Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zośka Sokolnicka, niespełna trzydziestoletnia ambitna idealistka, pracuje w wydziale kryminalnym policji w Krakowie. Całą swoją energię skupia na życiu zawodowym. Kiedy przełożeni Zośki lekceważą odnaleziony przy denacie ślad w sprawie kradzieży zabytkowych dzieł sztuki, kobieta sama podejmuje trop. Dociekliwość prowadzi ją na drugi koniec Polski, gdzie rozpoczyna się przygoda jej życia. Dodatkowo na horyzoncie pojawia się cyniczny Maks Wojnicki… Wśród zabytkowych murów i starych kamienic Gdańska, Krakowa i włoskiego Bardolino toczy się historia pełna tajemnic i brawurowych zwrotów akcji.
Czy Zośka rozwiąże zagadkę relikwiarza? Czy uda jej się pogodzić zawodowe ambicje z uczuciem? Przekonaj się, jak kryminalno-miłosna epopeja odmieni życie bohaterki!
Autorka książki – Elżbieta Bielawska – to mieszkanka Gliwic, uzależniona od pisania, nauki i sportu. Ciekawa świata trzydziestolatka, która ukończyła trzy uczelnie i zdążyła już zdobyć wiele różnorodnych doświadczeń zawodowych, m.in. w policji. Od niedawna właścicielka rezolutnego owczarka australijskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 697
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Elżbieta Bielawska, 2019
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © Evgeniya Porechenskaya/123rf.com
Zdjęcie Elżbiety Bielawskiej: © archiwum prywatne autorki
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Mirosław Jarosz
Korekta: Marta Kozłowska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-92-1 (EPUB); 978-83-66229-93-8 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Głośny stukot obcasów rozstrajał wycieńczone policyjne umysły. Siedzieli obok siebie na starych, niewygodnych krzesełkach. Na korytarzu panował półmrok, przerywany przez brzęczącą i migającą niczym stroboskop jarzeniówkę. Wtem ciężkie dwupłatowe drzwi gabinetu zgrzytnęły i komendant miejski zaprosił czekających policjantów do środka. Wymienili uściski dłoni i zasiedli po przeciwnych stronach topornego biurka. Naczelnik Wydziału do walki z Przestępczością Przeciwko Mieniu Komendy Miejskiej Policji w Krakowie – komisarz Andrzej Sawicki, zwany Jędrkiem – i jego prawa ręka – aspirant Paweł Pakuł, zwany Pablem – wlepili wzrok w twarz swojego szefa. Ten wydobył z szuflady „Dziennik Krakowski”, cisnął nim z impetem o biurko i podsunął im, wskazując na pierwszej stronie nagłówek „Popyt na zabytki sakralne”.
– Cholerne pismaki rozgrzebują temat – zaczął gniewnie – a ja nie mam nic konkretnego. Rzuciłem im przed chwilą niusa o wznowieniu śledztwa w sprawie ekshibicjonisty spod domu studenckiego i pojechali pogadać z dziewczynami. Sęk w tym, że już namierzyliśmy gnojka i te hieny zaraz do mnie wrócą. Arcybiskup jest przerażony, że będzie musiał pozamykać kościoły, a ja nie wiem, co mu powiedzieć. Minął prawie tydzień, a my nadal nic nie mamy! – wrzasnął. – Wytłumaczcie mi, jakim cudem?
Jędrek i Pablo wyrwali się wspólnie do udzielenia odpowiedzi i obaj zamilkli, ustępując sobie nawzajem. Komendant machnął ręką.
– Mniejsza o to. Wszytko wiem. Trzy różne kościoły, trzy różne relikwiarze o różnej wartości, trzy różne metody kradzieży. Wiemy, że nie gwizdnęły ich dzieciaki ani że nikt nie opchnie ich na tutejszym rynku. Szukamy wspólnego mianownika i nie zamierzam za kilka dni wkurwiać się, że go nie znaleźliśmy.
Komendant zamilkł na chwilę, wysunął się zza biurka i zaczął przechadzać się po gabinecie.
Jędrek i Pablo milczeli, próbując rozgryźć intencje szefa.
– Idioci, którzy dokonują tych włamań, całkowicie rozwalili naszą ciężko wypracowaną statystykę. Nie po to w pocie czoła równaliśmy słupki na początku kwartału, żeby ta banda debili zniszczyła naszą pracę. Śmigajcie na miasto i wtajemniczajcie w tę sprawę swoje zaufane wtyczki. Niech powęszą, gdzie trzeba. Daję wam na jakiś czas wolną rękę.
Komendant pokręcił głową ze zniechęceniem, wyrównał leżący na biurku stosik papierów i przewertował kalendarz. Jędrek i Pablo wymienili się porozumiewawczym spojrzeniem i natychmiast się odmeldowali.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem aspirant Pakuł ruszył na miasto, aby uruchomić swoje „wtyczki”. Pioruńsko bawiło go to określenie, niejedyne zresztą, które padając z ust komendanta Hardego, brzmiało iście hollywoodzko. Pokonywał właśnie planty, pogwizdywał i uśmiechał się pod nosem. Wieczór był przyjemny, ciepły, a ławeczki wokół rynku zapełnione syrenkami chętnymi do wyłowienia. Pablo cmoknął z żalu nad swoim losem. „Nie tym razem”, powiedział do siebie. Dziś nie miał czasu na zabawy w rybaka. Dziś musiał wcielić się w rolę kapitana poskramiającego piratów. Wysoka temperatura i odpowiednia suchość powietrza podpowiadały mu, że będzie miał szczęście. Krakowscy włóczędzy obdarzeni ciepłym, rozgrzanym od alkoholu serduchem nigdy nie odmawiali mu pomocy. Komu jak komu, ale żeby „panu władzy”? Po kilku latach współpracy znał ich na tyle dobrze, aby mieć pewność, że tak piękna pogoda nie umknie ich uwadze. Dowiedział się o nich też wiele więcej i to wcale nie z policyjnych kartotek. Dzięki rozwiązanym językom poznał ich historie, nawyki, orientował się, kto z kim się przyjaźni, czy ma tak zwaną kosę. Co istotne, poznał ich ulubione trunki, a to znacznie ułatwiało mu zdobycie zaufania. Liczył dzisiaj na Mariana i Staszka, emerytowanych górników. Starzy przyjaciele chętnie przebywali w okolicach Wisły, gdzie rozkoszowali się swoim ulubionym winem wiśniowym z nagą blondynką na etykiecie. Pablo miał nadzieję trafić też na Antona, jak śmiał go nazywać, a właściwie Antoniego Kowniaka, doktora historii sztuki, któremu zdarza się popadać w cugi alkoholowe. Pablo zdążył rozszyfrować jego system pracy i wiedział, że doktor w zimowe miesiące przesiaduje w swojej domowej bibliotece, a gdy pierwsze promienie słońca rozświetlą krakowskie zabytki, wynurza się na ukochane przez niego ulice.
Aspirant nie spieszył się, wiedział, że starzy kumple nigdzie mu nie uciekną. Powoli minął klasztor Franciszkanów i był mniej więcej na wysokości ulicy Wiślnej, gdy w okolicy budynków uniwersytetu wypatrzył Antona. Wyglądał wyjątkowo świeżo i elegancko. Pakuł uznał, że musiał przed chwilą wyjść z mieszkania.
– Dzień dobry, doktorze – przywitał się z uśmiechem na ustach.
Antoni wstał i uścisnął mu dłoń.
– Witam serdecznie pana aspiranta – zaczął wesoło. – Dawno się nie widzieliśmy. Cóż ciekawego słychać w naszym przestępczym światku?
Pablo serdecznie objął Antoniego za barki i skierował w głąb plantów, licząc, że znajdzie tam ustronne miejsce.
– Otóż o tym właśnie chciałbym porozmawiać. Zapraszam na krótki spacer – zaproponował. – Widzę, doktorze, że nastrój dopisuje, wygląd dzisiaj niczego sobie. Czyżby szykowało się jakieś rendez-vous?
Staruszek roześmiał się, poprawił poluzowany krawat i lekko nachylił się w stronę policjanta.
– Wyszykowałem się na spotkanie z przyjaciółmi. Spodziewam się miłego wieczoru w eleganckim towarzystwie. A ty jeszcze na służbie, czy już po pracy? – zgrabnie zmienił temat.
– Już po służbie, aczkolwiek jestem tutaj służbowo.
Doktor pokręcił głową w geście dezaprobaty.
– Nie potrafisz żyć bez tej roboty, czyli nie znalazłeś jeszcze odpowiedniej panny, inaczej nie miałbyś czasu na wieczorne spacery ze starym dziadem.
Pablo zaśmiał się w głos.
– Jeszcze nie, doktorze, ale do rzeczy.
Antoni przycupnął na ławce, a Pablo tuż obok.
– Zdarza ci się jeszcze przenocować na mieście? – zagaił policjant.
– Aspirancie drogi, taka piękna pogoda, szkoda by było zmarnować ją na siedzenie w murach. Choć przyznaję, nie miałbym krawata, gdyby nie wizyta przyjaciół. Zapewne tak jak i wczoraj pomagałbym przy zmianie ekspozycji w Pałacu Biskupa Ciołka.
Pablo łypnął na niego podejrzliwie.
– Przecież ekspozycję wymieniono dwa tygodnie temu. Tak się składa, że zabrałem tam pewną niewiastę.
Antoni wyprostował się i opuścił wzrok.
– No dobra – przyznał – włóczyłbym się z flaszką i książką. Ale wystawa jest po części moim dziełem.
– Bardzo dobre, winszuję. Niemniej jednak, mam nadzieję skorzystać, że tak to nazwę, z twoich miejskich pasji.
Antoni wyraźnie się zdziwił.
– A to jakaś nowość.
– Oj, doktorze, przecież zawsze rozumiałem twoje pobudki.
– Powiedz lepiej, z czym przychodzisz tym razem.
Pablo zawahał się przez chwilę, potęgując zainteresowanie Antona.
– Zapewne słyszałeś o kradzieżach relikwiarzy?
Antoni przytaknął.
– Proszę cię o pomoc w tej sprawie. Po pierwsze, jeżeli w najbliższych dniach będziesz się kręcił wokół rynku, zwróć uwagę na podejrzanych ludzi i miejsca. Po drugie, jestem ciekaw, co ty sądzisz na ten temat? Jaką wartość według ciebie stanowią skradzione przedmioty? A może byłbyś w stanie określić jakiś klucz, na podstawie którego przewidzimy kolejne miejsce kradzieży?
Antoni wyłupił oczy ze zdumienia.
– Nie spodziewałem się, że poprosisz mnie o tak szerokie działania. Pomyślałem, że zechcesz raczej zaczerpnąć opinii.
– Doktorze, traktuję cię jak eksperta w temacie – odpowiedział jakby to była oczywistość. – Wiesz, że uważam cię za niezastąpionego. Mamy opinie specjalistów, lecz ty masz na tyle niekonwencjonalne spojrzenie, że nie śmiałbym nie stawiać twojej opinii na pierwszym miejscu. Pomożesz mi?
– Oczywiście! – ucieszył się. – Czuję się wyróżniony! A jakie są aktualne opinie i prognozy?
– Już wszystko tłumaczę, doktorze. Specjaliści oszacowali, że jeden ze skradzionych przedmiotów jest niesłychanie cenny, a dwa pozostałe mają wartość przede wszystkim historyczną. Obstawiamy kradzieże na zlecenie kolekcjonera. Ponadto mamy do czynienia z trzema różnymi sposobami kradzieży, co według moich kolegów, tym bardziej potwierdza tę hipotezę. – Pablo przerwał w pół zdania i rozejrzał się ukradkiem, jakby obawiał się, że ktoś mógłby ich usłyszeć. – Ile masz jeszcze czasu, doktorze?
– Całą wieczność – odparł Anton i zaśmiał się.
– Wspominałeś, że umówiłeś się z przyjaciółmi. Nie chciałbym przeszkadzać, ale gdybyś miał jeszcze kilka minut, zapraszam na piwko.
Antoni wstał i splótł ręce za plecami.
– Mam jeszcze godzinkę, a w pobliżu otwarli niedawno przytulną knajpkę.
Pablo zaakceptował propozycję i poszli w kierunku wyznaczonym przez doktora.
Melodia hejnału płynęła między strapionymi doświadczeniami murami krakowskiego rynku. Leniwie i błogo wybudzała ze snu starszego mężczyznę. Rozkojarzony podnosił się na ławce i, płosząc zgromadzone wokół gołębie, próbował złapać orientację w terenie. Usiadł, rozprostował nogi, potem rozmasował łydki i przetarł zaspane powieki. Ziewnął i rozejrzał się dookoła. Blade słońce przedzierało się między koronami drzew, spadając powłóczystymi promieniami na soczystą trawkę, na której pyszniły się pęki kwiatów. Przyroda szykowała się do pełnego rozkwitu, ciesząc oczy żywymi kolorami. Ach, jak on to kochał. Liście muskane delikatnym wiaterkiem szumiały cichutko, tak że przesiąknięte smogiem powietrze zdawało się być rześkie. Powracający do rzeczywistości umysł mężczyzny powoli przyswajał dobiegające go zewsząd dźwięki miasta. Uśmiechnął się w duchu, uradowany pięknie zapowiadającym się dniem i pomału stanął na nogi. Przytrzymał się ławki, wysłuchał ostatnich dźwięków hejnału i na jego twarzy wystąpił grymas przerażenia. Zawahał się i usiadł ponownie. Skrzyżował ręce na kolanach i zastygł w zadumie nad wydarzeniami poprzedniego dnia. Rozkojarzony wczorajszym alkoholem powolutku rozwijał kliszę z obrazami z minionego wieczoru. Kiedy odtworzył ją w całości, zerwał się z ławeczki i szybkim, nierównym krokiem ruszył przez Planty.
„Dzwonić!”, Maks Wojnicki przeczytał napis na tabliczce zawieszonej na zabytkowych drzwiach ostatniego piętra przedwojennej kamienicy.
„Oj, wujo, wujo. Pewnie przysnąłeś nad grecką poezją albo za bardzo wciągnęła cię historyczna proza”, komentował, uparcie przytrzymując przycisk dzwonka. „Dziadku, dziadku, mój drogi”, burknął w końcu, po czym zagłębił dłoń w wytartej, skórzanej nerce.
Zapasowy klucz miał zawsze przy sobie. Powoli wsunął go w zamek, przekręcił i uchylił drzwi. Podrażnił go ciężki, duszący zapach. Ostrożnie wślizgnął się do mieszkania, rzucił torby i omiótł wnętrze spojrzeniem. Uśmiechnął się na myśl, że nic się nie zmieniło.
Z roku na rok jest tylko więcej książek, staroci, kurzu i woni kubańskich cygar. Kiedyś, gdy żyła ciocia Lilianna, było jaśniej, cieplej i zdecydowanie czyściej. W pamięci zachował obraz świeżych ciętych kwiatów, biel koronkowych serwet i obrusów, i dźwięki pianina, które ciocia ubóstwiała. Po jej śmierci wuj wsiąkł w świat literatury i nie przejmował się ani kurzem, ani niedopalonymi cygarami. Stan jego duszy odzwierciedlało każde pomieszczenie tego mieszkania. Tęsknota za żoną była tak wszechobecna, że jeśli można cierpienie i miłość zamknąć w przestrzeni, w której się żyje, to tutaj je uwięziono.
Od czasu odejścia ciotki niczego nie zmieniono i wnętrze pozostało tak nieszablonowe, jak jego właściciele. Próbowano urządzić je w stylu biedermeier, lecz mocno zaburzał go romantyzm Lilianny, szczególnie w salonie pełniącym również funkcję jadalni. Beżowe wnętrze urozmaicono pasiastą ścianą, o którą opierała się tapicerowana zielonym pluszem kanapa o rzeźbionych nogach, obok której ustawiono krzesła od kompletu. Tuż przed nimi stał okrągły mahoniowy stolik na jednej nodze, a w pobliżu serwantka, na której teraz leżą książki. Przy drzwiach były dwie etażerki z jasnego drewna ozdobione chińskimi, ręcznie malowanymi wazonami. Same zaś drzwi i dwa duże okna przysłaniały złote zasłony i lambrekin z ciężkiego flauszowego materiału. Przy środkowym oknie stało pianino, a tuż obok niego patefon i świecące pustkami żardiniery. Ściany zdobiły wizerunki przodków i wiejskie krajobrazy.
Maks westchnął i przeszedł do gabinetu. Ciężkie, ciemne wnętrze otuliło go męskim zapachem. Rozejrzał się i z zadowoleniem stwierdził, że i tutaj nic się nie zmieniło. Wszystkie ściany tego niewielkiego pokoju zastawione były regałami, które wypełniały książki: poezja polska, rosyjska i francuska, tomy historyczne, religijne i powieści. Prywatności broniły tu długie, zakurzone, aksamitne kotary i gęsta firana.
Maks rozsunął kotary, zajął fotel wzorowany na królewskim tronie i dosunął się do dębowego biurka opartego na nogach wzorowanych na tygrysich łapach.
Błądził wzrokiem po regałach z książkami i zastanawiał się, gdzie jest jego wuj. Mając na uwadze, iż ostatnio często go zaskakiwał, pomyślał, że może szykuje dla niego jakąś niespodziankę. Wielką sprawił mu już w zeszłym tygodniu, kiedy to Maks odebrał przesyłkę z dokumentami przekazania mu prawa własności do lokalu położonego na gdańskim rynku. Wujek zaskoczył go tym podarunkiem, bo choć od zawsze był mu jak ojciec, Maks nigdy niczego od niego nie oczekiwał. Dociekał, skąd taki nagły prezent, ale wuj w rozmowie telefonicznej był bardzo tajemniczy. Zaproponował mu jednak jak najszybsze spotkanie i obiecał wyjaśnić sprawę na miejscu. Maks akurat kończył kontrakt i umówili się na niedzielę. „Dlaczego więc nie ma go w domu? Wyszedł do sklepu? Akurat o tej godzinie, na którą się zapowiedział? To do niego niepodobne”. Maks zadzwonił, ale przywitała go automatyczna sekretarka. „Pewnie padła mu bateria w tym przedpotopowym telefonie”, domyślał się, wodząc wzrokiem po okładkach książek. Zdumiewające, przecież ten człowiek nigdy nie zawala terminów, zawsze jest na czas! Przez głowę przemknęła mu myśl, że powinien zajrzeć do starego sejfu. Wziął do ręki książkę o historii Polski, wyciągnął z niej klucz i bez większego wysiłku odsunął jeden z regałów. Trochę dręczyło go sumienie, że grzebie w cudzych rzeczach, rozsądek lekko go jednak usprawiedliwiał. Zajrzał więc do środka i ku swojemu zdziwieniu nie znalazł tam niczego potencjalnie istotnego. Kilka wypracowań studentów i niewielki terminarz. Przewertował go naprędce, lecz nic nie przykuło jego uwagi. Pomyślał, że skoro jest w Gdańsku, szkoda marnować czas na siedzenie w domu. Odłożył notatnik i ruszył na miasto.
Falująca rzeczywistość, parabole zdarzeń.
Uśpione w zegarze sekundy.
Nie wiem już, czy jestem, czy marzę.
Wyobraźnia zerwała kajdany i biega po cichym pokoju.
Chciałabym ją ujarzmić, obudzić uśpiony czas.
„W dniu 1.06.2017 roku, w godzinach 14.00–22.00 pełniłem służbę w patrolu pieszym wraz ze st. post. Arkadiuszem Patiniukiem.
Około godziny 20.15 z polecenia dyżurnego Pogotowia Policji w Krakowie udaliśmy się na dworzec centralny PKP w Krakowie, gdzie ochrona dworca zgłosiła odnalezienie ciała mężczyzny. Na miejscu zastaliśmy załogę pogotowia ratunkowego pod dowództwem lek. med. Arlety Zawilskiej, która poinformowała nas o zgonie z powodu zawału mięśnia sercowego, oraz prokurator Agatę Kosman, która wykluczyła udział osób trzecich i odstąpiła od czynności.
Denat nie posiadał przy sobie dokumentów potwierdzających tożsamość, niemniej jednak został przez nas rozpoznany. Denatem okazał się być Franciszek Aleksandryjski, dane w załączniku. Na miejscu znajduje się monitoring, w związku z czym rozpytaliśmy ochronę dworca w składzie Mateusz Grabik i Piotr Karczewski (dokładne dane w załączniku). Panowie poinformowali, że nie widzieli momentu zgonu. Mateusz Grabik stwierdził, że dokonywał wówczas obchodu, a Piotr Karczewski przyznał, że przysnął i nie spoglądał w monitor. W związku z tym odtworzono materiał filmowy, z którego jasno wynika, że Franciszek Aleksandryjski wbiegł na teren dworca, przewrócił się i najprawdopodobniej w ciągu kilku sekund ustała akcja serca.
Miał przy sobie dwie walizki, które zabezpieczono. Spis zawartości dołączono do niniejszej notatki. Walizki przewieziono na Komisariat Policji I w Krakowie, gdzie pozostawiono je do dalszej dyspozycji w pomieszczeniu oficera dyżurnego.
Notatkę sporządzono celem dalszego wykorzystania”.
„Zofia Sokolnicka” nabazgrałam naprędce na liście obecności, szarpnęłam notatkę z biurka i długim, ciemnym korytarzem pospieszyłam do naczelnika.
– Ta cholerna dziunia znowu nie podjęła tropu! Powinnam się tym zająć! – wrzasnęłam w drzwiach gabinetu przełożonego.
Piotr powściągliwie wynurzył wzrok zza laptopa i rzucił mi jeden ze swoich standardowych tekstów:
– Spokojnie, Zosiu, spokojnie, złość piękności szkodzi.
Zalała mnie fala gorąca i poczułam dojrzewające na policzkach rumieńce. Seksistowskie uwagi współpracowników to jeden z najgorszych skutków ubocznych mojej pracy. Przysięgam, że są dla mnie gorsze niż śmierdzące trupy i awanturnicza patola. No dobra, trochę przesadziłam. Po kilku latach pracy zdążyłam oswoić i poskromić wroga, teraz po prostu tego nie lubię, ale kiedyś bardzo bolało. Szczególnie w sytuacjach takich ja ta, gdy ktoś gasi mój ponadprzeciętny entuzjazm. Ale o tym później. Najpierw pasowałoby przybliżyć źródło problemu. A żeby zrozumieć jego złożoność, trzeba o lata świetlne cofnąć się w czasie i skupić się na pierwotnych instynktach, tych samych, które leżą u źródła problemu równouprawnienia. Otóż nie u wszystkich te instynkty ewoluowały i nie wszystkim udaje się je poskromić, co znacznie utrudnia takim osobnikom odnalezienie się w rzeczywistości. Zważywszy, że mamy XXI wiek i mocno rozwiniętą cywilizację, która do dalszego rozkwitu wymaga zaangażowania również płci pięknej. Niestety osobnikom zakorzenionym mentalnie gdzieś między epoką kamienia łupanego a neolitem trudno jest pojąć, że nie warunkuje tego wyłącznie siła mięśni. Oczywiście jestem przekonana, że mężczyźni są z natury fizycznie silniejsi, mocniejsi i wytrzymalsi. Przy czym wiem też, że istnieją wybitne jednostki płci pięknej obdarzone równie wysokim poziomem siły i wytrzymałości, co w połączeniu z równie silnym intelektem pozwala im górować nad mężczyznami i wzbudzać w nich z rzadka podziw, a częściej odrazę.
Ja nie należę do takich kobiet, choć bardzo bym chciała. Myślę, że w ogólnym rankingu sprawności psychofizycznej plasuję się trochę powyżej średniej. Ale nie o tym teraz, a o wspomnianej wyżej sile kobiecego intelektu. Otóż to jest właśnie ta siła, o której zapominają, nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć mężczyźni tkwiący mentalnie głęboko w prehistorii. Owszem, to mężczyźni polowali i dostarczali mięso i skóry zwierząt, ale to kobiety potrafiły zrobić z nich użytek, gotując posiłek i szyjąc odzież, a to zadania wymagające umiejętności bardziej złożonych niż siła fizyczna. Na tym polega siła kobiet, która moim zdaniem kompensuje mniejszą tężyznę fizyczną. Dlatego też jesteśmy sobie nawzajem tak bardzo potrzebni. Kobiety i mężczyźni są równocześnie przeciwni i współzależni jak siły yin i yang. Uzupełniamy się, tworzymy równowagę niezbędną do dalszego funkcjonowania i rozwoju cywilizacji. I dokładnie tak samo jest w mojej pracy. Tym bardziej, że służymy społeczeństwu, które nie składa się jedynie z płci męskiej.
I to chyba najlepiej tłumaczy zachowanie moich kolegów. Kierują nimi nie tylko samcze popędy, ale też ignorancja wobec potrzeby równowagi. Niekiedy myślę nawet, że matka natura, dając im większą siłę, zrobiła nam wszystkim krzywdę. Im dlatego, że zaślepieni swoją fizyczną przewagą, są przekonani o swojej wyższości. Nam – kobietom, że musimy ponosić wszelkie tego konsekwencje. Musimy choćby dźwigać ciężar niezrozumienia problemu, którego mężczyźni nie dostrzegają. Pewnie niepotrzebnie ich tłumaczę, ale naprawdę myślę, że to właśnie to stanowi powód ich przekonania, że są stworzeni do zawodów, w których na co dzień liczy się siła.
Jak widzicie jest to naprawdę niełatwa sprawa. No bo jak przekonać do swoich racji umysł, który nie potrafi pojąć nawet najprostszych różnic damsko-męskich?
Niestety, nie jest to jedyny powód moich zmagań z męską złośliwością. Bo nie dość, że jestem kobietą, jestem też córką byłego komendanta. I myślę, że to drugie jest nawet dużo gorsze niż to pierwsze. Fakt, że jestem kobietą, rodzi bowiem jedynie poczucie wyższości, ten drugi pobudza natomiast skrajnie przeciwstawne uczucia. Gra na emocjach takich jak zazdrość wywołuje poczucie niesprawiedliwości i stanowi schronienie dla kompleksów. W ogniu zazdrości grzeją się bowiem ci wszyscy, którzy czują się pokrzywdzeni przez los. Koligacje rodzinne w takich przypadkach pomagają nie tylko tłumaczyć innym ich niepowodzenia, ale też podbudowywać się myślą, że muszą poświęcić niewspółmierną ilość pracy dla osiągnięcia tych samych rezultatów.
Oczywiście rzeczywistość nie jest tak kolorowa jak w oczach moich kolegów z pracy. Nigdy nie próbowałam im tego tłumaczyć, bo doskonale wiem, że bez względu na to, co bym powiedziała, fama córeczki tatusia będzie się za mną ciągnąć jeszcze przez wiele lat. Możliwe, że nawet zawsze. Notabene należę do osób, które wolą robić niż mówić, co jest zresztą najlepszym świadectwem moich przekonań. Dlatego od lat nie korzystam z protekcji ojca i tak jak każdy przeciętny młody policjant powoli wspinam się po szczeblach kariery – od krawężnika do, póki co, referenta wydziału kryminalnego. Poza tym mój przypadek jest o tyle skomplikowany, że wydaje mi się, iż nawet gdybym chciała skorzystać z pomocy ojca, to i tak nic by z tego nie wyszło. Mój najwspanialszy na świecie tata, pomimo sporego mundurowego dorobku, wcale nie należy bowiem do grona policyjnych entuzjastów. Jak dziś pamiętam dzień, w którym oświadczyłam mu, że postanowiłam zostać gliną. Biedny tak się przejął, że o mało nie dostał zawału. Gdy doszedł do siebie – choć czasem wydaje mi się, że on z tym faktem do dzisiaj nie doszedł do siebie – po wielogodzinnych pertraktacjach nie tyle nie zgodził się, co kategorycznie zabronił mi służby. Uprzedził przy tym, że jeśli nie posłucham jego ostrzeżeń, owocnie utrudni mi ukończenie szkoły policyjnej. Mój młody umysł kierowany w owym czasie ponadprzeciętną z dzisiejszej perspektywy rozwagą i stawiający rodziców za wzór wszelkich cnót i mądrości faktycznie mocno się przejął i przyjął ostrzeżenia taty całkiem poważnie. Ostatecznie trochę ochłonęłam z mundurowych zapędów, zapisałam się na uniwerek i uśpiłam czujność ojca. Jak się prędko przekonałam, moja potrzeba ratowania świata wcale nie zelżała. Przez trzy lata nieustannie przeżuwałam wszystkie za i przeciw, aby ostatecznie, gdy dobrnęłam do licencjatu, dumnie ogłosić, że teraz już nic nie zatrzyma mnie w drodze do realizacji życiowej misji. Ojciec o mało się nie załamał. Chyba naprawdę obawiał się, że straci córkę, bo godzinami wbijał mi do głowy zgubne konsekwencje zawodu. Ostrzegał, nagabywał, prosił. Odpuścił, kiedy zasugerowałam, że skoro policja jest taka zła, mogłabym mundur policyjny zamienić na wojskowy.
Niedługo później bez najmniejszych problemów dostałam się do szkoły policyjnej, skończyłam ją z wyróżnieniem, a tato oficjalnie odciął się od tematu. Jestem przekonana, że w najmniejszym nawet stopniu nie przyczynił się do rozwoju mojej kariery. Co więcej, śmiem podejrzewać, że mógł nawet próbować ją zahamować. Z mojego punktu widzenia, niczego to nie zmieniło. Jako świeża funkcjonariuszka świadomie i z premedytacją odmówiłam piastowania stanowiska biurowego i jak każdy młody policjant odbębniłam prawie cztery lata w patrolu. Aktualnie pracuję na stanowisku referenta wydziału kryminalnego, czyli za biurkiem. Niedawno doszły mnie słuchy, że czeka na mnie posada detektywa, ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Moje zaangażowanie, zacięcie i specyficzna tajna broń na męski seksizm, którą jeszcze wyjaśnię, pozwoliły mi zyskać szacunek i sympatię ze strony współpracowników. Oswoiłam się z ich wadami, a oni poznali się na mnie. Chyba wszyscy koledzy z komisariatu, z którymi na co dzień pracuję, darzą mnie sympatią. Taką mam przynajmniej nadzieję, bo ja bardzo ich lubię. Spędzam z nimi całe dnie, więc stali się dla mnie rodziną, której nie mam. Problem, o którym wspomniałam na początku, dotyczy już tylko ludzi z komendy, którzy nie pracują ze mną na co dzień, w związku z czym, raczej mnie nie znają.
[...]