Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prowokuje, rozbudza do czerwoności emocje organizatorów demonstracji, wkręca przez telefon osoby publiczne. Biega z mikrofonem i zadaje pytania, jakich nikt inny nie potrafiłby i nie odważyłby się zadać. Mikołaj Janusz, twórca jednego z najpopularniejszych kanałów na youtube – pyta.pl – pisze o kulisach wkręcania polityków i nie tylko…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Copyright © Mikołaj Janusz, Czerwone i Czarne
Projekt okładki FRYCZ I WICHA
Zdjęcia Piotr Dejneko (okładka), Maciej Narożny, Łukasz Sędziński
Redaktor prowadząca Katarzyna Litwińczuk
Korekta Mirosława Jasińska-Nowacka, Sylwia Razcwarkow
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. z o.o. S.K.A. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki
www.olesiejuk.pl
ISBN 978-83-7700-255-1
Warszawa 2016
Zuzi i Róży za to,
mówi się, że mądry Polak po szkodzie. Jeżeli miałbym mówić po sobie, to faktycznie. Na przykład włamanie do mieszkania sprawiło, że zacząłem dbać o to, by nawet na chwilę nie zostawiać żadnego okna w mieszkaniu otwartego, a jedynie otwierać je na mikrouchył. A kiedy zaczęły mi się zdarzać telefony, w których to żartownisie bezskutecznie usiłowali sprowokować mnie czy też wkręcić w jakąś akcję, przestałem odbierać połączenia z numerów, których nie znałem. Połączenie z numeru zastrzeżonego oczywiście nie miało żadnych szans na to, aby być odebranym. Jeśli chodzi natomiast o numery, których nie znałem, to zależnie od humoru i panującego aktualnie w moim odczuciu natężenia opresji, ignorowałem je lub pisałem esemesa o treści: „Przepraszam bardzo, nie mogę teraz rozmawiać. Proszę powiedzieć, w czym mogę pomóc?”. Taki esemes w pewnym momencie przerodził się w odpowiedź automatyczną, no – prawie automatyczną, bo aktywowaną jednym przyciskiem. Czasami z jakichś powodów odbierałem połączenia z numerów nieznanych, uważając jednak, żeby za dużo nie powiedzieć. Dokładniej rzecz biorąc, mówiłem tylko „LO”. Otóż jeżeli dzwoni ktoś pozbawiony złych intencji, odbierze on „LO” jako „HALO”, które zbyt późno zgrało się z rozpoczęciem połączenia telefonicznego. Natomiast osoba, która nikczemne zamiary posiada, nie zmontuje niczego z nagranej jednej sylaby – gdy ewentualnie postanowi manipulować w jakiś sposób moją wypowiedzią – choćby się, że tak powiem, zesrała.
Okazało się jednak, że w naturze najczęściej owa prawidłowość nie występuje, to znaczy prawidłowość dotycząca mądrości po szkodzie. Wręcz przeciwnie – najczęściej osoby, które dały się wmanipulować w jakiś żart czy prowokację, dawały się zrobić na ten sam numer po raz kolejny.
Zasada ta dotyczyła zarówno rozmaitych numerów, które robiliśmy, używając telefonu, za sprawą mediów społecznościowych czy też podczas ulicznych wywiadów. Nazywanie takich rozmów wywiadami jest oczywiście kolokwializmem. Dbając o czystość sumienia, lepiej mówić, że przeprowadziliśmy z politykiem wywiad, a nie – że sprowokowaliśmy go na ulicy do zrobienia z siebie idioty. „Wszystko jest kwestią semantyki” – powiedział mi kiedyś dyrektor pewnego radia, w którym przez chwilę pracowałem. Chwilę później przestał być dyrektorem w wyniku świń, które podkładał mu jego zastępca nazywany przez niego prawą ręką. To też wydaje mi się kwestią semantyki, wątpię, aby na miano prawej ręki zastępca zasłużył, gdyby przyjmujący mnie dyrektor o świniach wiedział.
Janusz Korwin-Mikke rozmawiał ze mną dla przykładu siedem czy osiem razy w cztery oczy oraz z pięć razy przez telefon i za każdym razem przedstawiał mi się na nowo. Mógłbym przysiąc, że faktycznie mnie nie rozpoznawał. Wspominam o tym, bo znając paru jego zagorzałych wielbicieli, mogę się domyślać, że ich zdaniem takie zachowanie Korwina musi być zagrywką taktyczną. Nie przywołuję tutaj Janusza Korwin-Mikkego jako osoby, która dała z siebie zrobić idiotę, ale jako osobę podatną na formę prowokacji nazywanej również kolokwialnie i prawdopodobnie również po to, żeby ukoić własne nerwy i sumienie, trollingiem. Trolling – od pochodzącego ze skandynawskich baśni złośliwego i wrednego stworzenia nazywanego trollem – czyli świadome, złośliwe i prowokacyjne zachowanie nastawione na emocjonalną reakcję drugiej strony. Takich ludzi w życiu publicznym jest sporo. I wielu z nich nie posiada sprytu, jaki charakteryzuje Korwina, który sprowokować daje się dość łatwo, za to nigdy wmanipulować w jakąś farsę.
Wśród osób, które można było traktować jako „pewne strzały”, znajdowali się też Jerzy Zelnik czy Stefan Niesiołowski, który niczym nauczyciel niezbyt pojętnemu studentowi rozpisywał mi na kartce różnice między etymologią a entomologią. Rozmawialiśmy też na przykład o tym, jak to w kryminale będąc, Niesiołowski jako osoba atlas owadów czy tam pajęczaków w małym palcu mająca, pełnił funkcję dziardziachy. Dziardziacha to facet przygotowujący rysunki służące do wykonywania dziar, czyli tatuaży. Po tej rozmowie mógłbym przysiąc, że pan Niesiołowski mnie zapamiętał. Jednak potem dzwoniłem do niego wielokrotnie i za każdym razem miałem wrażenie, że jego pamięć jest totalnie pozbawiona jakichkolwiek wspomnień o mojej skromnej osobie. Może to objaw megalomanii, że zakładam, że zostanę zapamiętany? Przecież taki poseł rozmawia z tysiącami wyborców, jeździ na wiece. Nie wiem – ja bym zapamiętał.
Do grona osób, które nie mogły mnie zapamiętać i dla których fakt ten owocował rozmaitymi niezbyt korzystnymi wizerunkowo sytuacjami, należał Juliusz Braun.
Numer telefonu Juliusza Brauna, byłego prezesa Telewizji Polskiej, widniał na niedługiej liście numerów zapisanych w pliku „pewniaki”. W pliku (a właściwie w arkuszu programu Excel) nie trzymałem, jak można by wywnioskować z kontekstu, numerów telefonów do osób, które zawsze połykają haczyk. Trzymałem tam (i trzymam) numery, o których wiem, że są sprawdzone i że nie ma ich w posiadaniu każdy dziennikarz funkcjonujący na giełdzie numerów.
Kilkakrotnie udało mi się prezesa Brauna przekonać do fikcji, którą roztaczałem przed jego uszami. Mniejsza z tym, na czym polegały te żarty. Ale aby nie być gołosłownym, mogę przytoczyć ten, gdy jako prezydent Ciechanowa kłóciłem się z nim o koncert piosenkarki Dody. Dorota Rabczewska z Ciechanowa bowiem pochodzi, a po Warszawce krążyła plotka, że prezes Juliusz Braun osobiście kazał skreślić panią Dorotę z konkursu Eurowizji czy czegoś równie dla fana metalu nieistotnego. Był to jeden z wielu tradycyjnych żartów, które można by uznać za udane, dlatego że zawierał sprzeczkę, czyli coś będącego kopalnią emocji. A to właśnie na handlu emocjami polega praca w mediach rozrywkowych (jeżeli ktoś tego jeszcze nie wiedział). Dla mnie najciekawsze jednak jest to, co dzieje się czasem po żarcie.
Tuż po wyborach prezydenckich w 2015 roku aktor Tomasz Karolak raczył w jakiś sposób podpaść córce prezydenta elekta Andrzeja Dudy. Córka prowadziła bloga czy vloga albo w jakiś inny sposób uczestniczyła w życiu publicznym internetu. Aktor zaś w jakiś sposób ją skrytykował czy też wyśmiał.
Nie to, że nie pamiętałem, na czym dokładnie polegał konflikt. Po prostu miałem to w głębokim poważaniu. Dotarło do mnie hasło, że aktor Karolak podpadł córce człowieka, który właśnie został prezydentem Polski. Oczywiste było dla nas, że prezes Juliusz Braun sympatyzuje z PiS-em oraz środowiskiem Andrzeja Dudy. Tym bardziej że właśnie kończyła się jego kadencja i prawdopodobnie liczył na utrzymanie posady. Oczywiste było też, że aktor Tomasz Karolak nie sympatyzuje z tym środowiskiem. Brauna na ostrzał wystawiał fakt, że aktor Karolak występował wtedy w jakimś serialu czy też przedstawieniu prezentowanym na antenie Telewizji Polskiej. Kit polegający na tym, że ktoś z otoczenia prezydenta Dudy dzwoni do prezesa Telewizji Polskiej i prosi go o wywarcie nacisku na aktora, by ten przeprosił córkę polityka, był dla nas tak oczywisty, że właściwie wciskał się sam. Po prostu nie można było nie spróbować.
Wszystko potoczyło się zgodnie z planem, to znaczy udało się uzyskać na skutek prowokacji mgliste obietnice nacisków na aktora. Nie był to może tak zwany sztos (patrz: rozdział Roman Giertych), ale wystarczyło, żebyśmy byli zadowoleni. Prezes wyraźnie przychylał się do argumentów osoby podającej się za bliskiego współpracownika Andrzeja Dudy (czyli do moich). Zachowywał jednak pewną ostrożność w rozmowie, jakby wahał się nieco, czy jego rozmówca na pewno jest tym, za kogo się podaje. Nie chciał mówić o szczegółach, chciał je jednak omówić w jednej z warszawskich restauracji. Oczywiście się zgodziłem i tu na scenę opadła kurtyna. Było to dla nas zupełnie wystarczające. Można było obśmiać dyspozycyjność prezesa telewizji publicznej wobec pewnego środowiska politycznego, popierając to nagraniem. Postanowiłem jednak udać się na spotkanie. Na co było mi to potrzebne? Liczyłem na jakąś śmieszną sytuację, której będę świadkiem i którą zarejestruję za pomocą dyktafonu (czy raczej rejestratora liniowego, bowiem współczesne urządzenia do nagrywania dźwięku są niekiedy tak zaawansowanymi mechanizmami, że nazywanie ich dyktafonami jest dla nich co najmniej obraźliwe) oraz kamerki GoPro ukrytej w kieszeni. Założyłem weselny garnitur i udałem się na miejsce spotkania wraz z jednym ze stażystów, który wsadził sobie do ucha słuchawkę i udawał mojego ochroniarza. Odprowadził mnie do stolika, po czym zameldował, że idzie się rozejrzeć i oddalił się.
Rozmowę zaczął prezes Braun. Zaczął od wyjaśnienia, czemu przez telefon był tak mało konkretny.
– Ja przepraszam bardzo za tę rozmowę, ale pomyślałem sobie, że może zaraz przeczytam: „Nabraliśmy Brauna!”, bo wie pan, miałem taką sytuację.
– Jaką sytuację? – zainteresowałem się, choć doskonale wiedziałem, o czym prezes mówi.
– A to niedawno, nic takiego, taki żart z piosenkarką Dodą.
– Ano tak, coś czytałem – skłamałem, bo choć wiedziałem, że sprawa była łakomym kąskiem dla brukowców, nie interesowałem się nią w takim stopniu, żeby po nie sięgać, a już na pewno nie w takim, żeby się do tego potem przyznać. Zawsze jednak z dużym zainteresowaniem wysłuchiwałem osób, które opowiadały mi o moich prowokacjach z pozycji ofiary.
Ku rozczarowaniu prezesa Brauna rozmowa nie doprowadziła do umówienia spotkania jego i prezydenta, na co niezbyt skrycie liczył. Prezydent elekt uginał się pod ciężarem obowiązków wynikłych ze świeżo objętej funkcji, co wytłumaczyłem Braunowi i co spotkało się z jego zrozumieniem i fałszywą w moim odczuciu aprobatą. Obiecałem jednak, aby go pocieszyć, że prezydent na pewno chętnie spotka się z nim, jak tylko upora się z nawałem obowiązków wynikłych z rozpoczęcia kadencji.
– Proszę powiedzieć – zagadał Braun – kiedy się państwo zorientowali, że wygracie te wybory?
– Mniej więcej cztery dni przed wyborami uznaliśmy w sztabie, że jest to bardzo prawdopodobne – wymyśliłem.
– My z kolei mieliśmy taki dylemat – wyjaśnił prezes – że różnica między kandydatami była bardzo nieduża i do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy publikować sondażowe wyniki wyborów. Gdybyśmy podali informację, że najprawdopodobniej wygrał Komorowski i potem by się odwróciło, to jeszcze jakoś by wyglądało. No ale gdybyśmy przedwcześnie podali informację o jego przegranej i okazałoby się to nieprawdą, od razu zostalibyśmy zaatakowani.
11 listopada 2014 r. dołączył do nas „Hipis”. Nagle mnie prawie przewrócił. Jak się okazało, w stronę mojej głowy leciała cegłówka. Więcej go nie widziałem. Tak więc na logikę – anioł stróż.
Prezes wyjaśnił mi, że osobiście dopilnował, żeby do ostatniej chwili nie podawano informacji mało wiarygodnych i osobiście nadzorował podawanie wyników sondażowych. Kiedy różnica między kandydatami przekroczyła trzy procenty, czyli różnicę błędu statystycznego, zdecydował, że zwycięstwo Andrzeja Dudy trzeba czym prędzej ogłosić.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.