Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zawód: reporter(ka?).
Cel: Stworzenie raportu o gender w Polsce. Pierwszego, gruntownego, opartego wyłącznie na faktach, niestronniczego.
Metoda: operacyjna. Przeniknąć do środowiska, wziąć udział w zajęciach dydaktycznych, warsztatowych i kulturalnych, poznać metody finansowania, opisać wysiłki legislacyjne.
Efekt: niniejsza publikacja.
W Raporcie znajdziesz m.in.:
• Wykłady GenderStudies IBL Polskiej Akademii Nauk - relacja uczestnika
• Opis genderowych imprez kulturalnych
• Genderowe pomysły edukacyjne
• Zmiany prawa w Polsce i Europie wdrażane za przyczyną genderystów
• Wykaz uczelni prowadzących zajęcia z gender
• Źródła finansowania ruchu gender
• Słownik terminów genderowych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
OkładkaAnna Kierzkowska
Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski
RedakcjaEwa Popielarz
KorektaKatarzyna Szol
Skład i łamanieTEKST Projekt Łódź
Copyright © by Agnieszka Niewińska, Warszawa 2014Copyright © by Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2014
ISBN 978-83-64095-46-7
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Faks 22 877 37 34
e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo
Gender to jeden z najgłośniejszych tematów ostatnich miesięcy i wiele wskazuje na to, że dyskusja ta będzie wracać jeszcze wielokrotnie.
Zwolennicy genderu nieustanie przekonują, że jest nam potrzebny, że z nim będzie się nam żyło lepiej, sprawiedliwiej, a nawet dostatniej. W mediach tłumaczą, że gender to nic innego jak elementarna równość między kobietami a mężczyznami, więc nie ma powodu, żeby przeciw temu protestować. Stoją na stanowisku, że jest to nauka, a nie ideologia, jak widzą tę kwestię przeciwnicy. Orędownicy genderu chętnie dyskredytują swoich adwersarzy, twierdząc, że ci nie mają pojęcia, czym gender jest, bo gdyby to wiedzieli, toby o niego zabiegali. Przekonują, że – podparty odpowiednią wiedzą – nawet Kościół uznałby gender za sojusznika.
Postanowiłam sama sprawdzić, czym jest ów gender, o który toczą się takie spory. Usłyszeć, co mówią jego zwolennicy, czego nauczają na uniwersytetach, jakie informacje chcą przekazywać przedszkolakom, uczniom szkół i nauczycielom. Przez pół roku zbierałam informacje. Zostałam studentką podyplomowych Gender Studies w Instytucie Badań Literackich PAN, gdzie uczestniczyłam w kilkudziesięciu godzinach zajęć. Przysłuchiwałam się też temu, co dzieje się na spotkaniach, wykładach, wystawach i konferencjach organizowanych przez środowiska promujące gender, na które wstęp jest zupełnie wolny. Do ręki wzięłam poradniki dla nauczycieli szkolnych i przedszkolnych, które mają przekonać ich do prowadzenia tak zwanej edukacji równościowej. Rozmawiałam z ekspertami z różnych dziedzin.
Efekty tych poszukiwań przedstawiłam w książce, którą mają Państwo w ręku. Sami mogą Państwo ocenić, czy gender to nauka czy ideologia, dobrodziejstwo, ekscentryzm czy szkodliwa fanaberia. Bo można być zwolennikiem lub przeciwnikiem genderu, ale nie można nie wiedzieć, czym on jest i co za tym angielskim słowem się kryje.
Zaproszenie pojawiło się w serwisie internetowym Urzędu miasta stołecznego Warszawy. „Wejście bramą przy ulicy Marszałkowskiej 34/50 – potem cały czas w lewo aż do szarego, jednopiętrowego budynku ze schodkami przed wejściem” – instruuje autor ogłoszenia o wydarzeniu organizowanym przez Fundację Feminoteka. Było to spotkanie z Weroniką Grzebalską, autorką książki Płeć powstania warszawskiego, absolwentką podyplomowych Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki oraz doktorantką PAN. W sieci można przeczytać, że jej książka to doskonała lektura, przełomowa publikacja, praca, jakiej dotąd nie było i której brakowało, a jej pionierskość wynika z faktu, że próbuje przywrócić kobietom należne im miejsce w historii. Brzmi to zacnie, więc nic dziwnego, że do szarego budynku ze schodkami ciągną ciekawscy. Pojedynczo, parami i większymi grupami. Sala szybko się zapełnia, a kolorowych składanych krzesełek starcza ledwie dla trzydziestu, może czterdziestu osób. Spóźnionym pozostaje zasiąść na podłodze lub parapetach, które szybko znajdują amatorów. Na sali głównie młode dziewczyny i panie w średnim wieku, jest też kilku panów.
– Bardzo mi miło, że przyszło tyle osób. Widzę dużo znajomych twarzy, ale i dużo, których nie znam – mówi z pewną nieśmiałością na powitanie autorka publikacji, młoda dziewczyna z wysoko upiętym kokiem i intensywnie czerwonymi ustami, co raz kartkująca egzemplarz swojej książki. – W historiografii i pamięci zbiorowej wojna jest bardzo męska, ale to kwestia optyki. Jak poskrobiemy, zajrzymy głębiej, okazuje się, że kobiety były częścią każdej znanej wojny – zagaja Grzebalska. Wyjaśnia, że swoją książkę przygotowywała długo, badając szkolne podręczniki, dokumenty, robiąc wywiady z uczestniczkami powstania.
Autorka dofinansowanej przez Narodowe Centrum Kultury publikacji szybko wyjaśnia, że postawiła sobie za jeden z celów obalenie mitu powstania warszawskiego. – Nie rozmontowałam do końca tego mitu, on jest za wielki. Zajęłam się aspektem płciowym – zaznacza. I tłumaczy, dlaczego w tytule „powstanie warszawskie” zapisano małymi literami. Jak mówi, nie można jednocześnie obalać mitu i klękać przed nim. Swoje rozważania snuje dalej przez półtorej godziny, przy wsparciu moderatorki, Agnieszki Weseli, przedstawionej jako historyczka seksualności, organizatorka warszawskiej Manify i „Dni Cipki”, badaczka przymusowej prostytucji i zjawiska homoseksualizmu w KL Auschwitz. Niejednego powstańca i niejedną uczestniczkę powstania wnioski autorki wprawiłyby w zdumienie. Bo oto Grzebalska wyjaśnia, jak bardzo kobiety w powstaniu były dyskryminowane i uciskane. Nie mogły walczyć z bronią w ręku, nie były poważane na równi z mężczyznami, kierowano je do podrzędnych prac – gotowania, noszenia rannych, opatrywania ran. Zwraca uwagę nie tylko na ich złe traktowanie, ale wręcz na przemoc. Przywołuje historię jednej z „powstanek” (bo tak uparcie nazywa kobiety, które brały udział w walkach), wobec której dowódca rzekomo zastosował właśnie przemoc – przełożył ją przez kolano i sprał. I nie ma dla Grzebalskiej dużego znaczenia, że sama zainteresowana epizodu się wypiera.
Po latach wkład kobiet w powstanie jest zdaniem Grzebalskiej zupełnie niezauważany. Nawet podczas spotkań z powstańcami głos zabierają głównie mężowie „powstanek”. Co gorsza, same „powstanki” – relacjonuje Grzebalska – nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo były dyskryminowane. Pytane o tę kwestię wykazują się zdumiewającą naiwnością. Mówią na przykład, że koledzy z oddziału chcieli je chronić, opiekować się nimi, dlatego nie posyłali ich w najniebezpieczniejsze miejsca i nie dawali broni do ręki.
Grzebalska ubolewa, że nazwiskami „powstanek” nie nazwano ulic, placów czy skwerów. Twierdzi, że nie znamy z nazwiska żadnej bohaterki powstania. I choć z sali pada nazwisko Krystyny Krahelskiej, Grzebalska szybko wyjaśnia, dlaczego nie jest to dobry przykład. Przyznała ostrożnie, że Krahelska to co prawda jedyna kobieta, która ma w Muzeum Powstania Warszawskiego wydzieloną salę, ale to dlatego, że dała twarz warszawskiej syrence, była śliczna i była poetką. To raczej z tym, jej zdaniem, ma związek pamięć o tej postaci.
Autorka Płci powstania warszawskiego zauważa, że na rynku pojawiło się w ostatnim czasie sporo książek dokumentujących udział kobiet w wojnie, powstaniu, walce o niepodległość, mówi jednak, że to jedynie „dodawanie kobiet do oficjalnej wersji historii”. – Mam niejednoznaczny stosunek do takich prac – zaznacza. – Z jednej strony się z nich cieszę, bo w jakimś stopniu można je uznać za historię feministyczną. Mówią coś o tych kobietach, dodają je do obrazu przeszłości, ale z drugiej strony historia feministyczna musi mieć jakiś potencjał krytyczny. Ona powinna być trochę antysystemowa, powinna podważać utarte przekonania, a nie je reprodukować. Nie tyle powinnyśmy dodawać wybitne kobiety do panteonu narodowych bohaterów, co raczej zastanowić się nad tym, jak taki panteon jest skonstruowany i czy w ogóle nam się to podoba – tłumaczy ze znawstwem.
Moderatorka dyskusji z zadowoleniem kiwa głową i zachęca do dalszych wywodów. A Grzebalska wyjaśnia, że nie chodzi o to, żeby opisywać udział kobiet w wydarzeniu X, tylko zastanowić się, co informacje o kobietach zmieniają w ogólnej wiedzy o tym wydarzeniu. – To jest ta podstawowa różnica między pisaniem o kobietach jako dodatku do oficjalnej wersji przeszłości a pisaniem o nich jako wytrychu do tego, żeby zrewidować przeszłość – konkluduje i przy okazji reklamuje swoją publikację. – Ja nie piszę o kobietach jako o jakiejś grupie, którą chcę dodać do obrazu przeszłości. Staram się pisać historię wrażliwą na płeć. Nie pisać o kobietach, tylko o polityce płci, o tym, jakie były jej konsekwencje dla porządku społecznego.
Prowadząca rozpoczyna kolejny temat: – Nie eroica, a erotica powstańcza – zagaja. – Rozumiem, że zadawałaś [uczestniczkom powstania – przyp. red.] również pytania o erotyzm powstania, seksualność, to, co tam się działo? (…) Tam może być miejsce na romantyczne miłości – śluby powstańcze pod kulami – ale nie na to, co i z kim się tam robiło bez ślubu, ani też na przykład na ewentualne homoerotyczne relacje między Zośką a Rudym, o co była wielka awantura w zeszłym roku.
Autorka Płci powstania warszawskiego przyznała ze smutkiem, że niewiele się na temat seksu od swoich rozmówczyń dowiedziała, bo istnieje tabu wokół relacji intymnych w powstaniu. – Z jednej strony wszyscy wiemy, że takowe były, a z drugiej strony mało kto o tym chce mówić, a owo tabu bardzo silnie dotyka zwłaszcza kobiety – stwierdziła Grzebalska. Wyjaśniła też, skąd się bierze to milczenie na temat seksu w powstaniu. Jej zdaniem winny jest „dyskurs narodowy”, w który kobiety są wtłoczone. – Nie chcą o tym mówić, bo dyskurs narodowy przykłada ogromną wagę do ich czystości, do ich morale. Jako symboliczne reprezentantki wspólnoty uważały one, że ich zachowanie nie jest ich prywatną sprawą, ale jest sprawą narodową, uważały, że są zakładniczkami tej sprawy i do dziś milczą na ten temat – mówi stanowczo i chyba wcale nie przyszło jej do głowy, że może po prostu jej rozmówczynie – starsze panie – reprezentują przedwojenną kindersztubę i z pewnością uczone były tego, by o sprawach intymnych nie rozmawiać z nieznajomymi.
Skąd Grzebalska wie o ucisku kobiet w powstaniu, skoro, jak sama twierdzi, od samych „powstanek” tego nie usłyszała? Metodologię swojej pracy wyjaśnia następująco: – Kiedy szłam na te wywiady, miałam taką naiwną nadzieję, że znajdę ten głos, opiszę go, pozwolę tym kobietom się wypowiedzieć, bo nikt im wcześniej na to nie pozwolił, ale bardzo szybko się zorientowałam, że one do mnie mówią tym samym głosem, który ja czytam w podręcznikach, słyszę w telewizji. To jest moja sprawa, żeby przebić się przez ten głos, znaleźć w nim coś innego. One mówią o swoich doświadczeniach jedynym językiem, jaki mają, językiem ich młodości, ukształtowanym bardzo silnie przez dyskurs narodowy, dyskurs patriotycznego obowiązku, przez te role płciowe, jakie wtedy funkcjonowały. Prosto relacjonując to, co te kobiety powiedziały, niejako wtórnie spychamy je na margines. Musimy uczyć się czytać między wierszami, starać się zadawać inne pytania, reinterpretować to, co słyszymy, bo inaczej nie dojdziemy do niczego, nic tam nie znajdziemy – konkluduje badaczka powstania. Trochę to zawiłe. W skrócie chodzi o to, żeby czytać między wierszami, reinterpretować, a z pewnością gdzieś znajdzie się dyskryminację, ucisk, molestowanie.
W finale spotkania z autorką dowiadujemy się, że tak naprawdę chodzi tu o gender. – Chciałam cię zapytać, dlaczego nie ma genderu w tytule – dopytuje prowadząca Agnieszka Weseli. I sama kontynuuje: – Połączenie słów „płeć” i „powstanie warszawskie” w jednym tytule to powód, dla którego wiele osób sięgnie po tę książkę. Jakby było napisane „gender”, to podejrzewam, że dla jednych stałoby się to niezrozumiałe, a inni powiedzieliby: a dobra, to nie dla mnie – punktuje prowadząca.
Grzebalska zapewnia, że o gender w tytule nie myślała, bo jest zwolenniczką używania polskich słów tam, gdzie się da. – Po pierwsze dobrze jest budować tę teorię w swoim języku, po drugie mamy teraz nagonkę na ideologię gender. Bardzo źle są odbierane słowa obco brzmiące, stanowią wodę na młyn dla tych, dla których teoria feministyczna jest importem z Zachodu. Myślę, że używanie polskiego słowa częściowo może w tej kwestii pomóc – tłumaczy badaczka powstania.
Jednak czy tylko o obce brzmienie chodzi? Słowo „gender” wszakże zostało wybrane na słowo roku 2013 w konkursie Instytutu Języka Polskiego Uniwersytetu Warszawskiego i Fundacji Języka Polskiego. Pokonało takie swojsko brzmiące wyrazy, jak janosikowe, podsłuch, słoik czy tęcza.
Nie w obcym brzmieniu leży problem. Środowiska lewicowe i feministyczne ciągle o gender mówią, genderu się domagają, pragną otwierać kolejne gender studies. Transparenty niesione w XV Manifie w 2014 roku dają jasny przekaz: manifestanci chcą gender, szkolnych zajęć w tym duchu, mamy „odrobić lekcję z równości” i wprowadzić edukację seksualną do szkół. Gender, jak literki alfabetu w kolejnych odcinkach Ulicy Sezamkowej, sponsoruje to wczesnowiosenne zgromadzenie feministek i feministów, czyli panów wspierających idee feministyczne. Słówko na „g” jest na co drugim plakacie i w manifowej gazetce, którą z rodzicami rozdaje urocza kilkuletnia dziewczynka. Zgromadzenie ochrania „gendermeria”, o gender dudnią w przemówieniach wygłaszanych z drugiego piętra angielskiego double deckera wypożyczonego specjalnie na Manifę.
Przy dźwięku bębnów i w zgiełku wystąpień w tłumie uczestników i gapiów krążą sprzedawcy szmacianych toreb i przypinanych znaczków opatrzonych hasłami i motywami promującymi feminizm, gender albo swobodny wybór płci. „Moje życie, mój wybór” – napisano na jednej z proponowanych do kupienia toreb. Pod napisem jest kółeczko ze strzałką oznaczające mężczyznę, drugie z krzyżykiem oznaczające kobietę i znaczek miks – ze strzałeczką i krzyżykiem. Przy tym ostatnim postawiony jest ptaszek wyboru. Właściciel torby, jak można się domyślić, wybiera trzecią, nijaką płeć.
Przegląd haseł niesionych na transparentach rzuca światło na wyobraźnię zgromadzonych. Bogurodzica ma przyjść i przegonić patriarchat. Kościół jest piekłem kobiet. „Niech zstąpi równość” – widnieje na jednym z plakatów opatrzonych tęczą, który ktoś zostawił pod drzewem na placu Defilad. „Tak mi dopomóż gender” – można przeczytać na transparencie wymalowanym przez młodą dziewczynę na błękitnym brystolu. Z jego drugiej strony jest wypisane inne hasło: „Gender, ufam tobie”.
Chcą gender. Czyli właściwie czego? By się dowiedzieć, czym jest gender, co niesie ze sobą to angielskie słowo, które nad Wisłą zrobiło zawrotną karierę, warto udać się pod warszawski adres: Nowy Świat 72. To Pałac Staszica, siedziba Polskiej Akademii Nauk i chyba najbardziej genderowy adres w Polsce, genderowa centrala. To tam przy Instytucie Badań Literackich prowadzone są podyplomowe Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki. W relacji tych dwóch historycznych postaci aktywistki gender i LGBT doszukują się skłonności lesbijskich, więc obie panie wciągnięte zostały na feministyczne i homoseksualne sztandary. A podyplomowe Gender Studies w IBL PAN, którym patronują, to jedne z najobszerniejszych w Polsce studiów na tym kierunku. Zajęcia prowadzą czołowe polskie feministki i promotorki gender, jak prof. Monika Płatek czy Kazimiera Szczuka.
W Pałacu Staszica odbywają się też studia z zakresu gender mainstreamingu, czyli wprowadzania w życie prawideł gender. Tu siedzibę ma fundacja Gender Center, która organizuje genderowe wystawy, konkursy, prelekcje, wspiera Gender Studies w IBL PAN i prowadzi działalność wydawniczą. Jak podaje na swojej stronie internetowej: „w swoich projektach traktuje gender – rodzaj – jako zasadniczą kategorię ludzkiej tożsamości w kulturowym, społecznym i politycznym wymiarze, zaś ze względu na specyfikę badań nad polską kulturą rozpatruje ją w kontekście takich pojęć jak naród, rasa, religia”.
Również promocje książek genderowych badaczek mają miejsce w Pałacu Staszica. Nowy Świat 72 przygarnia także działaczki, które organizują festiwal Rewolucja Kobiet towarzyszący corocznej warszawskiej Manifie. I tak przy okazji XV przemarszu feministek w Pałacu Staszica odbyło się spotkanie dotyczące wiary i Kościołów. „Wierząca feministka – wyzwanie dla patriarchalnych systemów religijnych?” – brzmiał tytuł panelu dyskusyjnego. W siedzibie PAN znalazło się też miejsce na seminarium „Turystyka kulinarna, gender i (re)konstrukcja lokalnych kultur jedzenia w południowym Meksyku”, zorganizowane wspólnie przez Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu Socjologii PAN.
Wreszcie – to właśnie na korytarzach Pałacu Staszica można spotkać prof. Marię Janion, promotorkę gender i niekwestionowany autorytet feministek, na której prace i teksty genderystki powołują się często i z nabożeństwem.
Gender studies wywodzą się z women’s studies (studia nad kobiecością), które w USA i Europie Zachodniej pojawiły się w latach 70. XX wieku. Przedmiotem dociekań było to, jak płeć wpływa na sytuację społeczną kobiet. Women’s studies powstały jako efekt drugiej fali feminizmu. Ta chciała do debaty publicznej wprowadzić kwestie braku równouprawnienia kobiet i mężczyzn na rynku pracy, zwrócić uwagę na tak zwany szklany sufit, który uniemożliwiał kobietom zajmowanie eksponowanych stanowisk mimo wysokich kompetencji. Druga fala feminizmu podejmowała też temat aborcji czy seksualności. Po women’s studies zaczęły powstawać studia nad męskością (men’s studies). Mężczyźni zaczęli się zastanawiać nad tym, czy płeć ich ogranicza, czy może daje im przywileje, czy wpływa na ich sytuację społeczną. Do women’s studies i men’s studies dołożono wkrótce gay i lesbian studies i razem dało to gender studies. Można jednak odnieść wrażenie, że te ostatnie studia dużo rzadziej podejmują tematy szklanego sufitu, nierówności płac czy udogodnień dla kobiet, które łączą karierę zawodową z macierzyństwem. Na pierwszy plan wysuwają się badania dotyczące tak zwanych stereotypów płciowych, mówi się o opresyjności kultury, która od najmłodszych lat przygotowuje do pełnienia rzekomo sztucznie przypisanych płci ról. Gender studies redefiniują to, czym jest kobiecość i męskość. Podejmują temat poszukiwania i wyboru własnej tożsamości. Analizują takie zjawiska jak transseksualizm czy transgenderyzm.
W Polsce gender studies pojawiły się na przełomie lat 80. i 90. Pionierki, które tę tematykę zaszczepiały na naszych uniwersytetach, przywiozły ją z zagranicznych stypendiów, zazwyczaj w Stanach Zjednoczonych. Za osobę, która sprowadziła gender do Polski, uchodzi socjolożka prof. Renata Siemieńska. To ona poprowadziła pierwsze seminarium o tematyce gender na Uniwersytecie Warszawskim.
W tej chwili gender studies nie są uznane za dyscyplinę naukową, dlatego nie ma odrębnych wydziałów czy instytutów dla tego kierunku ani naukowców zdobywających stopnie naukowe wyłącznie w ramach tej dziedziny. Wiąże się to w większości z brakiem finansowania gender studies z budżetu państwa. Na ogół naucza się ich w ramach studiów podyplomowych, za które płacą sami słuchacze. Środowiskom zajmującym się gender studies bardzo zależy na zmianie tej sytuacji.
„Szczególnie paląca wydaje się kwestia instytucjonalizacji gender studies w Polsce – podjęcia starań o wpisanie studiów gender do rejestru nauki i uznanie ich za dyscyplinę naukową. To krok kluczowy, bo przekładający się na pieniądze – uzyskanie finansowania z budżetu państwa, które umożliwia prowadzenie samodzielnych, ciągłych badań naukowych, a także organizowanie zespołów naukowych nie (wyłącznie) wokół doraźnych projektów, ale całościowych programów badawczych i dydaktycznych” – wyjaśnia Agnieszka Mrozik, wykładowczyni na Gender Studies w Polskiej Akademii Nauk.
Gender studies w formie studiów podyplomowych organizowanych w trybie zaocznym są dostępne na wielu uczelniach publicznych w kraju. W ilu dokładnie jednostkach można studiować gender? Pełnych oficjalnych danych nie ma, bo uczelnie nie muszą zwracać się o akceptację Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego dla studiów podyplomowych. Otwarcie kierunku leży w ich gestii.
Gender studies są obecne na Uniwersytecie Warszawskim, Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Uniwersytet Łódzki prowadzi nie tylko podyplomowe gender studies, lecz także program studiów magisterskich z tego zakresu – Międzynarodowe Gender Studies. Ma też specjalny program studiów i szkoleń gender dla nauczycieli.
Na PAN-ie, który obok UŁ wyrasta na jeden z największych ośrodków gender, dostępne są podyplomowe gender studies, gender mainstreaming (strategia, mająca na celu wprowadzanie genderowych postulatów w życie m.in. w instytucjach, organizacjach i polityce), a także szkolenia. Ośrodek ma też swoją fundację Gender Center, korzysta także z ideowego wsparcia prof. Marii Janion, znanej propagatorki gender.
Gender studies były też prowadzone na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak w ostatnich latach uczelni nie udało się zgromadzić wymaganej liczby studentów, by otworzyć studia. Gender studies w swojej ofercie miały też Uniwersytet Szczeciński, Uniwersytet Gdański, Akademia Techniczno-Humanistyczna w Bielsku-Białej, ale z braku chętnych studia nigdy nie ruszyły, choć przygotowano ich plan i zgromadzono kadrę.
Specjalizację gender w ramach studiów licencjackich na kierunku politologia proponowała Krakowska Akademia im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Chętnych nie było. Do wprowadzenia gender studies przymierzała się też Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna. Bez sukcesu.
Choć minister nauki i szkolnictwa wyższego zapewniała, że państwo nie finansuje studiów gender i płacą za nie sami zainteresowani (czesne wynosi zazwyczaj od 1000 nawet do niespełna 4000 zł za rok), to już w tej chwili na Uniwersytecie Warszawskim studenci socjologii w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych w ramach bezpłatnych dwuletnich studiów magisterskich mogą wybrać ścieżkę specjalizacyjną o tematyce gender.
Tam, gdzie studiów podyplomowych nie ma, sympatycy gender radzą sobie inaczej. Tworzą np. koła gender studies – jak na Uniwersytecie Śląskim, gdzie działa ono przy Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej. Genderyści z UŚ zapraszają znane badaczki gender, na przykład Kazimierę Szczukę, na gościnne wykłady.
Gender studies nie mają skrystalizowanego programu i zajęć obowiązkowych do przeprowadzenia. Każda uczelnia układa go po swojemu i podkreśla, że to studia interdyscyplinarne. Kategorię gender przykłada się do socjologii, polityki społecznej, literatury, filmu, teologii, muzykologii. Wiele zależy od wykładowców i wykładowczyń, którzy proponują tematy zajęć, zwykle oparte na badaniach, jakie prowadzili, oraz artykułach i książkach, które napisali. Co roku zestaw zajęć może być inny. W programie gender studies na UW są trzy seminaria w semestrze, które odbywają się co drugi tydzień. „Co można wydedukować z opowieści o detektyw(k)ach?” – to jedno z seminariów semestru zimowego 2013/2014. W opisie zajęć czytamy: „Oto niektóre z zagadnień poruszanych na kursie: bliskość między mężczyznami (co różni opowieść o kumplach-gliniarzach od romansu); bliskość między kobietami (dlaczego opowieść o kumpelach-policjantkach nie jest romansem)”. „Żołnierki/sąsiadki/bombiarki – Izraelki i Palestynki (literatura i film)” – to drugi z proponowanych tematów. Trzecie zajęcia nazwano „Kobieta – matka, żona, kochanka, pracownica. Prawo a życie”. Ich uczestniczki rozmawiały między innymi na temat sytuacji prawnej konkubiny, o tym, czy mąż może przyjąć nazwisko żony, o gwałtach w małżeństwie i molestowaniu w miejscu pracy. W semestrze letnim 2013/2014 można było uczestniczyć w seminarium „Płeć i miasto”. Prowadzące reklamują swoje wykłady jako pionierskie, bo ponoć gender w urbanistyce to rzadko podejmowany temat w Polsce. „Krytyczna refleksja nad obecnym porządkiem systemowym oraz przyszłością/rozwojem miast w perspektywie gender będzie kluczowym punktem wyjścia do kontestowania zmian społecznych” – piszą w programie zajęć.
Studiujący w Poznaniu mieli przedmiot muzykologia feministyczna, gdzie omawiane były „seksualizacja kobiecego ciała na scenie” i „wpływ realiów kulturowych czy stereotypów na możliwości tworzenia, wykonywania i dyrygowania muzyką przez kobiety”. Na UAM można się było dowiedzieć również, że feministki mają własną teologię, oddzielną prozę science fiction, a nawet feministyczne strategie pisarskie. Na toruńskim UMK w programie gender studies znalazł się wykład „Seksualność i rozrodczość kobiet w ujęciu antropologii medycznej”, gdzie omawia się między innymi problematykę karmienia piersią jako „kwestię kulturową i polityczną”. Uniwersytet Szczeciński proponuje zajęcia „Płeć w teoriach pedagogicznych i podręcznikach szkolnych” czy „Płeć w popkulturze”.
Niektórzy organizatorzy gender studies otwarcie mówią, że proponowane przez nich wykłady mają za zadanie krytykę i dekonstrukcję naszej kultury, a nawet jej zmianę. Mniej eksponują kwestię nierówności płac kobiet i mężczyzn za tę samą pracę czy trudności w awansach pań na wysokie stanowiska. Chętniej podkreślają za to chęć stworzenia nowego człowieka, który pod lupę weźmie swoją tożsamość, orientację seksualną. Słowo „natura” biorą w cudzysłów. Chcą reinterpretacji takich pojęć jak naród, patriotyzm, opisania historii na nowo. Dużo miejsca poświęcają kwestiom homoseksualizmu, związków partnerskich.
„Gender Studies – studia i badania nad problematyką społecznej i kulturowej tożsamości płci: opisują, analizują, dekonstruują wszystkie przesądy związane ze stereotypami kobiecości i męskości. Tematyka ta dotyczy wszystkich dziedzin życia i nauki, uzupełnia akademicką wiedzę, «odczarowuje» mity, rozszerza perspektywę o spojrzenie na dokonania całej ludzkości, a nie tylko męskiej połowy. Gender Studies stanowi krytykę kultury i niesie propozycje jej zmiany” – informuje na swojej stronie internetowej Instytut Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego.
„Podyplomowe Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki dostarczają interdyscyplinarnej wiedzy w zakresie społeczno-kulturowej tożsamości płci, poddają krytycznej analizie dotychczasowe przekonania o «naturze» człowieka i zwracają uwagę na to, co przemilczane, wypierane czy usuwane z kultury, nauki, społeczeństwa” – czytamy w tekście informacyjnym na stronie Gender Studies PAN. „Przełamując stereotypy kobiecości i męskości, Gender Studies proponują alternatywne projekty identyfikacyjne – «wolności od tożsamości» i «wolności do tożsamości»”.
Uczelnie, zachęcając do udziału w studiach, kreślą obraz niemal nieograniczonych możliwości, jakie otwierają przed absolwentami. Przypominają, że politykę równościową będą wprowadzać urzędy i instytucje, więc dyplom gender studies może być przepustką na dobre stanowisko.
„Nasze absolwentki i absolwenci zdobędą kompetencję dotyczącą sposobów skutecznego wdrażania praktyk antydyskryminacyjnych i równościowych” – czytamy na stronie Uniwersytetu Łódzkiego. „Absolwenci specjalności są wysoko cenionymi pracownikami w kraju i za granicą. Ponadto interdyscyplinarny charakter kursów oferowanych studentom w ramach specjalności sprawia, iż są oni chętnie zatrudniani w instytucjach państwowych oraz prywatnych przedsiębiorstwach. Europejski poziom kształcenia sprawia, że nie mają oni problemów z kontynuacją kariery naukowej na prestiżowych krajowych i zagranicznych uczelniach (np. Uniwersytet w Utrechcie, Holandia; Uniwersytet w Granadzie, Hiszpania)”.
Na gender mainstreaming IBL PAN zaprasza przede wszystkim pracowników administracji rządowej i samorządowej, osoby zaangażowane we wdrażanie programów operacyjnych finansowanych ze środków europejskich, pracowników oświaty, nauczycieli czy trenerów prowadzących warsztaty z polityki równościowej, zarządzania funduszami strukturalnymi, rynkiem pracy i polityką społeczną.
„Absolwentki i Absolwenci Gender Studies UAM nabędą i rozszerzą kompetencje dotyczące sposobów skutecznego wdrażania praktyk antydyskryminacyjnych i równościowych” – reklamuje swoje gender studies Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. „Zdobędą również wiedzę i umiejętności dotyczące tworzenia materiałów edukacyjnych i równościowych oraz projektowania, prowadzenia i nadzorowania projektów równościowych, co pozwoli im skutecznie wdrażać praktyki antydyskryminacyjne. Zarządzanie różnorodnością (diversity management) oraz wiedza na temat funkcjonowania mechanizmów wykluczania różnych grup społecznych przygotują ich do pracy i działalności na wielu polach, m.in. w instytucjach państwowych (urzędy miast, urzędy wojewódzkie, służby cywilne), instytucjach kultury oraz placówkach pedagogicznych, organizacjach pozarządowych przeciwdziałających wykluczeniu różnych grup społecznych (mniejszości seksualnych, ubogich, chorych, niepełnosprawnych), mniejszości narodowych i etnicznych, ośrodkach prowadzących badania nad równością, dyskryminacją, ośrodkach monitorujących treści medialne dotyczące kobiet i mężczyzn”.
Podyplomowe gender studies w IBL PAN dostępne są dla każdego, kto ma dyplom wyższej uczelni albo może przedstawić zaświadczenie, że niebawem złoży egzamin magisterski lub licencjacki. Ja chcę zacząć studiowanie od marca, czyli od drugiego semestru. Nie ma z tym problemów. – Jeśli jest pani przekonana, że ma potrzebę zacząć studia teraz, to zapraszamy. Przyjęliśmy jeszcze trzy osoby w tym semestrze, będzie pani czwarta – informuje przez telefon osoba odpowiedzialna za rekrutację. Jeszcze zanim złożę dokumenty – odpis dyplomu, podanie i kwestionariusz – pocztą elektroniczną dostaję program pierwszego zjazdu oraz dostęp do skrzynki, na którą wysyłane są materiały dla studiujących. – Pozostaje kwestia opłaty – zwraca nieśmiało uwagę pracowniczka IBL PAN. Realizuję więc przelew i już mogę się czuć studentką podyplomowych Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki. Przy składaniu dokumentów pracowniczka IBL wyłuszcza szczegóły zaliczeń przedmiotów i pyta mnie o motywację. Zanim zdążę otworzyć usta, sama sobie odpowiada. – Pewnie z ciekawości. Tyle ostatnio zamieszania wokół gender. Mój numer telefonu jest umieszczony na stronie, więc ciągle dzwonią dziennikarze i proszą o komentarz w temacie, czy gender to ideologia – żali się.
Jak na dziedzinę kreowaną na przyszłościową, postępową, przybywającą z Zachodu entourage zajęć jest, mówiąc językiem młodzieży, nieco oldskulowy. Wypłowiale dywany, przykurzone flipcharty, przy których nieustannie brakuje piszących markerów, stare tomiszcza w ciemnej czytelni z oknami tak brudnymi, że skrzyżowanie Nowego Światu ze Świętokrzyską widać zza nich jak przez gęstą mgłę. Na szybie wykwitł za to plakat reklamujący gender studies – Mikołaj Kopernik z pomalowanymi na różowo ustami i kwiatem we włosach, a całość opatrzona napisem: „Nikt nie rodzi się sobą”. Poster zna chyba każdy, kto przechadza się warszawskim Traktem Królewskim.
W grupie gender studies jest niespełna trzydzieści osób, w tym trzech panów stale uczestniczących w zajęciach i jeden z doskoku. Kto uważa, że zwolenniczki i propagatorki gender to smutne panie ubrane w zgrzebne wory, bez makijażu, dobrej fryzury i najmniejszych oznak atrakcyjności, jest w błędzie. Studentki to przeważnie ładne, młode dziewczyny. Nie stronią od kobiecych dodatków i drobiazgowo dobranych elementów garderoby. Noszą spódnice, korale, kolczyki, szale, buty na obcasach. Żadne sfrustrowane singielki, często żony, czasem nawet matki, które w przerwie między zajęciami dzwonią do domu, by porozmawiać z dzieckiem. Jedne są zawodowo związane z feministycznymi organizacjami, inne to nauczycielki, urzędniczki administracji państwowej, wykonują zawody prawnicze, pracują w organizacjach pozarządowych. Jest znawczyni teatrologii, polonistka pracująca w sklepie z ekologiczną żywnością, lekarz psychiatra i dziennikarz muzyczny, pracowniczka służb mundurowych.
By zadbać o genderystyczny look, można zaopatrzyć się w torbę z feministycznymi motywami (do nabycia np. w siedzibie Fundacji Feminoteka), chociażby taką z pomalowanym paznokciem i napisem „Włącz myślenie, włącz feminizm”. Pochwalić się mogą nimi nawet panowie z genderystycznej grupy. W dobrym tonie byłby też zeszyt z serii Empiku z hasłami z filmu „Seksmisja”. Kilka osób notatki z genderowych zajęć robi w brulionie z wypisanym na okładce hasłem „Samiec twój wróg”. Warto też w sobotę przed przyjściem na zajęcia zajrzeć do kiosku i zaopatrzyć się w najnowszy numer „Wysokich Obcasów”. W chwilach znudzenia albo na przerwie można go wertować pod ławką.
W programie semestru są prawo i ekonomia w genderowym ujęciu, a także zajęcia o nieco bardziej rozbudowanych nazwach: „Performatyka wizualności w perspektywie gender”, „Psychoanaliza po Freudzie”, „Polityka płci: teoria i praktyka «gender» w naukach społecznych, prawie międzynarodowym i praktyce życia”, „Polityka równości w Polsce – możliwości i ograniczenia”, a także „Oblicza polskiego backlashu”, „Literatura a gender”.
Zamieszanie wzbudziły zajęcia dr Katarzyny Nadany-Sokołowskiej, historyczki literatury, krytyczki literackiej, która w IBL prowadziła już takie wykłady jak „Doświadczenie lesbijskie w dziennikach intymnych” czy „Gender w komunikacji społecznej”. Pracuje przy stworzeniu Encyklopedii gender. Swoją pracę doktorską, zatytułowaną „Problem religii w polskich dziennikach intymnych: S. Brzozowski, K.L. Koniński, H. Elzenberg”, napisała pod kierunkiem samej Marii Janion. Nie stroni zresztą od tematów związanych z religią. Obok Janusza Palikota, Stanisława Obirka, Joanny Senyszyn, Magdaleny Środy czy Jerzego Urbana jest jedną z osób, z którą wywiad o Janie Pawle II do swojej książki Ojciec nieświęty. Krytyczne głosy o Janie Pawle II wydanej przez wydawnictwo Czarna Owca zrobił lewicowy publicysta Piotr Szumlewicz.
Ale to nie ta książka budzi kontrowersje grupy, tylko tytuł zajęć: „Męska proza po 1989 r. wobec kobiet: mizoginia, feminizm, backlash”. Męska, bo tworzona przez mężczyzn. Na gender studies literaturę dzieli się raczej nie na dobrą czy złą, współczesną czy klasyczną, romantyczną czy oświeceniową, ale na męską i kobiecą. – A właściwie po co mamy czytać męską literaturę? Nie lepiej byłoby, gdybyśmy na zajęciach omawiali jakieś pozytywne przykłady, coś dobrego, kobiecego? – pytają studentki.
Prowadząca, dr Nadana-Sokołowska, tłumaczy, by badanie męskiej literatury potraktować jako „wycieczkę na terytorium wroga”. Ma ona nam dostarczyć argumentów w rozmowie z partnerami, znajomymi, pomóc w wyszukiwaniu punktów, w których pisarze wykazują się mizoginią (nienawiścią i uprzedzeniami wobec kobiet), gdzie tak budują kobiece postacie, by okazać niechęć wobec nich i dyskryminować płeć żeńską.
Prowadząca od razu zaznacza, że zajęcia będą przypominać lekcje polskiego w ogólniaku. Mamy pracować z tekstem i poznać narzędzia genderowej analizy literatury. – Kto z państwa jest filologiem? – pyta orientacyjnie prowadząca. – Filolożką! – poprawia panią doktorkę jedna ze studentek.
Ze zwracaniem się do studentów jest zresztą nie mało zamieszania ze względu na kilku panów wśród uczestników podyplomowego gender studies. Jako że w salach wykładowych są rozproszeni, a i prowadzące przyzwyczajone są do damskiej dominacji na tych studiach, z rozpędu nagminnie zwracają się do pań: – Czy panie przeczytały to czy tamto? Co panie myślą na ten czy inny temat? Jak panie odczytują główną myśl tej czy innej lektury?
Panowie zwroty do pań znoszą przeważnie z godnością, zbywają wzruszeniem ramion albo zupełnie ignorują. Raz jednemu z mężczyzn przyszło do głowy upomnieć wykładowczynię, która nieustannie zwracała się do żeńskiego audytorium. Przypomniał, że na sali są też panowie. Pani doktor w pierwszym odruchu przeprosiła męską reprezentację, ale zaraz uzasadniła swoje „paniowanie”. Wyjaśniła, że panowie nie powinni czuć się urażeni, bo język dotąd zawsze ich premiował przez to, że brakowało żeńskich końcówek, nie było profesorki, polityczki, ministrzycy ani nawet ministry. Więc gdy teraz ona zwraca się do słuchaczy w żeńskiej formie, panowie powinni uznać, że mówi w ten sposób także do nich.
Językowa etykieta to nie tylko naukowczyni zamiast naukowca czy technolożka w miejsce technologa. Organizacje kobiece obejmują akcje i wydarzenia „matronatem” (zamiast patronatu), a genderowej obróbce poddawane są również utarte zwroty i tak zamiast „nie daj Bóg” genderystki powiedzą „nie daj Bogini”, bo niby dlaczego Bóg ma być mężczyzną. Dobre wzorce można czerpać z feministycznych organizacji i podobnie jak Fundacja Feminoteka życzyć bliskim i znajomym „Wspaniałych, radosnych i kolorowych Świąt Bogini Eostre!” zamiast Wielkanocy. Weryfikacji trzeba poddać słowo „historia”, bo aktywistki gender doszły do wniosku, że skoro „his” z angielskiego oznacza „jego”, to trzeba to zmienić na „her”, czyli „jej”. Tak powstała „herstoria”. Genderystki prowadzą więc badania „herstoryczne”, a problemy analizują w ujęciu „herstorycznym”. Słownik podpowiada jednak, że słowo historia nie pochodzi z języka angielskiego, tylko od greckiego ἱστορία (istoria) oznaczającego badanie, dochodzenie do wiedzy. Ale czy źródłosłów jest istotny? W końcu angielszczyzna panoszy się wszędzie.
Rodzenie i wychowywanie dzieci to często podejmowany temat w badaniach genderowych. Gender studies na macierzyństwo patrzą dość podejrzliwie. Nie przeczą temu, że tylko kobiety mają zdolność do rodzenia dzieci, i na razie zapewniają, że nie zamierzają tego podważać, ale dostrzegają i poddają krytyce rzekomą presję wywieraną na nie w związku z macierzyństwem. Z zajęć czy prac badaczek można się dowiedzieć, że w naszej kulturze piętnuje się kobiety bezdzietne, mówiące otwarcie o niechęci do dzieci, jak również te, które po urodzeniu potomstwa wracają do pracy. Gender sprzeciwia się postrzeganiu kobiet jako tych, które są powołane do rodzenia i wychowywania, bada pod tym względem przekaz medialny, popkulturę.
Szczególnie źle odbierane jest pojęcie Matki Polki, które według genderystek oznacza kobietę, która bez reszty poświęca się dzieciom i rodzinie, nie dbając o siebie i nie zaspokajając swoich potrzeb.
– Osobiście burzę się na stwierdzenie: „Nie można urodzenia dziecka odwlekać w nieskończoność”. Zastanawiam się, co za tym stoi. W tle są oczywiście raporty demografów. Były marzenia o czterdziestomilionowym narodzie, a za chwilę będzie nas trzydzieści milionów. Ja osobiście nie mam z tym problemów – deklaruje odważnie prowadząca. I rusza dyskusja o tym, że to kobiety nagminnie chce się uczynić winnymi niskiego przyrostu naturalnego, oburzenie wzbudzają kolorowe pisma i gazety, które ponoć nieustannie przypominają o tykającym zegarze biologicznym, a swoich tez nie wahają się podpierać wypowiedziami ekspertów, lekarzy. Dowiadujemy się, że kobietom wmawia się, że późne macierzyństwo zwiększa ryzyko chorób dziecka, straszy się je rzekomo trudnościami z zajściem w ciążę. A to wszystko ma wzbudzać frustrację i nakręcać poszukiwania kandydatów na mężów, których rynek się ponoć kurczy. – Już na studiach moje koleżanki nie mówiły o niczym innym jak o szukaniu męża, ślubie – lekko kpi z uczelnianych znajomych młoda mężatka.
Takie dyskusje toczą się na zajęciach letniego semestru podyplomowych gender studies zatytułowanych „Oblicza polskiego backlashu”. Prowadząca: dr Agnieszka Mrozik. Jak podpowiada strona internetowa IBL PAN, pracuje ona w Zespole Badań Genderowych „Literatura i Gender”. Jej główne zainteresowania to „studia nad PRL-em i komunizmem w perspektywie badań genderowych; tożsamość Polek w literaturze kobiecej i dyskursie feministycznym po 1989 r.”. Wśród ważniejszych publikacji i artykułów podano: Motherhood as a source of suffering. On the contemporary Polish discourse of maternity (Macierzyństwo jako źródło cierpień. Na podstawie polskiego dyskursu współczesnego macierzyństwa) czy „Wywołać z milczenia”. Literackie coming-outy aborcyjne ostatnich lat. Dostała grant badawczy między innymi na projekt zatytułowany „Wanda, co wolała Rusa. Komunistki jako przedmiot badań genderowych”, redagowała hasła w Encyklopedii gender – projekcie realizowanym pod kierownictwem prof. Marii Janion.
Na pierwsze zajęcia pani doktor, a może lepiej „doktora”, poleca przeczytać spory fragment klasycznej feministycznej lektury: Reakcja. Niewypowiedziana wojna przeciw kobietom – dzieło amerykanki Susan Faludi. Gruby egzemplarz książki w różowej obwolucie leży niemal na każdym stoliku. W tytule oryginału Faludi użyła słowa backlash. Prowadząca szybko wyjaśnia, że backlash to termin zaczerpnięty ze słownictwa militarnego, związany z wystrzałem z broni. Backlashem nazywa się charakterystyczny odrzut pistoletu czy karabinu po oddaniu strzału. W kontekście gender oznacza on jednak kontrreakcję na zdobycze kobiet. – Jeśli tylko kobiety zrobią mały krok w drodze do równouprawnienia, następuje atak – tłumaczy chłodno dr Mrozik i za Faludi wskazuje, jak mroczne w USA były czasy prezydentury Ronalda Reagana i George’a Busha. Straszy amerykańskimi republikanami i zaznacza, że ich zachowanie to typowy backlash. W odpowiedzi na kolejne równościowe zmiany, o które wystarały się kobiety, ograniczano dostęp do aborcji, ingerowano w „prawa reprodukcyjne”, walczono z pornografią i zmniejszano fundusze na badanie nosicielstwa wirusa HIV.
Konkluzja? Polska jest jak Ameryka przełomu lat 80. i 90. Reakcja Faludi się nie zestarzała. W naszym społeczeństwie mamy ponoć ostrą odpowiedź na równościowe zdobycze kobiet. Chociażby w kwestii języka, który ma być zawłaszczony przez prawicę. – Nie mówi się już „płód” tylko „dziecko nienarodzone” – pada potwierdzająca uwaga z sali.
Omawianie obliczy tego polskiego backlashu przewidziano na cały semestr. Na zajęciach mamy „rozkminiać” i „rozpakowywać figury”, jak często podkreśla prowadząca. Będzie o traktorzystce, Matce Polce, polskiej Bridget Jones. Zaliczenie na podstawie obecności, plus zgłoszenie się do omówienia na forum grupy jednego z tekstów.
„Rozkminka” Matki Polki zaczyna się od przeglądu malarstwa Artura Grottgera, które – jak słyszymy – dobrze pokazuje, jakie konotacje niesie ze sobą figura Matki Polki. Otóż nawiązuje ona do Matki Boskiej, ma cechy piety, matki bolejącej, która poświęca swoje dziecko dla sprawy. Matka Polka nie dość, że jest cierpiąca, to jeszcze pozbawiona seksualności, świadomości swojego ciała, a nawet pożądania. – Kiedy myślimy o Matce Polce, to zwykle nie mamy przed oczami kobiety ciężarnej, ona w ciąży nie funkcjonuje. Zwykle jest z małym dzieckiem na ręku, ewentualnie z jakąś gromadą, która się tuli do jej kolan. Scen porodu i ciąży na tym obrazie nie ma – mówi dr Mrozik.
Dowiadujemy się, że motyw ten występuje zwykle w kontekście narodowym. Tu przywołany został wiersz Adama Mickiewicza Do Matki Polki. – Tych wierszy w okresie romantycznym powstawało wiele. Przekaz był podobny: trzeba hodować dzieci dla ojczyzny, a potem nie bać się posyłać ich w bój – stwierdza z nutą sarkazmu w głosie prowadząca.
Puszcza jeszcze fragment filmu Matka Królów z 1982 roku w reżyserii Janusza Zaorskiego. W pierwszej scenie mężczyzna ginie zabity przez tramwaj. Jego żona jest w ciąży z czwartym synem. W początkowych minutach widzimy przygnębiające sceny pogrzebu i tytułową matkę Królów pochyloną nad grobem nieboszczyka męża. A od prowadzącej słyszymy, że Matka Polka to zawsze matka synów, nie ma w tej figurze ponoć miejsca ani na córki, ani na męża, który pomaga w wychowaniu czy w obowiązkach domowych. – Matka Polka jest heroiczna i tragiczna – podkreśla składowe tej figury dr Mrozik i zaznacza, że koniecznie trzeba to zapamiętać z zajęć.
Od Matki Polki przechodzimy gładko do współczesnych mam. Zwłaszcza tych znanych z pierwszych stron kolorowych czasopism. – Ciekawe rzeczy dzieją się obecnie, jeśli chodzi o wytwarzanie podmiotu macierzyńskiego i jego dyscyplinowanie – opowiada dr Mrozik. Już sama używana przez nią terminologia jest ciekawa, żeby nie powiedzieć – ekscentryczna. Czy rzekomą promocję macierzyństwa można nazwać „wytwarzaniem podmiotu macierzyńskiego”? – Coraz więcej czytam o celebrytkach, które mówią o byciu matką: „projekt macierzyństwo”. Dorota Gardias stwierdzała, że jej pomysł na życie to macierzyństwo. Sylwia Gruchała, medalistka olimpijska, florecistka, mówi: „macierzyństwo to moje największe osiągnięcie” – dziwi się pani doktor. I przywołuje Magdalenę Cielecką, aktorkę po czterdziestce, której, jak zdradza, kibicowała, kiedy ta mówiła w wywiadach, że mimo wieku nie odczuwa instynktu macierzyńskiego, nie słyszy tykania biologicznego zegara. – Ale teraz Małgorzata Kożuchowska, lat 43, zaszła w ciążę. I co? Magdalena Cielecka poczuła, że i dla niej nie jest za późno!
Konstatacji towarzyszą salwy śmiechu studentów. A pani doktor kończy: – Naprawdę dzieją się rzeczy ciekawe, jeśli chodzi o macierzyństwo, ciekawo-straszne, dla mnie straszne! Jeśli czytam o kobiecie, która zdobywała medale, a teraz mówi, że macierzyństwo to jest jej największe osiągnięcie w życiu, która w ogóle definiuje je w kategorii osiągnięcia, myślę o tym, jaki przekaz jest wtedy wysłany do mas: czegokolwiek byś nie zrobiła, czegokolwiek byś nie osiągnęła w życiu, twoją podstawową funkcją jako kobiety jest bycie matką, to jest kropka nad i, wisienka na torcie. Możesz być medalistką, noblistką, kimkolwiek, ale jeżeli nie będziesz matką, to tak jak w przypadku Magdaleny Cieleckiej pozostaje ci wsłuchiwać się w zegar – czy tyka, czy nie tyka. Dla mnie to jest straszne – przeraża się pani doktor.
Z połączenia głosów, faktów i obrazów przywoływanych na zajęciach wychodzi, że współczesna matka to nikt inny jak heroiczna i tragiczna Matka Polka z gromadą umorusanych dzieci tulących się do jej kolan. Opakowana jest dziś tylko inaczej, atrakcyjniej – w wizerunek przedsiębiorczej kobiety, sexy mamy, która ma nie tylko poradzić sobie w pracy, ale też prowadzić dom. Potrafi stworzyć swój projekt na życie, ale jego częścią musi być dziecko – i to w XXI wieku. Dramat!
W reakcji na straszenie kazusem Cieleckiej i Gruchały nieśmiało zabiera głos jedna ze studentek. Zwraca uwagę na to, by nie dyskredytować kobiet, które mówią o macierzyństwie jak o największym osiągnięciu. – Jako matka czasami wstydzę się przyznać wśród feministek, że bycie matką jest dla mnie mistyczne, że ja się super w tym realizuję i być może jest to najważniejsza rola w moim życiu. Wiodący dyskurs feministyczny zamyka mi usta, zwraca uwagę: „Hej, nie mów czegoś takiego publicznie, bo być może będziesz utrwalała stereotyp, że wszystkie kobiety realizują się poprzez bycie matką” – opowiada dziewczyna. I dodaje, że kwestionowanie czyjegoś wyboru jest aroganckie.
– Rozumiem, że są kobiety, które świadomie wybierają wychowywanie dzieci – rzuca studentka, której często zdarzają się wypowiedzi balansujące na granicy genderowej poprawności. Także i tym razem natychmiast zostaje zakrzyczana przez innych.
– Świadomy wybór?
– Kobiety nie mają wyboru!
– A dlaczego mężczyzna nie musi wybierać, czy zostać z dzieckiem, czy wrócić do pracy?
– Większość kobiet w naszym kraju nie ma żadnego wyboru!
Wybór kobiety to trudny wątek w genderowych dyskusjach. Wraca jak bumerang. Czy kobieta ma wybór? Czy jeśli zamiast kariery zawodowej wybrała pozostanie z dziećmi w domu i mówi, że tego chciała, to rzeczywiście tak jest? Na genderowych studiach często słyszymy, że porzucenie kariery na rzecz opieki nad dziećmi kobiety mają „wdrukowane” w głowie. – Jestem bardzo podejrzliwa, kiedy ktoś mówi o świadomym wyborze – daje wykładnię dr Mrozik. – Co to jest ten świadomy wybór? – pyta i wyjaśnia, że oddziałują na nas wzorce kulturowe, media, popkultura, która lansuje pewne wzorce, np. kobiety zajmującej się dziećmi. Wniosek? Jeśli mówisz, że wychowanie dzieci to twój świadomy wybór, to tak ci się tylko wydaje. Kultura, media, otoczenie „wdrukowały” ci to do głowy.
Nie tylko na „świadomym wyborze kobiety” można się poślizgnąć. Dyskusje o macierzyństwie w ogóle są najeżone pułapkami. Od słowa do słowa i zawsze coś niepoprawnego się wymsknie. Chwila nieuwagi i okazuje się, że mówisz językiem prawicy. Akurat dyskusja dotyczy filmów i reportaży przedstawiających kobiety-więźniarki. Oczywiście, jak ubolewa grupa, muszą być one pokazane w kontekście macierzyństwa. Nie są kobietami w więzieniu, tylko matkami w więzieniu – wyrodnymi, bo zostawiły dzieci. Pojawiają się pytania o ich przyszłość, o to, kto się dziećmi opiekuje, gdy rodzicielka jest za kratkami. – To nie jest osoba, to jest matka – słychać głos oburzenia z tyłu sali. Gdy mężczyzna jest w więzieniu, jak zauważają dyskutantki, zawsze pozostaje tylko mężczyzną, nie ojcem. Nikt nie zadaje pytań o jego dzieci, o to, kto się nimi zajmuje.
Innej studentce przypomniał się oglądany po wielokroć Seks w wielkim mieście. Z pasją opowiada o parze bohaterów – Charlotte i Harrym, którzy starają się o dziecko. Charlotte poroniła, jest w nie najlepszym stanie, płacze, popada w depresję, a – jak ocenia dyskutantka – po Harrym spłynęło to jak po kaczce. – Przecież on też stracił nienarodzone dziecko! – konstatuje. No i klops. Nienarodzone dziecko? – Płód – poprawia stanowczo koleżanka z sąsiedniej ławki, aktywistka feministycznej organizacji. Teraz już wszyscy zabierający głos spinają się, by nie popełnić podobnego błędu i odpowiednio akcentują słowo „płód”, by należycie wybrzmiało:
– A czy to płakanie nad płodem nie jest samo w sobie figurą? Czy to nie dyskurs stworzony medialnie? – pyta elokwentnie pani adwokatka.
– Teraz to się robi nawet pogrzeby płodom – podrzuca koleżanka.
– Ja bym się nie podpisała pod tym, że to jest stworzone medialnie. Nie chciałabym obśmiewać pomysłu pogrzebu płodów – zwraca uwagę feministyczna aktywistka.
– Ale w dyskursie, który obecnie trwa, nie można powiedzieć, że nie płaczesz po utracie płodu, bo to jest absolutnie passé. Trzeba płakać po płodzie – argumentuje adwokatka.
Słowo „płód” wraca też w innej dyskusji, na innych zajęciach – tym razem dotyczącej obrazu macierzyństwa w prozie męskiej. Studenci rozmawiają o modelach rodzicielstwa, o atmosferze, która sprawia, że jeśli nie stymuluje się rozwoju dziecka od pierwszych dni życia, nie wozi na dziesiątki zajęć dodatkowych i nie organizuje dziecku nauki języka obcego w wieku niemowlęcym, to jest się uważanym za wyrodną matkę. – W obecnym dyskursie nie ma miejsca dla matek, które przyznają, że nie chcą spędzać popołudnia ze swoim dzieckiem, że to je nudzi, drażni, denerwuje. Nie wyobrażam sobie, żeby któraś matka mogła sobie pozwolić na coś takiego – mówi jedna z uczestniczek zajęć, zaznaczając, że sama jest matką, i dodając, że czyni się teraz nawet odpowiednie zalecenia dla kobiet w ciąży:
– Mówi się nawet, jaką muzykę mają puszczać płodom.
– Podobno heavy metal, płody słyszą basy! – podpowiada aktywistka.
Feministyczną debatę o macierzyństwie podgrzała książka Agnieszki Graff Matka feministka, która ukazała się wiosną 2014 roku. Graff bije się w piersi, pisząc, że feminizm przegapił temat macierzyństwa, zwyczajnie go sobie odpuścił i pozwolił, żeby zagospodarowały go środowiska konserwatywne. Autorka o macierzyństwie mówi z pozycji matki Stasia, opisuje, jak potraktował ją feminizm, gdy urodziła dziecko. Wspomina, jak po okresie dzielenia czasu między pracę a opiekę nad dzieckiem zdecydowała się na roczny urlop wychowawczy. Pisze, że chciała odpocząć i pobyć z synem. Opowiada o tym, że jako matka miała ograniczone możliwości uczestniczenia w feministycznym życiu, bo na spotkania z dziećmi się nie przychodziło. Koleżanki podpowiadały jej, by dziecko zostawić w domu, ale – jak pisze Graff – nikomu nie przyszło do głowy, że nie ma z kim zostawić malucha ani też że po prostu chce z nim być.
Po premierze książki i wywiadach, jakich udzieliła Graff mediom, środowisko feministyczne szybko się podzieliło. Jedna grupa wspierała autorkę, inna prof. Magdalenę Środę, która uważa, że kobieta po urodzeniu dziecka jak najszybciej powinna wracać do pracy.
Dyskusję o książce Graff i o tym, czy matki są wykluczone w feminizmie, zaproponowała na swoich zajęciach dr Magdalena Grabowska, przedstawiana jako adiunktka w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi tam badania na temat „aktywnej podmiotowości kobiet w Polsce i w Gruzji w okresie socjalizmu”. Współpracuje z lewicowymi organizacjami pozarządowymi – Fundacją Feminoteka, Fundacją Heinricha Bölla i Federacją na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny.
Doktora Grabowska wyjaśnia, dlaczego feminizm dotąd nie zajmował się macierzyństwem. Jak mówi, koniec lat 80. i początek lat 90. był okresem, kiedy kobiety miały jeszcze w miarę szeroki dostęp do żłobków i przedszkoli dla swoich dzieci. Dla pokolenia Magdaleny Środy czy Wandy Nowickiej przepełnienie w tych placówkach i tak nie byłoby problemem – miały już odchowane dzieci. Tymczasem młodsze aktywistki jeszcze nie rodziły. – Co innego działo się na przełomie lat 80. i 90., co spowodowało, że macierzyństwo niekoniecznie dobrze rymowało się z feminizmem? – dopytuje doktora i zaraz odpowiada: – Walczyłyśmy o prawa reprodukcyjne, o prawa do aborcji, o prawo do niebycia matką. Nie do końca to pasowało do mówienia o prawach matki – wyłuszcza doktora Grabowska.
– Teraz ta debata jest tym trudniejsza, bo feminizm dotąd był odejściem od macierzyństwa – zwraca uwagę studentka.
– Feminizm skupiał się na tym, żeby walczyć z mitem Matki Polki – przytakuje doktora. – Jednak Graff mówi coś jeszcze. Przekonuje, że w konsekwencji doszło do tego, że ruch kobiecy de facto dyskryminuje matki. Chciałabym, żeby mi państwo powiedzieli, na czym ta dyskryminacja polega.
Studentki wyliczają problemy z odnalezieniem się Graff matki w środowisku feministycznym, brakiem miejsc dla dzieci w czasie feministycznych narad, spotkań i dyskusji. Wskazują, że znana działaczka po urodzeniu dziecka została odsunięta na boczny tor. Przypominają, że w końcu sama zainicjowała powstanie kącika dla maluchów podczas Kongresu Kobiet. Studentki chętnie odwołują się także do przykładów z własnego życia.
– Jak urodziłam dziecko, to mój głos jako feministki stracił moc, automatycznie ucichł – żali się jedna ze studentek. Przyznaje, że gdy nie była mamą, jej zdanie interesowało inne feministki, miała coś do powiedzenia w feministycznym gronie. Kiedy już została matką, jej słowa zbywano, mówiono jej, że patrzy z innej perspektywy. – Ludziom się chyba wydaje, że rola feministki nie do końca zgrywa się rolą matki – kwituje z żalem.
Jednak nie krytyką koleżanek feministek, wytykaniem dyskryminacji matek w walczącym o wyplenienie dyskryminacji środowisku Agnieszka Graff naraziła się najbardziej. Genderowe towarzystwo szczególnie ubodły stwierdzenia, że kobieta w pewnym momencie dojrzewa do macierzyństwa.
– Problemem, który wiele osób miało z tekstem Agnieszki Graff, był miękki powrót do dyskursu esencjalistycznego, to znaczy mówienie, że gdzieś głęboko w nas coś istnieje. Tymczasem feminizm zajmuje się dekonstruowaniem tego, czym jest płeć, dekonstruowaniem tego, że coś wynika z biologii – punktuje doktora Grabowska. – W tej narracji, którą prezentuje Agnieszka Graff, pobrzmiewa przekonanie, że w życiu każdej kobiety przychodzi taki moment, kiedy dojrzewa ona do macierzyństwa – mówi Grabowska i dopytuje, czym są twierdzenia Graff, jak studenci by je zakwalifikowali.
– Myślę, że Agnieszka Graff wyrządziła trochę szkody macierzyństwu takim podejściem – zabiera głos studentka matka. – Bo to powoduje, że myślimy o tekście Agnieszki Graff jako o backlashu. Jest on jakąś reakcją na feminizm.
– No właśnie – potwierdza doktora. – Jak feminizm jest pokazany u Graff?
– Negatywnie – mówią studentki.
– Zgadza się. Graff przekonuje, że problemem w życiu matek nie jest państwo, nie są partnerzy, którzy nie zajmują się dzieckiem, i tak dalej, tylko koleżanki feministki – przytakuje doktora. I zaczyna swoją tyradę: – Ta debata jest, mam wrażenie, sformułowana w taki sposób: są kobiety matki feministki i są inne kobiety – nie matki, nie feministki. Zmieniło się moje doświadczenie i moja pozycja, bo zostałam matką. W związku z tym teraz już mówię z pozycji matki, reprezentuję matki, a inna osoba, która nie ma dzieci, jest ustawiona po przeciwnej stronie. Nie jesteś matką, nie znasz mojego doświadczenia, więc nie możesz mnie reprezentować. To jest klasyczna polityka tożsamości. To jest stanie na stanowisku, że ja reprezentuję wszystkie osoby, które mają podobne do mojego doświadczenie, a ci, którzy go nie doznali, nie mogą o nim mówić. Czyli co? Osoba heteroseksualna nie może wspominać o prawach lesbijek? Osoba niewierząca nie może mówić o prawach katoliczek? Osoba biała nie może dyskutować o prawach czarnych? Dyskusja wynikła po ukazaniu się tej książki została tak właśnie ustawiona – wytyka niepoprawność w rozumowaniu Graff doktora Grabowska.
Studentka matka, która żaliła się na to, że jej głos w towarzystwie feministycznym stracił moc, teraz skarży się na Graff. – Liczyłam trochę na to, że ona wywoła rewolucję. Ale nie taką, jaką zrobiła. Pojawiły się dwie grupy – matki i niematki – a ja liczyłam trochę na to, że matki zostaną włączone do dyskursu feministycznego, ponownie zauważone. Tymczasem one nie zostały włączone, tylko nagle wyrzuciły bezdzietne koleżanki na bok.
– A ja jeszcze w inny sposób odczytałam książkę Graff – włącza się do dyskusji inna studentka. – Ona w pewnym momencie próbuje usprawiedliwić się, że ma dziecko. Moim zdaniem chciała powiedzieć tą książką, że to nie jest nic złego, jeśli się ma dziecko – podsuwa swoją interpretację.
I tak od oburzania się na macierzyńskie osiągnięcia Doroty Gardias czy Sylwii Gruchały studenci gender studies miękko przeszli do rozważania macierzyństwa w kategoriach dobra, zła i koniecznych usprawiedliwień.