc nogą — nie ma żadnej rzeki i już.

— No widzisz. Ona mi znów nie wierzy.

— Zostaw ją, Szymusiu — próbuję rozstrzygnąć ich spór — bawcie się lepiej w co innego. Może Anulka chciałaby sama budować. Pozwól jej także i nie kłóćcie się więcej.

— Ona chce się tylko bawić w mur i żandarma. Wciąż tylko buduje mur. Potem na mnie krzyczy: „przestań szmuglo-wać!” albo:, ja jestem żandarm i teraz ciebie za strzelę”. A ja nie chcę się w to bawić. Ja nie chcę być szmuglerem.

— Nie ma żadnego lasu, nie ma żadnej rzeki, nie ma żadnych zielonych drzew z liściami i już — powtarza mała. Nic tu nie wskóram.

Zbiegam po schodach.

Niepotrzebnie wstałam. Zaledwie otworzyłam drzwi, już wyłoniła się sprawa nie do rozwikłania. Niepotrzebnie wstałam. Muszę iść dalej. Nie ma powrotu.

Wychodzę z bramy. Jeszcze mnie prześladuje uparty głos Anulki, a już z ulicy rozlega się wrzask żebraczych jęków i pokrzykiwanie sprzedawców.

Natrętne zawodzenie dolatuje zewsząd. Rozstawieni wzdłuż ulicy napastują przechodniów. Wykrzykują z głębi kamienic, na środku chodnika wyciągają kościste ręce. Niektórzy lamentują. Inni stoją osowiali i bełkocą. Jeszcze inni oniemiali, z pustką w oczach, przesuwają się wolno, wlokąc donikąd przezroczyste ciała.

Staram się jak najszybciej przebrnąć poprzez owąkołyszącą się rozpacz. Nie widzieć zbyt blisko sinych, nabrzmiałych warg, łez cieknących po upiornych twarzach, nie słyszeć nękającego wołania.

Przemykam się, prześlizguję. Usiłuję samej sobie udowodnić, że nie jestem jedną z nich.

— Ludzie, zlitujcie się, dajcie kawałek chleba, mały kawałek chleba...

— Od tygodnia nie miałam nic w ustach... szanowna pani... błagam o najmniejszy kawałek chleba...

— Niechaj Bóg obdarzy cię łaską...

— Moje dzieci umierają na tyfus...

— Moje dzieci konają z głodu.

— Kawałek chleba... szanowna pani... ulituj się nade mną... Uciekam.

Jękliwy, ochrypły chór ściga mnie bezustannie.

Biegnę. Obok migają opaski z żółtą gwiazdą na złachma-nionych rękawach, plakaty z trupimi czaszkami na murach, obwieszczenie z nazwiskami rozstrzelanych.

Mijam dom, w którym mieszka Krysia. Przypominam sobie, co mówiła moja siostra:

„Czy wiesz, że oni wciąż jedzą łupiny od kartofli. Cała rodzina je tylko łupiny. Oprócz Sabiny. Sabina, najpiękniejsza z sióstr Krysi, nie je nic i nie reaguje na nic. Trwa tak od urodzenia dziecka. Próbowała je karmić, lecz piersi ma zupełnie wyschnięte... no bo skąd... w jaki sposób... Sabina jednak nie może tego pojąć. Odgrodzona od świata obłędem... próbowała karmić...”

Aleja nie zwariuję. Nie muszę karmić dziecka. Powinnam być prawie szczęśliwa. Sabina siedzi nieruchomo gdzieś na wysokim piętrze ponurej kamienicy, a ja biegnę ulicami. Sabina niczego już nie oczekuje. Ja mam nadzieję. Znam takich, co dostali pracę. Powinnam tylko wyglądać po ludzku.

Z ulicy Ogrodowej muszę czym prędzej wydostać się na Leszno. Skracam drogę. Przez wąskie przejście, uliczkę bez nazwy, znaną powszechnie jako bazar. Po obu jej stronach na starych skrzyniach, połamanych wózkach i trzeszczących beczkach leży najdziwniejszy towar. Stosy żelastwa, butelki z nieokreśloną zawartością, kiełbasy o liliowym zabarwieniu, szczątki cebuli. Gdzieniegdzie kawałek mięsa i chleb. Sprzedawcy przekrzykują się, szczękając zębami, trzęsąc się z zimna, wymachując rękami dla rozgrzewki.

Wciąż w innym punkcie wybucha kłótnia. Wciąż w innym punkcie pojawiają się głodomory czyhające na dogodny moment, aby porwać chleb i zaszyć się w upatrzoną zawczasu kryjówkę. Sprzedawcy przeklinają, plują, gonią złorzecząc za złodziejami żywności.

Udało mi się przejść przez targowisko. Widzę już bramę. We wnęce obok wózka z odzieżą „męską, damską i dziecinną”, zachwalaną wrzaskliwie przez sprzedawcę, znajoma postać. Ta dziewczyna tańczy tu zawsze. Miejsce nie zostało przypadkowo obrane. Ludzie opuszczają bazar po zakupach, może więc zdoła przyciągnąć ich uwagę. Najbardziej przykuwają oczy dziewczyny, gorejące w drobnej twarzy koloru kości słoniowej. Zmięte, postrzępione spódnice podskakują. Podskakują też długie, bezbarwne włosy oplatając szyję, przesłaniając chwilami twarz. Kręci się zapamiętale. Wątłe ręce o rozcapierzonych palcach i piszczele ramion drgają w takt hiszpańskiej piosenki chiąuity. Z bezkrwistych ust dobywa się zaskakująco niski głos:

Szesnaście mam lat, jam zwiędła jak kwiat i takie jest życie moje, to cały mój świat, już zginął mój brat i matka, i siostry moje...

Aj aj aj aj... ludzie, dajcie mi chleba, wciąż błagam ja was, niech najem się raz, nim z piekła pójdę do nieba...

Aj aj aj aj... ludzie, dajcie mi chleba...

Nie zatrzymuję się. Znam jej piosenkę. Z trudem przepycham się przez gromadkę gapiów.

Byle jak najdalej od trupich wyziewów. Od obmierzłego odoru nędzy. Byle jak najbliżej Leszna. Ulica Leszno jest szeroka. Można nią chodzić swobodnie.

Na ulicy Leszno instynktownie spoglądam w lewo. Tam jest brama prowadząca na stronę aryjską. Ludziom posiadającym przepustkę wolno przejść. Tędy przemykają się mali chłopcy, żywiciele rodzin.

Ciekawe, kto ma dzisiaj „wachę”. Jeśli „Frankenstein”, nikt nie będzie próbował szmuglować.

Nie wiadomo, kto mu nadał to przezwisko. Wiadomo, że wytropi ślad najdrobniejszych stóp. Wiadomo, że dojrzy najmniejszą szparę w murze. Wiadomo, że wykryje każdy łup, choćby kilka ziemniaków.

Wiadomo, że „Frankenstein” strzela celnie. Że zabija natychmiast.

Tylko raz nie zabił. Przyłapał dziewczynkę z bochenkiem chleba w chwili, gdy przekradała się przez mur. Schwytana objęła żołnierskie wysokie buty „Frankensteina”.

— Nie zabijaj mnie — prosiła — a ja ci obiecuję, że już nigdy nie będę szmuglować.

— Dobrze — zgodził się „Frankenstein”. — Nie umrzesz i nie będziesz więcej szmuglowała.

Po czym odepchnął małą i strzelił jej w nóżki. Amputowano je.

Nie umarła i nie szmuglowała.

W okolicy bramy jest pusto. Bardziej pusto niż zazwyczaj. Niewątpliwie „Frankenstein” pełni dziś „wachę”. Ulica Leszno jest szeroka. Tak szeroka, że z łatwością mogę omijać zakryte papierem trupy. Jeśli nogi sterczące spod papieru są spuchnięte, zmarły przebył tyfus. Najczęściej wystaje skurczona ręka.

Pod murem stoją dzieci. Poprzez łachmany prześwieca ciało. W kredowo bladych twarzach czeluście zamiast oczu. Nikt nie potrafi określić ich wieku ani płci. Zdartymi głosami śpiewają:

Bo my jesteśmy młodzi i w tym jest nasza moc, i nikt nam nie przeszkodzi, bo wrażeń mamy moc... Świat młodzieży, świat młodzieży, do nas cały świat należy.

Przystaję osłupiała. Wydawało się, że wszystko znam już na pamięć. Mimo woli przypatruję się dzieciom, nie pojmuję nic.

Ale piosenka się kończy. Zaraz po niej następuje inna, popularna, powszechna jak głód. Wyśpiewywana na każdej ulicy, wybiegająca z każdego zaułka o każdej porze dnia i nocy.

Kiedy człowiek w getcie umiera, przynależny mu bon żywnościowy zabiera przedsiębiorca pogrzebowy Pinkiert. Bon żywnościowy równa się trzystu kaloriom dziennie i od dawna wart jest więcej niż ludzkie życie. Wie o tym przedsiębiorca pogrzebowy Pinkiert, wiedzą o tym od dawna dzieci — starcy. Do nich należy właśnie piosenka o żywnościowym bonie. One właśnie związane są z tą piosenką:

Oj, ta bona... ja nie chcę oddać bona, bo Pinkiert jest cholera i wszystkie bony zabiera...

Oj, ta bona..

Mogę iść dalej. Wszystko jest w porządku. Za mną biegnie zwyczajna melodia getta. I słowa najzwyklejsze, bo o umieraniu. I treść najzwyklejsza, bo o człowieku, który umarł, mówi się, że „oddał bon”.

Mogę iść dalej. Od tej piosenki i tak nie można uciec. „Oj, ta bona” — tłucze się monotonny rytm, „oj, ta bona” — świdruje mózg, przeszywa serce. „Oj, ta bona” — refren wyśpiewywany chrapliwie resztką sił, ostatnim tchnieniem... „oj, ta bona... oj, ta bona... oj, ta bona...”

Stella nosi połyskującą suknię pomarańczową. Mocno wyciętą. Ciało ma sine. Drży z zimna. Suknia z niej zwisa. Właśnie wróciła ze sceny. Czekając w garderobie próbowałam ucharakteryzować się na „ładną dziewczynę”.

— Liliowy z pomarańczowym nie jest najszczęśliwszym zestawieniem barw — zauważam na powitanie.

— Spójrz lepiej w lustro, a potem będziesz deklamować o połączeniu barw — odcina się Stella. — Rozejrzyj się, czy nie ma czegoś do przewiązania tej kiecki, bo znów schudłam. Ciekawa jestem, jak długo można chudnąć.

W głębi szafy znajduję szarfę pozostałą z poprzedniego programu. Stella przewiązuje się w pasie.

— Co prawda nie bardzo wiem, co ma wspólnego rzymska tunika z „Bajaderą” — mówi — myślę jednak, że publiczność nie dostrzeże drobnych nieścisłości. A ten kretyn Hilary znów przyniósł wczoraj jakiś wiecheć, dumny jak paw, bo w getcie znalazł zielone.

— Dlaczego mu nie powiedziałaś, żeby przyniósł chleb zamiast kwiatów? Sam nie wpadł na to, trzeba mu pomóc.

— Od razu poznać, że nic nie wiąże cię z teatrem. Gwiazda nie ma prawa być głodna. Odstrasza adoratora. Adoratorzy są równie ważni jak dekoracja. Gwarantują dobre samopoczucie. Czasem można tym także się najeść.

Przygląda się sobie w lustrze krytycznie. Opuszcza jedno ramiączko, podnosi je. Ćwiczy kokieterię. Wreszcie macha ręką lekceważąco:

— Bez znaczenia. W tym oświetleniu i tak nic nie widać. Gorzej, że na scenie jest lodowato zimno.

W garderobie terkocze dzwonek.

— Poczekaj na mnie, powiem tylko, że hrabina nadchodzi i zaraz wrócę.

Czekam.

W garderobie teatralnej najłatwiej zapominam o rzeczywistości. W mrocznych kulisach każdy szmer zapowiada niespodzianki. Stąd wynosi się torty z papieru i banany z gliny. Lokaj podaje je z usłużnym gestem pani hrabinie...

Nigdzie poza tym gmachem nie wierzę w prawdziwe torty. Tutaj nie wątpię w autentyczność bananów. Zdarzają się chwile naprawdę niezwykłe. Gdy adorator Stelli przynosi chleb. Stella dzieli bochenek na dwie równe części, rozkłada na talerze, improwizuje toasty. Jedzenie chleba zamienia w uroczystość.

Celebruje. Mnie także wciąga w magię. Kocha teatr. I jest po prostu głodna.

Stella rozwija cały kunszt charaktery Zatorski, aby mnie upodobnić do ładnej dziewczyny. Posada pod mostem jeszcze wakuje. Szef życzy sobie efektownej kelnerki. Mimo pokładów różu bladość nie ustępuje. Przebija poprzez wszystkie warstwy. Stella klepie i szczypie moje policzki, klnąc bezustannie:

— Upiór w operze, psiakrew! Czym więcej szminki, tym lepiej widać, jak ci się doskonale powodzi. A tam przyjmują na zasadzie konkursu. Decyduje atrakcyjność.

Ani klepanie, ani szczypanie nie pomaga. Trzeba wymyślić jakiś trik.

Trik zostaje wynaleziony. Lekceważąc moje gwałtowne protesty, Stella wkłada mi czerwony kapelusz w kształcie spodka. Pozostałość kostiumu scenicznego.

— Pójdziesz w kapeluszu, idiotko, bo to twoja jedyna szansa. Czymś musisz się wyróżniać, a na swoją urodę liczyć nie możesz. Taki kapelusz to znak elegancji. Jeśli nawet będzie tysiąc kandydatek, od razu zauważy ciebie. Idę na scenę, ty wędruj na widownię. Tam się najlepiej oswoisz z twoją nową twarzą. Poza tym będziesz robiła publiczność. Na sali kilka osób, większość to rodzina.

Z przerażeniem oglądam w lustrze obcą, pajacowatą twarz. Oczy wydają się okrągłe, wargi w kształcie serca, czerwone plamy na policzkach. I ten kapelusz. A może należy się przyzwyczaić? Stella jest mądra i życzliwa. Wie na pewno więcej ode mnie o psychice szefów poszukujących ładnej dziewczyny do pracy.

Pójdę na widownię. Spróbuję udawać sytą. W takim kapeluszu głód wydaje się nieprawdopodobny. Szef pod mostem przyjmuje wieczorem. Pozostała jeszcze cała godzina.

Nie mam jednakże odwagi mieszać się z publicznością. Idę do loży balkonowej, przeważnie pustej, przeznaczonej dla bliżej nieokreślonych władz. Czasem wbiega tu jakiś aktor lub ktoś zaprzyjaźniony, aby z bliska popatrzeć na scenę. Czasem pojawia się sam dyrektor teatru. Kontroluje, czy wszystko „gra”.

Loża jest dziś pusta. Siadam w miękkim fotelu. Brzmi słodka, przecukrzona muzyka Kalmana. Scena wiruje, oddala się, zaciera. A zresztą może moje oczy odwykły od reflektorów.

Wyraźnie widzę głowę dyrygenta. Jego rozpostarte ręce. Zachowuje się, jakby prowadził orkiestrę Metropolitan House w ciepłej, szczelnie wypełnionej sali.

Ze sceny wieje chłodem. Helena niby łabędź, otoczona świetlną smugą przejrzystej bieli, śpiewa wysokim sopranem miłosną pieśń. Obok w półmroku Stella. Przy stoliku, w leniwej pozie znudzonej dobrobytem panienki, na tle baru. Stolik obfituje w południowe owoce. Bar pełen butelek koniaku i whisky. Dekorator nie pożałował farb. Naprzeciw Stelli — Leon. W smokingu. Pije przez słomkę cocktail z wody obrzucając jednocześnie Stellę spojrzeniem nabrzmiałym namiętnością. Ona także wywraca pożądliwie oczy. Flirtują. Wyglądają przy tym widmowo. Jak gdyby nie tylko butelki koniaku, ale i oni byli z papieru. Głos Heleny ulatuje w lodowatą czerń sufitu i tam przepada.

Ogarnia mnie przygnębienie. Nie spostrzegłam, że do loży wszedł jakiś mężczyzna. Nagle słyszę lekki szmer i szept:

— Czy jesteś nową aktorką?

— Nie — rzucam, nie wiedzieć czemu ostro. Obserwuję go ukradkiem. W ciemności napotykam wzrok —jak mi się wydaje, drwiący. Oczywiście naigrawa się z mojego kapelusza. Niech sobie kpi. Na pewno ma pracę.

— A co tu robisz?

Milczę. Nie jego sprawa. To bez wątpienia znajomy dyrektora teatru. Domyśla się naturalnie, że nie chcę z nim rozmawiać.

„...O, Bajadero...” — dobiega ze świetlistej oddali dźwięczny głos Heleny. Przysłuchuję się z udanym napięciem. On lustruje mnie bacznie.

— Dlaczego jesteś w kapeluszu? Nie umiesz mówić? — pyta nieco głośniej.

— Bo tak mi się podoba — odpowiadam.

— Nie krzycz... Patrzcie, weszła na pewno bez bileńH^mA cze się piekli.

— Bałwan — rzucam w bezsensownej pasji.

Nie słyszał obelgi. Opuścił lożę.

Jest mi teraz niewymownie smutno. Z żalem myślę o minionej chwili. Mocniej odczuwam dojmujące zimno i dławiące ssanie w gardle.

Pusta loża straszy. Stella i Leon wyśpiewują w duecie swoje szczęście:

...Maleńki bar, w nim kilka par, melodia gra, w nim ty i ja...

On ją obejmuje. Ona pochyla głowę na jego ramię. Po moich policzkach spływają łzy, zmywając makijaż przeznaczony na konkurs — rezultat pomysłowości Stelli.

Wtem odkrywam obecność nieznajomego w loży. Powrócił. Żeby tylko nie zauważył łez. Wyobrażam sobie teraz swoją zabrudzoną szminką twarz. Z ulgą myślę, że jest ciemno.

— Czy nie zjadłabyś bułki? — pyta nieznajomy. — Spójrz, jaka ładna, kupiłem dla siebie. Może będziesz miała także ochotę.

Nie patrząc na niego biorę bułkę. Połykam ją wraz ze łzami. — Nazywam się Fredek, czy Stella nie mówiła ci o mnie? Potakuję, chociaż nic o nim nie wiem. Nawet się trochę dziwię. Pewnie też adorator. Poszedł za kulisy i tam się o mnie wypytał. Powiedzieli mu, że jestem głodna. Albo sam to odgadł. Nic łatwiejszego. Wszystko jedno. Powinnam być dla niego przyjemniejsza.

— Jeżeli chcesz, mogę zdjąć kapelusz — proponuję. Uśmiecha się. Kładzie swoją rękę na mojej.

— Nie trzeba. Noś go sobie.

Nie cofam dłoni. Nie jest mi zimno. Przez półprzymknięte oczy widzę rozwiewające się w tańcu szarfy Heleny. Stella i Leon trwają w rozmarzeniu. Zawieszeni w niedorzeczności, uskrzydleni, płyną na różowych obłokach. A ja wraz z nimi.

...Maleńki bar... w nim kilka par... melodia gra...

* * *

Aby dotrzeć do restauracji na ulicę Sienną, gdzie poszukują kelnerki, trzeba przejść most. Ów most niepodobny jest do żadnego w świecie. Nie łączy dwóch brzegów rzeki. Łączy dwa brzegi rozpaczy. Nazywają się one „małym” i „dużym” gettem, chociaż cierpienie i nędza w „małym” getcie nie jest mniejsza, lecz taka sama jak w „dużym”.

Pod mostem nie ma rzeki. Pod przęsłami biegnie poprzecznie nurt wydzielonego świata. Różnica pomiędzy światem sprzężonym mostem i istniejącym pod nim jest równie straszliwa, jak absurdalna.

Po schodach wiodących na most nie chodzi się, ale wstępuje. Z każdym bowiem stopniem wzwyż oddala się męka, nędza, ból. Bluźnierczy, jękliwy gwar staje się coraz bardziej odległy, a na moście jest już zaledwie żałosnym echem.

Na moście skurczeni ludzie przestają się garbić. Chodzą także prosto, lekko. Obok mnie Fredek. Wciąż trzyma moją rękę. Na moście wygląda to zwyczajnie. Oto młody człowiek idzie z młodą dziewczyną. Prawdopodobnie podobają się sobie. Niedawno kupił jej bułkę. Taką miał fantazję. Zjadła, aby mu sprawić przyjemność. Teraz on ją odprowadza do miejsca pracy. Co prawda dziewczyna nie została jeszcze zatrudniona. Jest jednak tak radosna, że na pewno będzie zaangażowana. Potem może on na nią zaczeka.

I znów pójdą razem przez most.

Instynktownie pragnę przedłużyć tę chwilę. Przystaję. Pochylamy się oboje przez barierę. Patrzymy w dół. Jakbyśmy obserwowali płynący czysty strumień.

W dole nic się nadzwyczajnego nie dzieje. I to jest właśnie nadzwyczajne. Dwóch solidnie wyglądających panów. Coś sobie opowiadają. W pewnym momencie jeden spoziera na zegarek. Przyspieszają kroku. W kiosku kupują gazetę. Zaglądają do niej, jakby sprawdzali program kin. O której właściwie rozpoczynały się seanse w kinach? Mija ich kobieta z siatką pełną sprawunków. Nadjeżdża tramwaj. Dzwoniąc i lekko zgrzytając cichnie w gęstym mroku. Zegar z wieży kościoła wybija godzinę.

Schodzimy w coraz bardziej nasilający się szum. Drewniane schody odpowiadają głuchym klekotem na każde stąpnięcie.

I oto jesteśmy na ziemi getta. Już słychać zawodzący zgiełk, chrypienie, wycie. Już tłucze się o mur gorzki hymn:

...Oj ta bona, ja nie chcę oddać bona...

Na szyldzie wymalowany jest marynarz w zawadiackiej pozie. Na wprost drzwi wejściowych — szef we własnej osobie. Otaksował wyłupiastymi oczami mnie i mój kapelusz. Nie wstając z krzesła oświadczył:

— Bardzo żałuję, ale panienka przyszła za późno...

A kiedy odchodziłam, krzyknął za mną:

— Niech una jeszcze raz przyjdzie i się dowie. Może tamta nie będzie dobra, wtedy una spróbuje.

Wszystko odbyło się zgodnie z moimi przypuszczeniami. Czymś nieoczekiwanym była tylko „una”. Powiedziałam Fred-kowi o wyniku rozmowy. Spojfzał na zegarek.

— Mój Boże — przestraszył się —jeszcze nigdy moja żona nie czekała na mnie tak długo. Nie gniewaj się, ale nie mogę cię odprowadzić. Żona będzie się niepokoiła. Ale ty się nie boisz sama, prawda?

— Nie. Nie boję się. Możesz odejść.

I czego miałabym się bać. Gasnącego zmierzchu, gęstej mgły zawisłej w ciemności, dygocących istot błąkających się po wąskich uliczkach. Nie boję się pomruków zdziczałych, westchnień nieporadnych, ciężkiego milczenia zrezygnowanych.

To są moi bracia. I mnie zamknięto w kręgu beznadziei.

Moja trasa biegnie w tym samym kierunku, wzdłuż cuchnących rynsztoków pod niedosiężnym murem. I ja nie mam innej drogi. Tak jak oni.

Rozmazuję rękawem łzy po spuchniętych powiekach. Idę powoli z głową opuszczoną, trzęsąc się i bezgłośnie bełkocząc. Tak jak oni.

Nie przyjął mnie. Znów przeminął dzień.

„Niech una jeszcze raz przyjdzie... może tamta nie będzie dobra...”

Tamta na pewno będzie dobra. Tamta także jest głodna. W moim domu czekają... Ja zjadłam bułkę... Matka nic nie jadła. Znowu gotowała wodę... pustą wodę... pustą wodę. Nie ma w ogóle innej wody na świecie... Żona Fredka też czeka... „Ona jeszcze nigdy tak długo na mnie nie czekała...” W porządku. Fredek nie może wszystkim dawać bułek. On należy do swojej żony. A ja do Bolka... Bolek jeździ rikszą... Dlaczego tutaj są riksze? Powinny być w Chinach... W Chinach jest chiński mur... Gdzie właściwie są Chiny? Dlaczego gniotę w ręku czerwony kapelusz? Pod mostem w dole szła dziewczyna z chłopcem... trzymał jąpod rękę... Dlaczego jestem głodna, jadłam przecież bułkę. Czy Bolek przygotował na jutro nowy dowcip? Fredek na pewno zna dowcipy... „Może masz ochotę na bułkę...” — pyszny dowcip... „Maleńki bar, w nim kilka par”... a może mama sprzedała tymczasem ojca marynarkę... ojciec też na pewno nic nie jadł cały dzień... „O, Bajadero!”... Cudownie brzmi głos Heleny... Przepięknie dzwoni tramwaj po tamtej stronie... Umarł o szóstej nad ranem... przykryła go dwiema kołdrami... czy znasz tę lalkę bez głowy... Fredek, proszę cię, nie odchodź... ja się boję... okropnie się boję... Sama...

Przez sekundę majaczy mi się jakiś skalny występ. Próbuję się go uchwycić. Bezskutecznie. Spadam z zawrotną szybkością.

Dojmujący chłód wstrząsa ciałem. Dygocę, lecz trwam w bezwładzie. Wiem, że powinnam coś uczynić, ale nie pamiętam, co. Zapadam się znowu, porwana wirem wśród czarnej otchłani.

Oklaski. Głośne oklaski huczą wokoło. Stella w pomarańczowej sukni kłania się w nieuchwytnej dali. Kolisty krąg reflektora rozpływa się, niknie, staje się małym świetlnym punktem. Tysiące świetlnych punktów jarzą się pod powiekami. Nie mogę usnąć. To łóżko jest strasznie twarde. Bolą mnie kości. Gdzie ja jestem? Mam mętne przeczucie, że mój dom jest niedaleko. Polezę jeszcze chwilę i zaraz tam pójdę. Nie mogę wstać. Zapomniałam, jak się wstaje. Język przywarł do podniebienia. Próbuję otworzyć zaognione powieki. Skąd przyszłam? Co było przedtem? Dlaczego jest tak strasznie ciemno?

Może... to już po śmierci. Może to właśnie jest mój grób? A więc leżę w grobie. Kiedy właściwie umarłam? Obok coś szumi. Zupełnie jak wodospad. W grobie jest ziemia. Ziemia nie szumi. Ziemia się przesypuje. To nie jest ziemia. Nagle wiem. Wracałam z restauracji „Pod wesołym marynarzem”. Doszłam aż do Leszna. Zrobiło mi się słabo.

Zrywam się gwałtownie. Napotykam opór. Z wysiłkiem odrzucam płachtę. Porażona zdumieniem, z łomoczącym sercem stoję na ulicy Leszno. Na bruku obok mnie duży strzęp papieru.

Pojmuję. Ktoś mnie nakrył. Sądził, że nie żyję. Tymczasem ja wcale nie umarłam. Wcale nie umarłam. Ktoś dał się nabrać. Ulegam histerycznej wesołości. Na pustej ulicy getta wybucham głośnym śmiechem.

Nie oglądając się biegnę do domu. Przeskakuję stopnie schodów. Wpadam do pokoju jak pocisk.

Matka, ojciec i Bolek siedzą przy stole. Chwytam odłożoną moją porcję chleba.

— Słuchaj, Bolek — mówię podekscytowana, jedząc chleb o niebiańskim smaku — mam dla ciebie pyszny kawał. Wyobraź sobie, faceta przykrywają w przekonaniu, że już po nim, ale on jeszcze żyje. Wyobraź sobie, że taki żywy trup wstaje potem i powiada: „Nic z tego... ja nie chcę oddać bona”. Dobre, co? Twoi klienci będą zachwyceni.

Bolek nie reaguje. Rodzice także milczą. Milczenie jest przytłaczające.

— Co się stało? — pytam.

— Nie potrzebuję już więcej dowcipów — mówi Bolek. — Od jutra nie będę miał pasażerów. Mój stary postanowił sam jeździć rikszą.

A więc jutro wieczorem Bolek nie przyniesie chleba. Ani pojutrze.

Chyba odłożę niewielki kawałek, który pozostał. Nie. To nic nie da.

Co robić? Czy istnieje ktoś, kto wie, jak należy jeść chleb, który jest ostatnim?

* * *

„Niech una jeszcze raz przyjdzie i się dowie.”

Zdanie, które z początku wydawało się bez znaczenia, powróciło tego właśnie wieczora.

Znów poszłam. Znów pokonałam bezwład i strach. Ucha-rakteryzowana według wskazówek Stelli, zziębnięta i okropnie słaba, znów przebiegłam ulice znaczone piętnem rozpaczy. Sforsowałam most, staczając walkę z podmuchami grudniowego wiatru. Zdyszana, w desperackim nastroju, znowu pchnęłam drzwi „Wesołego marynarza”. Wyłupiasty przyjrzał mi się badawczo. Po czym rzeki:

— Una może zostać. Wie, co trzeba robić?

— Wiem, naturalnie. Podawać do stołu, być uprzejmą, a wieczorem dostanę chleb — wyrecytowałam jednym tchem.

— Zaraz. Niech una tak się nie spieszy z tym chlebem. Una wie, że do mnie przychodzą eleganckie goście?

— Wiem.

— Ale moje goście ciężko pracują na tę elegancję. Uni szmu-glują towar przez wachę i dlatego wciąż mają nadwerężone nerwy. Potem muszą się zabawić. Una widzi te drzwi?

Otworzył drzwi z korytarzyka przesłonięte kotarą. Zobaczyłam maleńki pokoik. W nim stół nakryty kolorową serwetą, kanapę. Różowe światło padające z obskurnego abażuru.

— Jak moje goście sobie życzą, to trzeba z nimi tu pójść i robić wszystko, co uni będą prosili. I nie tarmosić się. Uni mają nabite kieszenie forsą. Jak una będzie łaskawa, nie pożałują pieniędzy.

— A bez tego, żeby tu chodzić, nie mogłabym zostać?

— Nie. Tera jest wojna i nie można się ciaćkać. Ta druga kelnerka ma piętnaście lat i nie robi żadnych ceregieli. Moje goście muszą się bawić, a ja nie posiadam dla nich atrakcji z wielką rewią, „Morskim Okiem” i kankanem. To co mają robić? Na samo żarcie wolą pójść do „Adagia”. Una i tak jest za chuda, ale jak chce, to może się przy gościach nakarmić.

— Wie pan co, gdyby ktoś akompaniował — zaproponowałam — mogłabym występować. Przez cały wieczór będę podawała do stołu, a potem śpiewała. Znam różne ładne piosenki. Może więc, jeśli ta druga i tak chodzi do gabinetu, ja bym śpiewała. Zamiast tego...

Zastanawiał się.

Na podstawie wypowiedzi o „Morskim Oku” i kankanie odgadłam jego niewyżyte tęsknoty za wykwintnym lokalem z występami. Natchnął mnie widocznie ów pożądliwy błysk w wyłupiastych oczach, kiedy wspomniał o „wielkiej rewii”.

— Zresztą spróbujmy — podchwyciłam moment jego wahania. — A jeżeli nie wyjdzie, powrócimy do tej rozmowy.

— Moja żona ma nawet harmonię — kontynuował — una mogłaby grać na tym akompaniamencie.

Połknął haczyk.

Przywołał żonę — pulchną blondynkę o krótkich palcach pokrytych pierścionkami. Wyraźnie zadowolona przytaszczyła swoją harmonię.

Odtąd co wieczór wyśpiewuję mój repertuar mizernym głosem, niknącym zresztą w zgrzytliwych dźwiękach, wydobywanych z nieszczęsnego instrumentu przez moją szefową.

Trwa to już dwa tygodnie.

W ciągu dwóch tygodni co wieczór otrzymuję porcję chleba.

W ciągu dwóch tygodni co wieczór czekają z kolei na mnie, podczas gdy ja pędzę ulicami, mocno ściskając zarobiony chleb.

Wchodzę do naszego pokoju, widzę ich pochylone sylwetki i nóż na pustym stole. I duży pusty półmisek — pozostały po niepamiętnych, sytych czasach.

Kiedy kładę chleb na półmisku, ojciec bierze nóż. Kroi powoli na cztery równe części.

Zabawna rzecz! To są jedyne chwile, gdy nie odczuwam głodu. Wyczekujące milczenie, uroczystość podziału, świadomość własnej użyteczności wprawiają mnie w stan radosnego oszołomienia.

Co wieczór w takim momencie wydaje mi się, że mogłabym wcale nie jeść. I co wieczór połykam żarłocznie moją porcję.

Mama mówi:

— Dzisiaj przyniosłaś trochę więcej.

Bolek śmieje się:

— Naturalnie. Było tego co najmniej ze dwa kilogramy.

— Nie masz czego żartować. Na pewno dziś było więcej. Mogłabym przysiąc.

— Przysięgnij — prosi Bolek — byle głośno. Ciekawe, na co „una” będzie przysięgała.

Zwrot szefa został również przyniesiony z knajpy pod „Wesołym marynarzem” i zaanektowany przez moją rodzinę.

Bywa więc i tak, że śmieją się, jedząc chleb. Ja to sprawiłam.

* * *

Pozostało niewiele czasu do wieczora. Do momentu, kiedy żona „Uny”, według określenia Bolka, „Unowa”, wręczy mi zapłatę. Często porcja bywa większa, niż tego oczekuję. Kiedy szef kręci się w pobliżu, jest z reguły mniejsza. „Unowa” demonstruje bowiem przed mężem swoją gospodarność.

Podłużna, kiszkowata salka „Wesołego marynarza” kipi gwarem. Dym z papierosów tworzy gęstą zasłonę ponad stolikami. Wszystkie są zajęte. Szmugiel się udał. Plon jest obfity. Dzielą się teraz wrażeniami. Popisują odwagą, trącają kieliszkami, gestykulują. Kłócą przy rozliczeniach. Wciąż przywołują kelnerkę albo domagają się szefa. Wybuchają pretensje z powodu nie dość dokładnie spełnionych życzeń wybrednych bywalców. Pod adresem kuchni lub obsługi.

„Unowa” uwija się pomiędzy gośćmi. Tłumaczy, wydaje polecenia, beszta i łagodzi:

— Woda mineralna? Niestety nie dowieźli... co robić... szanowne goście powinny zrozumieć, że dostawa niektórych produktów jest nieco utrudniona.

„Szanowne goście” nie zawsze rozumieją.

Ruch jest niewielki. Drzwi wejściowe otwierają się rzadko. Stali bywalcy, znający się między sobą, zajmują upatrzone uprzednio lub wskazane przez szefa stoliki. Siedzą przy nich godzinami. Najpierw załatwiają interesy, potem żądają rozrywki. Chcą się bawić.

Jak co dzień o tej porze, zdejmuję fartuszek i odstawiam tacę. Zajmuję miejsce niedaleko drzwi wejściowych, w rogu. Stąd widzę wszystkie prawie stoliki.

„Unowa” usadawia się obok mnie na stołku wraz ze swoją harmonią. Opiera o nią dwa tłuste podbródki. Wyraz twarzy ma przy tym zwierzęco bezmyślny. Spod zadartej spódnicy widać rozkraczone nogi w przykrótkich pończochach wrzynających się w ciało tuż ponad kolanami. Wydaje się, że za chwilę będzie muczeć jak krowa. Ona jednak rozciąga zgrzytliwie harmonię. Przenosi na mnie tępe spojrzenie, co oznacza, że rozpoczynamy występ. I wówczas z kelnerki przeobrażam się w atrakcję. Śpiewam.

Gwar nie tylko nie milknie, lecz wzmaga się na zasadzie wyścigu. „Unowa” chce zagłuszyć mój śpiew, aby nie prze-padłjej cenny akompaniament. Goście rozmawiają głośno, aby w ogóle słyszeć siebie. W rezultacie wszyscy się wzajemnie zagłuszają. Gdybym poruszała wargami, efekt byłby identyczny. Nie robię tego jedynie ze względu na szefa. Potrafi znienacka zjawić się w pobliżu lub z daleka zerknąć groźnie. W takich momentach ja z kolei usiłuję przekrzyczeć harmonię i gości. Uszy bolą od własnego żałosnego pisku.

Dziś jestem tak osłabiona, że ledwie wydobywam głos. Szef już wiele razy skarcił mnie surowym spojrzeniem. Mimo to śpiewam bardzo cicho:

...w srebrzysty blady ranek, w liliową oddal mórz

przyjechał jej kochanek, marynarz modrych mórz...

Zamówiono więcej befsztyków niż kiedykolwiek. Soczyste mięso obłożone brązową jajecznicą. Obok ziemniaki podlane przyrumienionym masłem. Nazywa się to z hiszpańska karmo-nadąi brzmi melodyjniej od najpiękniejszej muzyki.

Podając karmonadę nauczyłam się wyłączać powonienie. Zręcznie przełykam ślinę i jednocześnie wstrzymuję oddech w drodze z kuchni do stolika.

W czynności tej doszłam już do takiej wprawy, że roznoszę talerze niby pocztówki z wymalowaną karmonadą. Dziś dyscyplina wewnętrzna, nie wiedzieć czemu, rozluźniła się i zawiodła. Dlatego może upajające zapachy mącą w głowie.

Mam tylko jedno pragnienie: zjeść karmonadę.

W ciągu wielu godzin pragnienie przetwarza się niemal w obsesję. Powoduje coraz większą słabość. Śpiewam co prawda o pieszczotach „Marianny”, czynię to jednak automatycznie, w rzeczywistości zaś błądzę zachłannym wzrokiem po talerzach.

I wtem jeden ze stałych bywalców, należący do najbardziej przez szefa obskakiwanych, przywołuje mnie i wskazuje miejsce przy swoim stoliku. Stojący przy nim szef aprobuje to zawodowym uśmiechem, wyraźnie zadowolony z wyróżnienia, które mnie spotkało. Złe błyski znikają z jego oczu. Jest nagle rozczulająco troskliwy.

Nie bardzo pojmuję, w jaki sposób znalazłam się na krześle obok „fundatora”, rozczochranego typa o wyjątkowo grubych wargach. To chyba właśnie szef tam mnie posadził. On również postawił przede mną ogromną porcję karmonady.

Wpatruję się w talerz jak zahipnotyzowana i wcale nie wiem, czy naprawdę mam prawo jeść. Odwykłam, by realizowały się moje pragnienia. Aż nagle spełniło się najgorętsze. Na domiar wszystkiego szef głaszcze moje włosy. Podejrzewam jakiś podstęp.

Widzę, jak „Rozczochrany” wyjmuje z kieszeni paczkę banknotów. Jak kładzie ją przed sobą na stole.

Wreszcie decyduję się. Biorę widelec i nóż. Odkrawam kawałek mięsa. Czuję, że jeśli nie zacznę jeść, zemdleję. Kiedy widelec znajduje się przy moich ustach, ktoś stojący z tyłu chwyta rękę i przegina w kierunku talerza.

Krew uderza mi do głowy. Przytomnieję. Oglądam się. Pochylony nade mną szef szczerzy zęby w uśmiechu, przytrzymując nadal moją dłoń.

— Ja tylko żartuję — wyjaśnia — nie potrzebujesz się denerwować. To twoja karmonada. Nikt ci jej nie zabierze. Ten pan może ci jeszcze takich dziesięć kupić. Ale chce z tobą zjeść w bocznym pokoiku. Bo on nienawidzi hałasu...

Fala wściekłości uderza w mózg. Współtowarzysze „Rozczochranego” wybuchają śmiechem.

— Dobrze — mówię, udając spokój. — Chętnie tam pójdę, ale trochę źle się czuję. Lepiej więc, jeśli przedtem tu coś zjem, żeby już tam być... silniejsza.

Zwalnia z uścisku moją rękę. Kiedy jednak odwracam się w kierunku stołu, stwierdzam, że talerz z karmonadą znikł. W czasie rozmowy z szefem ktoś go sprzątnął. Nowy ryk śmiechu towarzyszy moim zawiedzionym spojrzeniom. Przyglądam się teraz zebranym z nieukrywaną wrogością. Każdemu po kolei. Milkną.

— Jesteście tacy sami, jak gestapo — mówię. — Proszę natychmiast powiedzieć, gdzie jest mój talerz.

Patrzę odruchowo w stronę otwartych drzwi różowego gabinetu. Karmonada stoi na stole. Idę tam trzymając widelec i nóż. Mijam znieruchomiałe postacie, wchodzę do małego pokoiku i zamykam starannie drzwi. Na sali wybucha na nowo gwar.

Tutaj jednak dobiega przytłumiony. Ogarnia mnie spokój. Siadam na wygodnym, miękkim krześle. Zakładam serwetkę.

Jem powoli, wgryzam się zwierzęco i nie odczuwam nic poza żalem, że karmonady ubywa. Oblizuję talerz, wargi. Robi mi się błogo. Różowy półmrok działa nasennie. Opieram głowę

o krzesło, przymykam oczy. Czekam, zupełnie nie wiem na co.

Wtem drzwi otwierają się gwałtownie. Szef wrzeszczy tuż nade mną:

— Precz stąd! Wynoś się na zbity pysk! Żebyś zdechła! Przez ciebie straciłem najlepszego klienta. Powiedział, że jego noga nie postanie tam, gdzie się wariatki do pracy przyjmuje. Meszugene... hrabina Maritza. Nie ma co żreć, a przeklina! Śpiewaczka od siedmiu boleści, co nie ma siły wydostać z gardła jeden ton... Ja od razu mówiłem, że una będzie nas drogo kosztowała, ale tobie — zwrócił się nagle do żony — zachciało się występować razem z tą zasraną harmonią...

„Unowa”, żałosna i śmieszna, wyrywa włosy, bełkocze:

— Co za nieszczęście... Boże jedyny, kochany, czy ty widziałeś, ile on miał pieniędzy... całe kieszenie wypchane... ja tego nie przeżyję... trzymajcie mnie, boja nie ręczę za siebie...

Okłada mnie pulchnymi piąstkami, piszcząc niezrozumiale.

Wstaję z krzesła. Odpycham ją z obrzydzeniem. Wszystko, co dzieje się wokoło, cała ta wrzaskliwa scena jest mi obojętna, jak gdyby nie miała związku z moją osobą.

Mijam szpaler gości zwabionych awanturą. Patrzą na mnie jak na obcy stwór. Kieruję się do wyjścia z głową przesadnie uniesioną, z wyschniętym sercem. Biorę płaszcz z szafy obok garderoby. Popycham drzwi na ulicę.

Toruję sobie drogę pośród niedołężnego tłumu. Na most wchodzę lunatycznie, otępiała. Zatrzymuję się. Doznaję uczucia, że biorę udział w spektaklu. Uczestniczę w nim jednak na czyjeś polecenie. Odgrywam rolę, nie mającą nic wspólnego z moim losem osobistym. Sceneria tego spektaklu wydaje mi się przesadzona.

Most ciągnie się bez końca. Ulica aryjska natomiast przybliża się znacznie. Przechodnie posiadają rysy zbyt ostre. Wyglądają jak wyrzeźbieni w węglu. Niebo zawieszone tuż nade mną roztacza pustkę. Mózg stanowi bezkształtną, rozlaną masę. Jestem jak gdyby bezcielesna. Przeginam się łagodnie przez barierę. Ktoś szarpie mnie za płaszcz.

— Idiotka! Chcesz zostać kaleką? Jak dobrze pójdzie, złamiesz tylko nogę. Zamierzasz skakać, to idź wyżej.

Poszedł. O czym mówił ten człowiek? Co chciałam uczynić? Nagle pojmuję. Wiem też, dlaczego jest mi tak bezgranicznie lekko. Wracam do domu bez chleba. Sama najadłam się do syta, a dla nich nie mam nic.

Gdy zjawię się w pokoju, od razu zauważą moje puste ręce. Pierwszy odezwie się Bolek:

— Ona żartuje, na pewno schowała.

Wyjdzie sprawdzić do sieni. Ojciec zapyta:

— Dlaczego straciłaś taką dobrą posadę?

Matka powie:

— Zostaw ją w spokoju. Może ktoś wezwie mnie na dyżur, tyle ludzi choruje na tyfus.

A potem trzeba będzie tylko znieść ich głodne spojrzenia.

* * *

Duży garnek stoi na gazowej kuchence. Matka zapala płomień.

Leżę w kącie pokoju na podartej staroświeckiej otomanie i przyglądam się matce. Niedawno wróciła z nocnego dyżuru. Sabina, siostra Krysi — ta, co nie mogła karmić — wczoraj skoczyła z czwartego piętra na bruk ulicy Ogrodowej. Wieczorem przyszła Krysia. Słyszałam wyraźnie jej szept:

— Niech pani ze mną idzie, błagam panią.

— Ależ Krysiu, kochana moja, cóż ja jej pomogę?

— Nic. Ja wiem, że nic. Ale my już nie możemy na to patrzeć. Jak pani przyjdzie, będzie lżej.

— Dobrze, zaraz przyjdę.

— Co z Sabiną? — pytam.

— Nic. Umarła.

W ciszy słychać tylko bulgotanie gotującej się wody.

Rozdział drugi

Marynarka

Dziś jest pierwszy dzień wiosny.

O tej porze dawniej drzewa były okryte zielenią. Rozkwitały pąki krzewów. Powstawały piosenki. Wiosna rymowała się zwykle z „radosna”. Mówiło się: ulica wygląda wiosennie. Kwiaciarki podsuwały bukieciki fiołków. Poeci tworzyli: „O zieleni można nieskończenie...”

Tutaj także są poeci. Piszą:

Mam okno na tamta stronę -bezczelne żydowskie okno na piękny park Krasińskiego, gdzie liście jesienne mokną, pod wieczór szaroliliowy składają gałęzie pokłon, i patrzą się drzewa aryjskie w to moje żydowskie okno...1

Mama idzie sprzedać marynarkę ojca. Mówiło się o tym całą zimę. Mimo to marynarka doczekała aż do dnia dzisiejszego. Aż do pierwszego dnia wiosny.

Można by właściwie sprzedać także poduszkę, na której leżę. Po co wiosną poduszka? Niepotrzebnie grzeje. Jeśli grze-je, czemu jest tak zimno?

Wiosną kupowało się „nowalijki”.

—Nowalijki są drogie — stwierdzała zwykle mama —jeszcze tydzień i stanieją.

Co to właściwie znaczyło: „nowalijki”? Nie mogę sobie przypomnieć.

Czy wiecznie będzie trwało ssanie w żołądku? Jeżeli po śmierci nie jest się na pewno sytym, to nie warto umierać. Mama jeszcze nie wychodzi. Siedzi na krześle. Odwrócona do mnie plecami. Trzyma marynarkę ojca na kolanach. Nad czym właściwie się zastanawia. Nie myśli przecież o następnej zimie. To i tak cud, że dopiero teraz ją sprzedaje.

Gdyby nie wędrówki „na tamtą stronę” mojej młodszej siostry, Basi — dawno nie byłoby marynarki. Siostra wynosi stąd pierścionki i bransoletki zamożnych znajomych do ich przyjaciół Aryjczyków. A kiedy tamci poświadczają odbiór, otrzymuje pieniądze równające się jednej lub dwóm paczkom masła. Teraz także jej nie ma i nikt nie wie, kiedy wróci. Czy uda jej się przejść.

Matka wciąż o tym myśli, lecz nie wypowiada obaw. Ani nie próbuje zatrzymać Basi. Czasami tylko mówi: „Uważaj na siebie”, co brzmi niezwykle śmiesznie.

Bolek dodaje:

— Niech ona lepiej „na niego” uważa, wtedy może zjawi się żywa.

„Na niego”, to jest na żandarma.

Nikt nie umie określić, jak długo potrwa wędrówka siostry. Czy w ogóle wróci. Już wielokrotnie zapewniała, że urządzi się po tamtej stronie. Nie wie jednak, czy tak uczyni. A jeżeli poweźmie decyzję, z czego się utrzyma, gdzie zamieszka, jak się będzie nazywała, kto jej okaże pomoc.

Nie wie nic, oprócz tego, co wiemy wszyscy: życie tutaj jest bezustannym umieraniem.

Podziwiam Basię. Trawi mnie niepokój na myśl, że przekrada się przez bramę getta. Pojąć nie potrafię jej odwagi. Ażeby usprawiedliwić własne tchórzostwo, posądzam ją o brak wyobraźni. W ciągu dnia wzdrygam się w pobliżu „wachy”. Moja młodsza siostra przekrada się w nocy. Ostatnio gdy wróciła z kolejnej wyprawy na tamtą stronę, była policyjna godzina. Przemknęła obok drzemiącego żandarma. Kiedy się ocknął, stała wrośnięta w mur powstrzymując oddech. Wachman spojrzał w głąb „żydowskiej ciemności”, ziewnął i usnął uspokojony. Basia odczekała chwilę i pobiegła przez puste, usłane trupami ulice.

Robi to za cenę paczki masła.

Matka wciąż siedzi nieruchomo. Dlaczego się waha? Ostatecznie dość było czasu, aby przywyknąć do rozstania z marynarką.

— O co ci chodzi? — pytam. — Czy pierwszą rzecz sprze-dajemy? Sama masz przecież także tylko jedną sukienkę.

Pochyla się i płacze.

— Naprawdę nie mogę zrozumieć, czemu akurat ta marynarka tak cię rozczuliła.

Staram się nadać głosowi suche brzmienie. Jestem wstrząśnięta. Matka prawie nigdy nie płacze. Zamiast odpowiedzi szlocha jeszcze głośniej, opiera głowę o stół. Jest bezradna. Dostrzegam w jej ręku list. Biorę go z bezwładnych niemal palców. Dłoń opada żałośnie. Rzucam okiem na podpis: „Róża”. Troszkę wyżej — „Twoja na wieki”

Cóż to za bzdura! „Twoja na wieki”... I dlatego matka płacze? Ten zwrot jest tak absurdalny, że można się tylko śmiać.

A więc dopiero teraz się dowiedziała. Opróżniając kieszenie marynarki, znalazła ów list. Czemu ojciec go przechowywał? Może po prostu zapomniał.

Błyskawicznie przemyka mi przez mózg historia Róży. Zdarzyła się przed wybuchem wojny. Miałam wtedy około trzynastu lat. Któregoś dnia matka wracając z codziennych zakupów przyprowadziła niezwykle piękną dziewczynę. Nikt przedtem nie wywarł na mnie tak wielkiego wrażenia. Gdy stała obok matki, smukła, śniada, o głębokich oczach, lśniących pośród misternie rzeźbionych rysów, wydawała mi się nieziemską istotą. Z jej pospiesznej relacji dowiedzieliśmy się, że dziewczyna pozostanie z nami. Zakres jej obowiązków określony był później, w miarę „wrastania” w nasz dom.

Mama powiedziała:

— To jest Róża, a to są moje dziewczynki. Róża pomoże nam w prowadzeniu gospodarstwa. Będzie opiekować się wami.

Jest wprawdzie niewiele starsza od was, ale ma ogromne doświadczenie, bo dużo przecierpiała. Proszę, aby jej polecenia były wykonywane bez sprzeciwu. Wiecie, jak bardzo jestem zajęta. Róża mnie zastąpi. Mam nadzieję, że będzie nam dobrze z sobą.

Dygnęłyśmy jak najgrzeczniej. Obie postanowiłyśmy niezłomnie słuchać Róży. Jej uroda, zaskakujące wtargnięcie do naszego mieszkania i przemowa matki — wywołały wrażenie.

Współczucie, szacunek dla jej tajemniczego losu, egzaltacja charakterystyczna dla mojego wieku sprawiły, że uwielbianie Róży potraktowałam niemal jako posłannictwo.

Zaczęłam wypełniać polecenia dziewczyny z przesadną uni-żonością, a w miarę upływu czasu — odgadywać jej życzenia.

Nie bardzo wiem, co spowodowało stale rosnący autorytet Róży. Dość, że wkrótce słyszało się bezustannie jej imię odmieniane w różnych przypadkach od rana do wieczora:

— Róża sobie tego nie życzy.

— Zapytaj Róży.

— Poproś Różę, może pozwoli.

— Ty wiesz, że Róża tego nie lubi.

— Róża będzie się gniewała.

— Gdyby Róża o tym wiedziała...

Stała się postacią centralną. Wszystko zaczęło się wokół niej obracać. A co najdziwniejsze, domownicy uznali, że ten przywilej jest naturalny.

Zwracała ogromną uwagę na formy, co wywołało niemałą rewolucję w naszych obyczajach.

Zapracowana i zatroskana matka nie zastanawiała się dotąd, czy poprawnie trzymamy widelec.

Ojciec zajęty był przeważnie grą w szachy. Skupiał się jedynie wtedy, gdy stała przed nim szachownica. Poza tym był „obecny, ale nieprzytomny” — według szkolnej nomenklatury.

I raptem od „nastania” Róży rozpoczęła się salonowa edukacja.

— Proszę poczekać, aż mama usiądzie. Proszę zdjąć ręce ze stołu. Proszę nie rozmawiać. Soli nie bierze się palcami.

Sama czyniła honory domu, nalewając zupę srebrną łyżką wazową, przez nas nigdy nie używaną, śmiertelnie poważna. Obiady stały się uroczystością.

Matka przyglądała się z rozczuleniem tym ceremoniom.

— Jakie to szczęście — powtarzała przy każdej okazji — że ja tę Różę spotkałam. I pomyśleć, że gdybym wtedy nie zeszła po pietruszkę do sklepu, nie znalibyśmy wcale Róży. To tak, jakbym wyszła na ulicę i znalazła skarb.

Ojciec zachowywał się w stosunku do Róży z chłodną rezerwą. Matka upominała go, że jest zbyt oschły.

— Pamiętaj, co ta dziewczyna musiała wycierpieć.

W czerwcu jak zwykle pojechałyśmy na letnisko. Jak zwykle dziwaczny wehikuł, będący skrzyżowaniem furmanki z platformą, wywiózł część gospodarstwa wraz z nami kilkanaście kilometrów poza miasto. Aż do drewnianego domku stojącego w lesie. Właściciele owego domku przenieśli się jak zwykle do stodoły, pozostawiając nam pokój z kuchnią. Była tam również weranda odgrywająca niemałą rolę w rozliczeniach z gospodarzami. W naszym pojęciu posiadłość miała charakter luksusowy, mimo iż o zmierzchu z dziur w podłodze wyłaziły karaluchy, a szpary między deskami w ścianach z roku na rok się poszerzały.

Płaciło się za powietrze. Mama z niezmierną dumą oświadczała na końcu każdej zimy:

— Dzięki Bogu, będziecie mogły znów pojechać na letnisko.

W istocie miałyśmy to do zawdzięczenia nie tyle Bogu, co ciężkiej pracy matki. „Będziecie mogły” oznaczało, że wyruszymy same z wynajętym „obcym człowiekiem”. Mama nie chciała opuścić miasta. Równałoby się to utracie kontaktu „z terenem”, czyli z pacjentkami wymagającymi stale jej obecności.

— Jeśli mnie nie będzie, Wajnbergowa na pewno akurat w tym czasie zacznie rodzić i zawoła kogoś innego. A potem stracę praktykę.

Całe moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem lęku, byle tylko „Wajnbergowa nie zaczęła rodzić”.

Tego lata mama powiedziała:

— Po raz pierwszy jestem spokojna; ponieważ zaopiekuje się wami Róża.

W niedzielę przyjechał na letnisko ojciec.

Róża spała z nami w pokoju. Nie kładła się jakoś długo. Nie mogłam usnąć. Bałam się karaluchów. Naciągałam kołdrę wysoko ponad głowę, dusiłam się.

Chciałam wyjść, zawołać Różę. Przekonana byłam, że jest przed domem, w kuchni bowiem panowała cisza. Właśnie postanowiłam wstać, gdy zza ściany dobiegł szmer. Uniosłam się i zajrzałam przez szparę między deskami. W kuchni paliła się naftowa lampa. W pokoju było ciemno.

Zobaczyłam znajomy materiał w kwiaty — szlafrok Róży. Owe kwiaty przybliżyły się gwałtownie, przesłoniły na chwilę wszystko. Potem znikły.

Dostrzegłam ojca siedzącego na krześle i moczącego w misce nogi. Róża podeszła do niego w rozchylonym szlafroku. Pochyliła się i pocałowała.

Długo nie mogłam ochłonąć ze zdumienia i wściekłości. Przez całą noc nie zmrużyłam oka, rozważając przeróżne warianty zemsty. Dziwna rzecz — nie czułam żalu do ojca. Może dlatego, że w podpatrzonej scenie Róża przejawiała inicjatywę. Do świtu rozmyślałam, jak najdotkliwiej ją zranić.

Udawałam, że śpię, gdy zjawiła się nocą w pokoju. Udawałam, że śpię, gdy wyszła rano, aby odprowadzić ojca na stację.

Kiedy wróciła, leżałam na wznak z rękami pod głową. Pozycja ta była zaplanowana —jak i następne posunięcia.