Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat NBA według Raya Allena. Poznaj historię rekordzisty w rzutach za trzy punkty!
Grając w NBA przez osiemnaście lat, zdobywał mistrzostwa w barwach Boston Celtics i Miami Heat. Dzięki swojej ciężkiej pracy i zmysłowi do trafiania z dystansu zdobył także coś znacznie cenniejszego – szacunek fanów koszykówki na całym świecie.
W swojej autobiografii Ray Allen pochyla się nad własnym życiem i karierą, opowiadając zakulisowe historie i dzieląc się przemyśleniami na temat gry, która pochłonęła go bez reszty. Z tej książki dowiesz się między innymi o jego złodziejskim wybryku, panicznym strachu trenera Bucks przed jednym z zawodników czy zachowaniu Kevina Garnetta wobec młodych zawodników.
Ray-Ray trafiał „trójki” z niespotykaną skutecznością. Jako autor „Za trzy” na pewno trafi też do ciebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dylemat. Reżyseruję film według własnego scenariusza, Gra o honor[1], który opowiada o najlepszym koszykarzu w Stanach Zjednoczonych. Zawodnik nazywa się Jesus Shuttlesworth, jest niskim skrzydłowym z liceum imienia Abrahama Lincolna na Coney Island w Brooklynie.
Zauważyłem, że powstało mnóstwo filmów koszykarskich, w których umiejętności zawodników były zbyt słabe, co czyniło całą historię mało wiarygodną. Największym priorytetem było więc dla mnie przydzielenie głównej roli prawdziwemu koszykarzowi, który wyglądałby na tyle młodo, żeby móc zagrać ucznia ostatniej klasy liceum. Dlatego przygotowałem sobie listę kandydatów – koszykarzy z uczelni, którzy mogliby zostać wybrani do NBA, albo zawodników, którzy już grali w NBA.
Przesłuchałem wielu graczy, ale prawdziwym diamentem okazał się Ray Allen z Milwaukee Bucks, mój pierwszy i jedyny wybór. I kiedy dziś myślę o tym filmie z perspektywy czasu, kiedy przyglądam się roli Raya, wciąż jestem pod wrażeniem.
Pomyślcie sobie o tym, że Ray nie tylko nigdy wcześniej nie grał w filmach, ale też musiał wystąpić przed kamerą u boku Jego Królewskości, Jego Wielkości i Jego Wspaniałości, pana Denzela Washingtona. To tak, jakbyś miał pograć w kosza przeciwko Jordanowi, Magicowi i innym graczom tego formatu. Przerażające zadanie dla debiutanta, a przecież – jak sami mogliście się przekonać – Ray Allen się tego wyzwania nie przestraszył. Ray w to wszedł. Zanurzył się w tej relacji ojca z synem całym swoim sercem i duszą, które pokazywał nam przez całą karierę.
Chciałbym podziękować Rayowi za to, że uczynił Grę o honor dobrym filmem, i za to, że tchnął życie w postać Jesusa Shuttleswortha.
Spike Lee
Republika Brooklynu
Profesor na wydziale filmowym New York University
Nawet wielki LeBron James nie był już w stanie nas uratować. Rzut za trzy punkty, który spudłował na dziesięć sekund przed końcem, oznaczał, że o ile nie zdarzy się cud, to San Antonio będą musieli tylko zebrać tę jedną piłkę, by zostać mistrzami NBA. Zbiórka oznaczałaby, że Miami Heat, drużyna, w której wtedy grałem razem z Wielką Trójką – LeBronem, Dwyane’em Wade’em i Chrisem Boshem, przegra w finałach NBA po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat. Zaraz miało się wokół nas zaroić od sępów – sorry, miałem na myśli dziennikarzy. Tak właśnie się dzieje, kiedy butnie zapowiadasz, że będziesz zdobywał jeden tytuł mistrzowski za drugim – „nie dwa, nie trzy, nie cztery…”, jak chwalił się LeBron, kiedy w 2010 roku dołączył do Heat – a potem ci się to nie udaje.
Kibice w South Beach też nie zamierzali być wyrozumiali. Tak naprawdę to wielu z nich kierowało się już tego czerwcowego wieczoru w 2013 roku do wyjścia, co totalnie wkurzyło zarówno moich kolegów z drużyny, jak i mnie. Zarzynaliśmy się każdej nocy przez cały wyczerpujący, trwający 82 mecze sezon i dwa miesiące play-offów, a rok wcześniej nasza drużyna dała temu miastu mistrzowski tytuł. Inni też myśleli, że jest już pozamiatane. Wzdłuż linii bocznej zaczęto rozciągać żółtą wstęgę, która miała oddzielić boisko od trybun, żeby komisarz NBA David Stern mógł wręczyć zwycięzcom puchar mistrzowski imienia Larry’ego O’Briena. Nie wiadomo było tylko, kto zostanie MVP Finałów. Spurs mieli postawić na swoim – było to bardziej niż pewne – odkąd na 28,2 sekundy przed końcem objęli prowadzenie różnicą pięciu punktów.
Kiedy z nimi graliśmy, zawsze się stresowaliśmy – w NBA nie było bardziej efektywnej drużyny. Każdy zawodnik potrafił rzucać za trzy albo urwać się zwodem swojemu obrońcy. Ich słowem kluczem było „zaufanie”. Trener Gregg Popovich ufał swoim graczom. Nie jest to w żadnym razie reguła. Wielu szkoleniowców przydziela zawodnikom konkretne, ograniczone zadania, które ci mają wykonywać konsekwentnie od meczu numer 1 do meczu numer 82. Jak mają grać coraz lepiej, jeśli nie zwiększa się ich odpowiedzialność? Jak mają się stawać dla swojej drużyny coraz cenniejsi?
Ale można też powiedzieć, że to my ułatwialiśmy im życie, bo przy trzech posiadaniach piłki z rzędu traciliśmy ją, przy czym dwukrotnie stratę zaliczył sam LeBron! Po trzeciej stracie i moim faulu Manu Ginobili stanął na linii rzutów wolnych i rzucał dwa osobiste – na szczęście trafił tylko raz. Wtedy nasz trener Erik Spoelstra poprosił o czas.
„To nie powinno się tak skończyć” – powiedział Norris Cole, jeden z naszych rezerwowych. Nie, Norris, nie powinno.
Kiedy tak staliśmy w kręgu podczas przerwy, nie wyczuwało się w naszym gronie desperacji, a przecież zdarzało mi się bywać w grupach, w których zawodnicy wydzierali się na siebie tak głośno, że nie było nawet słychać, co mówi trener. Kiedy spoglądałem na twarze kolegów i próbowałem odczytać mowę ich ciał, zauważyłem, że wszyscy nadal wierzą. Gdyby tej wiary nie było, nie mielibyśmy szans.
Kiedy wznowiono grę, Mike Miller, nasz doświadczony obrońca, podał piłkę do LeBrona, który nie trafił za trzy punkty, ale Mike zebrał piłkę i raz jeszcze mu ją oddał. Tym razem LeBron nie spudłował. Prowadzenie zmniejszyło się do dwóch punktów. Po chwili, na 19,4 sekundy przed końcem, sfaulowany został Kawhi Leonard ze Spurs, ale na szczęście też trafił tylko jeden z dwóch rzutów wolnych.
Spurs 95, Heat 92.
Nadal wszystko było możliwe. Mamy do czynienia z dyscypliną sportu, w której piłka może się odbić w najdziwniejszy sposób, i od kiedy dołączyłem do ligi w 1996 roku, widziałem wiele takich nagłych zwrotów akcji. Takie niespodzianki kazały ci wierzyć, że maczają w tym palce jakieś inne siły.
Poza tym mieliśmy podczas tych ostatnich sekund jedną ewidentną przewagę. Mieliśmy Chrisa Bosha. Mierzył 210 centymetrów, nazywaliśmy go CB i był najwyższym zawodnikiem na parkiecie. A to dlatego, że Tim Duncan, legenda San Antonio Spurs, siedział na ławce. Popovich zmienił go na niższego gracza podkoszowego, Borisa Diawa, stawiając na szybkość w defensywie podczas pick-and-rolla. Mądre posunięcie mądrego trenera.
No i patrzcie: kiedy LeBron nie trafił za trzy punkty, CB zebrał w ataku piłkę, którą mógłby przechwycić Duncan. Do końca meczu pozostało dziewięć sekund. Oczywiście nadal potrzebowaliśmy celnej trójki. Wręcz desperacko. Czyjejś trójki. Czyjejkolwiek.
Chciałem być tym kimś. Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, bez końca rozgrywałem w głowie dokładnie takie mecze, które rozstrzygały się w końcówkach.
„Pięć sekund do końca, piłka trafia do Allena, jego drużyna przegrywa jednym punktem. Kozłuje do linii rzutów wolnych, mija obrońcę. Zatrzymuje się. Skacze. Rzuca. Bang!!! Tłumy szaleją. Koledzy znoszą Raya Allena z parkietu po zdobyciu mistrzostwa NBA”.
Chyba niczym się nie różniłem od innych dzieciaków, które dorastały w latach 80., uwielbiały koszykówkę i chciały być kiedyś takie jak Michael Jordan. Wiedziałem to, od kiedy skończyłem 14 lat i po raz pierwszy zobaczyłem go w telewizji w meczu przeciwko New York Knicks. Patrzyłem, jak pędzi przez parkiet, jak fruwa ponad wszystkimi, wytyczając sobie ścieżkę. Pomyślałem wtedy: Chcę płynąć przez powietrze dokładnie tak jak on!
Ale ku mojemu zdziwieniu najpierw na studiach, a potem w NBA okazało się, że wielu zawodników, nawet tych najlepszych, wcale nie cieszy okazja do stania się kimś takim jak Mike – zwłaszcza wtedy, kiedy jest to najważniejsze.
Jasne, przez większość meczu są nieustraszeni – prowokują rywali, uprawiają trash-talking, trafiają z najtrudniejszych pozycji – ale kiedy następuje tych kilka najcenniejszych sekund, w których tworzą się legendy, to nie sposób ich znaleźć. Boją się, że zostaną na zawsze zapamiętani jako ci, którzy nie trafili najważniejszego rzutu w końcówce. Podajcie im piłkę i nawet wtedy, kiedy będą mieli dobrą pozycję pod koszem, pozbędą się jej tak szybko, że nie zdążysz nawet odwrócić głowy.
Ja podchodziłem do tego typu sytuacji z odwrotnym nastawieniem: wyobrażałem sobie nagrody, które na mnie czekają, jeśli trafię ten wielki rzut. A, Boże chroń, jeśli spudłuję, to przynajmniej udowodnię, że miałem w sobie na tyle dużo odwagi, żeby spróbować i położyć na szali swoją reputację. A to już 50 procent sukcesu, a może nawet i więcej.
Mówiąc szczerze, niewiele osób podejmuje próbę zostania bohaterem. A jeśli nawet to robią, często rzucają w niewłaściwy sposób. Taki, jakiego oczekuje od nich obrońca – oddają rzut z odchylenia albo z biegu, zamiast zrobić to w sposób, który najlepiej pasuje do ich stylu gry i umiejętności. Gotowość do podjęcia w takiej chwili wyzwania nie stanowi jakiejś niezgłębionej tajemnicy. Wymaga tego, czego zawsze wymaga sukces. Poświęcenia. Dzień po dniu. Rok po roku.
W momencie kiedy zobaczyłem piłkę w rękach CB, mogłem ruszyć tylko w jedno miejsce: za linię rzutów za trzy punkty. To oznaczało cofnięcie się o trzy kroki, w kierunku prawego narożnika boiska. Nie był to oczywiście najbardziej idealny sposób na to, żeby złapać rytm, ale odkąd pamiętam, we wszystkich salach gimnastycznych i halach w kraju przygotowywałem się właśnie do takiej chwili.
Podczas treningów w Milwaukee, które było moim pierwszym przystankiem w NBA, zacząłem ćwiczyć akcję, w której najpierw klęczałem, a potem ruszałem, wyskakiwałem w powietrze, łapałem piłkę i oddawałem rzut. Albo robiłem to samo, zaczynając od leżenia na plecach czy na brzuchu. Chodziło o to, żeby wyćwiczyć pamięć mięśniową, która pozwalała na oddanie dobrego rzutu, kiedy wokół ciebie panuje chaos.
Niewiele momentów w koszykówce może być równie chaotycznych jak mecz Finałów NBA, po którym w wypadku porażki odpadniesz z rozgrywek, w końcowych sekundach przegrywasz różnicą trzech punktów, a zegar odmierzający czas jest dla ciebie takim samym wrogiem jak twój przeciwnik. Potrzebujesz czegoś, co ustabilizuje twoje ciało i nie pozwoli ci wpaść w panikę. Musisz umieć poczuć się tak, jakbyś już wcześniej bywał w takich sytuacjach, choć przecież to nieprawda.
Dzięki Bogu CB dostrzegł, gdzie jestem, i podał do mnie piłkę. Nadeszła moja kolej. Po pierwsze, musiałem uniknąć nadepnięcia na linię boczną, co – uwierzcie mi – w narożniku boiska jest dość trudne. W Milwaukee grałem z Timem Thomasem, gościem, który potrafił trafić z każdej pozycji, o ile tylko nie nadepnął na linię. Zaczynał od tego, że robił krok w tył, co często kończyło się stratą. Doprowadzało to naszego ówczesnego trenera, George’a Karla, do szału.
„Timmy, musisz wiedzieć, gdzie się znajdujesz!” – wrzeszczał na niego George.
Rozstawienie jest w koszykówce wszystkim. Dlatego właśnie ruszyłem w kierunku linii końcowej, kiedy tylko zobaczyłem, że LeBron rzuca za trzy. To nie miało sensu, prawda? Czy nie lepiej by było, gdybym został tam, gdzie byłem, bliżej linii rzutów za trzy, pozostając w gotowości do szybkiej trójki, jeśli CB albo inny kolega z drużyny zbierze piłkę? Pamiętajmy o tym, że rzut za dwa punkty nam nie wystarczał.
Ale nie do końca byłoby lepiej. Ponieważ się przemieściłem, Danny Green, facet, który mnie krył, ruszył za mną i nie zajął najodpowiedniejszej pozycji obronnej, kiedy CB do mnie podał. Gdybym pozostał na obwodzie, Green byłby na wprost mnie. Pewnie kombinował tak: Ray nie będzie rzucał za trzy, nie muszę się już nim martwić.
Oczywiście nadal musiałem jeszcze trafić ten rzut i wiedziałem, że będzie ciężko. Przez cały wieczór nie byłem integralną częścią ataku Heat. Spoelstra wierzył w to, że im ważniejszy jest mecz, tym bardziej powinien polegać na Wielkiej Trójce. Z 92 zdobytych przez nas punktów LeBron, CB i D-Wade mieli na swoim koncie w sumie 52.
Tymczasem ja trafiłem do kosza tylko raz i to dopiero w połowie czwartej kwarty po tym, jak spudłowałem pierwsze cztery rzuty. Powiedzmy sobie szczerze: zdarzały mi się lepsze wieczory.
Ale jedno wychodziło mi wciąż nie najgorzej: moja głowa znajdowała się na swoim miejscu i bardzo dobrze wczułem się w mecz. Na początku kariery nie zawsze tak bywało. Muszę przyznać, że podczas pobytów na ławce mojemu umysłowi zdarzało się wędrować w różne strony i zamiast skupiać się na grze i na tym, co dzieje się na parkiecie, zwracałem większą uwagę na ludzi na trybunach – członków mojej rodziny, przyjaciół albo jakichś hałaśliwych kibiców. Pewnie nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Można to prawdopodobnie zrzucić na młodość i brak doświadczenia. Na szczęście szybko nauczyłem się ignorować próby odwrócenia mojej uwagii w stu procentach koncentrować na meczu.
Bo przecież taka chwila dekoncentracji, nawet jeśli trwa tylko przez ułamek sekundy, może ciebie i twoją drużynę bardzo drogo kosztować. Czy to z powodu kontuzji, czy konieczności powstrzymania rywala, który właśnie pojawił się na parkiecie, przeczucia, czegokolwiek – trener w każdym momencie może cię wywołać i jeśli nie jesteś głową w grze, możesz bardzo wiele przegapić.
Kto jest na fali, a kto nie? Jak twój przeciwnik radzi sobie z obroną przeciwko pick-and-rollom? Czy sędziowie gwiżdżą po aptekarsku, czy pozwalają grać?
Nie muszę wspominać, że w trakcie szóstego meczu Finałów NBA mój umysł był skoncentrowany tylko na jednym. W ciągu 16 poprzednich sezonów tylko raz udało mi się sięgnąć po tytuł mistrzowski, z Boston Celtics w 2008 roku, a teraz, w wieku 37 lat, mogłem mieć już na to swoją ostatnią szansę.
Co z powrotem przywodzi nas do tej ostatniej akcji, kiedy LeBron nie trafił za trzy punkty, CB zebrał piłkę z tablicy, podał mi w pobliże narożnika boiska i cały mecz, a wraz z nim cały sezon, zależał od tego jednego rzutu. Wyskoczyłem pionowo w górę, jakbym stał w budce telefonicznej, i wypuściłem piłkę z rąk.
Nie miałem pojęcia, czy piłka wpadnie do kosza i czy dostaniemy dzięki temu nowe życie. Ale wiedziałem, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby odpowiednio się na tę chwilę przygotować. Tylko tego dnia podczas treningu oddałem przed meczem jakieś 200 rzutów z wyskoku. Na wprost kosza, z boku, z prawego rogu, z lewego rogu – rzucałem z każdego miejsca. W przerwie spotkania też oddałem więcej prób niż zwykle, bo wiedziałem, że podczas gry rzadziej otrzymam okazję do rzutów, które pomogłyby mi się rozluźnić – a jednocześnie byłem świadomy, że może nadejść chwila, kiedy będę miał do dyspozycji ten jeden rzut, który będę musiał trafić. Po prostu.
I właśnie teraz, kiedy taki moment nadszedł, a piłka i nasze przeznaczenie znalazły się w moich rękach, zacząłem się obawiać najgorszego.
Nie wyskoczyłem odpowiednio wysoko. Nie podniosłem wystarczająco piłki. Nie wpadnie.
I właśnie wtedy ujrzałem to, co zobaczyli wszyscy inni: czyściutko! Wynik meczu był nagle remisowy: po 95.
Czy to aby na pewno prawda? W rogu panował chaos, więc nie miałem pojęcia, czy moje nogi rzeczywiście znajdowały się za linią rzutów za trzy punkty, kiedy oddałem swój. Odpowiedzi mieli nam udzielić sędziowie, którzy oglądali na monitorze powtórki.
Kiedy podszedłem do linii bocznej, zobaczyłem zaniepokojenie na twarzy Mike’a Millera.
„Nadepnąłem na linię?” – zapytałem.
„Wydaje mi się, że nie” – odpowiedział Mike.
Ale nie mógł być pewien. Nikt nie mógł.
Wszystko zależało od raptem kilku centymetrów. Wystarczyło, żeby któraś część jednej z moich stóp dotknęła linii bocznej, a wciąż byśmy przegrywali 95:92 i Spurs mieliby piłkę na 5,2 sekundy do końca meczu. Potrzebowalibyśmy przechwytu albo musielibyśmy popełnić szybki faul, a potem modlić się o jeszcze jedną okazję do oddania rzutu.
Ale nie było się czego bać, znalazłem się wyraźnie poza linią. Kibice, którzy nie postawili na nas krzyżyka, oszaleli ze szczęścia. Później się dowiedziałem, że ci, którzy dotarli już na parking, próbowali wejść z powrotem do hali, ale ich nie wpuszczono.
Potem uzyskaliśmy już przewagę – w ostatniej akcji zatrzymaliśmy Spurs, Tony Parker spudłował rzut z odchylenia, w dogrywce wygraliśmy z nimi 8:5, a cały mecz 103:100. I nikt nie był szczęśliwszy od LeBrona.
„Dziękuję ci, Jezusie – powiedział. – Dziękuję ci, Jezusie”. Chodziło mu o Jesusa Shuttleswortha, głównego bohatera filmu Gra o honor Spike’a Lee, w którym zagrałem pod koniec lat 90.
„Cieszę się, że mogłem odegrać swoją rolę” – odpowiedziałem.
Dwa dni później, w decydującym siódmym meczu, udało nam się przetrwać kolejną zaciętą końcówkę – wygraliśmy 95:88. Do zwycięstwa poprowadził nas LeBron, który zdobył 37 punktów, rzucając pięciokrotnie za trzy punkty i zbierając z tablicy 12 piłek. Shane Battier, nasz rezerwowy skrzydłowy, także zagrał znakomity mecz, trafiając sześć z ośmiu trójek. Nie zdobyłem ani jednego punktu, ale miałem to w nosie. W meczu numer sześć zdobyłem trzy punkty, bez których nie zagralibyśmy następnego spotkania i nie zostali mistrzami świata.
Czy byłem podekscytowany zdobyciem drugiego mistrzowskiego pierścienia? Oczywiście, że tak. Czy w świecie sportu można sobie wyobrazić lepsze uczucie? Oj nie.
Ale jakkolwiek usatysfakcjonowani czuliśmy się w szatni po siódmym meczu – lał się szampan, lały się łzy, mogliśmy wreszcie głęboko odetchnąć z ulgą – to prawdziwego zwycięstwa nie odniosłem wcale tej nocy. Wygrywałem podczas wielu innych wieczorów, kiedy nie było przy mnie kibiców ani kamer.
Tylko ja i piłka.
Kiedy w 2016 roku wpadłem na Marka Cubana, właściciela Dallas Mavericks, usłyszałem od niego wspaniały komplement. Nie mówił o tym, ile trójek trafiłem ani ile pobiłem rekordów. Powiedział, że kiedy drużyna, w której grałem, przyjeżdżała do Dallas, zawsze przychodził do hali na kilka godzin przed meczem, żeby popatrzeć na mój rutynowy przedmeczowy trening. Powiedział, że właśnie to będzie najlepiej wspominał z całej mojej kariery. I ja też to wspomnienie będę w sobie pielęgnował.
Na przebieg meczów nie zawsze mam wpływ, ale kiedy jestem sam, mam wpływ na wszystko. Mogę kontrolować rzuty, które oddaję, zagrania, których próbuję, albo to, jak dużo biegam. Nigdy nie jestem spokojniejszy.
Przypomina mi to o dniach, które spędzałem wieki temu w malutkim miasteczku Dalzell w Karolinie Południowej, kiedy koszykówka była promykiem nadziei w mrocznym i dziwnym świecie.
Kiedy dorastałem, nigdy nie czułem, że naprawdę gdzieś przynależę.
Jak mogłoby być inaczej? Mój ojciec, Walter Allen, pracował jako technolog, inżynier obróbki powierzchni metalu w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych, co oznaczało, że bez przerwy się przeprowadzaliśmy – z Północnej Kalifornii, gdzie się urodziłem, do Niemiec, stamtąd do Oklahomy, potem do Anglii, do Południowej Kalifornii, aż wreszcie, jesienią 1988 roku, do Dalzell, przeszło 60 kilometrów od stolicy stanu, Columbii. Trudno się dziwić, że kiedy w połowie lat 90. udało mi się trafić do NBA, byłem już przyzwyczajony do życia w drodze.
Byłem za takie życie bardzo wdzięczny losowi i rodzicom. Mogłem odwiedzać miejsca, których większość z nas nigdy nie zobaczy, i pomogło mi to zrozumieć, że choć czerpię dumę z tego, że jestem Amerykaninem, nie mamy jako naród monopolu na to, jak we właściwy sposób myśleć czy żyć. Własną perspektywę mają Brytyjczycy, odmienną Niemcy, a jeszcze inną dziesiątki kolejnych narodów z całego świata. U nas w Ameryce niektórym może być to trudno zrozumieć, ale świat wcale nie kręci się wokół Stanów Zjednoczonych.
Z drugiej strony taki wędrowny styl życiawiąże się z wieloma poważnymi minusami, nawet jeśli trafiasz do najpiękniejszych zakątków świata. Najbardziej zasmucało mnie to, że ciągle musiałem rezygnować z czegoś, co było dla mnie bardzo ważne. Jaki sens ma wiązanie się z czymkolwiek, skoro wiadomo, że wkrótce i tak trzeba będzie się z tym pożegnać?
Próbowałem się kumplować z innymi dzieciakami, miałem nadzieję, że zrozumieją, że jestem taki sam jak one, ale nawet kiedy udawało nam się nawiązać jakąś więź, to wiadomo było, że prędzej czy później – za dwa albo trzy lata – przyjdzie czas, czy to dla mnie, czy dla nich, na delegację do kolejnej bazy. Można powiedzieć, że byłem bez przerwy wymieniany do innych klubów przez tego samego dyrektora generalnego, Wujka Sama – w zależności od tego, jaki rozkaz akurat wydał. Ciągle musiałem zaczynać od początku. I za każdym razem było mi trudno. Ale nigdy nie czułem się tak obco jak wtedy, kiedy po raz pierwszy postawiłem stopę w Karolinie Południowej… na Południu.
To ten stan jako pierwszy wystąpił z Unii pod koniec 1860 roku, co zapoczątkowało wojnę secesyjną – wojnę, którą niektórzy ponad 120 lat po tym, jak generał Lee skapitulował przed generałem Grantem, toczą do dziś, teraz już za pomocą słów, a nie broni.
Było mi wystarczająco trudno osiąść w części kraju, o której prawie nic nie wiedziałem, poza tym rok szkolny trwał już od kilku miesięcy. Ten czas sprawił ogromną różnicę. Klasowe grupki zdążyły się już uformować, opinie – często pochopne – wyrobić. I oto pojawia się ten nowy chłopak, skądś z Zachodu. Serio – jaką miałem szansę, żeby się odnaleźć?
Nie byłem jedyną osobą w gospodarstwie Allenów, która miała wtedy problemy z aklimatyzacją. Kiedy mama po raz pierwszy podwiozła mnie na zajęcia w gimnazjum Ebenezer, rozpłakała się, widząc, jaka zniszczona i brudna jest moja szkoła i że znajduje się naprzeciwko cmentarza.
Kiedy pojechało się przecznicę dalej, mijało się kilka kolejnych farm, a potem wjeżdżało do lasu. Mieszkaliśmy na wsi i na wiele sposobów czuliśmy się tak, jakbyśmy żyli w przeszłości. Nie żebym miał coś przeciwko wsi, żyło tam mnóstwo wspaniałych ludzi, ale była to dla nas bardzo duża zmiana i choć znaleźliśmy się tu po to, by służyć krajowi, mama czuła się winna, tak jak czułby się w podobnej sytuacji każdy rodzic.
Żebyście mogli lepiej zrozumieć to, z czym mieliśmy tam do czynienia – w Ebenezer woda pitna w kranach była z początku pomarańczowa przez zardzewiałe rury. Ale i tak ją piliśmy, bo nie chcieliśmy być przez resztę dnia spragnieni.
Mimo to moje rodzeństwo nie narzekało. Pewnie dlatego, że odkąd pamiętam, nigdy nie mieliśmy zbyt wiele. Rząd opłacał nasze mieszkanie, ale wszystkie inne wydatki musieliśmy ponosić sami. Uczciwie muszę przyznać, że inne rodziny w Dalzell żyły w równie beznadziejnych warunkach, ale ponieważ w naszej było pięcioro dzieciaków – ja zawsze byłem tym środkowym – mieliśmy wszystkiego trochę mniej. Chodziłem w dziurawych butach, a ubrania rodzice kupowali mi na raty. Zdarzało się, że nosiłem rzeczy mojego o trzy lata starszego brata Johna, ale rosłem tak szybko, że ciągle wszystko robiło się na mnie za małe. Wszyscy znaliśmy datę wypłaty, która przypadała co dwa tygodnie, bo oznaczało to, że będą pieniądze na zakupy. Staraliśmy się, żeby produktów wystarczyło nam na jak najwięcej dni.
Można się jednak do tego przyzwyczaić, w Kalifornii też jakoś wiązaliśmy koniec z końcem. Tam któregoś razu, gdy miałem 11 czy 12 lat, sytuacja mnie przytłoczyła i popełniłem potworny błąd. Wszedłem do znajdującego się w bazie wojskowej sklepu spożywczego i ukradłem pudełko słodyczy. Byłem głodny, a nie chciałem zawracać mamie głowy i prosić ją o te kilkadziesiąt centów. Starannie schowałem słodycze w rękawie kurtki i ruszyłem w kierunku drzwi wyjściowych, myśląc, że jestem zajebiście sprytny.
Cóż, byłem idiotą. Sprzedawca stojący za ladą znalazł się przede mną szybciej niż Gary Payton. Wkrótce przyjechała policja, zapakowano mnie do radiowozu i zawieziono do komisariatu. Zanim się zorientowałem, siedziałem na krześle w malutkim pokoju bez okien. Minuty ciągnęły się jak godziny. Byłem śmiertelnie przerażony. A wszystko dla dziadowskiego pudełka ze słodyczami.
Najdziwniejsze było to, że wcale nie przestraszyłem się policjantów. Bałem się rodziców. Wolałem zostać aresztowany, niż zmierzyć się z ich reakcją.
Najpierw mamy, która nie wahała się użyć pasa, kiedy coś nabroiłem. Tym razem nie musiała nawet nic mówić. Wystarczyło pełne rozczarowania spojrzenie.
„Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś – powiedziała mi. – Nie mogę się doczekać, kiedy ojciec wróci do domu”.
Wtedy do mnie dotarło, że miałem szczęście. Ojciec był na rocznej delegacji w Korei Południowej. Kto wie, być może właśnie dlatego postanowiłem zaryzykować. Nie mógł mnie przecież stłuc pasem, co było w jego przypadku typową karą, bo znajdował się ponad dziesięć tysięcy kilometrów stąd.
Mógł na mnie natomiast nawrzeszczeć, a ja nie śmiałem mieć do niego o to pretensji. Przez to, co zrobiłem, mogła go spotkać degradacja, a szarża była dla wojskowego wszystkim.
Dzięki Bogu nic takiego się nie wydarzyło. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Kiedy dwa miesiące później wrócił, wszyscy zdążyli zapomnieć o tym przykrym incydencie. A ja dostałem nauczkę i wyciągnąłem z niej wnioski: nie wolno ci brać czegoś, co do ciebie nie należy.
Kiedy dorastałem, pobierałem także inne lekcje, niektóre równie bolesne. Kiedyś jeden z przyjaciół w Karolinie Południowej powiedział, że mogę sobie od niego pożyczyć spodenki i że podrzuci mi je wieczorem. Bardzo ich potrzebowałem. Przez wiele tygodni chodziłem w tej samej parze dżinsów. Inne dzieciaki to zauważyły i zaczęły się ze mnie nabijać. Cieszyłem się, że wreszcie im pokażę. Będę mógł spacerować korytarzami gimnazjum Ebenezer w nowych szortach i nikt nie będzie już się ze mnie nabijać.
Siedziałem tamtej nocy przy oknie i czekałem na swojego przyjaciela. Czekałem… i czekałem… i czekałem.
Nigdy się nie pojawił. Nie pamiętam nawet, jak się potem tłumaczył. Pamiętam tylko, jak bardzo byłem tamtego dnia zdeterminowany, żeby prędzej czy później nie musieć już zależeć w czymkolwiek od kogokolwiek. Nie wyłączając moich rodziców, a zwłaszcza mojego ojca. Nigdy się u nas nie przelewało, ale zawsze miałem poczucie, że mógłby pomagać bardziej. Pamiętam niezliczone poranki, kiedy budził mnie około piątej rano, pojawiając się na podjeździe po całej nocy spędzonej z kumplami. Zawsze robiło na mnie wrażenie to, że jest w stanie kilka godzin później być gotowy do pracy, tak jakby przez całą noc spał. Ale to, że wydawał gdzieś pieniądze, oznaczało, że ja sam nie będę miał już czego wydać w szkolnej kafejce.
„Dlaczego nie jesz obiadu?” – pytały się mnie inne dzieciaki.
„Nie jestem głodny” – odpowiadałem.
Uważałem, że lepiej będzie skłamać – przed nimi i chyba także przed sobą – niż znosić kolejne upokorzenia. Całkowicie mi wystarczały nieprzyjemności związane z noszeniem wciąż tej samej pary dżinsów. Trzeba tu dodać, że mój ojciec był w pracy niezwykle szanowany, a ludzie, których był szefem, wiele się od niego nauczyli. Co nie zmienia faktu, że choć był bardzo mądry, jego kariera i awanse nie potoczyły się tak, jak mogły. Obiecałem sobie wtedy, że niezależnie od tego, jaką będę miał pracę, gdy dorosnę, będę pracował tak ciężko, jak się da. Bez względu jednak na to, co sądzę o niektórych wyborach, jakich dokonał, był moim ojcem i kochałem go.
Mama nie zawsze była taka wyrozumiała i pewnego razu musiała za to zapłacić. Pokłóciła się z ojcem, a on w pewnym momencie zrobił się agresywny. Próbowałem ich rozdzielić, ale nie mogłem nic zrobić. Miałem przecież tylko 13 lat. Dlaczego mama mimo to z nim została? No cóż, kilka razy decydowali się na separację. Kiedy ojciec wyjechał do Korei, a miał dwa takie wyjazdy, podejrzewaliśmy z rodzeństwem, że nie jedziemy z nim po to, by rodzice mogli sprawdzić, czy czasowe rozstanie pomoże jakoś ich małżeństwu. Nie mam pojęcia, czy tak się stało. Po jego powrocie nie przypominam sobie żadnych zmian w tym, jak się do siebie odnosili, ale na pewno nie byłem najlepszą osobą, żeby to osądzać.
Myślę, że nasza kondycja finansowa odgrywała znaczącą rolę w tym, że mama próbowała zawsze załagodzić sytuację. Niezależnie od tego, co robił wieczorami, mój ojciec co dwa tygodnie przynosił do domu czek i zważywszy na to, ile osób trzeba było wykarmić, nie można było tego po prostu olać. Pomimo wszystkich innych obowiązków mama jakimś cudem znalazła jeszcze czas na zajęcia zarobkowe: pracowała jako kasjerka na stacji benzynowej i sprzątała domy w bazie wojskowej po tym, jak wyprowadzali się ich rezydenci. Robiła wszystko: zeskrobywała brud z toalet, ze ścian i z podłóg, myła listwy przypodłogowe, wymieniała żarówki, a reszta rodziny starała się jej w tym pomagać. Dodatkowa kasa, którą przynosiła, robiła ogromną różnicę. Ciężka praca na pewno nie była jej obca. Dorastała pod koniec lat 50. na wsi w Arkansas i często pomagała rodzicom oraz rodzeństwu na polu – zaraz po powrocie ze szkoły zbierała bawełnę.
Wcześniej, w Kalifornii, zarabiałem jakieś pieniądze dla siebie, kosząc trawniki. W bazie lotnictwa wojskowego Edwards, w której co czwartek odbywały się inspekcje, była to poważna sprawa. Trawa nie mogła rosnąć na chodniku, pomiędzy płytami. Chodząc po okolicy, szybko się zorientowałem, którzy goście sami opiekują się swoim trawnikiem, a którzy płacą za to, żeby ktoś to robił za nich.
Nie muszę dodawać, że nie byłem jedynym dzieciakiem w bazie, który wpadł na tak genialny pomysł, co oznaczało, że musiałem się czymś od reszty delikwentów odróżnić. Dlatego też każdego środowego popołudnia, kiedy szykowałem się, żeby zapukać do drzwi żołnierzy, ćwiczyłem to, co zamierzałem im powiedzieć.
Nie zarabiałem fortuny – dziesięć dolarów za trawnik – ale zazwyczaj zajmowało mi to nie więcej niż pół godziny i udawało mi się opędzić przed zmrokiem pięć domów. To dawało razem 50 dolarów, czyli uczciwą dniówkę wystarczającą na zakup słodyczy i innych potrzebnych mi rzeczy.
Przed przyjazdem do Karoliny Północnej, czy to w Stanach, czy za granicą, chodziliśmy razem z moim rodzeństwem do szkoły w bazach wojskowych – były tam boiska do koszykówki, korty tenisowe i mnóstwo innych udogodnień. Czuliśmy się prawie jak na kampusie studenckim. Za wszystko płaciło Ministerstwo Obrony, więc wiadomo było, że w klasach i na korytarzach będzie czyściuteńko. Dawali nam wszystko, co trzeba: najlepszy program nauczania, najlepsze podręczniki szkolne i – co najważniejsze – najlepszych nauczycieli. Ci pedagodzy, dobrze opłacani i szanowani, bardzo troszczyli się o swoich uczniów, robiąc wszystko, co w ich mocy, żeby przygotować swoich podopiecznych na czekające ich wyzwania.
Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że w Ebenezer tak nie było, podobnie jak w znajdującym się kilka kilometrów dalej liceum Hillcrest, do którego uczęszczałem potem.
Tamtejsi nauczyciele nie byli dobrze opłacani i nie mieli do dyspozycji porównywalnych zasobów. Troszczyli się o nas, choć niektórzy nie zawahaliby się przed tym, żeby nas oblać. Często zastanawiam się nad tym, co mogłyby osiągnąć w życiu niektóre z tych dzieciaków, gdyby tylko ktoś w nie uwierzył, zamiast się poddać. Dotyczy to także części trenerów.
Weźmy na przykład mojego brata Johna. Był jednym z najlepszych w całym stanie biegaczy w futbolu amerykańskim, a pamiętajcie, że chodzi o Południe, gdzie futbol był i zawsze będzie religią. Nie miał najlepszych ocen, ale był bardzo błyskotliwym dzieciakiem. Zamiast jednak zaczekać i sprawdzić, czy da radę poprawić oceny, jeden z trenerów zaczął rozpowiadać plotki o tym, że John nie zda do następnej klasy. A przecież nie mógł tego wiedzieć. Skauci rekrutujący zawodników do drużyn uniwersyteckich przestali się nim interesować, a mój brat nie poszedł na studia, co odmieniło całe jego życie. Aha, gwoli ścisłości: John zdał wtedy wszystkie egzaminy.
Ale nauczyciele w gimnazjum Ebenezer mieli mnóstwo zajęć. Nigdy potem nie słyszałem tak często słowa na k… jak w wykonaniu chłopaków ze szkoły, a przecież spędziłem bardzo dużo czasu, grając w koszykówkę i obcując z przepychankami oraz ciosami rozdawanymi z konieczności nieustannego udowadniania swojej męskości. A zatem miałem do czynienia z bardzo wulgarnym językiem.
Był alkohol, były narkotyki, był seks – a pomyślcie, że nie byliśmy przecież nawet w liceum, kiedy hormony zaczynają buzować jeszcze bardziej. Jedna z dziewczyn z mojej ósmej klasy zaszła w ciążę, ale najdziwniejsze było dla mnie to, że nikt nie wyglądał na specjalnie zdumionego tym faktem. Myślę, że to dość wiele mówi o tej społeczności.
Choć musiałem dopasować się do nowej kultury, robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przyswoić jak najwięcej wiedzy, nawet jeśli niektóre z rzeczy, jakich się uczyłem, były dość niepokojące.
Przykład A: historia Stanów Zjednoczonych.
Na lekcjach tego przedmiotu, które pobierałem w Kalifornii, uczyłem się o Abrahamie Lincolnie, Teddym Roosevelcie, Johnie Kennedym i innych historycznych przywódcach naszego kraju. Tego samego spodziewałem się w Ebenezer. Zamiast tego słuchałem o historycznych przywódcach Karoliny Południowej, ludziach, którzy dla mnie i dla większości czarnych nigdy nie mogliby stać się przywódcami.
Był wśród nich John C. Calhoun, były senator, wiceprezydent Stanów Zjednocznych z XIX wieku i… właściciel niewolników. Żebyście sobie nie myśleli – tego akurat o Johnie C. Calhounie nauczyciele nam nie powiedzieli, sam odkryłem to później. Ale się nie skarżyłem – ani nikomu w szkole, ani rodzicom. Sami mieli wystarczająco dużo problemów, bez mojego marudzenia. W każdym razie nauczyciele byli dalecy od tego, żeby wstydzić się za rasistowską przeszłość swojego stanu – a zdaniem niektórych również teraźniejszość – i gloryfikowali ją niezależnie od tego, jak wiele krzywdy uczyniło wprowadzenie niewolnictwa tak wielu ludziom. Ale czego można by się spodziewać po miejscu, w którym regularnie, aż do dziewięćdziesiątki, wybory wygrywał senator Strom Thurmond, zagorzały przeciwnik integracji rasowej? Od miejsca, gdzie z dachów gmachów państwowych powiewały flagi Konfederacji?
Raptem kilka przecznic od naszego domu znajdowała się dzielnica mieszkaniowa o nazwie Oakland Plantation. Prawdziwa posiadłość znajdująca się na plantacji pozostała nietknięta, a na jej ścianach nadal wisiały kajdany. Były odrażające, ale byliśmy zbyt młodzi, żeby w pełni zdawać sobie sprawę z tego, co oznaczają. Mam dreszcze za każdym razem, kiedy teraz myślę o tych łańcuchach. Po tym, co wydarzyło się w 2017 roku w Charlottesville[2], widzimy, jak ważne jest usunięcie wszelkich symboli opresji, niezależnie od tego, gdzie się znajdują. Lepiej późno niż wcale.
W tamtych czasach problemem dla mnie był nie tylko konflikt czarni kontra biali. Niektórzy ludzie o tym samym kolorze skóry co ja też spoglądali na mnie z góry i to wcale nie dlatego, że byłem nowy. Popełniałem błąd, bo nie mówiłem tak jak oni.
„Mówisz jak białas” – twierdzili.
Białas?
To było coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałem, więc bardzo mnie to denerwowało i zbijało z tropu. Mówiłem tak jak zawsze. Nie miałem pojęcia, jak mają brzmieć czarni. Niezależnie od tego, gdzie akurat stacjonowaliśmy, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób jestem identyfikowany, i sam też nikogo w ten sposób nie klasyfikowałem. Służyliśmy po prostu razem z innymi Amerykanami. A nie z białymi albo czarnymi Amerykanami. Dzieciaki to oczywiście dzieciaki, potrafią być wyjątkowo niedelikatne, a ponieważ nie znałem nikogo z Karoliny Południowej i jak zazwyczaj miałem nadzieję, że jakoś się dopasuję, byłem bardzo podatny na krytykę ze strony rówieśników. I po raz pierwszy w życiu zacząłem kwestionować własną osobowość: czy coś jest ze mną nie w porządku? Czy powinienem być taki jak oni?
To, że mówiłem w inny sposób, nie było moją jedyną zbrodnią. Było nią też to, że odważyłem się zaprzyjaźnić z białymi chłopcami i dziewczynami. Nie miało znaczenia, że mieszkali oni po prostu w moim sąsiedztwie. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. To, że bawiłem się z białym chłopcem w chowanego, nie sprawiało przecież, że robiłem się biały.
W Kalifornii tak nie było.
Pamiętacie film Stań przy mnie, z Riverem Phoenixem i Coreyem Feldmanem, gdzie w tle pobrzmiewa klasyczna piosenka Stand By Me Bena E. Kinga z początku lat 60.? Chłopcy, których znałem w Edwards, zarówno ci biali, jak i ci czarni, byli dokładnie tacy jak bohaterowie tego filmu.
Rozbijaliśmy obozowiska na swoich podwórkach, chodziliśmy razem łowić ryby w strumieniach, graliśmy w bilard, ping-ponga i gry wideo w centrum rekreacji w bazie, chodziliśmy do siebie na nocowanki, nie pytając nawet rodziców o zgodę. To były piękne czasy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będą trwały wiecznie, wiedzieliśmy, że w końcu ojciec jednego z nas zostanie przeniesiony, ale z pewnością czuliśmy się tak, jakby to się miało nigdy nie skończyć.
Ale teraz byłem w Karolinie Południowej, gdzie od każdego oczekiwano, że będzie trzymał ze swoimi. Owszem, jeśli spędzałbyś czas z białymi dzieciakami u siebie w domu albo czekałbyś razem z nimi na autobus na przystanku, mogłoby ci się jeszcze upiec, ale kiedy byłeś już w szkole, wymagano, byś wybrał, po której jesteś stronie. Dzieląca nas przepaść nigdy nie była widoczna lepiej niż w stołówce podczas przerwy obiadowej. Biali siedzieli z białymi, a czarni z czarnymi. Mógłbyś przysiąc, że mamy rok 1958, a nie 1988.
Podczas mojego pierwszego dnia w Ebenezer, które było w większości czarnym gimnazjum, mijałem jakiegoś białego chłopca i usłyszałem, jak mówi: „Bo”. Poszedłem dalej. Pomyślałem, że przecież to niemożliwe, by zwracał się do mnie. Ale tak właśnie było i jak się potem okazało, nie był to wcale jedyny biały chłopiec, który mnie w ten sposób nazywał. Z czasem pogodziłem się z tym, że słyszę takie określenie, i nawet próbowałem przekonać samego siebie, że to oznaka akceptacji, tak jakby wołali na mnie „koleś”.
Ależ byłem naiwny. Potem się dowiedziałem, że „Bo” to slangowy skrót od boy (chłopcze). Wydaje mi się, że to określenie równie poniżające jak słowo na n[3], i nie robiło mi różnicy, że nie tylko biali, ale i czarni zaczęli nazywać mnie Bo. I choć niektórzy czarni uznawali to za ujmujący sposób zwracania się do siebie, konotacje związane z tym słowem, wypowiadanym w przeszłości przez pana do niewolnika, sprawiają, że jego używanie jest obraźliwe. Wspomniałem o tym ojcu, który odpowiedział, że jakiś facet w bazie też zwraca się do niego per Bo. Chyba trochę mi wtedy ulżyło, że nie jestem jedyny.
Nieważne. Byłem Bo i nie mogłem na to nic poradzić. To, na co miałem wpływ, to kogo wybiorę, kiedy autobus każdego ranka podjeżdżał pod szkołę – czarnych czy białych. Zdecydowałem się na trzecią opcję – koszykówkę. I każdy, kto pojawiał się w pobliżu i chciał ze mną zagrać – mógłby być nawet żółty albo zielony – stawał się moim przyjacielem.
[1]Oryginalny tytuł: He Got Game(jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] 12 sierpnia 2017 roku podczas demonstracji białych nacjonalistów w miejscowości Charlottesville w Wirginii samochód wjechał w antyfaszystowskich kontrdemonstrantów. Zginęła 32-letnia Heather Heyer, a 19 osób zostało rannych. Sprawcą ataku był zwolennik faszyzmu, 20-letni James Alex Fields junior.
[3]Nigger – czarnuch.
From the Outside. My Journey Through Life And The Game I Love
Copyright © 2018 by Walter Ray Allen Jr.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the Polish translation by Michał Rutkowski 2019
Redakcja – Piotr Królak
Korekta – Maciej Cierniewski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na I stronie okładki – Brian Babineau / Getty Images
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-326-6ISBN MOBI: 978-83-8129-325-9