Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poszedł w ślady słynnego ojca i tez˙ jest kardiochirurgiem. Zajmująco opowiada o przeszczepach, operacjach na otwartym sercu, niezwykłym postępie medycyny, jeśli chodzi o choroby sercowe, no i oczywiście o ojcu – jakim był rodzicem, czego nauczył syna, poczatkującego kardiochirurga podczas wspólnie przeprowadzanych operacji, jak umierał Zbigniew Religa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
CZĘŚĆ I RODZINA
Rozdział I Dom
Proszę mi powiedzieć, jak wyglądał pana dom rodzinny?
Fajnie. Jak na tamte czasy – normalnie, tak mi się wydaje. To znaczy ojca przeważnie nie było, bo siedział w szpitalu, mamy często też, a ja chodziłem z kluczem na szyi. Wówczas mnóstwo domów tak wyglądało. Dziś, jak dziecku zdarzy się wypadek, to zazwyczaj rodziców chcą wsadzić do więzienia, bo zaniedbali dziecko. To moim zdaniem paranoja, bo nikt nie jest w stanie być dwadzieścia cztery godziny przy dzieciaku, który się już samodzielnie porusza. Wielu moich rówieśników się wychowało z kluczem na szyi, łaziliśmy samopas i nic się złego nie działo, nikt się o nas nie bał, nikt się nie dziwił, że takie bachory z pierwszych klas podstawówki chodziły same. Świat był inny. Ja mojego ośmiolatka bałbym się gdziekolwiek puścić samego.
Nasi rodzice – mam starszą siostrę – nie mieli czasu, żeby za nami biegać, ale patrząc wstecz, wydaje mi się, że znaleźli go wystarczająco wiele, żeby mi przekazać najważniejsze rzeczy. I to się nazywa wychowanie. Jak rozmawialiśmy, oni umieli dobrać formę przekazu do naszego poziomu rozwoju. Często dziennikarze pytali mnie i siostrę, czy czujemy się pokrzywdzeni przez to, że ojca tak często nie było w domu. Nie, nie czujemy się pokrzywdzeni, nie mamy żadnego żalu. Przeciwnie, jesteśmy wdzięczni za to, że i on, i mama byli dla nas wzorem.
Rodzice dawali nam spokój, mogliśmy robić wszystko, co tylko chcieliśmy. Choć oczywiście w jakimś stopniu nas kontrolowali, wyznaczali granice, których nie przekraczaliśmy. Bo po co? Jeśli mamy tyle wolności, jeżeli nam tak ufają, to będziemy bardzo się starać, żeby ich nie zawieść. To się sprawdziło w moim dzieciństwie, w mojej młodości – to zaufanie, jakie mi dano. Moi rodzice z ogromnym spokojem i tolerancją znosili typowy dla młodych ludzi okres kompletnej głupoty. Jak człowiek ma naście lat, to jest durny. I ja byłem właśnie takim durniem. Oni to przeczekali. Pozwalali mi na wszystko, czekali, aż się ogarnę. Czasem tylko zwracali uwagę na możliwe zagrożenia płynące z pomysłów, które przychodziły mi do głowy. Ufali mi. Wyrażali również opinie na temat zachowania, ale przede wszystkim dali mi przykład. Nie trzeba przeprowadzać wielkich rozmów, mówić: „Mój synu, ty musisz postępować tak i tak”. Jestem wdzięczny za to rodzicom, sam jako ojciec starałem się ich naśladować i teraz mam z trójką swoich dzieci bardzo dobre relacje, takie koleżeńskie.
Obawiam się, że dla czytelników nasza rozmowa będzie rozczarowaniem. Bo może wyobrażali sobie, że rodzina wielkiego profesora Religi musi być nadzwyczajna, jak z kolorowych czasopism lub filmów familijnych. A ona była najzupełniej zwyczajna. W dodatku nie było pomiędzy nami jakiegoś wylewnego okazywania uczuć, takiego tiu, tiu, tiu. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że wszyscy się lubili i szanowali, dbali o siebie. Nie zawracali sobie dupy nawzajem, w dorosłym życiu nie prześladowali się pięcioma telefonami w ciągu dnia: „A co tam u ciebie?”. Ja też nie zadręczam swoich dorosłych dzieci, a mimo to jesteśmy w bardzo bliskim kontakcie. Moja mama jest już w pewnym wieku, schorowana, mieszka sama, i choć wciąż sobie świetnie radzi, dzwonię do niej częściej niż kiedyś. Dwa, trzy razy w tygodniu z pytaniem, czy czegoś nie potrzebuje. Jak do niej wpadam, to też nie ma żadnego tiu, tiu, tylko gadamy o tym, co słychać, komentujemy, co się wydarzyło na świecie. Ona wie z reguły więcej niż ja, bo trochę z nudów ma włączony telewizor i coś tam chcąc nie chcąc usłyszy. Ja nie oglądam telewizji, wiadomości o świecie czerpię z Twittera, nie otwieram żadnych portali informacyjnych, bo nie jestem w stanie znieść tego wszechobecnego bełkotu. Więc po pracy uciekam na działkę, na pole golfowe, na strzelnicę. I do domu, do moich bliskich. Tak samo jak robił to mój ojciec. Żeby odpocząć, wyluzować się, odzyskać kontakt z rzeczywistością.
Proszę opowiedzieć o mamie.
Mama skończyła medycynę, ale nigdy nie zrobiła stażu, czyli nie ma formalnych uprawnień lekarza. Twierdziła, że nie lubi tego zawodu i została pracownikiem naukowym na fizjologii na Akademii Medycznej. Całe życie tam pracowała, a doktorat zrobiła wcześniej niż mój ojciec. Prowadziła zajęcia ze studentami z fizjologii, a w pracy naukowej zajmowała się receptorami komórkowymi. Mieszkaliśmy sobie w Warszawie, a potem tata wyjechał na Śląsk, do Zabrza, to było bodaj w 1984 roku, a ja z mamą i z siostrą zostaliśmy. Szczerze mówiąc, niewiele się zmieniło, bo jak ojciec mieszkał w Warszawie, to też go nie było w domu. On nie wychodził ze szpitala. Dlatego dla mnie jest to absolutnie naturalny stan, mam tak samo jak on.
Jak ojciec był w Zabrzu, to się widywaliście w weekendy?
Przeważnie tak.
I co robiliście?
Różnie, jak to w rodzinie, w której są nastolatki, jakim ja już wtedy byłem. W tym wieku nie spędza się czasu z rodzicami, tylko ze znajomymi. Z rodzicami się widzi przez chwilę, wymieni pięć zdań i koniec. Dopiero potem, jak się jest dorosłym, człowiek uświadamia sobie, jak bardzo ważne były te zdania. Ja z ojcem długie, poważne dysputy zacząłem toczyć dużo później, kiedy już byłem dojrzałym człowiekiem. Natomiast z dzieciństwa mam bardzo fajne wspomnienia, zwłaszcza dotyczące dwóch, niesamowitych jak na tamte czasy, wydarzeń. Ponieważ oboje rodzice byli w Stanach na stażach, pracowali tam i przywieźli jakieś na polskie warunki całkiem niezłe pieniądze, postanowili je wydać na superwakacje. Za pierwszym razem pojechaliśmy do Hiszpanii pod namiot, samochodem, na cały miesiąc. A następnego lata razem do Grecji. Wtedy mogliśmy pobyć z rodzicami dwadzieścia cztery godziny na dobę. Było bardzo fajnie. Natomiast na co dzień nie było na to czasu. Kiedy ojciec był na Śląsku, z mamą też się nie bardzo widywałem. Jak wychodziłem do szkoły, ona jeszcze spała, bo później szła do pracy, ale wracała o dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej w nocy, gdyż oprócz pracy dydaktycznej ze studentami prowadziła eksperymenty. Czasem eksperyment się przedłużał, to tak jak z operacją.
Czasy, kiedy ojciec pracował w Zabrzu, z punktu widzenia medycyny, a na pewno kardiochirurgii, były wspaniałe, ale dla niego również potwornie ciężkie. Zapłacił za to wszystko zdrowiem. Kiedy przyjeżdżał do domu, to z reguły z jakimiś problemami, o których albo nie gadał z nikim, a jeżeli już, to z mamą. Więc nie było między nim a mną takiej relacji, jak się ogląda w filmach familijnych. Nie miał na to czasu ani głowy. Oczywiście pytał, co u mnie, to nie było takie pytanie na odwal się, naprawdę się mną i siostrą interesował. Te nasze relacje były chyba zwykłe, dobre. Nie umiem i nie lubię na ten temat gadać, bo nie spełniam oczekiwań publiczności. Nie mam wspomnień z długich rodzinnych wieczorów przy kominku… Za to chodziliśmy razem na ryby. W pewnym sensie ja go w to wkręciłem. Bo najpierw razem z moim dziadkiem, a jego ojcem, jeździliśmy podczas wakacji na działkę nad Bug, siedzieliśmy tam dwa tygodnie, dziadek łowił amatorsko, to ja też łowiłem i się od niego uczyłem co i jak. A potem pojechaliśmy tam razem z rodzicami, poszliśmy z tatą nad rzekę z wędkami i on tego bakcyla połknął zdecydowanie bardziej niż ja. Choć do dziś od czasu do czasu, jak mam okazję, to z przyjemnością sobie połowię. Ale nie mam takiego kota jak ojciec. On od pewnego momentu życia każdą wolną chwilę spędzał na rybach.
Siostra Małgorzata jest starsza od pana o cztery lata, może to ona opiekowała się młodszym bratem?
Nie mam takiego poczucia, żeby się mną opiekowała, zdarzały się między nami kłótnie, ale raczej się dogadywaliśmy i nasze relacje zawsze były i są dobre. Przy czym trudno było na niej coś wymóc, jeśli uważała, że ma rację, a zwykle ją miała, bo jest dużo mądrzejsza ode mnie. Poza tym Małgośka w przeciwieństwie do mnie ma świetny słuch i ogromny talent do języków. Jest sinologiem, ale dla niej żaden obcy język nie stanowi problemu. Jeśli ma jakiś najmniejszy kontakt z nowym językiem, to za chwilę zaczyna się w nim poruszać. Dla niej to wszystko się składa w jakąś całość, a dla mnie każdy obcy język… jest kompletnie obcy, nic mi się w nim nie skleja. Siostra pisze po chińsku, czyta po chińsku, tłumaczy chińską literaturę i poezję, to rzeczy, które się wydają normalnemu człowiekowi absolutnie niemożliwe. Myślę, że dla mnie nauczenie się jednego znaku chińskiego byłoby szczytem możliwości.
Najwcześniejsze wspomnienia o ojcu?
Pamiętam jak przez mgłę, że jakoś długo go nie było i nie było, aż pewnego dnia, miałem wtedy imieniny, nagle zjawia się ojciec, przynosi dziesięć pudeł z różnymi grami i zabawkami, pamiętam swoją radość i szczęście. A potem, miałem wówczas siedem lat, wrócił ze Stanów i przywiózł mi pistolet hukowy. Taki prawdziwy. Teraz każdy może sobie coś takiego w Polsce kupić, a wtedy to chyba było nielegalne. Ale jakie wspaniałe.
Chodziliście razem na spacery, siadał pan tacie na kolana, czytał panu bajki przed snem?
Gdy byłem w wieku, kiedy dzieciak potrzebuje bliskości, tulenia, siadania na kolanach i bajek, to moi rodzice byli w Stanach, a ja i siostra u dziadków. To raczej ich pamiętam z przytulasów i ze spacerów. Dziadka i babcię, nie rodziców.
Jak mama znosiła ciągłą nieobecność męża w domu?
Moja mama jest mądrą kobietą. Poza tym oboje umieli sobie w odpowiedni sposób ustalić wartości. A poza tym to było prawdziwe partnerstwo dwojga ludzi, którzy zawsze mieli o czym ze sobą rozmawiać. Czasem zdarzały się między nimi spięcia, jak to między najbliższymi sobie ludźmi, ale szybko mijały. Nie było kłótni, a potem ich rozpamiętywania. Byli ze sobą bardzo zżyci, Zbyszek i Hanka, tak do siebie mówili, choć miśki i kotki w ich intymnym języku także się pojawiały. Takich związków się nie zmienia. Ludzie odchodzą od siebie wtedy, gdy albo dochodzi do jakiegoś konfliktu, który jest nierozwiązywalny, albo gdy się sobą totalnie znudzą, nie mają już wspólnych tematów. Jakby wyrastają z siebie. Moi rodzice przez całe wspólne życie byli bardzo dla siebie.
Jak ojciec przyjeżdżał z Zabrza, nadrabiali życie towarzyskie?
Nieszczególnie, ich życie towarzyskie było dosyć ograniczone. Z winy ojca, a mama się do tego dostosowała. Ojciec wciąż – w pracy, potem w polityce – był otoczony ludźmi. Ciągle gdzieś gnał, coś załatwiał. Jak wracał do domu, to dalej niż do babci i dziadka, jak jeszcze żyli, nie miał ochoty się ruszać. Oczywiście czasami rodzice musieli bywać. Na przykład Jerzy Woy-Wojciechowski, świetny lekarz, muzyk, w ogóle humanista, urządzał co roku imprezę, na którą zapraszał różnych ważnych gości, dużych profesorów. To były bardzo przyjemne spotkania, z muzyką na żywo, z interesującymi ludźmi, dobrym jedzeniem, ciekawymi tematami rozmów. I rodzice tam bywali, nie wypadałoby odmówić, bo ojciec był dobrze wychowany, a poza tym Woy-Wojciechowskiego lubił i szanował. Nie sprawiało mu to zresztą jakiegoś szczególnego bólu – szedł i dobrze się bawił. Ale gdyby nie dostał zaproszenia, to z ulgą zostałby w domu.
Ojciec był uśmiechniętym, ciepłym człowiekiem. Po prostu promieniował dobrą energią. I miał charyzmę, cokolwiek to znaczy. To przyciągało do niego ludzi, gdziekolwiek się zjawił. Ale czasem tych ludzi, tego zamieszania wokół niego było za dużo. Dlatego tak się lubił chować w domu, być z rodziną, tam się najlepiej czuł. Ale żeby była jasność – nie byliśmy rodziną, która spędza ze sobą każdą wolną chwilę – tu razem na rowery, potem kino, wspólna kolacja. Nie. Każdy z nas miał swoje sprawy, którymi się zajmował, nie wchodziliśmy sobie na głowę, szanowaliśmy wolność innych. I dlatego ten nasz dom był taki fajny. Azyl. Dla nas wszystkich był azylem, w którym czuliśmy się dobrze i bezpiecznie.
Były oczywiście wspólne wyjścia. Na przykład do opery. To nie było żadne wydarzenie towarzyskie, po prostu chodziliśmy. Tak samo jak do teatru. Ojciec miał autentyczną potrzebę, żeby wszystko zobaczyć, wszystkiego spróbować. Chłonął świat na różne sposoby. No i na pewno był bardzo oczytany.
Co czytał?
Wszystko. Klasyków miał w małym palcu. Wielkich rosyjskich pisarzy czytał w oryginale. Jego ulubiona książka to „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa.
A filmy?
Tu potrafił czasem zburzyć mój świat. Byłem zakochany w „Taksówkarzu”, uważałem, że to wielki film. Ojciec go obejrzał i stwierdził, że jest beznadziejny, to po pierwsze, a po drugie głupi potwornie. Bo to jest niemożliwe, żeby przyszedł facet, wystrzelał dziesięć osób i został bohaterem – on by nie wyszedł żywy z tego budynku, boby go policja rozwaliła i koniec. No i ja też przestałem lubić „Taksówkarza”… Ze dwa lata temu obejrzałem go ponownie, żeby to zweryfikować. I nadal nie lubię. Ale to nie jest tak, że ojciec oczekiwał od filmu tylko powagi i wiarygodności, potrafił oglądać głupie produkcje – ja zresztą też potrafię – dla czystej rozrywki. Na przykład „Rambo” – wiadomo, czego oczekiwać. Szczególnie pamiętam jedno z naszych wyjść do kina – to było 12 grudnia 1981 roku, dzień przed wprowadzeniem stanu wojennego. W kinie Moskwa szedł wtedy „Czas apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. Poszliśmy razem, bo byłem wtedy jeszcze za smarkaty, żeby sam na niego wejść. Podobał mu się. Mnie też. Tyle że w przeciwieństwie do mnie, ojciec nie ekscytował się nadmiernie filmami. Dla niego coś było albo dobre, albo niedobre.
Kiedy myślę o ojcu w domu, to widzę go w fotelu z książką, a nie przed telewizorem czy w kinie. On był czytającym zwierzęciem. Starał się być na bieżąco z nowościami wydawniczymi, pozycjami ważnymi albo głośnymi. Był erudytą, co nie przeszkadzało mu pasjonować się piłką nożną. Jak już siadał przed telewizorem, to po to, żeby obejrzeć jakiś mecz. Polską ligę tylko czasami. Oglądał ligę angielską i kibicował Arsenalowi. Niestety, mojej ukochanej drużyny nie lubił. Bo ja jestem Liverpool od dziecka, zostało mi to do dziś. Moim ulubionym piłkarzem w młodości był Steven Gerrard, a ojciec go uważał za prymitywnego brutala i chama. No, jego prawo.
Oglądaliście razem rozgrywki?
Jak była taka możliwość, to tak. Z polskich drużyn kibicował Górnikowi Zabrze, i to od młodości, jeszcze zanim pojechał na Śląsk. No a potem los tak zdecydował, że spędził dwadzieścia lat życia w Zabrzu i chodził na mecze Górnika, miał nawet swoje miejsce na stadionie. Potem zabierał na mecze mojego starszego syna, Maćka, który jest zagorzałym kibicem Górnika Zabrze tak samo jak dziadek. Tak na poważnie – Torcida, szalik, nie ma żartów.
Ten wyraz na „t”?
Torcida? To taki odpowiednik Żylety na Legii, ultrasowa trybuna kibiców w Zabrzu. U nas w domu Maciek jest Torcida, a ja Żyleta. Kiedyś byłem z nim w Warszawie na spotkaniu Legia – Górnik. Usiedliśmy na trybunie dla rodzin, na wszelki wypadek, żeby nas tam nie zabili. Bo ten skubany twardziel poszedł na Legię z szalikiem Górnika. Wprawdzie schowanym pod kurtką, no ale…
A z ojcem chodził pan na mecze?
Tak, parę razy. Pierwszy mecz, który z nim pamiętam, był rozgrywany na Stadionie Dziesięciolecia. Grała Polska z kimś tam. Mieszkaliśmy wtedy po drugiej stronie Wisły, dokładnie naprzeciwko stadionu. A potem, jak ojciec już był w Zabrzu, czasami chodziliśmy razem na Legię, jak grała z Górnikiem. Pamiętam mecz, na którym Górnik zebrał straszne lanie 4:0. Ojciec był niepocieszony.
Jaki typ kibicowania obowiązuje w rodzinie Religów?
No, nie tłuczemy się z innymi kibicami. Jak nasi strzelą, to się cieszymy, jak tamci zdobędą gola, to używamy mocno niecenzuralnych wyrazów. A jak naszego sfaulują, to się drzemy, że ma być czerwona kartka. Normalnie.
Wrzeszczycie i wstajecie z miejsc?
Na stadionie tak, w domu mniej, to zależy, jaki poziom napięcia wywołuje dany mecz. Jak Liverpool przez ostatnie trzy lata nieźle grał, a w 2020 roku jeszcze zdobył mistrzostwo, to mnie momentami podrywało.
Ojciec też się darł?
W czasach, jak Polacy jeszcze coś w mistrzostwach świata wygrywali, to tak. No i oczywiście na Górniku, był naprawdę jego zagorzałym kibicem, zawsze zakładał szalik, siadał z innymi na trybunie. Choć potem, jak został VIP-em, prezes Górnika zapraszał ojca razem ze wszystkimi świętymi do pomieszczenia klubowego. To już nie ta atmosfera, stamtąd się całkowicie inaczej ogląda mecz. Ja sam miałem kiedyś taki okres w życiu, że chodziłem na Żyletę. Tam się czuje atmosferę.
Jak przebiegały pańskie rozmowy z ojcem w młodości?
Od czasu do czasu miały wymiar wychowawczy. Miałem fazę, że grałem na perkusji, napieprzałem w nią całymi dniami. I kiedyś ojciec przyjechał z Zabrza, przyszedł do mojego pokoju, i mówi: „Słuchaj, strasznie głośno grasz na tej perkusji”. Ja szybko mu odpowiadam, że będę słynnym punkowym perkusistą. A on do mnie: „To świetnie, bardzo dobrze, no ale to się zapisz do jakiejś szkoły i się naucz, kurwa, grać. A jak nie, to nie zawracaj gitary i daj nam spać”. On uważał, że jak coś się robi, to dobrze, trzeba się temu absolutnie poświęcić. Więc jeśli ja ani się nie uczę, ani nie umiem grać na perkusji, to jest bez sensu. No i miał rację. Wcześniej była inna historia – chodziłem na zajęcia z metaloplastyki do Pałacu Kultury. Przez pierwszy rok nawet mi się podobało, ale potem zaczęło mnie nudzić, więc zacząłem się wykręcać, żeby tylko jakoś uniknąć zajęć. One były płatne, choć jakieś grosze. Kiedy po raz kolejny zacząłem coś wymyślać, żeby tam się nie zjawić, ojciec się wściekł. Powiedział mi, że mam się zdecydować – albo chodzę, albo nie chodzę. Albo coś robię na maksa, albo wcale.
Dwóch silnych mężczyzn w jednym domu – to musiało być trudne. Kłóciliście się?
Parę razy się pokłóciliśmy, z reguły bez sensu. Jak byłem gówniarzem, głównie się wydzierałem, jak to nastolatek. Ojciec zostawał przy swoim, ale dawał mi się wykrzyczeć, a potem spokojnie gadaliśmy. Jako dorośli ludzie pokłóciliśmy się raz, ale porządnie. Pojechałem do niego na Śląsk, do Zabrza, i mało nie daliśmy sobie po pysku. Poszło o ludzi, których tam zatrudniał. On był szefem, coś mi się nie podobało w jego postępowaniu. To była poważna awantura. A ponieważ byliśmy po kieliszku, to zrobiła się burza z błyskawicami. Ja wrzeszczałem, on się wydzierał… W rezultacie każdy został przy swoim, ale poszliśmy spać pogodzeni. Co napawa mnie ogromnym szacunkiem dla niego jako człowieka. Nie podobało mu się to, co mówiłem, w jaki sposób się zachowywałem, ale mi odpuścił. I nigdy później ta awantura w żaden sposób nie przełożyła się na nasze dalsze relacje. Nigdy. To jest dosyć chyba rzadka cecha – nie zgodzić się, powrzeszczeć, wciągnąć powietrze i dać spokój. Machnąć ręką i budować dobrą relację. Zaimponował mi wówczas bardziej niż wtedy, kiedy przeszczepił pierwsze serce. Właśnie tym, że potrafił się cofnąć, a potem iść do przodu.
Dlaczego pokłóciliście się akurat o ludzi zatrudnianych przez ojca?
Nie pamiętam szczegółów albo może nie chcę pamiętać. Mówiąc oględnie – on się często mylił w ocenie poszczególnych osób. Był za bardzo ufny. Miał tę ogromną zaletę, która zarazem, szczególnie dla szefa, jest wielką wadą, że bardzo wierzył w ludzi. A, niestety, wielu osobom nie można ani wierzyć, ani ufać.
Jak potem ojciec poszedł w politykę, rozmawialiście o niej?
Bardzo rzadko. Ja się na niej nigdy nie znałem, nie interesowałem się nią, w dużej mierze tak zostało do tej pory, może dziś nieco lepiej kojarzę wydarzenia i fakty niż wówczas, kiedy ojciec do niej wchodził. On nią żył, a ja nawet nie kojarzyłem ludzi, którymi się otaczał. Dlatego w tematach politycznych nie byłem dla niego partnerem. Owszem, czasem mnie zapytał, co sądzę o tej czy innej sprawie, wysłuchał, potem machał ręką: „Głupi jesteś jak but”. A ja mogłem tylko kiwnąć głową, że się z nim zgadzam. Kwestie polityczne konsultował z mamą, bardzo się liczył z jej opinią, to mądra i rozsądna kobieta. Jak już byłem dorosły, najczęściej rozmawialiśmy o medycynie.
Nie pytał pan ojca, czy mu nie szkoda operowania, pacjentów?
Pytałem wiele razy. Odpowiadał, że jego to już nudzi, że to, co chciał zrobić, zrobił. Poza tym wychował wielu lekarzy, którzy mogą to robić równie dobrze i iść dalej do przodu. Po co robić to samo? Poza tym mocno wkręcił się w politykę. Nie mówię, że był dobrym politykiem, bo nie był, ale był wkręcony, to mu się podobało.
Co mu się w polityce podobało?
Władza. To znaczy możliwość realnego wpływu na rzeczywistość. Dlatego po tym, jak przez dwie kadencje był senatorem, chciał zostać posłem, bo w Senacie realnej władzy nie ma.
Wróćmy jeszcze do domu. Jak wyglądały święta u Religów?
Fantastycznie, zwłaszcza Boże Narodzenie wspominam z rozrzewnieniem. W Wigilię od rana był post, z apetytem trzeba było zaczekać do pierwszej gwiazdki i wieczerzy. Spędzaliśmy je w naszym domu albo u którychś dziadków. Ale zawsze była choinka, duża, wystrojona, która, nawiasem mówiąc, dwa razy nam się zapaliła, raz całkiem konkretnie się jarała, bo drzewko się przewróciło, lampki stłukły, doszło do zwarcia… No, ale wszystko skończyło się szczęśliwie. W Wigilię nie było na stole żadnego alkoholu, za to były prezenty, które przynosił Mikołaj zaraz po pojawieniu się pierwszej gwiazdki, ale jeszcze przed kolacją, bo dzieci by nie wytrzymały tego napięcia. To było tak, że rozlegał się dzwonek u drzwi, my biegliśmy, żeby wpuścić Mikołaja, nikogo nie było za progiem, za to pod choinką w tajemniczy sposób materializowały się prezenty. A potem na stół wjeżdżały kolejne potrawy. Niestety, najpierw ryby, których ja od małego nie biorę do ust. Tak więc dla mnie post trwał jeszcze dłużej niż dla reszty rodziny, przez pół kolacji siedziałem wściekle głodny. Ale wreszcie nadchodziła ta chwila, kiedy pojawiała się waza z czerwonym barszczem na wywarze z suszonych grzybów, aromatycznym, mocnym, do tego oczywiście uszka z grzybami. No i moje ulubione grzyby w cieście. To coś w rodzaju racuchów z namoczonymi wcześniej suszonymi grzybami, je się je raz w roku, właśnie na Wigilię. Podobnie jak gołąbki z kiszonej kapusty, z kaszą gryczaną w środku, z cebulką, polane ciemnym olejem rzepakowym, to regionalna potrawa, popularna na przykład w Radomskiem, gdzie ludzie specjalnie kiszą całe główki kapusty. Ale można sobie poradzić także w inny sposób – że podkisza się głowy kapuściane w posiekanej, kiszonej kapuście. No, ale to są już sekrety mojej mamy, które przekazała mojej Marioli, ja tam nieszczególnie pcham się do kuchni.
A Wielkanoc?
Wolę jednak – to ciągnąca się od wieków dyskusja nad wyższością którychś z tych świąt – Boże Narodzenie. Nie podchodzę do tego z poziomu religijnego, mistycznego, tylko tradycji, które należy kultywować. I Wigilia wydaje mi się jakaś bardziej niezwykła, spokojniejsza, rodzinna, zmuszająca do kontemplacji i wspomnień, ten pusty talerz dla wędrowca, którego trzeba przyjąć pod dach, dla bliskich, których z nami już nie ma. Niezwykłe potrawy, jedzone tylko raz w roku. A Wielkanoc kulinarnie nie jest zbyt wyrafinowana – jajka i mięcho. Natomiast to, co naprawdę lubię w tych wiosennych świętach, to święconki, wyprawy do kościoła, gdzie ksiądz macha kropidłem, pachnie dym kadzidlany. Mnie małego dziadkowie i rodzice prowadzali do kościoła z koszyczkiem, ja prowadzałem tam starsze dzieci, teraz młodego. I psy też z nami zawsze idą, oczywiście.
Kiedy się zaprzyjaźniliście z ojcem?
Myśmy się zawsze przyjaźnili, kochali, tylko to nie było okazywane w bezpośredni sposób. Dla mnie przejawem przyjaźni z rodzicami, zaufania, jakim się nawzajem darzyliśmy, było to, na co mi pozwalali, kiedy miałem czternaście, piętnaście lat. A mogłem wszystko. Na festiwal do Jarocina pierwszy raz pojechałem, zanim skończyłem piętnastkę. Sam. I nie było problemu. Nasz układ polegał na tym, że nie kłamałem. Zawsze mówiłem, dokąd idę i po co, oni mnie nigdy nie sprawdzali. Ten układ się wytworzył sam – dzięki ich mądrości.
Rodzice nie bali się, że w Jarocinie zacznie pan ćpać albo palić zioło?
Na pewno się bali, ale mi ufali. A narkotyki są straszne. Wiem, bo spędziłem sporo czasu w środowisku punkowym, w którym marihuana była na porządku dziennym. Mówi się o niej, że to jest taki lekki narkotyk, fantastyczny, rozrywkowy, że można go bezpiecznie przyjmować, bo po nim nic złego się nie dzieje. Gówno prawda. Przykładem są dziesiątki ludzi, którzy poszli do piachu z powodu marihuany właśnie, a nie ciężkich narkotyków. Ona zmienia nieodwracalnie głowę, powoduje trwałe uszkodzenia mózgu. Jako lek – proszę bardzo, tak samo jak morfina. Ale nie jestem moralistą, gdyby to ode mnie zależało, zdepenalizowałbym dragi. To ukróciłoby zarobki podziemia i pozwoliło kontrolować państwu rynek. Niech będą dostępne od dwudziestego piątego roku życia. Jak ktoś chce, niech się zabija. Nie jestem aż tak pozytywnie społecznie nastawiony, żeby wszystkich ratować, jeśli tego nie chcą. Pod warunkiem że będą gotowi płacić za to sami, tak samo jak za ewentualne zdrowotne konsekwencje swoich przyjemności i ich leczenie.
Chcę jednak dobitnie podkreślić – jednoznacznie mówię, że narkotyki są złe. Mam dzieci. I mam również kolegów, którzy mieli dzieci. I narkotyki im je zabrały bezpowrotnie. Chyba nie ma nic gorszego w życiu, co może człowieka spotkać. Strata dziecka. Na szczęście większość nie próbuje tego świństwa. Albo dopalaczy. Za płotem mojego szpitala w Łodzi jest toksykologia i tam przywożą ludzi, także dzieci, w szale po dopalaczach. Wygląda to koszmarnie. Agresywne, chcą bić wszystkich, czasem im się to udaje – policjantów, lekarzy, są kompletnie bez rozumu. Część z nich przeżywa jakiś czas, dopóki nie wpadną pod samochód albo nie przedawkują.
Strasznie wkurzają mnie ci wszyscy celebryci, którzy chcą być tacy fajni, tacy popularni i promują lekkie narkotyki, wychwalają je pod niebiosa.
A jednak moralista. Nigdy nie zapalił pan zioła?
Paliłem, oczywiście. Spróbowałem dwa razy. Ale na szczęście bardzo źle reaguję na THC, po konopiach indyjskich mam lęki zamiast frajdy. Więc po cholerę? Żadnych ciężkich narkotyków nigdy nie próbowałem, a to dlatego, że jestem tchórzem i się bałem. W czasach punkowych miałem dostęp do wszystkiego – od kleju, poprzez polską heroinę, na opium kończąc. Same najgorsze rzeczy. Nigdy nie spróbowałem, i całe szczęście. Bo pewnie byśmy nie rozmawiali w tej chwili. Wielu moich kolegów z tamtych czasów przekręciło się z ich powodu w głupi sposób. To byli ludzie, z którymi się widywałem codziennie w liceum, z którymi się kumplowałem, chodziłem na imprezy. Szkoda.
A tytoń jest dobry?
Tytoń jest bardzo zły. I też zabija. Ale ponieważ nauczyłem się go palić, mając czternaście lat, nie mogę się jakoś oduczyć. Jeśli ktoś potrafi, to niech rzuci palenie.
W jakich okolicznościach zaczął pan palić, jaki smak miał ten pierwszy papieros?
Mnie, niestety, zawsze ciągnęło do palenia, oboje rodzice palili, zresztą w tych czasach chyba prawie wszyscy palili. I wszędzie. Zacząłem pod koniec podstawówki, pewnie chciałem sam sobie udowodnić, jaki to jestem dorosły. Pierwszego papierosa nie pamiętam, pewnie wypaliłem gdzieś z kolegami w kącie. Potem na początku liceum miałem przerwę w paleniu, bo zostałem harcerzem, a harcerz nie pali i nie pije, to trwało półtora roku. Ale kiedy zostałem punkiem (przez jakiś czas byłem takim harcerzopunkiem) to, niestety, złamałem przysięgę, bo w nowym towarzystwie wszyscy jarali jak wściekli, w związku z tym trzeba było zrezygnować z harcerstwa. Trochę szkoda. I wtedy zacząłem palić. Źle się stało, że jak miałem siedemnaście, osiemnaście lat, paliłem w domu.
Przy rodzicach?
Nie, ale to była śmieszna sytuacja. Rodzaj niepisanej umowy – paliłem u siebie w pokoju i kiedy któreś z nich wchodziło do mnie, grzeczność nakazywała, żeby odłożyć papierosa na popielniczkę. Nie rozmawiałem z rodzicami z petem w zębach, ale nikt nie udawał, że nie palę. Formalnie miałem nie palić, ale ponieważ paliłem, nikt nie robił z tego żadnej afery.
W waszym domu musiał być siwy dym.
I był, rodzice palili, ja, siostra podpalała. Tak się zastanawiam, jak, kurczę, można było tak żyć, teraz nie przyszłoby mi do głowy, aby zapalić w domu przy dziecku. I niesamowite także jest to, że wtedy nie można było sobie skoczyć do kiosku i tak po prostu kupić fajki, wszystko było na kartki, także papierosy, które się załatwiało przez różnych znajomych. Ale nie normalne, tylko takie odpady poprodukcyjne, różnej długości, niektóre trzeba było ciąć na krótsze kawałki. Ojciec przynosił całe worki tych papierosów. Młodzi ludzie teraz nie zrozumieją, o czym opowiadam, tego świata, w jakim dorastałem. Tak, był okropny, ale ponieważ to świat mojej młodości, to ja go z rozczuleniem wspominam.
Podsumujmy: narkotyki są złe, tytoń nie najlepszy, ale jeszcze spoko. A co z alkoholem?
Alkohol postawiłbym prawie na równi z narkotykami. On tylko trochę wolniej zabija.
O lekarzach, podobnie jak o kilku innych grupach zawodowych, że wymienię tylko policjantów i dziennikarzy, mówi się, że nadmiarowo piją. O pana ojcu też mówiono, że dużo pił.
Miał w swoim życiu taki okres. Kiedyś w medycynie faktycznie strasznie się piło, było też społeczne przyzwolenie na picie na dyżurach. Myślę, że większość tych lekarzy, którzy pili w szpitalach, nie robiło tego w domu, boby im żony łby pourywały. Ale na dyżurach mogli sobie pozwolić na luz, było bezpiecznie. Spotykało się z kolegami, były fajne dziewczyny, a flaszek nie brakowało, bo każdy pacjent przynosił w dowód wdzięczności jakąś butelkę. Całe szczęście, że to się już skończyło, bo było niesamowicie groźne dla pacjentów. To jest akurat dobra zmiana. Ale i tak co jakiś czas pojawiają się doniesienia, że nietrzeźwy doktor nie przyszedł na wezwanie na dyżurze, że lekarz na radomskim SOR wprowadził w siebie tyle alkoholu, że mu wyszło dwa i pół promila we krwi, że jakiś chirurg z Lublina chciał operować, mając sporo promili. To jest po prostu nieakceptowalne, nie ma dyskusji. Jak człowiek idzie do roboty, to ma być czysty jak łza. I trzeba się z tym pogodzić.
Powiedział pan, że w życiu ojca był alkoholowy okres.
Ojciec pił we wczesnych latach swojej kariery. To był zupełnie inny świat, to po pierwsze. Po drugie, kilkanaście lat życia spędził poza domem. Był sam, nie wracał wieczorem do kochającej żony, nie mógł przytulić dzieci. A do tego żył w potwornym stresie, robił przełom w medycynie, a takie rzeczy nie dzieją się bezkosztowo. Zanim przyszedł sukces, ponosił porażki. To wszystko razem sprawiało, że zaglądał do kieliszka. Ja go nie tłumaczę, stwierdzam fakt. Ale też wiem, że człowiek musi gdzieś uciec chociaż na chwilę, jak pacjent mu zginął. Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Natomiast nadzwyczajne jest to, że w pewnym momencie, jak już życie ojcu się trochę bardziej ułożyło, problem alkoholu przestał istnieć. I już. Na szczęście tak był skonstruowany, że nie dał mu się pochłonąć, pożreć, co się często zdarza ludziom. On się zatrzymał. To nie było tak, że nagle zamienił się w totalnego abstynenta, nie mówił o sobie „Mam na imię Zbigniew i jestem anonimowym alkoholikiem”. Podczas spotkań towarzyskich wypił parę kieliszków, był duszą towarzystwa, umiał się bawić. Ale na drugi dzień znów szedł do pracy, nie miał żadnych ciągów. Natomiast to, że kiedyś pił więcej, niżby powinien, no, takie życie.
A pan czego lubi się napić?
Co ja lubię? W zależności od okoliczności. W lecie, a lubię jeździć do Grecji, uwielbiam pić zimne piwo w zmrożonym kuflu. Na co dzień nienawidzę piwa, ale jak siedzę sobie w greckiej tawernie z widokiem na morze, temperatura powietrza plus trzydzieści pięć stopni, a ja pociągam łyk z tego zmrożonego kufla, o Boże, jakie to jest pyszne. Potem wracam do Polski, kupuję zgrzewkę piwa, wsadzam do lodówki, żeby po upływie roku wyrzucić ją do śmieci. Wino czasem piję, ale bez szczególnego entuzjazmu. Jeśli już mam pójść na imprezę i się czegoś napić, to albo wódki, albo whisky.
Ojciec miał też słabość do hazardu.
Bo to taka natura, w końcu pionierskie operacje to w pewnym stopniu ruletka. Tak, zostawił trochę pieniędzy w kasynach, jak przegrywał sporo, to musiał odpracować. Kiedyś sam go wyciągnąłem z kasyna. Dobrze mu szło w oczko, ale nagle fortuna się odwróciła i zaczął tracić. Przekonałem go, żeby spasował, wyszedł na zero. Lubił to, choć na szczęście nigdy się nie zatracił. Jak kilka miesięcy przed śmiercią pojechali z mamą w sentymentalną podróż po Stanach Zjednoczonych, poszli do kasyna, ojciec wygrał siedemset dolarów.
No to jeszcze powiedzmy o innej słabości ojca – do szybkiej jazdy. Podobno trasę Zabrze – Warszawa pokonywał w mniej niż dwie godziny w czasach, w których nikomu się nie śniło o autostradach w Polsce.
Jeździł bardzo szybko, ale miał w nosie samochody, było mu wszystko jedno, jeździł tym, co miał. I nigdy w życiu nie wydałby dużych pieniędzy na auto, nawet gdyby miał taką kasę.
To czym jeździł?
Pierwszym samochodem, który pamiętam z domu, był duży Fiat, potem Polonez, bardzo długo ojciec nim jeździł, wreszcie kupił sobie Forda Taurusa, używanego, ale to było superwypasione auto. I jeszcze potem Renault 19, kupił go mamie. Natomiast pierwsze nowe, zagraniczne auto, które się u nas pojawiło, to była Honda Concerto, taki troszeczkę usportowiony Civic, niżej położony, bardzo fajne autko, zwinne, małe. A po Concerto miał już tylko Accorda i koniec. Nie wspominam o wozach, którymi się bujał w Stanach, to całkiem inna historia. Ale faktycznie tymi wszystkimi autami, do których wsiadał, jeździł, ile fabryka dała, ile się dało wydusić z silnika. I te jego słynne rekordy na trasie Warszawa–Zabrze w godzinę pięćdziesiąt minut to jest prawda, ale to były inne czasy, ruch na drogach był niemrawy.
Nocą tak zasuwał?
Nocą, ale w dzień wcale niewiele wolniej. Przeżył parę wypadków, w tym jeden fundacyjnym autem. Mam tutaj na myśli Fundację Rozwoju Kardiochirurgii, którą powołał do życia w 1991 roku i był jej prezesem. Ojcu przysługiwało wtedy auto z kierowcą, ale często sam prowadził, jeśli tak było poręczniej. Jechał fundacyjnym Fordem Mondeo, to była jesień, na szosie mokre liście, ojciec wszedł w zakręt – pewnie dużo za szybko. Obróciło go, wyleciał z zakrętu, pieprznął w drzewo. Auto straciło cały tył. Jemu się złamał tylko obojczyk. Na szczęście to było tuż po tym, jak zaczął myśleć i mówić, że przejechał tak wiele kilometrów, że już pora, aby zacząć zapinać pasy. Wówczas je zapiął, dlatego przeżył. Wcześniej jeździł bez pasów, jak większość kierowców. To był początek lat dwutysięcznych, po tym zdarzeniu zaczął nieco wolnej jeździć, ciut ostrożniej. Ale bez przesady. Bo on nigdy nie dbał o siebie. O pacjentów – jak najbardziej. O rodzinę – owszem. Ale o siebie nigdy. Był wypadek, to był, koniec rozmowy.
Wcześniej miał parę innych incydentów, z których wychodził poturbowany. Raz na przykład wpadł na dzika, wtedy całkowicie skasował samochód, no i tego zwierzaka, ale ojcu nic się nie stało. Tego typu zdarzeń było więcej. Ja tak sobie myślę, że ojcu się wydawało – co jest głupie, biorąc pod uwagę jego wiedzę i doświadczenie – że jest nieśmiertelny. Pod tym względem był niemądry. Tak jak wielu z nas. Nie zakładamy, że nas może spotkać coś złego. Ale jeszcze raz podkreślę – to były całkiem inne czasy. Samochodów w Polsce było mało, no i gliniarze byli wtedy całkiem inni. Ojcu tam, na Śląsku, tylko się kłaniali. Pamiętam, jak raz go wiozłem. Jechałem też szybko, może ze sto trzydzieści kilometrów na godzinę przez wieś – no i mnie chapnęła policja. Rozmawiam z funkcjonariuszami, kajam się, tłumaczę, że ojca wiozę do roboty, on się bardzo śpieszy. Ojca? A kto to jest? Profesor Religa. Aaa, to szerokiej drogi, niech pan uważa, bo tam dwadzieścia kilometrów dalej nasi stoją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki