60,00 zł
Rodowód to rzecz szczególnie atrakcyjnie, oryginalnie opowiedziana.
To zapamiętana historia miłosna sprzed kilkudziesięciu lat i zapis rodzenia się pomysłu na film o zdarzeniu tragicznie krwawym, a zarazem ważnym w bolesnym procesie tworzenia się nowoczesnego narodu, o rabacji galicyjskiej 1846 roku. A także sensacyjny zapis filmu o tym zdarzeniu i odnaleziony współcześnie w Kanadzie pamiętnik Polaka, wspomnienia jego pełnego niezwykłych wydarzeń życia (trzy rewolucje francuskie, amerykańska wojna secesyjna, powstanie krakowskie, wspomniana rabacja). Spotykamy tu Lelewela i Piłsudskiego, Boya-Żeleńskiego i Witosa, Helenę Modrzejewską i Wyspiańskiego. A także braci Lumiere.
Jesteśmy świadkami narodzin kina.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Patrzył na mnie wielkimi, niby szklistą powłoką pokrytymi, oczami. Stał przede mną, tuż przed szybą auta. Jakby tu na mnie czekał. Obydwoje wiedzieliśmy, że nikogo poza nami tu niema. Nikogo z ludzi. Bo zwierzyna tak, zwierzyny tu pełno. A więc tylko my. Ja i ten wielki łoś. Wciąż tak stał, nieruchomo. Za nim widoczna była prosta linia nierówno wylanego asfaltu, zaznaczająca drogę przez niekończący się las, ku wynurzającym się z mgły na horyzoncie obłym szczytom Appalachów. Aż nagle poruszył swym bogato ukwieconym porożem łbem, jakby pytał: zrozumiałaś? Nie czekał odpowiedzi. Powoli, dostojnie odszedł w las. A ja nadal stałam. Długo. Nie potrzebowałam patrzeć w lusterko wsteczne. Musiałby zdarzyć się cud, by nagle ktoś się w nim pojawił. Dwie godziny temu, prawie dwieście kilometrów za mną, zostawiłam ostatni ślad ludzkiej obecności, mały barak i stację benzynową. Przecież byłam w niezwykłym kraju o rekordowych połaciach nomenslandu, podobne bezludzie można podobno spotkać jeszcze w Mongolii. Byłam w Kanadzie. Od lat tu byłam. Ilu? Bagatela, od ponad czterdziestu. I oto teraz ja, stara kobieta, niegdyś ponoć piękna dziewczyna, wybrałam się w podróż życia, u końcu życia, do jego początków, „do kraju tego, gdzie kruszynę chleba…” i tak dalej. Do kraju dzieciństwa i dojrzewania, do mego, jak zwykli mawiać Niemcy, Heimatu, do Warszawy, no dobrze, nie oszukujmy się, szerzej, do Polski. Do tej boleśnie kochanej, ale też boleśnie niechcianej, ojczyzny. A może ja wcale nie do żadnej ojczyzny chciałam wracać – i to wszystko co wyżej, to samooszustwo – tylko do ciebie, stary teraz i pewno na wszelkie możliwe starcze choroby cierpiący, były młodzieńcze, który tak mi bardzo niegdyś zawróciłeś w głowie?
Ten łoś mi coś powiedział, choć głos usłyszałam w sobie. Powiedział: „nie jedź”. Łagodnie, ale stanowczo to powiedział. I już wiedziałam, że nie pojadę. Decyzja sama została podjęta. Jakbym nie brała w tym udziału. Żadnego wahania. Wiedziałam już, że nie wsiądę za kilka godzin do samolotu „Lotu” na montrealskim lotnisku Mirabele i nie wyląduję za kilkanaście godzin na Okęciu w Warszawie. Wiedziałam, że nigdy tam nie wyląduję. Zostanę tu. Do, pewno niedalekiego, końca. Za rok, dwa czy dziesięć pochowają mnie w tej ziemi, na starym, zaniedbanym cmentarzu, na wzgórzu nad Halifaxem, w Nowej Szkocji, nad Atlantykiem. Mój Boże, czy ty to zrozumiesz? Spróbuj. Ja, zostając tu, z myślą o tym, że spocznę obok mego tajemniczego przodka – tak, tak, skoro już zaczęłam do ciebie pisać i długo nie przestanę, to dowiesz się o mym stryjecznym pradziadku, Zdanowskim, kto wie, może jego niegdyś istnienie, stało się powodem mej myśli o powrocie i decyzji o pozostaniu tu, a także powodem tego mego pisania – otóż spocznę obok niego, ale nim to się stanie, przekażę ci sumę myśli, które zrodziły się dawno temu, były bodźcem dla naszych rozmów. Otóż ja, zostając tu, naprawdę wrócę tam. Myślami, które ty podejmiesz. Wierzę w to. Bo wierzę w ciebie. I wierzę w nas. Wierzę, że nasze przed pół wiekiem spotkanie, miało sens. Głęboki. Wierzę w Los. Dużo mówiliśmy, pamiętasz? Zachłannie. I kochaliśmy się. Też zachłannie.
Może zdziwiłeś się przed chwilą, czytając, że spocznę obok jakiegoś tajemniczego przodka, a nie obok Jakuba. Nie mogłabym. Jego prochy rozsypałam, tak jak tego pragnął, u wrót oceanu, naprzeciw przylądka, na którego krańcu, na samym cyplu, zwykł siadać i patrzeć w bezkres, „w to wspaniałe nic, które mnie czeka”, jak mawiał.
Jakub. Oczywiście nie mógł się nie pojawić tam, w mych myślach, wtedy, na granicy Nowej Szkocji z Quebekiem, „w środku nigdzie”, gdyby tak chcieć przetłumaczyć nasze powiedzenie „na końcu świata” na angielski idiom: „In the mid of nowhere”. Nie mógł był się nie pojawić, skoro ty tam się znalazłeś. Bo skoro ty w tej mojej udręczonej głowie jesteś, trwasz – to i on jest. Tak było i tak pozostanie. Do końca. A może i dłużej, jeśli ta wymyślona przez ludzką wyobraźnię wieczność, istnieje. Dlaczego miłość najboleśniej, ale też najmocniej, objawia się, gdy uderza w kogoś, kto już kocha. I kto jest tak absolutnie pewien swego uczucia? Tak przecież było ze mną. Bo ja Jakuba kochałam. Niezmiennie. Od chwili poznania go do jego upokarzającej śmierci w halifakskim szpitalu. Nie przestałam go kochać także wtedy, gdy tak bardzo byłam z tobą. Bo, żeby wyrazić się wzniośle – kto dziś używa takiego języka – zaiste wart on był miłości. Największej. On był, przede wszystkim, jak nikt spośród ludzi, jakich w mym długim życiu poznałam, w pełnym tego słowa sensie wielkoduszny. Kochałam w nim jego bogate w treść i znaczenie żydostwo. Wiesz, on lubił żartować sobie na temat naszego mezaliansu, że oto panienka z dworu, lubił mówić: hrabianka (część naszej rodziny kupiła sobie kiedyś taki tytuł w Wiedniu), otóż panna hrabianka wzięła sobie chałaciarza za męża. Daj Boże każdej takiego wspaniałego chałaciarza! Zresztą to określenie to swego rodzaju kokieteria, korzenie rodziny Jakuba sięgały Hiszpanii. Część jego przodków, Maroni, wyparło się ich wiary (albo też tak głęboko ją ukryli, że trzeba ją było wymuszać na stosie), a część, początkowo w Niemczech a potem w Polszcze (proszę, nie poprawiaj) znalazła przed wiekami schronienie. Wiesz, podziwiam Żydów, a Bóg świadkiem, staram się nie być filosemitką (znasz może mądre powiedzenie Stryjkowskiego: „Filosemita to lepiej niż antysemita. Ale najlepiej być normalnym”. Otóż staram się być normalna), podziwiam fenomen tego narodu, który, wbrew opinii obłąkanych tropicieli „żydowskiego, wszechświatowego, spisku” jest taki niewielki, populacja ich nie przekracza na całym świecie kilkunastu milionów, podziwiam właśnie fenomen ich wielkoduszności. Wzięli wszak udział w stwarzaniu tylu narodów. Bo ileż dali Niemcom niemieckości (spróbuj sobie wyobrazić kulturę niemiecką bez Heinego), ileż Francji francuskości, Italii włoskości, czy nam, Polsce, polskości. Wszak nikt chyba tak bardzo nie czuł naszego języka jak Leśmian (vel Lesman) czy Tuwim, nie mówiąc już o największym, o wieszczu, który o swych korzeniach mówił: „Ojciec z Mazurów, matka Majewska z Franków”. Jakub miał porażającą wręcz samoświadomość. Wiedział, że nie ma talentu i wiedział, no bo będąc tak samoświadomym, jakże by mógł nie wiedzieć, że ma wielki intelekt. Jakub był mędrcem. I ty, mój kochany, wiesz o tym najlepiej. Ty, któremu natura (czy Bóg) sypnęła talentami, garnąłeś się do niego. I on cię przygarniał.
A zaczęło się tak. Przypomnę, jak ja to zapamiętałam.
Niewielka sala, zwyczajna, w starym budynku uniwersytetu, obok biblioteki. Stoliki w trzech rzędach i krzesła. Nas, słuchaczy seminarium, kilkanaście osób. Na tle tablicy ona, profesor Maria Ossowska. To jest jakby rodzaj święta. Wyróżniła nas, zgodziła się, mimo swego wieku i stanu zdrowia – ma prawie osiemdziesiąt lat – spotkać się parokrotnie z nami, poprowadzić seminarium. Mówi dość cicho, spokojnie, ale nie monotonnie, choć prawie nie podnosi głosu. Chłoniemy to, co mówi. Dlaczego? Bo mówi inaczej niż niemal wszyscy inni wykładowcy. Nie wiem, czy słowo klarownie oddaje istotę rzeczy. Bo wtedy jednak nawet ci nieliczni, wybitni w jakimś sensie, ulegali nowomowie. Ona nie. Żadnej pojęciowej kliszy. Jej mówieniu towarzyszy ledwie wyczuwalny uśmiech. To jakby niezbędna asekuracja. Mamy nie sądzić, że głosi prawdy objawione. Nie. Choć to, co mówi to rezultat wielu lat przemyśleń, to jednak jest to wciąż proces myślenia, którego jesteśmy świadkami. I zaraz, niebawem, będziemy dopuszczeni niejako do stołu, będzie nam wolno swoje myśli wyłożyć. Ja wiem, że na pewno z tego skorzystam. Tymczasem przenoszę spojrzenie z okolonej siwymi włosami twarzy starej kobiety na gęstą szarość za oknem. To pomaga mi skupić się na tym, co słyszę. A ważne to, bo dowiaduję się, jakie zadania ma przed sobą badacz moralności. I że metaetyka to jest język norm i ocen moralnych. I jeszcze, że wolno nam mówić o psychologii moralności i o socjologii moralności. Wszystko to, co mnie, antropologa uzupełniającego studia na socjologii, tak bardzo teraz interesuje. Wsłuchuję się zatem w ostrzeżenia, które zapamiętam na zawsze. Chodzi o to, by zrozumieć. Nie, wiedzieć, ale zrozumieć. Zrozumieć ludzi jako istoty działające z pobudek moralnych. Zrozumieć sens oceny etycznej i jej społeczne uwarunkowania. I że oto chodzi, by nie pozwolić sobie na wygodę złudzeń ani na powierzchowne poczucie rozstrzygnięć definitywnych. Ba, myślę sobie, bagatela. Znaczy to ni mniej, ni więcej, tylko mądrość. A już wiem, już jestem na tyle dojrzała, że mam świadomość, jaka to rzadkość spotkać człowieka prawdziwie mądrego. Bo inteligentny to jest prawie każdy. No i sporo, zwłaszcza tu, na uczelni niemało można ich spotkać, pozorantów, przemądrzałych i pustych. Wsłuchuję się więc w słowa Pani Profesor i ja, która wtedy widzi siebie w przyszłości jako zasłużenie uznany autorytet, badaczkę ludzkiej natury, człowieka (bo antropolog) i zbiorowości (bo socjolog), notuję słowa, które mają we mnie zapaść głęboko, że konieczne jest oddzielenie – choćby to było bolesne – prawdy rozumu od prawdy serca. I że nie wolno tracić czujności.
I wtedy właśnie zauważam ciebie. Siedzisz samotnie na końcu sali. Twarz wydaje mi się znajoma, ale tu, wśród nas, jestem tego pewna, widzę cię po raz pierwszy. Tak, już wiem, chyba cię w jakimś nudnym filmie widziałam, i jeszcze, ależ tak, w teatrze. Nie, nie, przedstawienie nie było nudne, nawet dość intrygujące, grałeś Ryszarda III, pamiętam, że kostiumy były współczesne i że pięknie uwodziłeś Lady Annę, zresztą ta akurat scena u Szekspira jest chyba niedościgłym studium uwodzenia, więc pewno trudno ją źle zagrać, chociaż kto wie, mało wiedziałam o aktorstwie. Wtedy. Bo wkrótce zacznie mnie ta przedziwna profesja mocno interesować, jako badacza oczywiście: człowiek spełniający się emocjonalnie w różnych, założonych okolicznościach, zaryzykuję określenie: realizujący się emocjonalnie po wielokroć. No i – jeszcze jedno przypomnienie: Pegaz. W tym programie mówiłeś, że chciałbyś sztukę napisać na temat ciągle jakby skrywany, ale na jaki dokładnie, tego już nie usłyszałam, bo wyszłam do kuchni zrobić sobie herbatę, obraz zniknął, a głos się oddalił. Chyba pomyślałam wtedy z przekąsem: pan od wszystkiego, „renesansowa osobowość”. No i oto ta osobowość siedzi tu, pomiędzy nami, słuchaczami profesor Ossowskiej, jak gdyby nigdy nic. Po co? Odpowiedź miała paść z ust samej pani profesor, ale zanim padła, ja musiałam swoje wygadać. Taki miałam plan, a wtedy jeszcze nie wyobrażałam sobie, że mogłabym założonego planu nie zrealizować, a więc gdy tylko profesor zaprosiła do dyskusji, wyrwałam się pierwsza. Właściwie nie po to, aby dyskutować. Ani jedno zdanie z usłyszanego wprowadzenia nie budziło mego sprzeciwu. Nie miałam pytań dotyczących tego, co profesor Ossowska mówiła. Owszem, miałam pytanie, i to bardzo ważne. Chciałam potwierdzenia – liczyłam na nie, bardzo – słuszności projektu moich badań, myślałam zresztą, aby to był temat pracy doktorskiej, chodziło o tworzenie się, powstawanie nowego typu mentalności, o zmiany obyczajowe i mentalne właśnie u nowej niejako klasy społecznej, jaką byli wczorajsi chłopi, a dziś robotnicy, słowem, o nowy naród w Nowej Hucie, po dziesięciu latach od publikacji tak bardzo bulwersującego przed dekadą Poematu dla dorosłych Adama Ważyka. Nieskładnie mi się mówiło, bo jakbym czuła twój wzrok na moich plecach. I pewno tak było, założę się, wpatrywałeś się we mnie. I pewno się uśmiechałeś, bo nie ustrzegłam się chyba egzaltacji w tej mojej prezentacji projektu, który pani profesor, po chwili namysłu, pochwaliła i – co było dla mnie wspaniałą niespodzianką – zaprosiła na osobistą rozmowę, bo rzecz jest warta dobrego przygotowania, jak powiedziała. I zaraz potem objaśniła nam powód twojej obecności. Przedstawiła cię krótko i powiedziała, że jesteś tu jako reżyser i dramaturg, że masz nie dość jeszcze sprecyzowany plan sztuki czy też scenariusza teatralnego, który tyczyłby momentu przełomowego w przemianie narodu, kiedy to „chłop stał się Polakiem”. Tak powiedziała. I oczywiście prawie nikt z nas nie zrozumiał dokładnie wtedy o co chodzi. Ja wkrótce miałam zrozumieć. Co tam, dałeś mi na lata temat do myślenia.
Niebawem pani profesor zakończyła seminarium, zapraszając chętnych na „za tydzień”, a nas, tak, ciebie i mnie, zaprosiła na kawę i dość długą rozmowę do swego gabinetu, to znaczy do maleńkiej klitki służącej jej za gabinet. Chyba wyrazem wielkiego respektu władz uniwersytetu był fakt pozostawienia jej do dyspozycji tego miejsca, mimo ciasnoty w starym budynku instytutu.
Pani profesor jeszcze na korytarzu nas sobie przedstawiła. Pamiętam, przetrzymałeś nieco za długo podaną ci rękę i próbowałeś wzrokiem mój wzrok zatrzymać. Źle to odebrałam. Z niechęcią pomyślałam, że to zbyt tani chwyt uwodziciela. Po chwili siedzieliśmy naprzeciw pani profesor, oddzieleni od niej ciężkim biurkiem. Zaczęła od przeprosin, że tak niestety musi pozostać, nie może nas zaprosić do stolika przeznaczonego dla gości, bo takiego nie ma, nie zmieściłby się. Ale kawa będzie podana. I była. Przyniosła ją woźna. Naszą. Czyli po polsku, czyli „po turecku”, zalaną w szklankach. Chyba w ogóle po tę kawę nie sięgnęliśmy, tak bardzo byliśmy zasłuchani w to, co nam ta siwa pani siedząca za biurkiem mówiła. To zadziwiające, że ona, przez lata nauczycielka akademicka, nic nie wygłaszała – a wykład, chyba można tak to nazwać – się wygłasza. Ona przekazywała myśli. Później, gdy, jak wiesz, zastanawiałam się, ba, nawet coś na ten temat napisałam, nad fenomenem aktorstwa, lubiłam cytować Gustawa, pamiętam, był on wtedy bodaj jedynym żyjącym autorytetem dla ciebie, cytowałam więc Holoubkową definicję aktorstwa, sama ją od niego usłyszałam: „aktorstwo, jest to, najkrócej mówiąc, umiejętność przekazywania myśli”. Później zdałam sobie sprawę, że to jest właściwie warunek podstawowy, sine qua non, bycia prawdziwym w aktorstwie, bo sporo jest oczywiście udawaczy, którzy uprawiają ten zawód, potrzebne są wszak jeszcze niemałe umiejętności, ale też zdałam sobie sprawę, że bywają ludzie, niewielu ich, nie aktorzy, którzy ten, nazwijmy go, dar, posiadają. Nasza rozmówczyni miała ten dar. A więc wsłuchiwaliśmy się, w powstające jakby tu i teraz, w naszej obecności, jej myśli. Zaczęła od tego, że świadomie nas oboje zaprosiła – nie byłam w stanie się powstrzymać, rzuciłam ci krótkie spojrzenie, a tyś przyjął je uśmiechem, jakbyś był pewien, że spojrzę – a zrobiła to dlatego, że, dokładnie tak to powiedziała, „coś nas oboje łączy”, a ja, zupełnie idiotyczna reakcja, chyba się zaczerwieniłam, choć przecież natychmiast padło wyjaśnienie, co też takiego nas łączy. Otóż zdaniem pani profesor jest to, niewykluczone, że instynktownie (brawo intuicja!) dokonany wybór tematu, u mnie badań, a u ciebie w gruncie rzeczy też badań, przez sztukę. Chodzi o tworzenie się, właśnie teraz, niejako na naszych oczach, nowego człowieka (który oby został prawdziwie obywatelem – dodała to krótkie zdanie ciszej i chyba z goryczą), a w rezultacie nowego społeczeństwa i więcej, chyba można tak powiedzieć, nowego narodu.
Milczała przez chwilę, jakby wsłuchała się w tę przed chwilą wypowiedzianą swoją myśl, po czym nagle podjęła, mówiąc, właściwie jakby się tłumacząc, że nie stać ją na to, aby mieć pewność marksistów, którzy czytają dzieje, a ściślej „konieczności historyczne” jak wprawny muzyk czyta partyturę, i że ona niestety nie ma ich boskiej pychy, a choćby pewności Hegla, którego skądinąd ceni, i nie podejmuje się prorokowania: co będzie. Wystarczy, że stara się ogarnąć i zrozumieć to co jest. Cóż, delikatnie to było powiedziane, ale zastanawiam się, kto dziś potrafiłby docenić, jak odważna to była wtedy, tam, ta wypowiedziana przez nią myśl. Na zawsze tak dobrze zapamiętałam tamtą rozmowę – no bo przede wszystkim przez to, że to były pierwsze chwile, kiedy poznałam ciebie – również dlatego, że byliśmy dopuszczeni do wymiany zupełnie wolnej myśli. Pomyśl, był to już co prawda schyłek czasów bezwzględnego panowania marksizmu, ale jednak ciągle jeszcze panowania tej doktryny traktowanej niczym dogmat. Leszek Kołakowski może już wątpił, tak zwany rewizjonizm to były początki herezji, ale wciąż zdawał się być szczerym wyznawcą marksizmu. Choć, to prawda, był zarazem, pewno podobnie jak my, zafascynowany osobowością profesor Ossowskiej i tym zapewne, co ze spokojem i bez ostentacji głosiła. I kto wie, jaki, bo może wcale niemały, miało to wpływ na jego nadchodząca przemianę.
I oto nagle ty zostałeś wyrwany do odpowiedzi. Właśnie takie odniosłam wrażenie, gdy pani profesor zwróciła się do ciebie z pytaniem. Bo wydawałeś się być zaskoczony i jakby speszony. To trwało tylko moment, ale dobrze ten moment zapamiętałam, bo nie przypominam sobie, abym cię jeszcze kiedykolwiek w takim stanie – no właśnie, nie wiem jak go nazwać – konfuzji, niepewności, zaskoczenia, zobaczyła. Byłeś wtedy chyba co najmniej pod tak silnym wrażeniem tej starej, cicho mówiącej osoby jak ja. A pytanie było bardzo proste: „O czym w istocie ma być pańska sztuka? Ja zrozumiałam, że o tym, jak chłop żyjący na tej ziemi, stał się, czy poczuł się Polakiem? Mam swoje o tym zdanie i dlatego mnie pomysł przedstawienia tego w teatrze bardzo zainteresował”. Minęło trochę czasu nim ruszyłeś z odpowiedzią. Ty, który zwykle, o czym mogłam się potem wielokrotnie przekonać, tak łatwo władasz słowami. Tak, wyraźnie byłeś pod wrażeniem prawdy, która tak bardzo odczuwalna była w słowach tej, która cię pytała, że nie chciałeś uciekać w jakiś unik, zażądałeś, w tym momencie, od siebie prawdy, tak to wyglądało. Przeprosiłeś, że nie odpowiesz wprost i zacząłeś od wyznania, że sam jesteś chłopem. To znaczy, że masz świadomość swych chłopskich korzeni. Ojciec miał wcale niemałe, bo prawie dziesięciohektarowe gospodarstwo. Z reformy rolnej dostał pięć, więc stał się tam, pod Rzeszowem, na biednej ziemi, pośród biednych ludzi, prawie bogaczem. Kułakiem stał się, wrogiem klasowym. Wydało mi się, że specjalnie podniosłeś głos, wymawiając to słowo. Twarz profesor Ossowskiej pozostała nieporuszona. Udało się ojcu, kontynuowałeś, dotrwać do Gomułki i nie oddać ziemi spółdzielni, czyli, jak uparcie nazywał, kołchozu. Obronił ojcowiznę i umarł. No i nie wiesz, czy masz być z niego dumny. Podobnie z brata, który przejął gospodarkę. I jest taki jak ojciec. Chytry, nieufny, podejrzliwy. Ale tak się składa, że od dzieciństwa miałeś podziw dla stryja. Nie mógłbyś powiedzieć, że to on cię wychował, bo właściwie to wydaje ci się, że wychowałeś się sam, ale masz świadomość, że kilka, a może było ich więcej, rozmów ze stryjem, miało decydujący wpływ na ciebie, ukształtowało cię. Mądry był i świadomy. To ostatnie zdanie wymówiłeś z naciskiem. Najpierw w jego skromnej chałupie, gdzie żył samotnie po śmierci żony, wciśnięty w kąt izby wysłuchiwałeś opowieści o Jędrusiach, czyli partyzantach chłopskich, bechowskich, których oddziałem stryj dowodził. A potem cała reszta opowieści cię wciągnęła. Już nie było bezpośredniej walki, tylko dowodzenie okręgiem Batalionów Chłopskich, bo po tym, jak stryj został ciężko ranny i się wylizał, zrobiono go wyższym dowódcą. No a potem stawało się dla ciebie coraz bardziej ciekawe to, co było przed wojną: posłowanie stryja do sejmu w Warszawie i strajki chłopskie i ugadywanie się z władzami. No i wreszcie nadeszło to – dziś tak to oceniasz – najciekawsze. Najdawniejsze. Jak to po latach skrywanej obcości i nienawiści, doszło do „porozumienia z panami”. Jak dzięki Bojce, a stryj go jeszcze pamiętał, dzięki niemu, który w Rzeszowie w 1895 roku Stronnictwo Ludowe założył, i dzięki Witosowi – a jego to już stryj znał aż za dobrze, na przemian w zgodzie i w walce ze sobą byli – no więc jak to dzięki tym dwóm, a potem wielu takim jak stryj, chłopi w Polsce poczuli się Polakami. Bo przedtem – to wszystko wiedza otrzymana od stryja – byli Polacy, czyli panowie, którzy jedni doskonale z zaborcami żyli, a inni – i tych było może nawet więcej – patriotami się zwali, o wolnej ojczyźnie marzyli i zmawiali się na jakieś ich powstania, które zresztą przegrywali. A poza tym była cała reszta, w tym właśnie wielka rzesza chłopów, tak zwany lud, czyli niewolnicy, pańszczyźniani, którzy nie mieli głowy ani serca do jakiejś tam pańskiej ojczyzny, tylko chcieli żyć godnie, to znaczy lepiej od zwierząt. No i proszę, choć wyzwolenie z niewoli, czyli od pańszczyzny dostali chłopi nie od panów Polaków, ale od zaborców, to przecież – właśnie ten fenomen cię interesował – ze swymi właścicielami, a często i oprawcami, znaleźli wspólny język, ba, więź wspólną, tożsamość. Jak to się stało, jak to mogło się stać, że dziś można mówić o jednym narodzie, to chciałbyś pojąć. Ten naród, wiesz o tym, istnieje od niedawna, od kilkudziesięciu lat. A co ciekawe, na przestrzeni tych lat stał się inny, bardzo inny. I chyba teraz, w przyspieszonym tempie, staje się coraz bardziej inny. Zawładnęliśmy nim, tak się wyraziłeś, jeśli masz się przyznawać do wspólnoty ze stryjem, to tak właśnie się stało, bo naród staje się chłopski, albo jeszcze inaczej trzeba by to nazwać, tylko nie wiesz jak. A przecież zaledwie sto lat temu istniał jedynie naród szlachecki.
Umilkłeś. A po chwili odezwała się pani profesor. Powiedziała, że nie chce zatrzymywać się nad trafnością twoich spostrzeżeń, ale słucha cię, jakby miała przed sobą socjologa. A oczekiwała planu dzieła, zna cię przecież jako twórcę, dotychczas jeszcze nie dramaturga, ale przecież często oni właśnie wywodzili się z aktorów, praktyków sceny, jak Szekspir czy Molier, a u nas choćby Zapolska.
Wizja, człowiek pośród innych ludzi, uwikłany w konflikt. Dramaturgiczny. Albo Los, tragiczna konieczność. Chyba o to chodzi. Zamilkła. Ty też milczałeś. I nagle przeniosłeś na nią spojrzenie i powiedziałeś: Szela. To jedno słowo, to imię, zrobiło na niej wrażenie, widziałam. Na mnie zresztą też. A ty jakbyś raptem ruszył przed siebie. Mówiłeś z pasją. Dreszcz mnie przebiegł i gdzieś tam w głębi poczułam, właśnie tak, nie pomyślałam, tylko poczułam, że to się stanie, że to już się stało, że będziesz kimś ważnym w moim życiu.
Nie mogę wystawić Wesela tak, żeby scena z Upiorem stała się najważniejsza, mówiłeś. A i tak tylko tam on się pojawia, budzi grozę. Tylko jeden wizjoner, artysta naznaczony zbliżającą się śmiercią, tylko Wyspiański miał odwagę dotknąć palącego tematu: „Mego dziada piłą rżnęli, Myśmy wszystko zapomnieli”. Bo zapomnieli. Potomkowie paru tysięcy wymordowanych rodzin z dworów szlacheckich. Jakby na jakieś mroczne zamówienie. Czyżby zbiorowy wstyd, poczucie winy? Schować kościotrupa w szafie i stać przy drzwiach, uważać, żeby się nie otworzyły i żeby nie wypadł. Chłopi po mordowaniu wrócili do kościoła i do posługi na pańskim, a panowie pozmywali krew, odbudowali spalone dwory i nieszczerze, z lękiem uśmiechali się do poddanych–zabójców. Jedni i drudzy przysuwali się do siebie coraz bliżej. Aż doszło do ślubu w bronowickiej chacie. Mam jeszcze Turonia Żeromskiego, mówiłeś, ale daleko mu do siły Wesela. I chyba nie zrobiłby wrażenia. Wiem, że powinno powstać coś co poruszy, więcej, wstrząśnie. Obrazem i słowem. Coś – pamiętam, zawahałeś się – tak, coś, co pokazałoby i przyczynę i skutek… Po pauzie, już ciszej, bo dość nagle jakby energia cię opuściła, dokończyłeś, mówiąc, że pewno to mrzonki, że nie udźwigniesz tego. I chyba długo jeszcze nie powstanie dzieło, które zawstydzi, poruszy głęboko i oczyści. Zrozumienie przez wstrząs, dodałeś po chwili namysłu. Tylko że na razie to nie jest oczekiwane. Więcej, to jest niechciane. Ludzie nie chcą siebie zrozumieć.
Pani profesor jakby się wahała. Takie odniosłam wrażenie. Milczała, a ja odgadywałam, że bije się z myślami, czy uszanować wagę twojego wyznania i decyzję, że za wcześnie, że nie dasz rady, wahała się, czy zakończyć to spotkanie, czy podjąć jednak dyskurs, a w ten sposób dodać ci sił. Bo warto. I było warto, jestem o tym przekonana, mimo że, choć upłynęło od tamtej rozmowy kilkadziesiąt lat, i TA twoja sztuka wciąż nie powstała, a powstało w tym czasie co najmniej kilka innych, ważnych, otóż jestem przekonana, powtórzę, że ty ją ciągle nosisz w sobie, ona dojrzewa. I zaistnieje. Wkrótce. I ja ci w powstaniu tej sztuki pomogę. Oczywiście nie w sensie pisarskim, co napiszesz, będzie twoje i tylko twoje, ale ode mnie dostaniesz pewien tekst i jeszcze coś, co okaże się katalizatorem – daruj porównanie, ale chyba jest trafne – wydobędzie z ciebie to, co czekasz, aby powstało. I ja wciąż na to czekam.
Mój mąż, jak wiecie, zajmował się badaniem więzi społecznych. Po dłuższej pauzie usłyszeliśmy znów łagodny głos kobiecy. To zresztą jest przecież główny przedmiot badan socjologicznych. No bo co kształtuje te więzi, to wiemy: odziedziczone przede wszystkim – choć też uzupełniane nabytymi w ciągu życia wyobrażeniami i przekonaniami – rzadziej te narzucone i przyswojone. I to się tyczy jednolitych grup społecznych. Na przykład Czesi mają wyraźnie wykształconą kulturę plebejską. Swoje rycerstwo, swoją klasę wyższą stracili przed wiekami wraz z klęską w bitwie pod Białą Górą. Dziwność i inność naszego narodu polega na tym, że chłopski on dzisiaj w przeważającej mierze – przecież jakieś siedemdziesiąt procent studentów to dzieci chłopskie czy z małych osad i miasteczek, a jeśli z dużych miast, to dzieci wczorajszych chłopów, a zatem potomkowie tych, którzy nie tak dawno, przed stuleciem, byli w opozycji do panów Polaków i do ich Polski. A przecież dziś chyba nikt z tej rzeszy potomków pańszczyźnianych niewolników nie uwierzyłby gdyby mu ktoś powiedział, że nie jest Polakiem. Bo jest. Czuje się nim. I to jeszcze jak!… Otóż właśnie: jak? Bo pomyślcie, nie stanowią oni narodu plebejskiego, przeciwnie, przejęli, często w wynaturzonej formie, etos szlachecki. Na razie „to co w nich” (czy w nas) przytłoczone jest sztucznym tworem, obcymi mentalnie rytuałami, ale pod spodem buzuje dziwna mieszanka: najgorsze ślady szlachetczyzny, te spod znaku Konfederacji Barskiej, hasła Polak–Katolik, „uwspółcześnione” endecką ideą światłego drobnomieszczanina Dmowskiego o „egoizmie narodowym”. Myśmy, drodzy moi – mówiła – nie mieli rewolucji. Odruchowo spojrzeliśmy na siebie. Ona zauważyła to i pociągnęła dalej: Tak…! Nie mieliśmy czegoś takiego jak Francuzi w 1789, a Anglicy dwieście lat wcześniej. A to rewolucja kształtuje świadomość klasową. A bywa także, że narodową. Zatem ani prawdziwej burżuazji, która by broniła swoich interesów, u nas nie było, ani prawdziwego proletariatu, jako wielkiej siły. Bo przecież na czele robotników – zresztą redagując „Robotnika” i tym socjalistycznym pismem przygotowując proletariackich czytelników nie do walki klasowej, tylko do walki (po szlachecku) o Niepodległą Ojczyznę, był socjalista, typowy romantyk szlachecki, Piłsudski. Co prawda zdarzyło się, że innemu szlacheckiemu romantykowi ojczyzna to było za mało. Dzierżyński ze swoją Czeką walczył o szczęście proletariatu na całym świecie. Ale to na marginesie, nie on i nie oni, bolszewicy nas teraz interesują, tylko najbliżsi nam, rodacy. Otóż chłopów do narodu, jeśli można tak powiedzieć, wprowadził Witos i tacy ludzie jak pański stryj. Polska między wojnami, w wielkim przyspieszeniu stawała się narodem. I to w pierwszych latach bardzo nowoczesnym, warto przeczytać kwietniową konstytucję. Przecież na przykład u wielkich sąsiadów europejskich kobiety dostały prawo wyborcze o wiele lat później niż u nas. Cóż, trwało to krótko, kilka lat zaledwie. Wcześnie ujawniły się nieszczęsne narodowe cechy – i tu pytanie: szlacheckie, czy chłopskie. Świetnym marszałkiem sejmu, tym, który starał się godzić, był przecież chłop, Rataj. I proszę, pokorny nie tak dawno chłop pańszczyźniany – tak, pokorny, który dopiero doprowadzony do ostateczności chwytał za siekierę i zabijał – stał się podobny do reszty w parlamencie. Kłótliwość i warcholstwo to tradycja szlacheckich sejmików. Po zamachu majowym to już stawał się dziwny kraj, taka niezdecydowana półdyktatura. I zmierzał do upadku. A to, co się stało po wojnie, w czterdziestym czwartym, piątym, to sztuczne, przywiezione i pilnowane z zewnątrz. Taka jakby zainscenizowana pseudorewolucja. Nie prawdziwa, własna, jak ta pierwsza, a potem druga, lipcowa we Francji. Nie znalazło się na nią miejsce w Polsce. Odbyła się niezbyt wielka, gdyby ją tak przyrównać do hiszpańskiej z trzydziestego szóstego roku, wojna domowa. No bo z jednej strony, co by nie mówić, beneficjenci nowej władzy, obdarowywani wymarzoną ziemią z reformy – która będzie im, ale nie wiedzieli o tym przecież, wkrótce odbierana; nie mogli przewidzieć kolektywizacji – a z drugiej, często ich bracia czy kuzyni, którzy nie posłuchali rozkazu ostatniego dowódcy Armii Krajowej, albo też nie chcieli go słuchać i pozostali w lesie. Ja nie mówię o Sowietach, o ich NKWD, mówię o zabijaniu się nawzajem ludzi sobie bliskich. Dziś ci z lasu nazywani są bandytami. Ale nie wykluczam, ja tego oczywiście nie dożyję, ale wy, kto wie, że kult otrzyma znak odwrotny i ci z lasu zostaną bohaterami. Bo umysł ludzki dobrze koduje mity. Społeczności, a więc też narody, mit zespala. Niestety, politycy, przywódcy, często chcą pełnić rolę demiurgów, stają się jakby karykaturami Boga. Manipulują przeszłością, „stwarzają ją”, po swojemu, dla „dobra przyszłości” oczywiście. Chcą przemeblowywać ludziom w głowach i więcej, także w sercach. A prawda? Obiektywna? Ja – może należę do nielicznych – uważam, że istnieje.
Po wyjściu z Instytutu szliśmy aleją obok biblioteki przez dłuższą chwilę w milczeniu. I nagle ty, widząc przed nami ławkę, powiedziałeś: usiądźmy. A gdy usiedliśmy, nadal milczałeś. A potem nagle, najzupełniej nieoczekiwanie, powiedziałeś, że cieszysz się z naszego spotkania. Nie, nie, wcale to nie zabrzmiało konwencjonalnie, choć wyraziłeś się mało oryginalnie, spojrzałeś przy tym na mnie z wielką powagą i patrzyłeś tak przez dłuższą chwilę. Zupełnie inne to było spojrzenie od tego przy powitaniu, które mnie poirytowało. A potem znów zapadło milczenie. Nie przerywałam go, czekałam. Wiedziałam, albo raczej czułam, że to są ważne chwile, że coś się wydarzyło, albo raczej wydarza i nie chciałam tego zaburzyć jakimś banalnym odezwaniem. No i wtedy znów przemówiłeś. Czy nazwa wsi, Smarzowy, coś ci mówi? – zapytałeś, patrząc przed siebie. Zaraz, chyba… – zaczęłam. – No tak, to znaczy, że mówi ci. Szela. Tam gospodarzył. Tam się z innymi zmawiał. Stamtąd ruszyli na Rabację. – Tam się urodziłem – dodałeś po chwili – To znaczy obok, w przysiółku, ale właściwie tam… Dlaczego się uśmiechasz? – zapytał. – No bo jesteśmy krajanami. – odpowiedziałam. – Nie pochodzę z Boguszów, bo z nimi, wiem, znam tę historię, właściwie z nim, dziedzicem, toczył Szela przez lata wojnę. Ale nasz dwór, zabawnie brzmi to nazwanie, bo to właściwie była przeżerana grzybem rudera, tyle że z gankiem i kwietnym klombem przed nim – stał niedaleko, kilkanaście kilometrów od Tarnowa. Wieś nazywała się Czarne. To wszystko wiem z opowieści mamy. Ledwie zdołałam się tam urodzić, wychowałam się w Rzeszowie. Po reformie rodzicom pozwolili zostać na terenie województwa, chłopi wydali nam podobno bardzo dobrą opinię. Pamiętam, że spojrzałeś na mnie, nareszcie z uśmiechem. Tak – ciągnęłam dalej. – Mama mówiła, że ludzie naznosili co kto mógł, jedzenie na drogę, a sami wiele nie mieli. Mnie, podobno, Zmarźlicha tuliła na pożegnanie jak własne dziecko, miałam wtedy kilka miesięcy, podobno się popłakała, inne kobiety też. Szli za nasza podwodą, za dwoma furkami, na pierwszej ja z mamą, na drugiej siedzieli ojciec i dziadek, szli tak do końca wsi. Ale tak naprawdę chyba z ulgą przyjęli nasze odejście. No i zaraz zabrali się do rozbierania dworu, na cegły.
Wiesz co? – powiedziałeś, wciąż uśmiechając się do mnie, a ten uśmiech już na zawsze pozostanie dla mnie jakby twoim znakiem firmowym. Nie raz, przez te długie lata, gdy mi było smutno, a bywało, nawet beznadziejnie, przywoływałam ten twój uśmiech. Nie zawsze, ale często skutkowało. – Chodźmy na wódkę!
No i poszliśmy. Właściwie to pobiegliśmy. W pewnym momencie zorientowałam się, że trzymamy się za ręce. Bar był obskurny, ale taki powinien być, pasował nam wtedy, chciałoby się powiedzieć. Kiedy po latach nieobecności pierwszy raz, już w Niepodległej, znalazłam się na Krakowskim Przedmieściu i chciałam się przejść naszymi śladami, doznałam zawodu. Wszystko wypucowane jak sztuczne zęby wdzięczące się w uśmiechu do turysty. Zupełnie jak w innych zabytkowych centrach europejskich stolic. Po tamtym barze śladu nie było. Jeden z dwóch stolików obłożonych ceratą był akurat wolny, przy drugim, a właściwie na drugim, spoczywał z rozkrzyżowanym ramionami znużony biesiadnik. Coś pomrukiwał przez sen. Reszta obecnych tam tłoczyła się przy pulpicie baru, za którym królowała lekko tyjąca już dama, świadoma swej władzy i wdzięku, jakby wprost przeniesiona z dalekiej prowincji. Szklanki z wódką podawała nie w kolejności zgłoszeń, lecz „po uważaniu”. Ty ledwie podszedłeś, już po chwili trzymałeś w rękach półlitrówkę i szklanki. A jako bonus szerokim uśmiechem zostałeś obdarowany. No cóż, miałeś „to coś” co czyniło, że kobiety… No dobrze, wiesz co chciałam powiedzieć i że miało być powiedziane zabawnie. Wtedy było zabawnie. Zapamiętałam nasz śmiech, choć dokładnie nie pamiętam z czego żeśmy się śmiali. Ale głośny, frenetyczny był to śmiech. Aż nawet stłoczeni przed otyłą pięknością przy barze pijaczkowie zamarli, patrząc na nas. Wtedy ty zamówiłeś „dla wszystkich”, podniósł się gwar i znów mogliśmy zostać sami. I wtedy – byłeś już chyba pijany, albo przynajmniej „na krawędzi”, nagle zamilkłeś, spoważniałeś i… przeraziłam się. Trwało to zaledwie przez moment i wyznam, że nigdy już więcej takiego twojego spojrzenia nie doświadczyłam, bo oto wtedy zobaczyłam, tak, tak, coś przejmująco okrutnego zobaczyłam w twoich oczach. Prześladowało mnie to twoje spojrzenie. I, pamiętasz, po kilku miesiącach przypomniałam ci ten moment. A ciebie to wcale nie zaskoczyło, jakbyś wiedział, że tamto we mnie tak mocno zostało. Tym razem odpowiedź poprzedził uśmiech, ten twój niepowtarzalny, nazwałam go kiedyś: melancholijny, bo jakby na smutku ułożony, uśmiech. Odpowiedziałeś mi jakoś tak, że to był moment takiej nienawiści do samego siebie. Bo zdałeś sobie sprawę, że znów kogoś skrzywdzisz. Jeszcze trzy godziny wcześniej byłeś oddany dziewczynie, którą kochałeś. A oto wszystko się zmieniło. Bo ja. Nie wiem, czy prawdę mi wtedy powiedziałeś. I nie wiem, czy powinnam czuć się dowartościowana, a moje ego czy winno spuchnąć, że niby takie natychmiastowe na tobie zrobiłam wrażenie. Chyba nie. To przecież Los. Chemia. Ja też ani myślałam tego dnia rankiem, że popołudniu będę zupełnie inną istotą, że wstąpię w schizofreniczny stan kochania dwóch mężczyzn. Powiem ci tylko, że mnie nie skrzywdziłeś. Ja ciebie zresztą chyba też nie. A swoją drogą, ta jedna długa sekunda w mym życiu, to zapamiętane spojrzenie, dziś jeszcze, po kilkudziesięciu latach nie daje mi spokoju. Kim pan jest, drogi panie…? Może pan sam nie wie kim pan jest?
Już nie śmieliśmy się więcej tego wieczoru. Rozmowa stała się spokojniejsza. Pamiętam doskonale o czym mówiliśmy. O twoim ostatnim przedstawieniu, które i wyreżyserowałeś, i zagrałeś w nim jedną z ról. Wszystkie trzy były główne. Zorientowałam się, że ciągle tkwisz w tym przedstawieniu, że to nie była jedna z reżyserii i jedna z ról. Chodziło o Przy drzwiach zamkniętych Sartre’a. Za kilka dni miałam obejrzeć ten spektakl. I wtedy to, gdy go obejrzałam, powiedziałeś, że to może twoja ostatnia rola. Wahasz się, czy nie porzucić aktorstwa. Bo odnosisz wrażenie, jakbyś się już w tym zawodzie spełnił, cowieczorne bycie na scenie zaczęło cię nużyć. Może jeszcze film, to tak. Teatr, scenę, chcesz uczynić projekcją siebie – tak powiedziałeś – chcesz tworzyć, inscenizować. Ale też jedynie własne, to znaczy niekoniecznie przez siebie napisane, ale, podkreśliłeś, własne propozycje.
Potem jeszcze długo spacerowaliśmy. Było ciemno i wilgotno. Zapamiętałam gazowe latarnie na Agrykoli. Wiedzieliśmy oboje, jak ta noc się skończy. I staraliśmy się ten nieuchronny finał odwlec. Długo chodziliśmy. Już milcząc. Było jeszcze ciemno, kiedy w milczeniu, pospiesznie, każdy osobno, zdzieraliśmy z siebie ubrania w twojej ciasnej kawalerce. I w milczeniu się kochaliśmy. Łapczywie. Wiem, że po raz drugi w tym pisaniu używam tego określenia, ale tak było.
Ze stalowego nieba za oknem przeniosłam spojrzenie na ciebie, jak mi się wydawało, wciąż śpiącego. Bo ja po tym nie spałam ani chwili. Najpierw patrzyłam, jak noc przechodzi w dzień, a potem na ciebie. Długo. I nagle, po raz już nie wiem który w ciągu tych kilku godzin naszej znajomości, zaskoczyłeś mnie. Mając wciąż oczy zamknięte – wiem, jestem pewna, że były zamknięte, wpatrywałam się bacznie i nie mogłabym nie zauważyć, gdybyś je uchylił – nagle, nieoczekiwanie, zupełnie przytomnie zapytałeś: jak długo mogę się tak w ciebie wpatrywać? Nadal wydawało się, że śpisz, więc powiedziałam: – Otwórz je. Otwórz oczy. I nagle spojrzałeś wprost na mnie. Przenikliwie. Jakbyś przez zamknięte powieki wiedział (widział?) dokładnie, gdzie jestem, gdzie jest moja twarz. Po chwili zaskoczyłeś mnie jeszcze bardziej. Bo nie zdejmując ze mnie wzroku – a patrzyłeś bardzo przenikliwie – odezwałeś się. – Chcesz mi coś powiedzieć, wiem. I to coś bardzo ważnego. Zaniemówiłam. Dosłownie. Dopiero po dłuższej chwili powiedziałam – Tak. I po pauzie dodałam – O Jakubie chcę ci powiedzieć. O moim… – Wiem, o kim chcesz mi powiedzieć – przerwałeś mi. – Jest twoim mężem. Po tych trzech słowach poczułam w sobie wielką pustkę. Miałam uczynić wyznanie, miało to zabrzmieć dramatycznie, a tymczasem ty jakbyś to wszystko zdmuchnął. Ułożyłam głowę obok twojej głowy, twarz ukryłam w poduszce. Jakby z daleka usłyszałam twój głos: – I już nie chcesz mi o nim powiedzieć? Nadal milczałam. Wtedy ty zacząłeś mówić. Z rozwagą, oszczędnie scharakteryzowałeś Jakuba dokładnie tak, jak mu się należało. Powiedziałeś, że to, co on stworzył, zaraz, natychmiast po październikowej przemianie w pięćdziesiątym szóstym roku, to dokonanie, które kiedyś będzie odczytywane jako przełomowe, jedno z najważniejszych w naszej kulturze. Bo to nie tylko świetnie redagowany miesięcznik, to wrota na świat. Tyczy niby dramaturgii współczesnej, w ogóle teatru i spraw z nim związanych, ale w gruncie rzecz odgrywa rolę dużo ważniejszą. To jakby szeroko otwarte wrota na świat – powiedziałeś. – My, dzięki temu pismu jesteśmy w tym świecie. Nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę, ale to swego rodzaju fenomen, którego rolę można, w pewnym sensie, porównać chyba tylko z „Tygodnikiem Powszechnym”: są to jedyne dwa pisma, na ile to możliwe, niezależne, wolne, na całym mrocznym terytorium – tak się wyraziłeś – od Łaby do Władywostoku. I to, pomyśl, w Polsce – dodałeś z dumą. – Może to i prawda, że jesteśmy szczególnym barakiem w naszym „obozie”. A potem, po raz już nie wiem który mnie zaskoczyłeś. Powiedziałeś, że jemu, Jakubowi, zawdzięczasz swój debiut. W ciągu pierwszego roku istnienia miesięcznika w kilkunastu miejscach, w całym kraju, powstały kluby teatralne pod jego patronatem, za zgodą Jakuba używające nazwy, jak to się teraz mówi, logo pisma. W tych klubo-teatrach wystawiano sztuki świeżo publikowane w miesięczniku. A publikowane były rzeczy najnowsze i najwartościowsze. Dzięki znajomościom Jakuba – a znał on osobiście prawie wszystkich wybitnych ludzi kultury na tak zwanym Zachodzie, jeśli chodzi o dramaturgów, o teatr, to chyba dosłownie wszystkich – w jego miesięczniku ukazywały się teksty często tuż po ich premierach w Paryżu czy w Londynie. I tak się stało, że twoja skromna, ale głośna, premiera Czekając na Godota w klubo-teatrze aktorskim w Rzeszowie, wyprzedziła sławną warszawską i niewykluczone, że była drugą po paryskiej.
Wstałam, sięgnęłam po papierosa z paczki, którą położyłeś przy łóżku i zapaliłam. Pewno byłeś zaskoczony. I słusznie. Nie wiem dlaczego to zrobiłam, właściwie przecież nie paliłam. A oto stałam przy oknie, zapatrzona na pusty plac pomiędzy blokami, wciągałam w siebie dym, wypuszczałam jego kłęby i zupełnie nie wiedziałam, co będzie dalej. Zaczęłam mówić, wciąż patrząc na pusty plac w dole. Właśnie jakaś stara kobieta dotaszczyła dywan do trzepaka, z trudem rozwiesiła go na nim i zaczęła trzepać. Ciekawe, jakie głupstwa czepiają się pamięci człowieka; to właśnie zapamiętałam. I to, że do ciebie mówię. O tym, skąd wziął się Jakub w moim życiu, mówiłam. Był przyjacielem mojego ojca. Tu musiałam zrobić dygresję o rodzinie. Już pradziadków można chyba nazwać zubożonymi ziemianami. Przybyli do Galicji z Królestwa, kiedy to za udział pradziadka w Powstaniu Styczniowym skonfiskowano im majątek. Pradziadek przez lata był zarządcą u hrabiego Skarbka, aż w końcu udało mu się wykupić upadający dwór i wieś. I już na swoim skromnym majątku gospodarzył dziadek, ale istnieli zamożni kuzyni, galicyjska gałąź rodziny, ci, co wspomniałam już, którzy kupili tytuł hrabiowski w Wiedniu. No i stryj postanowił być mecenasem mego ojca. Wysłał go, gdy miał kilkanaście lat, „do szkół”, do Szwajcarii, do Interlaken. I tam ojciec poznał Jakuba, syna zamożnej rodziny żydowskich przemysłowców z Warszawy. Pod koniec pierwszej wojny ojciec wrócił do Polski, spóźnił się do Legionów, ale dzielnie walczył w wojnie z bolszewikami, dostał nawet Krzyż Walecznych. Tymczasem Jakub z Interlaken przeniósł się na Uniwersytet we Fryburgu gdzie studiował filozofię i matematykę i gdzie dał się wciągnąć w towarzystwo następców Bakunina, Lenina i innych projektantów przyszłego szczęścia ludzkości, którzy upodobali sobie właśnie Szwajcarię jako miejsce szczególnie stosowne do wymyślania czegoś takiego. Pod koniec lat dwudziestych wrócił do Polski i bodaj komunizował. Domyślam się, że wtedy z moim ojcem się mocno kłócili, ale przyjaźń przetrwała. Do partii chyba nie należał, ale poznał kilku, później, po wojnie, dygnitarzy, którzy zapamiętali mu to, że udostępniał im wtedy mieszkanie na konspiracyjne zebrania i wspomagał finansowo. Z komunizmem rozstał się dość szybko. Nie zapomnę jednej naszej rozmowy, chyba go jakimś pytaniem sprowokowałam, bo tylko raz widziałam go aż tak wzburzonym. Nazwał to, w czym żyjemy „zbrodniczą utopią”. Jak widzisz, miał do mnie absolutne zaufanie. Szokiem dla niego były czystki trzydziestego siódmego roku. On był już w kręgu tamtych ludzi, więc dobrze rozumiał perfidię stalinowskich procesów, dużo lepiej niż jego zachodni znajomi Po tej naszej rozmowie dał mi do przeczytania świeżo wydaną u Giedroycia Ciemność w południe Koestlera. On Koestlera poznał osobiście. Także innych rozstrzelanych albo zesłanych na Kołymę. Wojna zastała go w Paryżu. Schronił się w Vichy, ale chyba działał w Resistance i przechodził do strefy okupowanej. Wtedy to poznał André Malreaux. Przez lata, po wojnie, pozostawali w kontakcie. Stracił wszystkich. Dosłownie. Matkę, ojca, siostrę, kuzynów. Siostra z mężem i z dziećmi zostali prawdopodobnie zagazowani w Treblince. Rodzice mieli więcej szczęścia. Należeli do oszukanych, zwabionych do Hotelu Polskiego, tych, którzy mieli kupić sobie wolność i zostali tylko rozstrzelani. Jakub zaraz po wojnie ożenił się z dziewczyną przybyłą z Warszawy. To była ocalała Żydówka, niestety, o nieco semickich rysach, która tuż przed wojną miała wyjść za mąż za pięknego i bogatego młodzieńca. Tylko że ten jej aryjski narzeczony, śmiertelnie w niej, zdawało się, zakochany, gdy Żydów napiętnowano, heroicznie zostawiał jej nocami jedzenie na klatce schodowej, ale tylko do pewnego czasu, bo zląkł się, że ktoś zauważy. Dziewczyna, czemu trudno się dziwić, znienawidziła wszystkich Polaków, nie tylko tych urodziwych i rycerskich i o powrocie do Polski nie była w stanie nawet myśleć. A Jakuba coś pchało do kraju. Mówił, że paradoksalnie, po Shoah, po zagładzie narodu, poczuł jakiś wewnętrzny imperatyw, pojął, że tu i tylko tu jest jego miejsce na ziemi. Dlatego tak wielkim ciosem, taką niezatartą do końca jego dni zniewagą, był sześćdziesiąty ósmy rok, haniebna erupcja nikczemności jego polskich rodaków. Żył jeszcze dość długo w obcej mu Nowej Szkocji, coś pisał, wykładał, ale był na wpół umarły. Czuł się zdradzony i znieważony przez Polskę.
Rozgadałam się. A przecież miało być o tym, jak to się stało, że zostałam jego żoną. Otóż sama o tym zdecydowałam. Nie on się o mnie starał, raczej ja o niego. Jemu taki związek z dziewczyną o dwadzieścia kilka lat młodszą, do tego córką przyjaciela, wydawał się nie do przyjęcia. Cóż, sam był sobie winien, mogłabym tak powiedzieć, że postanowiłam do niego należeć. Najpierw był dla mnie kimś tak oczywistym w naszym domu, jak ktoś z bliskiej rodziny. Za duża byłam aby sadzał mnie sobie mnie na kolana, ale traktował jak rozbrykane dziecko, no, powiedzmy, pannę. Czule na mnie patrzył i to było ujmujące. Aż do momentu, gdy poczułam w sobie coś takiego, że brak owego szczególnego rodzaju spojrzenia, jakim, od pewnego momentu, mężczyźni zaczęli mnie obdarzać, dotknął mnie i zaintrygował. Poczułam się, ależ tak, urażona. Zaczęłam go, pewno nieświadomie, uwodzić. I to go najpierw szczerze rozbawiło, a potem chyba zaintrygowało. Stał się mnie ciekaw. I tyle. Rozmawialiśmy ze sobą coraz więcej. I to na poważne tematy. Chciałam go słuchać, słuchać, słuchać. Odkrywał przede mną świat. Wymieniał tytuły książek, ot tak, mimochodem, w trakcie rozmowy. A ja zaraz chciałam je przeczytać. I czytałam. Dziś wiem, że była to najmądrzej pomyślana edukacja. On dużo lepiej odczytał we mnie moje potrzeby, oczekiwania i możliwości, niż ja sama wtedy mogłabym to zrobić. A więc osiągnęłam to, że mną się zainteresował. Bardzo. Ale wtedy był już dla mnie tak atrakcyjny, że chciałam, aby też mnie pragnął. I stało się. Zapragnął. Dostrzegłam to w jego spojrzeniu. Tylko że natychmiast się przeraził. Zaczął delikatnie się dystansować. Już się mnie bał. A ja byłam szczęśliwa. Mała, wredna kusicielka, można by pomyśleć. Ale nie. To nie tak. Teraz ja poczułam czułość. Kiedy opowiedział mi pewnego wieczoru – mówił bardzo cicho, z trudem – o swojej miłości do Olgi, tak miała na imię jego żona, o tym, jak bolesne było ich rozstanie, bo nie można było połączyć jej traumy, jej nieustającego bólu wspomnień z tym, podobnym, co on w sobie nosił – wszyscy bliscy odeszli, zniknęli i nigdy ich śladu, ich grobów nie będzie w stanie znaleźć – więc kiedy to, co on mówił zapadło we mnie, pojęłam, że już zostanie tam na zawsze. Wzięłam jego ból w siebie, to znaczy, że go pokochałam. I tak było. To ja powiedziałam, że chcę być jego kobietą. Bronił się. Bardzo. Ale wreszcie uległ. Bo on już mnie wtedy też kochał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki