Religa. Ojciec i syn - Grzegorz Religa, Mira Suchodolska - ebook

Religa. Ojciec i syn ebook

Grzegorz Religa, Suchodolska Mira

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poszedł w ślady słynnego ojca i tez˙ jest kardiochirurgiem. Zajmująco opowiada o przeszczepach, operacjach na otwartym sercu, niezwykłym postępie medycyny, jeśli chodzi o choroby sercowe, no i oczywiście o ojcu – jakim był rodzicem, czego nauczył syna, poczatkującego kardiochirurga podczas wspólnie przeprowadzanych operacji, jak umierał Zbigniew Religa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 249

Oceny
4,7 (24 oceny)
17
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wata29

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry wywiad z doktirem Grzegorzem Religą.
00
Daisy2808

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna. Przeczytałam jednym tchem.
00
ZOLZA001

Nie oderwiesz się od lektury

lektor tragedia
00

Popularność




Część I. Rodzina

CZĘŚĆ I RODZINA

Roz­dział I. Dom

Roz­dział I Dom

Pro­szę mi powie­dzieć, jak wyglą­dał pana dom rodzinny?

Faj­nie. Jak na tamte czasy – nor­mal­nie, tak mi się wydaje. To zna­czy ojca prze­waż­nie nie było, bo sie­dział w szpi­talu, mamy czę­sto też, a ja cho­dzi­łem z klu­czem na szyi. Wów­czas mnó­stwo domów tak wyglą­dało. Dziś, jak dziecku zda­rzy się wypa­dek, to zazwy­czaj rodzi­ców chcą wsa­dzić do wię­zie­nia, bo zanie­dbali dziecko. To moim zda­niem para­noja, bo nikt nie jest w sta­nie być dwa­dzie­ścia cztery godziny przy dzie­ciaku, który się już samo­dziel­nie poru­sza. Wielu moich rówie­śni­ków się wycho­wało z klu­czem na szyi, łazi­li­śmy samo­pas i nic się złego nie działo, nikt się o nas nie bał, nikt się nie dzi­wił, że takie bachory z pierw­szych klas pod­sta­wówki cho­dziły same. Świat był inny. Ja mojego ośmio­latka bał­bym się gdzie­kol­wiek puścić samego.

Nasi rodzice – mam star­szą sio­strę – nie mieli czasu, żeby za nami bie­gać, ale patrząc wstecz, wydaje mi się, że zna­leźli go wystar­cza­jąco wiele, żeby mi prze­ka­zać naj­waż­niej­sze rze­czy. I to się nazywa wycho­wa­nie. Jak roz­ma­wia­li­śmy, oni umieli dobrać formę prze­kazu do naszego poziomu roz­woju. Czę­sto dzien­ni­ka­rze pytali mnie i sio­strę, czy czu­jemy się pokrzyw­dzeni przez to, że ojca tak czę­sto nie było w domu. Nie, nie czu­jemy się pokrzyw­dzeni, nie mamy żad­nego żalu. Prze­ciw­nie, jeste­śmy wdzięczni za to, że i on, i mama byli dla nas wzo­rem.

Rodzice dawali nam spo­kój, mogli­śmy robić wszystko, co tylko chcie­li­śmy. Choć oczy­wi­ście w jakimś stop­niu nas kon­tro­lo­wali, wyzna­czali gra­nice, któ­rych nie prze­kra­cza­li­śmy. Bo po co? Jeśli mamy tyle wol­no­ści, jeżeli nam tak ufają, to będziemy bar­dzo się sta­rać, żeby ich nie zawieść. To się spraw­dziło w moim dzie­ciń­stwie, w mojej mło­do­ści – to zaufa­nie, jakie mi dano. Moi rodzice z ogrom­nym spo­ko­jem i tole­ran­cją zno­sili typowy dla mło­dych ludzi okres kom­plet­nej głu­poty. Jak czło­wiek ma naście lat, to jest durny. I ja byłem wła­śnie takim dur­niem. Oni to prze­cze­kali. Pozwa­lali mi na wszystko, cze­kali, aż się ogarnę. Cza­sem tylko zwra­cali uwagę na moż­liwe zagro­że­nia pły­nące z pomy­słów, które przy­cho­dziły mi do głowy. Ufali mi. Wyra­żali rów­nież opi­nie na temat zacho­wa­nia, ale przede wszyst­kim dali mi przy­kład. Nie trzeba prze­pro­wa­dzać wiel­kich roz­mów, mówić: „Mój synu, ty musisz postę­po­wać tak i tak”. Jestem wdzięczny za to rodzi­com, sam jako ojciec sta­ra­łem się ich naśla­do­wać i teraz mam z trójką swo­ich dzieci bar­dzo dobre rela­cje, takie kole­żeń­skie.

Oba­wiam się, że dla czy­tel­ni­ków nasza roz­mowa będzie roz­cza­ro­wa­niem. Bo może wyobra­żali sobie, że rodzina wiel­kiego pro­fe­sora Religi musi być nad­zwy­czajna, jak z kolo­ro­wych cza­so­pism lub fil­mów fami­lij­nych. A ona była naj­zu­peł­niej zwy­czajna. W dodatku nie było pomię­dzy nami jakie­goś wylew­nego oka­zy­wa­nia uczuć, takiego tiu, tiu, tiu. Dla mnie naj­waż­niej­sze jest jed­nak to, że wszy­scy się lubili i sza­no­wali, dbali o sie­bie. Nie zawra­cali sobie dupy nawza­jem, w doro­słym życiu nie prze­śla­do­wali się pię­cioma tele­fo­nami w ciągu dnia: „A co tam u cie­bie?”. Ja też nie zadrę­czam swo­ich doro­słych dzieci, a mimo to jeste­śmy w bar­dzo bli­skim kon­tak­cie. Moja mama jest już w pew­nym wieku, scho­ro­wana, mieszka sama, i choć wciąż sobie świet­nie radzi, dzwo­nię do niej czę­ściej niż kie­dyś. Dwa, trzy razy w tygo­dniu z pyta­niem, czy cze­goś nie potrze­buje. Jak do niej wpa­dam, to też nie ma żad­nego tiu, tiu, tylko gadamy o tym, co sły­chać, komen­tu­jemy, co się wyda­rzyło na świe­cie. Ona wie z reguły wię­cej niż ja, bo tro­chę z nudów ma włą­czony tele­wi­zor i coś tam chcąc nie chcąc usły­szy. Ja nie oglą­dam tele­wi­zji, wia­do­mo­ści o świe­cie czer­pię z Twit­tera, nie otwie­ram żad­nych por­tali infor­ma­cyj­nych, bo nie jestem w sta­nie znieść tego wszech­obec­nego beł­kotu. Więc po pracy ucie­kam na działkę, na pole gol­fowe, na strzel­nicę. I do domu, do moich bli­skich. Tak samo jak robił to mój ojciec. Żeby odpo­cząć, wylu­zo­wać się, odzy­skać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

Pro­szę opo­wie­dzieć o mamie.

Mama skoń­czyła medy­cynę, ale ni­gdy nie zro­biła stażu, czyli nie ma for­mal­nych upraw­nień leka­rza. Twier­dziła, że nie lubi tego zawodu i została pra­cow­ni­kiem nauko­wym na fizjo­lo­gii na Aka­de­mii Medycz­nej. Całe życie tam pra­co­wała, a dok­to­rat zro­biła wcze­śniej niż mój ojciec. Pro­wa­dziła zaję­cia ze stu­den­tami z fizjo­lo­gii, a w pracy nauko­wej zaj­mo­wała się recep­to­rami komór­ko­wymi. Miesz­ka­li­śmy sobie w War­sza­wie, a potem tata wyje­chał na Śląsk, do Zabrza, to było bodaj w 1984 roku, a ja z mamą i z sio­strą zosta­li­śmy. Szcze­rze mówiąc, nie­wiele się zmie­niło, bo jak ojciec miesz­kał w War­sza­wie, to też go nie było w domu. On nie wycho­dził ze szpi­tala. Dla­tego dla mnie jest to abso­lut­nie natu­ralny stan, mam tak samo jak on.

Jak ojciec był w Zabrzu, to się widy­wa­li­ście w week­endy?

Prze­waż­nie tak.

I co robi­li­ście?

Róż­nie, jak to w rodzi­nie, w któ­rej są nasto­latki, jakim ja już wtedy byłem. W tym wieku nie spę­dza się czasu z rodzi­cami, tylko ze zna­jo­mymi. Z rodzi­cami się widzi przez chwilę, wymieni pięć zdań i koniec. Dopiero potem, jak się jest doro­słym, czło­wiek uświa­da­mia sobie, jak bar­dzo ważne były te zda­nia. Ja z ojcem dłu­gie, poważne dys­puty zaczą­łem toczyć dużo póź­niej, kiedy już byłem doj­rza­łym czło­wiekiem. Nato­miast z dzie­ciń­stwa mam bar­dzo fajne wspo­mnie­nia, zwłasz­cza doty­czące dwóch, nie­sa­mo­wi­tych jak na tamte czasy, wyda­rzeń. Ponie­waż oboje rodzice byli w Sta­nach na sta­żach, pra­co­wali tam i przy­wieźli jakieś na pol­skie warunki cał­kiem nie­złe pie­nią­dze, posta­no­wili je wydać na super­wa­ka­cje. Za pierw­szym razem poje­cha­li­śmy do Hisz­pa­nii pod namiot, samo­cho­dem, na cały mie­siąc. A następ­nego lata razem do Gre­cji. Wtedy mogli­śmy pobyć z rodzi­cami dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę. Było bar­dzo faj­nie. Nato­miast na co dzień nie było na to czasu. Kiedy ojciec był na Ślą­sku, z mamą też się nie bar­dzo widy­wa­łem. Jak wycho­dzi­łem do szkoły, ona jesz­cze spała, bo póź­niej szła do pracy, ale wra­cała o dwu­dzie­stej dru­giej, dwu­dzie­stej trze­ciej w nocy, gdyż oprócz pracy dydak­tycz­nej ze stu­den­tami pro­wa­dziła eks­pe­ry­menty. Cza­sem eks­pe­ry­ment się prze­dłu­żał, to tak jak z ope­ra­cją.

Czasy, kiedy ojciec pra­co­wał w Zabrzu, z punktu widze­nia medy­cyny, a na pewno kar­dio­chi­rur­gii, były wspa­niałe, ale dla niego rów­nież potwor­nie cięż­kie. Zapła­cił za to wszystko zdro­wiem. Kiedy przy­jeż­dżał do domu, to z reguły z jaki­miś pro­ble­mami, o któ­rych albo nie gadał z nikim, a jeżeli już, to z mamą. Więc nie było mię­dzy nim a mną takiej rela­cji, jak się ogląda w fil­mach fami­lij­nych. Nie miał na to czasu ani głowy. Oczy­wi­ście pytał, co u mnie, to nie było takie pyta­nie na odwal się, naprawdę się mną i sio­strą inte­re­so­wał. Te nasze rela­cje były chyba zwy­kłe, dobre. Nie umiem i nie lubię na ten temat gadać, bo nie speł­niam ocze­ki­wań publicz­no­ści. Nie mam wspo­mnień z dłu­gich rodzin­nych wie­czo­rów przy kominku… Za to cho­dzi­li­śmy razem na ryby. W pew­nym sen­sie ja go w to wkrę­ci­łem. Bo naj­pierw razem z moim dziad­kiem, a jego ojcem, jeź­dzi­li­śmy pod­czas waka­cji na działkę nad Bug, sie­dzie­li­śmy tam dwa tygo­dnie, dzia­dek łowił ama­tor­sko, to ja też łowi­łem i się od niego uczy­łem co i jak. A potem poje­cha­li­śmy tam razem z rodzi­cami, poszli­śmy z tatą nad rzekę z węd­kami i on tego bak­cyla połknął zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż ja. Choć do dziś od czasu do czasu, jak mam oka­zję, to z przy­jem­no­ścią sobie poło­wię. Ale nie mam takiego kota jak ojciec. On od pew­nego momentu życia każdą wolną chwilę spę­dzał na rybach.

Sio­stra Mał­go­rzata jest star­sza od pana o cztery lata, może to ona opie­ko­wała się młod­szym bra­tem?

Nie mam takiego poczu­cia, żeby się mną opie­ko­wała, zda­rzały się mię­dzy nami kłót­nie, ale raczej się doga­dy­wa­li­śmy i nasze rela­cje zawsze były i są dobre. Przy czym trudno było na niej coś wymóc, jeśli uwa­żała, że ma rację, a zwy­kle ją miała, bo jest dużo mądrzej­sza ode mnie. Poza tym Mał­gośka w prze­ci­wień­stwie do mnie ma świetny słuch i ogromny talent do języ­ków. Jest sino­lo­giem, ale dla niej żaden obcy język nie sta­nowi pro­blemu. Jeśli ma jakiś naj­mniej­szy kon­takt z nowym języ­kiem, to za chwilę zaczyna się w nim poru­szać. Dla niej to wszystko się składa w jakąś całość, a dla mnie każdy obcy język… jest kom­plet­nie obcy, nic mi się w nim nie skleja. Sio­stra pisze po chiń­sku, czyta po chiń­sku, tłu­ma­czy chiń­ską lite­ra­turę i poezję, to rze­czy, które się wydają nor­mal­nemu czło­wie­kowi abso­lut­nie nie­moż­liwe. Myślę, że dla mnie naucze­nie się jed­nego znaku chiń­skiego byłoby szczy­tem moż­li­wo­ści.

Naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nia o ojcu?

Pamię­tam jak przez mgłę, że jakoś długo go nie było i nie było, aż pew­nego dnia, mia­łem wtedy imie­niny, nagle zja­wia się ojciec, przy­nosi dzie­sięć pudeł z róż­nymi grami i zabaw­kami, pamię­tam swoją radość i szczę­ście. A potem, mia­łem wów­czas sie­dem lat, wró­cił ze Sta­nów i przy­wiózł mi pisto­let hukowy. Taki praw­dziwy. Teraz każdy może sobie coś takiego w Pol­sce kupić, a wtedy to chyba było nie­le­galne. Ale jakie wspa­niałe.

Cho­dzi­li­ście razem na spa­cery, sia­dał pan tacie na kolana, czy­tał panu bajki przed snem?

Gdy byłem w wieku, kiedy dzie­ciak potrze­buje bli­sko­ści, tule­nia, sia­da­nia na kola­nach i bajek, to moi rodzice byli w Sta­nach, a ja i sio­stra u dziad­ków. To raczej ich pamię­tam z przy­tu­la­sów i ze spa­ce­rów. Dziadka i bab­cię, nie rodzi­ców.

Jak mama zno­siła cią­głą nie­obec­ność męża w domu?

Moja mama jest mądrą kobietą. Poza tym oboje umieli sobie w odpo­wiedni spo­sób usta­lić war­to­ści. A poza tym to było praw­dziwe part­ner­stwo dwojga ludzi, któ­rzy zawsze mieli o czym ze sobą roz­ma­wiać. Cza­sem zda­rzały się mię­dzy nimi spię­cia, jak to mię­dzy naj­bliż­szymi sobie ludźmi, ale szybko mijały. Nie było kłótni, a potem ich roz­pa­mię­ty­wa­nia. Byli ze sobą bar­dzo zżyci, Zby­szek i Hanka, tak do sie­bie mówili, choć miśki i kotki w ich intym­nym języku także się poja­wiały. Takich związ­ków się nie zmie­nia. Ludzie odcho­dzą od sie­bie wtedy, gdy albo docho­dzi do jakie­goś kon­fliktu, który jest nie­roz­wią­zy­walny, albo gdy się sobą total­nie znu­dzą, nie mają już wspól­nych tema­tów. Jakby wyra­stają z sie­bie. Moi rodzice przez całe wspólne życie byli bar­dzo dla sie­bie.

Jak ojciec przy­jeż­dżał z Zabrza, nad­ra­biali życie towa­rzy­skie?

Nie­szcze­gól­nie, ich życie towa­rzy­skie było dosyć ogra­ni­czone. Z winy ojca, a mama się do tego dosto­so­wała. Ojciec wciąż – w pracy, potem w poli­tyce – był oto­czony ludźmi. Cią­gle gdzieś gnał, coś zała­twiał. Jak wra­cał do domu, to dalej niż do babci i dziadka, jak jesz­cze żyli, nie miał ochoty się ruszać. Oczy­wi­ście cza­sami rodzice musieli bywać. Na przy­kład Jerzy Woy-Woj­cie­chow­ski, świetny lekarz, muzyk, w ogóle huma­ni­sta, urzą­dzał co roku imprezę, na którą zapra­szał róż­nych waż­nych gości, dużych pro­fe­so­rów. To były bar­dzo przy­jemne spo­tka­nia, z muzyką na żywo, z inte­re­su­ją­cymi ludźmi, dobrym jedze­niem, cie­ka­wymi tema­tami roz­mów. I rodzice tam bywali, nie wypa­da­łoby odmó­wić, bo ojciec był dobrze wycho­wany, a poza tym Woy-Woj­cie­chow­skiego lubił i sza­no­wał. Nie spra­wiało mu to zresztą jakie­goś szcze­gól­nego bólu – szedł i dobrze się bawił. Ale gdyby nie dostał zapro­sze­nia, to z ulgą zostałby w domu.

Ojciec był uśmiech­nię­tym, cie­płym czło­wie­kiem. Po pro­stu pro­mie­nio­wał dobrą ener­gią. I miał cha­ry­zmę, cokol­wiek to zna­czy. To przy­cią­gało do niego ludzi, gdzie­kol­wiek się zja­wił. Ale cza­sem tych ludzi, tego zamie­sza­nia wokół niego było za dużo. Dla­tego tak się lubił cho­wać w domu, być z rodziną, tam się naj­le­piej czuł. Ale żeby była jasność – nie byli­śmy rodziną, która spę­dza ze sobą każdą wolną chwilę – tu razem na rowery, potem kino, wspólna kola­cja. Nie. Każdy z nas miał swoje sprawy, któ­rymi się zaj­mo­wał, nie wcho­dzi­li­śmy sobie na głowę, sza­no­wa­li­śmy wol­ność innych. I dla­tego ten nasz dom był taki fajny. Azyl. Dla nas wszyst­kich był azy­lem, w któ­rym czu­li­śmy się dobrze i bez­piecz­nie.

Były oczy­wi­ście wspólne wyj­ścia. Na przy­kład do opery. To nie było żadne wyda­rze­nie towa­rzy­skie, po pro­stu cho­dzi­li­śmy. Tak samo jak do teatru. Ojciec miał auten­tyczną potrzebę, żeby wszystko zoba­czyć, wszyst­kiego spró­bo­wać. Chło­nął świat na różne spo­soby. No i na pewno był bar­dzo oczy­tany.

Co czy­tał?

Wszystko. Kla­sy­ków miał w małym palcu. Wiel­kich rosyj­skich pisa­rzy czy­tał w ory­gi­nale. Jego ulu­biona książka to „Mistrz i Mał­go­rzata” Micha­iła Buł­ha­kowa.

A filmy?

Tu potra­fił cza­sem zbu­rzyć mój świat. Byłem zako­chany w „Tak­sów­ka­rzu”, uwa­ża­łem, że to wielki film. Ojciec go obej­rzał i stwier­dził, że jest bez­na­dziejny, to po pierw­sze, a po dru­gie głupi potwor­nie. Bo to jest nie­moż­liwe, żeby przy­szedł facet, wystrze­lał dzie­sięć osób i został boha­te­rem – on by nie wyszedł żywy z tego budynku, boby go poli­cja roz­wa­liła i koniec. No i ja też prze­sta­łem lubić „Tak­sów­ka­rza”… Ze dwa lata temu obej­rzałem go ponow­nie, żeby to zwe­ry­fi­ko­wać. I na­dal nie lubię. Ale to nie jest tak, że ojciec ocze­ki­wał od filmu tylko powagi i wia­ry­god­no­ści, potra­fił oglą­dać głu­pie pro­duk­cje – ja zresztą też potra­fię – dla czy­stej roz­rywki. Na przy­kład „Rambo” – wia­domo, czego ocze­ki­wać. Szcze­gól­nie pamię­tam jedno z naszych wyjść do kina – to było 12 grud­nia 1981 roku, dzień przed wpro­wa­dze­niem stanu wojen­nego. W kinie Moskwa szedł wtedy „Czas apo­ka­lipsy” Fran­cisa Forda Cop­poli. Poszli­śmy razem, bo byłem wtedy jesz­cze za smar­katy, żeby sam na niego wejść. Podo­bał mu się. Mnie też. Tyle że w prze­ci­wień­stwie do mnie, ojciec nie eks­cy­to­wał się nad­mier­nie fil­mami. Dla niego coś było albo dobre, albo nie­do­bre.

Kiedy myślę o ojcu w domu, to widzę go w fotelu z książką, a nie przed tele­wi­zo­rem czy w kinie. On był czy­ta­ją­cym zwie­rzę­ciem. Sta­rał się być na bie­żąco z nowo­ściami wydaw­ni­czymi, pozy­cjami waż­nymi albo gło­śnymi. Był eru­dytą, co nie prze­szka­dzało mu pasjo­no­wać się piłką nożną. Jak już sia­dał przed tele­wi­zo­rem, to po to, żeby obej­rzeć jakiś mecz. Pol­ską ligę tylko cza­sami. Oglą­dał ligę angiel­ską i kibi­co­wał Arse­na­lowi. Nie­stety, mojej uko­cha­nej dru­żyny nie lubił. Bo ja jestem Liver­pool od dziecka, zostało mi to do dziś. Moim ulu­bio­nym pił­ka­rzem w mło­do­ści był Ste­ven Ger­rard, a ojciec go uwa­żał za pry­mi­tyw­nego bru­tala i chama. No, jego prawo.

Oglą­da­li­ście razem roz­grywki?

Jak była taka moż­li­wość, to tak. Z pol­skich dru­żyn kibi­co­wał Gór­ni­kowi Zabrze, i to od mło­do­ści, jesz­cze zanim poje­chał na Śląsk. No a potem los tak zde­cy­do­wał, że spę­dził dwa­dzie­ścia lat życia w Zabrzu i cho­dził na mecze Gór­nika, miał nawet swoje miej­sce na sta­dio­nie. Potem zabie­rał na mecze mojego star­szego syna, Maćka, który jest zago­rza­łym kibi­cem Gór­nika Zabrze tak samo jak dzia­dek. Tak na poważ­nie – Tor­cida, sza­lik, nie ma żar­tów.

Ten wyraz na „t”?

Tor­cida? To taki odpo­wied­nik Żylety na Legii, ultra­sowa try­buna kibi­ców w Zabrzu. U nas w domu Maciek jest Tor­cida, a ja Żyleta. Kie­dyś byłem z nim w War­sza­wie na spo­tka­niu Legia – Gór­nik. Usie­dli­śmy na try­bu­nie dla rodzin, na wszelki wypa­dek, żeby nas tam nie zabili. Bo ten sku­bany twar­dziel poszedł na Legię z sza­li­kiem Gór­nika. Wpraw­dzie scho­wa­nym pod kurtką, no ale…

A z ojcem cho­dził pan na mecze?

Tak, parę razy. Pierw­szy mecz, który z nim pamię­tam, był roz­gry­wany na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia. Grała Pol­ska z kimś tam. Miesz­ka­li­śmy wtedy po dru­giej stro­nie Wisły, dokład­nie naprze­ciwko sta­dionu. A potem, jak ojciec już był w Zabrzu, cza­sami cho­dzi­li­śmy razem na Legię, jak grała z Gór­ni­kiem. Pamię­tam mecz, na któ­rym Gór­nik zebrał straszne lanie 4:0. Ojciec był nie­po­cie­szony.

Jaki typ kibi­co­wa­nia obo­wią­zuje w rodzi­nie Reli­gów?

No, nie tłu­czemy się z innymi kibi­cami. Jak nasi strzelą, to się cie­szymy, jak tamci zdo­będą gola, to uży­wamy mocno nie­cen­zu­ral­nych wyra­zów. A jak naszego sfau­lują, to się drzemy, że ma być czer­wona kartka. Nor­mal­nie.

Wrzesz­czy­cie i wsta­je­cie z miejsc?

Na sta­dio­nie tak, w domu mniej, to zależy, jaki poziom napię­cia wywo­łuje dany mecz. Jak Liver­pool przez ostat­nie trzy lata nie­źle grał, a w 2020 roku jesz­cze zdo­był mistrzo­stwo, to mnie momen­tami pod­ry­wało.

Ojciec też się darł?

W cza­sach, jak Polacy jesz­cze coś w mistrzo­stwach świata wygry­wali, to tak. No i oczy­wi­ście na Gór­niku, był naprawdę jego zago­rza­łym kibi­cem, zawsze zakła­dał sza­lik, sia­dał z innymi na try­bu­nie. Choć potem, jak został VIP-em, pre­zes Gór­nika zapra­szał ojca razem ze wszyst­kimi świę­tymi do pomiesz­cze­nia klu­bo­wego. To już nie ta atmos­fera, stam­tąd się cał­ko­wi­cie ina­czej ogląda mecz. Ja sam mia­łem kie­dyś taki okres w życiu, że cho­dzi­łem na Żyletę. Tam się czuje atmos­ferę.

Jak prze­bie­gały pań­skie roz­mowy z ojcem w mło­do­ści?

Od czasu do czasu miały wymiar wycho­waw­czy. Mia­łem fazę, że gra­łem na per­ku­sji, napie­prza­łem w nią całymi dniami. I kie­dyś ojciec przy­je­chał z Zabrza, przy­szedł do mojego pokoju, i mówi: „Słu­chaj, strasz­nie gło­śno grasz na tej per­ku­sji”. Ja szybko mu odpo­wia­dam, że będę słyn­nym pun­ko­wym per­ku­si­stą. A on do mnie: „To świet­nie, bar­dzo dobrze, no ale to się zapisz do jakiejś szkoły i się naucz, kurwa, grać. A jak nie, to nie zawra­caj gitary i daj nam spać”. On uwa­żał, że jak coś się robi, to dobrze, trzeba się temu abso­lut­nie poświę­cić. Więc jeśli ja ani się nie uczę, ani nie umiem grać na per­ku­sji, to jest bez sensu. No i miał rację. Wcze­śniej była inna histo­ria – cho­dzi­łem na zaję­cia z meta­lo­pla­styki do Pałacu Kul­tury. Przez pierw­szy rok nawet mi się podo­bało, ale potem zaczęło mnie nudzić, więc zaczą­łem się wykrę­cać, żeby tylko jakoś unik­nąć zajęć. One były płatne, choć jakieś gro­sze. Kiedy po raz kolejny zaczą­łem coś wymy­ślać, żeby tam się nie zja­wić, ojciec się wściekł. Powie­dział mi, że mam się zde­cy­do­wać – albo cho­dzę, albo nie cho­dzę. Albo coś robię na maksa, albo wcale.

Dwóch sil­nych męż­czyzn w jed­nym domu – to musiało być trudne. Kłó­ci­li­ście się?

Parę razy się pokłó­ci­li­śmy, z reguły bez sensu. Jak byłem gów­nia­rzem, głów­nie się wydzie­ra­łem, jak to nasto­la­tek. Ojciec zosta­wał przy swoim, ale dawał mi się wykrzy­czeć, a potem spo­koj­nie gada­li­śmy. Jako doro­śli ludzie pokłó­ci­li­śmy się raz, ale porząd­nie. Poje­cha­łem do niego na Śląsk, do Zabrza, i mało nie dali­śmy sobie po pysku. Poszło o ludzi, któ­rych tam zatrud­niał. On był sze­fem, coś mi się nie podo­bało w jego postę­po­wa­niu. To była poważna awan­tura. A ponie­waż byli­śmy po kie­liszku, to zro­biła się burza z bły­ska­wi­cami. Ja wrzesz­cza­łem, on się wydzie­rał… W rezul­ta­cie każdy został przy swoim, ale poszli­śmy spać pogo­dzeni. Co napawa mnie ogrom­nym sza­cun­kiem dla niego jako czło­wieka. Nie podo­bało mu się to, co mówi­łem, w jaki spo­sób się zacho­wy­wa­łem, ale mi odpu­ścił. I ni­gdy póź­niej ta awan­tura w żaden spo­sób nie prze­ło­żyła się na nasze dal­sze rela­cje. Ni­gdy. To jest dosyć chyba rzadka cecha – nie zgo­dzić się, powrzesz­czeć, wcią­gnąć powie­trze i dać spo­kój. Mach­nąć ręką i budo­wać dobrą rela­cję. Zaim­po­no­wał mi wów­czas bar­dziej niż wtedy, kiedy prze­szcze­pił pierw­sze serce. Wła­śnie tym, że potra­fił się cof­nąć, a potem iść do przodu.

Dla­czego pokłó­ci­li­ście się aku­rat o ludzi zatrud­nia­nych przez ojca?

Nie pamię­tam szcze­gó­łów albo może nie chcę pamię­tać. Mówiąc oględ­nie – on się czę­sto mylił w oce­nie poszcze­gól­nych osób. Był za bar­dzo ufny. Miał tę ogromną zaletę, która zara­zem, szcze­gól­nie dla szefa, jest wielką wadą, że bar­dzo wie­rzył w ludzi. A, nie­stety, wielu oso­bom nie można ani wie­rzyć, ani ufać.

Jak potem ojciec poszedł w poli­tykę, roz­ma­wia­li­ście o niej?

Bar­dzo rzadko. Ja się na niej ni­gdy nie zna­łem, nie inte­re­so­wa­łem się nią, w dużej mie­rze tak zostało do tej pory, może dziś nieco lepiej koja­rzę wyda­rze­nia i fakty niż wów­czas, kiedy ojciec do niej wcho­dził. On nią żył, a ja nawet nie koja­rzy­łem ludzi, któ­rymi się ota­czał. Dla­tego w tema­tach poli­tycz­nych nie byłem dla niego part­ne­rem. Ow­szem, cza­sem mnie zapy­tał, co sądzę o tej czy innej spra­wie, wysłu­chał, potem machał ręką: „Głupi jesteś jak but”. A ja mogłem tylko kiw­nąć głową, że się z nim zga­dzam. Kwe­stie poli­tyczne kon­sul­to­wał z mamą, bar­dzo się liczył z jej opi­nią, to mądra i roz­sądna kobieta. Jak już byłem doro­sły, naj­czę­ściej roz­ma­wia­li­śmy o medy­cy­nie.

Nie pytał pan ojca, czy mu nie szkoda ope­ro­wa­nia, pacjen­tów?

Pyta­łem wiele razy. Odpo­wia­dał, że jego to już nudzi, że to, co chciał zro­bić, zro­bił. Poza tym wycho­wał wielu leka­rzy, któ­rzy mogą to robić rów­nie dobrze i iść dalej do przodu. Po co robić to samo? Poza tym mocno wkrę­cił się w poli­tykę. Nie mówię, że był dobrym poli­ty­kiem, bo nie był, ale był wkrę­cony, to mu się podo­bało.

Co mu się w poli­tyce podo­bało?

Wła­dza. To zna­czy moż­li­wość real­nego wpływu na rze­czy­wi­stość. Dla­tego po tym, jak przez dwie kaden­cje był sena­to­rem, chciał zostać posłem, bo w Sena­cie real­nej wła­dzy nie ma.

Wróćmy jesz­cze do domu. Jak wyglą­dały święta u Reli­gów?

Fan­ta­stycz­nie, zwłasz­cza Boże Naro­dze­nie wspo­mi­nam z roz­rzew­nie­niem. W Wigi­lię od rana był post, z ape­ty­tem trzeba było zacze­kać do pierw­szej gwiazdki i wie­cze­rzy. Spę­dza­li­śmy je w naszym domu albo u któ­rychś dziad­ków. Ale zawsze była cho­inka, duża, wystro­jona, która, nawia­sem mówiąc, dwa razy nam się zapa­liła, raz cał­kiem kon­kret­nie się jarała, bo drzewko się prze­wró­ciło, lampki stłu­kły, doszło do zwar­cia… No, ale wszystko skoń­czyło się szczę­śli­wie. W Wigi­lię nie było na stole żad­nego alko­holu, za to były pre­zenty, które przy­no­sił Miko­łaj zaraz po poja­wie­niu się pierw­szej gwiazdki, ale jesz­cze przed kola­cją, bo dzieci by nie wytrzy­mały tego napię­cia. To było tak, że roz­le­gał się dzwo­nek u drzwi, my bie­gli­śmy, żeby wpu­ścić Miko­łaja, nikogo nie było za pro­giem, za to pod cho­inką w tajem­ni­czy spo­sób mate­ria­li­zo­wały się pre­zenty. A potem na stół wjeż­dżały kolejne potrawy. Nie­stety, naj­pierw ryby, któ­rych ja od małego nie biorę do ust. Tak więc dla mnie post trwał jesz­cze dłu­żej niż dla reszty rodziny, przez pół kola­cji sie­dzia­łem wście­kle głodny. Ale wresz­cie nad­cho­dziła ta chwila, kiedy poja­wiała się waza z czer­wo­nym barsz­czem na wywa­rze z suszo­nych grzy­bów, aro­ma­tycz­nym, moc­nym, do tego oczy­wi­ście uszka z grzy­bami. No i moje ulu­bione grzyby w cie­ście. To coś w rodzaju racu­chów z namo­czo­nymi wcze­śniej suszo­nymi grzy­bami, je się je raz w roku, wła­śnie na Wigi­lię. Podob­nie jak gołąbki z kiszo­nej kapu­sty, z kaszą gry­czaną w środku, z cebulką, polane ciem­nym ole­jem rze­pa­ko­wym, to regio­nalna potrawa, popu­larna na przy­kład w Radom­skiem, gdzie ludzie spe­cjal­nie kiszą całe główki kapu­sty. Ale można sobie pora­dzić także w inny spo­sób – że pod­ki­sza się głowy kapu­ściane w posie­ka­nej, kiszo­nej kapu­ście. No, ale to są już sekrety mojej mamy, które prze­ka­zała mojej Marioli, ja tam nie­szcze­gól­nie pcham się do kuchni.

A Wiel­ka­noc?

Wolę jed­nak – to cią­gnąca się od wie­ków dys­ku­sja nad wyż­szo­ścią któ­rychś z tych świąt – Boże Naro­dze­nie. Nie pod­cho­dzę do tego z poziomu reli­gij­nego, mistycz­nego, tylko tra­dy­cji, które należy kul­ty­wo­wać. I Wigi­lia wydaje mi się jakaś bar­dziej nie­zwy­kła, spo­koj­niej­sza, rodzinna, zmu­sza­jąca do kon­tem­pla­cji i wspo­mnień, ten pusty talerz dla wędrowca, któ­rego trzeba przy­jąć pod dach, dla bli­skich, któ­rych z nami już nie ma. Nie­zwy­kłe potrawy, jedzone tylko raz w roku. A Wiel­ka­noc kuli­nar­nie nie jest zbyt wyra­fi­no­wana – jajka i mię­cho. Nato­miast to, co naprawdę lubię w tych wio­sen­nych świę­tach, to świę­conki, wyprawy do kościoła, gdzie ksiądz macha kro­pi­dłem, pach­nie dym kadzi­dlany. Mnie małego dziad­ko­wie i rodzice pro­wa­dzali do kościoła z koszycz­kiem, ja pro­wa­dza­łem tam star­sze dzieci, teraz mło­dego. I psy też z nami zawsze idą, oczy­wi­ście.

Kiedy się zaprzy­jaź­ni­li­ście z ojcem?

Myśmy się zawsze przy­jaź­nili, kochali, tylko to nie było oka­zy­wane w bez­po­średni spo­sób. Dla mnie prze­ja­wem przy­jaźni z rodzi­cami, zaufa­nia, jakim się nawza­jem darzy­li­śmy, było to, na co mi pozwa­lali, kiedy mia­łem czter­na­ście, pięt­na­ście lat. A mogłem wszystko. Na festi­wal do Jaro­cina pierw­szy raz poje­cha­łem, zanim skoń­czy­łem pięt­nastkę. Sam. I nie było pro­blemu. Nasz układ pole­gał na tym, że nie kła­ma­łem. Zawsze mówi­łem, dokąd idę i po co, oni mnie ni­gdy nie spraw­dzali. Ten układ się wytwo­rzył sam – dzięki ich mądro­ści.

Rodzice nie bali się, że w Jaro­ci­nie zacznie pan ćpać albo palić zioło?

Na pewno się bali, ale mi ufali. A nar­ko­tyki są straszne. Wiem, bo spę­dzi­łem sporo czasu w śro­do­wi­sku pun­ko­wym, w któ­rym mari­hu­ana była na porządku dzien­nym. Mówi się o niej, że to jest taki lekki nar­ko­tyk, fan­ta­styczny, roz­ryw­kowy, że można go bez­piecz­nie przyj­mo­wać, bo po nim nic złego się nie dzieje. Gówno prawda. Przy­kła­dem są dzie­siątki ludzi, któ­rzy poszli do pia­chu z powodu mari­hu­any wła­śnie, a nie cięż­kich nar­ko­tyków. Ona zmie­nia nie­od­wra­cal­nie głowę, powo­duje trwałe uszko­dze­nia mózgu. Jako lek – pro­szę bar­dzo, tak samo jak mor­fina. Ale nie jestem mora­li­stą, gdyby to ode mnie zale­żało, zde­pe­na­li­zo­wał­bym dragi. To ukró­ci­łoby zarobki pod­zie­mia i pozwo­liło kon­tro­lo­wać pań­stwu rynek. Niech będą dostępne od dwu­dzie­stego pią­tego roku życia. Jak ktoś chce, niech się zabija. Nie jestem aż tak pozy­tyw­nie spo­łecz­nie nasta­wiony, żeby wszyst­kich rato­wać, jeśli tego nie chcą. Pod warun­kiem że będą gotowi pła­cić za to sami, tak samo jak za ewen­tu­alne zdro­wotne kon­se­kwen­cje swo­ich przy­jem­no­ści i ich lecze­nie.

Chcę jed­nak dobit­nie pod­kre­ślić – jed­no­znacz­nie mówię, że nar­ko­tyki są złe. Mam dzieci. I mam rów­nież kole­gów, któ­rzy mieli dzieci. I nar­ko­tyki im je zabrały bez­pow­rot­nie. Chyba nie ma nic gor­szego w życiu, co może czło­wieka spo­tkać. Strata dziecka. Na szczę­ście więk­szość nie pró­buje tego świń­stwa. Albo dopa­la­czy. Za pło­tem mojego szpi­tala w Łodzi jest tok­sy­ko­lo­gia i tam przy­wożą ludzi, także dzieci, w szale po dopa­la­czach. Wygląda to kosz­mar­nie. Agre­sywne, chcą bić wszyst­kich, cza­sem im się to udaje – poli­cjan­tów, leka­rzy, są kom­plet­nie bez rozumu. Część z nich prze­żywa jakiś czas, dopóki nie wpadną pod samo­chód albo nie przedaw­kują.

Strasz­nie wku­rzają mnie ci wszy­scy cele­bryci, któ­rzy chcą być tacy fajni, tacy popu­larni i pro­mują lek­kie nar­ko­tyki, wychwa­lają je pod nie­biosa.

A jed­nak mora­li­sta. Ni­gdy nie zapa­lił pan zioła?

Pali­łem, oczy­wi­ście. Spró­bo­wa­łem dwa razy. Ale na szczę­ście bar­dzo źle reaguję na THC, po kono­piach indyj­skich mam lęki zamiast frajdy. Więc po cho­lerę? Żad­nych cięż­kich nar­ko­ty­ków ni­gdy nie pró­bo­wa­łem, a to dla­tego, że jestem tchó­rzem i się bałem. W cza­sach pun­ko­wych mia­łem dostęp do wszyst­kiego – od kleju, poprzez pol­ską hero­inę, na opium koń­cząc. Same naj­gor­sze rze­czy. Ni­gdy nie spró­bo­wa­łem, i całe szczę­ście. Bo pew­nie byśmy nie roz­ma­wiali w tej chwili. Wielu moich kole­gów z tam­tych cza­sów prze­krę­ciło się z ich powodu w głupi spo­sób. To byli ludzie, z któ­rymi się widy­wa­łem codzien­nie w liceum, z któ­rymi się kum­plo­wa­łem, cho­dzi­łem na imprezy. Szkoda.

A tytoń jest dobry?

Tytoń jest bar­dzo zły. I też zabija. Ale ponie­waż nauczy­łem się go palić, mając czter­na­ście lat, nie mogę się jakoś oduczyć. Jeśli ktoś potrafi, to niech rzuci pale­nie.

W jakich oko­licz­no­ściach zaczął pan palić, jaki smak miał ten pierw­szy papie­ros?

Mnie, nie­stety, zawsze cią­gnęło do pale­nia, oboje rodzice palili, zresztą w tych cza­sach chyba pra­wie wszy­scy palili. I wszę­dzie. Zaczą­łem pod koniec pod­sta­wówki, pew­nie chcia­łem sam sobie udo­wod­nić, jaki to jestem doro­sły. Pierw­szego papie­rosa nie pamię­tam, pew­nie wypa­li­łem gdzieś z kole­gami w kącie. Potem na początku liceum mia­łem prze­rwę w pale­niu, bo zosta­łem har­ce­rzem, a har­cerz nie pali i nie pije, to trwało pół­tora roku. Ale kiedy zosta­łem pun­kiem (przez jakiś czas byłem takim har­cerzopun­kiem) to, nie­stety, zła­ma­łem przy­sięgę, bo w nowym towa­rzy­stwie wszy­scy jarali jak wście­kli, w związku z tym trzeba było zre­zy­gno­wać z har­cer­stwa. Tro­chę szkoda. I wtedy zaczą­łem palić. Źle się stało, że jak mia­łem sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat, pali­łem w domu.

Przy rodzi­cach?

Nie, ale to była śmieszna sytu­acja. Rodzaj nie­pi­sa­nej umowy – pali­łem u sie­bie w pokoju i kiedy któ­reś z nich wcho­dziło do mnie, grzecz­ność naka­zy­wała, żeby odło­żyć papie­rosa na popiel­niczkę. Nie roz­ma­wia­łem z rodzi­cami z petem w zębach, ale nikt nie uda­wał, że nie palę. For­mal­nie mia­łem nie palić, ale ponie­waż pali­łem, nikt nie robił z tego żad­nej afery.

W waszym domu musiał być siwy dym.

I był, rodzice palili, ja, sio­stra pod­pa­lała. Tak się zasta­na­wiam, jak, kur­czę, można było tak żyć, teraz nie przy­szłoby mi do głowy, aby zapa­lić w domu przy dziecku. I nie­sa­mo­wite także jest to, że wtedy nie można było sobie sko­czyć do kio­sku i tak po pro­stu kupić fajki, wszystko było na kartki, także papie­rosy, które się zała­twiało przez róż­nych zna­jo­mych. Ale nie nor­malne, tylko takie odpady popro­duk­cyjne, róż­nej dłu­go­ści, nie­które trzeba było ciąć na krót­sze kawałki. Ojciec przy­no­sił całe worki tych papie­ro­sów. Mło­dzi ludzie teraz nie zro­zu­mieją, o czym opo­wia­dam, tego świata, w jakim dora­sta­łem. Tak, był okropny, ale ponie­waż to świat mojej mło­do­ści, to ja go z roz­czu­le­niem wspo­mi­nam.

Pod­su­mujmy: nar­ko­tyki są złe, tytoń nie naj­lep­szy, ale jesz­cze spoko. A co z alko­ho­lem?

Alko­hol posta­wił­bym pra­wie na równi z nar­ko­ty­kami. On tylko tro­chę wol­niej zabija.

O leka­rzach, podob­nie jak o kilku innych gru­pach zawo­do­wych, że wymie­nię tylko poli­cjan­tów i dzien­ni­ka­rzy, mówi się, że nad­mia­rowo piją. O pana ojcu też mówiono, że dużo pił.

Miał w swoim życiu taki okres. Kie­dyś w medy­cy­nie fak­tycz­nie strasz­nie się piło, było też spo­łeczne przy­zwo­le­nie na picie na dyżu­rach. Myślę, że więk­szość tych leka­rzy, któ­rzy pili w szpi­ta­lach, nie robiło tego w domu, boby im żony łby poury­wały. Ale na dyżu­rach mogli sobie pozwo­lić na luz, było bez­piecz­nie. Spo­ty­kało się z kole­gami, były fajne dziew­czyny, a fla­szek nie bra­ko­wało, bo każdy pacjent przy­no­sił w dowód wdzięcz­no­ści jakąś butelkę. Całe szczę­ście, że to się już skoń­czyło, bo było nie­sa­mo­wi­cie groźne dla pacjen­tów. To jest aku­rat dobra zmiana. Ale i tak co jakiś czas poja­wiają się donie­sie­nia, że nie­trzeźwy dok­tor nie przy­szedł na wezwa­nie na dyżu­rze, że lekarz na radom­skim SOR wpro­wa­dził w sie­bie tyle alko­holu, że mu wyszło dwa i pół pro­mila we krwi, że jakiś chi­rurg z Lublina chciał ope­ro­wać, mając sporo pro­mili. To jest po pro­stu nie­ak­cep­to­walne, nie ma dys­ku­sji. Jak czło­wiek idzie do roboty, to ma być czy­sty jak łza. I trzeba się z tym pogo­dzić.

Powie­dział pan, że w życiu ojca był alko­ho­lowy okres.

Ojciec pił we wcze­snych latach swo­jej kariery. To był zupeł­nie inny świat, to po pierw­sze. Po dru­gie, kil­ka­na­ście lat życia spę­dził poza domem. Był sam, nie wra­cał wie­czo­rem do kocha­ją­cej żony, nie mógł przy­tu­lić dzieci. A do tego żył w potwor­nym stre­sie, robił prze­łom w medy­cy­nie, a takie rze­czy nie dzieją się bez­kosz­towo. Zanim przy­szedł suk­ces, pono­sił porażki. To wszystko razem spra­wiało, że zaglą­dał do kie­liszka. Ja go nie tłu­ma­czę, stwier­dzam fakt. Ale też wiem, że czło­wiek musi gdzieś uciec cho­ciaż na chwilę, jak pacjent mu zgi­nął. Nie widzę w tym nic nad­zwy­czaj­nego. Nato­miast nad­zwy­czajne jest to, że w pew­nym momen­cie, jak już życie ojcu się tro­chę bar­dziej uło­żyło, pro­blem alko­holu prze­stał ist­nieć. I już. Na szczę­ście tak był skon­stru­owany, że nie dał mu się pochło­nąć, pożreć, co się czę­sto zda­rza ludziom. On się zatrzy­mał. To nie było tak, że nagle zamie­nił się w total­nego abs­ty­nenta, nie mówił o sobie „Mam na imię Zbi­gniew i jestem ano­ni­mo­wym alko­ho­li­kiem”. Pod­czas spo­tkań towa­rzy­skich wypił parę kie­lisz­ków, był duszą towa­rzy­stwa, umiał się bawić. Ale na drugi dzień znów szedł do pracy, nie miał żad­nych cią­gów. Nato­miast to, że kie­dyś pił wię­cej, niżby powi­nien, no, takie życie.

A pan czego lubi się napić?

Co ja lubię? W zależ­no­ści od oko­licz­no­ści. W lecie, a lubię jeź­dzić do Gre­cji, uwiel­biam pić zimne piwo w zmro­żo­nym kuflu. Na co dzień nie­na­wi­dzę piwa, ale jak sie­dzę sobie w grec­kiej tawer­nie z wido­kiem na morze, tem­pe­ra­tura powie­trza plus trzy­dzie­ści pięć stopni, a ja pocią­gam łyk z tego zmro­żo­nego kufla, o Boże, jakie to jest pyszne. Potem wra­cam do Pol­ski, kupuję zgrzewkę piwa, wsa­dzam do lodówki, żeby po upły­wie roku wyrzu­cić ją do śmieci. Wino cza­sem piję, ale bez szcze­gól­nego entu­zja­zmu. Jeśli już mam pójść na imprezę i się cze­goś napić, to albo wódki, albo whi­sky.

Ojciec miał też sła­bość do hazardu.

Bo to taka natura, w końcu pio­nier­skie ope­ra­cje to w pew­nym stop­niu ruletka. Tak, zosta­wił tro­chę pie­nię­dzy w kasy­nach, jak prze­gry­wał sporo, to musiał odpra­co­wać. Kie­dyś sam go wycią­gną­łem z kasyna. Dobrze mu szło w oczko, ale nagle for­tuna się odwró­ciła i zaczął tra­cić. Prze­ko­na­łem go, żeby spa­so­wał, wyszedł na zero. Lubił to, choć na szczę­ście ni­gdy się nie zatra­cił. Jak kilka mie­sięcy przed śmier­cią poje­chali z mamą w sen­ty­men­talną podróż po Sta­nach Zjed­no­czo­nych, poszli do kasyna, ojciec wygrał sie­dem­set dola­rów.

No to jesz­cze powiedzmy o innej sła­bo­ści ojca – do szyb­kiej jazdy. Podobno trasę Zabrze – War­szawa poko­ny­wał w mniej niż dwie godziny w cza­sach, w któ­rych nikomu się nie śniło o auto­stra­dach w Pol­sce.

Jeź­dził bar­dzo szybko, ale miał w nosie samo­chody, było mu wszystko jedno, jeź­dził tym, co miał. I ni­gdy w życiu nie wydałby dużych pie­nię­dzy na auto, nawet gdyby miał taką kasę.

To czym jeź­dził?

Pierw­szym samo­cho­dem, który pamię­tam z domu, był duży Fiat, potem Polo­nez, bar­dzo długo ojciec nim jeź­dził, wresz­cie kupił sobie Forda Tau­rusa, uży­wa­nego, ale to było super­wy­pa­sione auto. I jesz­cze potem Renault 19, kupił go mamie. Nato­miast pierw­sze nowe, zagra­niczne auto, które się u nas poja­wiło, to była Honda Con­certo, taki tro­szeczkę uspor­to­wiony Civic, niżej poło­żony, bar­dzo fajne autko, zwinne, małe. A po Con­certo miał już tylko Accorda i koniec. Nie wspo­mi­nam o wozach, któ­rymi się bujał w Sta­nach, to cał­kiem inna histo­ria. Ale fak­tycz­nie tymi wszyst­kimi autami, do któ­rych wsia­dał, jeź­dził, ile fabryka dała, ile się dało wydu­sić z sil­nika. I te jego słynne rekordy na tra­sie War­szawa–Zabrze w godzinę pięć­dzie­siąt minut to jest prawda, ale to były inne czasy, ruch na dro­gach był nie­mrawy.

Nocą tak zasu­wał?

Nocą, ale w dzień wcale nie­wiele wol­niej. Prze­żył parę wypad­ków, w tym jeden fun­da­cyj­nym autem. Mam tutaj na myśli Fun­da­cję Roz­woju Kar­dio­chi­rur­gii, którą powo­łał do życia w 1991 roku i był jej pre­ze­sem. Ojcu przy­słu­gi­wało wtedy auto z kie­rowcą, ale czę­sto sam pro­wa­dził, jeśli tak było poręcz­niej. Jechał fun­da­cyj­nym For­dem Mon­deo, to była jesień, na szo­sie mokre liście, ojciec wszedł w zakręt – pew­nie dużo za szybko. Obró­ciło go, wyle­ciał z zakrętu, pie­prz­nął w drzewo. Auto stra­ciło cały tył. Jemu się zła­mał tylko oboj­czyk. Na szczę­ście to było tuż po tym, jak zaczął myśleć i mówić, że prze­je­chał tak wiele kilo­me­trów, że już pora, aby zacząć zapi­nać pasy. Wów­czas je zapiął, dla­tego prze­żył. Wcze­śniej jeź­dził bez pasów, jak więk­szość kie­row­ców. To był począ­tek lat dwu­ty­sięcz­nych, po tym zda­rze­niu zaczął nieco wol­nej jeź­dzić, ciut ostroż­niej. Ale bez prze­sady. Bo on ni­gdy nie dbał o sie­bie. O pacjen­tów – jak naj­bar­dziej. O rodzinę – ow­szem. Ale o sie­bie ni­gdy. Był wypa­dek, to był, koniec roz­mowy.

Wcze­śniej miał parę innych incy­den­tów, z któ­rych wycho­dził potur­bo­wany. Raz na przy­kład wpadł na dzika, wtedy cał­ko­wi­cie ska­so­wał samo­chód, no i tego zwie­rzaka, ale ojcu nic się nie stało. Tego typu zda­rzeń było wię­cej. Ja tak sobie myślę, że ojcu się wyda­wało – co jest głu­pie, bio­rąc pod uwagę jego wie­dzę i doświad­cze­nie – że jest nie­śmier­telny. Pod tym wzglę­dem był nie­mą­dry. Tak jak wielu z nas. Nie zakła­damy, że nas może spo­tkać coś złego. Ale jesz­cze raz pod­kre­ślę – to były cał­kiem inne czasy. Samo­cho­dów w Pol­sce było mało, no i gli­nia­rze byli wtedy cał­kiem inni. Ojcu tam, na Ślą­sku, tylko się kła­niali. Pamię­tam, jak raz go wio­złem. Jecha­łem też szybko, może ze sto trzy­dzie­ści kilo­me­trów na godzinę przez wieś – no i mnie chap­nęła poli­cja. Roz­ma­wiam z funk­cjo­na­riu­szami, kajam się, tłu­ma­czę, że ojca wiozę do roboty, on się bar­dzo śpie­szy. Ojca? A kto to jest? Pro­fe­sor Religa. Aaa, to sze­ro­kiej drogi, niech pan uważa, bo tam dwa­dzie­ścia kilo­me­trów dalej nasi stoją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki