Rodowód - Stanisław Brejdygant - ebook + książka

Rodowód ebook

Stanisław Brejdygant

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rodowód to rzecz szczególnie atrakcyjnie, oryginalnie opowiedziana.

To zapamiętana historia miłosna sprzed kilkudziesięciu lat i zapis rodzenia się pomysłu na film o zdarzeniu tragicznie krwawym, a zarazem ważnym w bolesnym procesie tworzenia się nowoczesnego narodu, o rabacji galicyjskiej 1846 roku. A także sensacyjny zapis filmu o tym zdarzeniu i odnaleziony współcześnie w Kanadzie pamiętnik Polaka, wspomnienia jego pełnego niezwykłych wydarzeń życia (trzy rewolucje francuskie, amerykańska wojna secesyjna, powstanie krakowskie, wspomniana rabacja). Spotykamy tu Lelewela i Piłsudskiego, Boya-Żeleńskiego i Witosa, Helenę Modrzejewską i Wyspiańskiego. A także braci Lumiere.

Jesteśmy świadkami narodzin kina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



List

Patrzył na mnie wiel­kimi, niby szkli­stą powłoką pokry­tymi, oczami. Stał przede mną, tuż przed szybą auta. Jakby tu na mnie cze­kał. Oby­dwoje wie­dzie­li­śmy, że nikogo poza nami tu niema. Nikogo z ludzi. Bo zwie­rzyna tak, zwie­rzyny tu pełno. A więc tylko my. Ja i ten wielki łoś. Wciąż tak stał, nie­ru­chomo. Za nim widoczna była pro­sta linia nie­równo wyla­nego asfaltu, zazna­cza­jąca drogę przez nie­koń­czący się las, ku wynu­rza­ją­cym się z mgły na hory­zon­cie obłym szczy­tom Appa­la­chów. Aż nagle poru­szył swym bogato ukwie­co­nym poro­żem łbem, jakby pytał: zro­zu­mia­łaś? Nie cze­kał odpo­wie­dzi. Powoli, dostoj­nie odszedł w las. A ja na­dal sta­łam. Długo. Nie potrze­bo­wa­łam patrzeć w lusterko wsteczne. Musiałby zda­rzyć się cud, by nagle ktoś się w nim poja­wił. Dwie godziny temu, pra­wie dwie­ście kilo­me­trów za mną, zosta­wi­łam ostatni ślad ludz­kiej obec­no­ści, mały barak i sta­cję ben­zy­nową. Prze­cież byłam w nie­zwy­kłym kraju o rekor­do­wych poła­ciach nomen­slandu, podobne bez­lu­dzie można podobno spo­tkać jesz­cze w Mon­go­lii. Byłam w Kana­dzie. Od lat tu byłam. Ilu? Baga­tela, od ponad czter­dzie­stu. I oto teraz ja, stara kobieta, nie­gdyś ponoć piękna dziew­czyna, wybra­łam się w podróż życia, u końcu życia, do jego począt­ków, „do kraju tego, gdzie kru­szynę chleba…” i tak dalej. Do kraju dzie­ciń­stwa i doj­rze­wa­nia, do mego, jak zwy­kli mawiać Niemcy, Heimatu, do War­szawy, no dobrze, nie oszu­kujmy się, sze­rzej, do Pol­ski. Do tej bole­śnie kocha­nej, ale też bole­śnie nie­chcia­nej, ojczy­zny. A może ja wcale nie do żad­nej ojczy­zny chcia­łam wra­cać – i to wszystko co wyżej, to samo­oszu­stwo – tylko do cie­bie, stary teraz i pewno na wszel­kie moż­liwe star­cze cho­roby cier­piący, były mło­dzień­cze, który tak mi bar­dzo nie­gdyś zawró­ci­łeś w gło­wie?

Ten łoś mi coś powie­dział, choć głos usły­sza­łam w sobie. Powie­dział: „nie jedź”. Łagod­nie, ale sta­now­czo to powie­dział. I już wie­dzia­łam, że nie pojadę. Decy­zja sama została pod­jęta. Jak­bym nie brała w tym udziału. Żad­nego waha­nia. Wie­dzia­łam już, że nie wsiądę za kilka godzin do samo­lotu „Lotu” na mont­re­al­skim lot­ni­sku Mira­bele i nie wylą­duję za kil­ka­na­ście godzin na Okę­ciu w War­sza­wie. Wie­dzia­łam, że ni­gdy tam nie wylą­duję. Zostanę tu. Do, pewno nie­da­le­kiego, końca. Za rok, dwa czy dzie­sięć pocho­wają mnie w tej ziemi, na sta­rym, zanie­dba­nym cmen­ta­rzu, na wzgó­rzu nad Hali­fa­xem, w Nowej Szko­cji, nad Atlan­ty­kiem. Mój Boże, czy ty to zro­zu­miesz? Spró­buj. Ja, zosta­jąc tu, z myślą o tym, że spo­cznę obok mego tajem­ni­czego przodka – tak, tak, skoro już zaczę­łam do cie­bie pisać i długo nie prze­stanę, to dowiesz się o mym stry­jecz­nym pra­dziadku, Zda­now­skim, kto wie, może jego nie­gdyś ist­nie­nie, stało się powo­dem mej myśli o powro­cie i decy­zji o pozo­sta­niu tu, a także powo­dem tego mego pisa­nia – otóż spo­cznę obok niego, ale nim to się sta­nie, prze­każę ci sumę myśli, które zro­dziły się dawno temu, były bodź­cem dla naszych roz­mów. Otóż ja, zosta­jąc tu, naprawdę wrócę tam. Myślami, które ty podej­miesz. Wie­rzę w to. Bo wie­rzę w cie­bie. I wie­rzę w nas. Wie­rzę, że nasze przed pół wie­kiem spo­tka­nie, miało sens. Głę­boki. Wie­rzę w Los. Dużo mówi­li­śmy, pamię­tasz? Zachłan­nie. I kocha­li­śmy się. Też zachłan­nie.

Może zdzi­wi­łeś się przed chwilą, czy­ta­jąc, że spo­cznę obok jakie­goś tajem­ni­czego przodka, a nie obok Jakuba. Nie mogła­bym. Jego pro­chy roz­sy­pa­łam, tak jak tego pra­gnął, u wrót oce­anu, naprze­ciw przy­lądka, na któ­rego krańcu, na samym cyplu, zwykł sia­dać i patrzeć w bez­kres, „w to wspa­niałe nic, które mnie czeka”, jak mawiał.

Jakub. Oczy­wi­ście nie mógł się nie poja­wić tam, w mych myślach, wtedy, na gra­nicy Nowej Szko­cji z Quebe­kiem, „w środku ni­gdzie”, gdyby tak chcieć prze­tłu­ma­czyć nasze powie­dze­nie „na końcu świata” na angiel­ski idiom: „In the mid of nowhere”. Nie mógł był się nie poja­wić, skoro ty tam się zna­la­złeś. Bo skoro ty w tej mojej udrę­czo­nej gło­wie jesteś, trwasz – to i on jest. Tak było i tak pozo­sta­nie. Do końca. A może i dłu­żej, jeśli ta wymy­ślona przez ludzką wyobraź­nię wiecz­ność, ist­nieje. Dla­czego miłość naj­bo­le­śniej, ale też naj­moc­niej, obja­wia się, gdy ude­rza w kogoś, kto już kocha. I kto jest tak abso­lut­nie pewien swego uczu­cia? Tak prze­cież było ze mną. Bo ja Jakuba kocha­łam. Nie­zmien­nie. Od chwili pozna­nia go do jego upo­ka­rza­ją­cej śmierci w hali­fak­skim szpi­talu. Nie prze­sta­łam go kochać także wtedy, gdy tak bar­dzo byłam z tobą. Bo, żeby wyra­zić się wznio­śle – kto dziś używa takiego języka – zaiste wart on był miło­ści. Naj­więk­szej. On był, przede wszyst­kim, jak nikt spo­śród ludzi, jakich w mym dłu­gim życiu pozna­łam, w peł­nym tego słowa sen­sie wiel­ko­duszny. Kocha­łam w nim jego bogate w treść i zna­cze­nie żydo­stwo. Wiesz, on lubił żar­to­wać sobie na temat naszego meza­liansu, że oto panienka z dworu, lubił mówić: hra­bianka (część naszej rodziny kupiła sobie kie­dyś taki tytuł w Wied­niu), otóż panna hra­bianka wzięła sobie cha­ła­cia­rza za męża. Daj Boże każ­dej takiego wspa­nia­łego cha­ła­cia­rza! Zresztą to okre­śle­nie to swego rodzaju kokie­te­ria, korze­nie rodziny Jakuba się­gały Hisz­pa­nii. Część jego przod­ków, Maroni, wyparło się ich wiary (albo też tak głę­boko ją ukryli, że trzeba ją było wymu­szać na sto­sie), a część, począt­kowo w Niem­czech a potem w Pol­sz­cze (pro­szę, nie popra­wiaj) zna­la­zła przed wie­kami schro­nie­nie. Wiesz, podzi­wiam Żydów, a Bóg świad­kiem, sta­ram się nie być filo­se­mitką (znasz może mądre powie­dze­nie Stryj­kow­skiego: „Filo­se­mita to lepiej niż anty­se­mita. Ale naj­le­piej być nor­mal­nym”. Otóż sta­ram się być nor­malna), podzi­wiam feno­men tego narodu, który, wbrew opi­nii obłą­ka­nych tro­pi­cieli „żydow­skiego, wszech­świa­to­wego, spi­sku” jest taki nie­wielki, popu­la­cja ich nie prze­kra­cza na całym świe­cie kil­ku­na­stu milio­nów, podzi­wiam wła­śnie feno­men ich wiel­ko­dusz­no­ści. Wzięli wszak udział w stwa­rza­niu tylu naro­dów. Bo ileż dali Niem­com nie­miec­ko­ści (spró­buj sobie wyobra­zić kul­turę nie­miecką bez Heinego), ileż Fran­cji fran­cu­sko­ści, Ita­lii wło­sko­ści, czy nam, Pol­sce, pol­sko­ści. Wszak nikt chyba tak bar­dzo nie czuł naszego języka jak Leśmian (vel Lesman) czy Tuwim, nie mówiąc już o naj­więk­szym, o wiesz­czu, który o swych korze­niach mówił: „Ojciec z Mazu­rów, matka Majew­ska z Fran­ków”. Jakub miał pora­ża­jącą wręcz samo­świa­do­mość. Wie­dział, że nie ma talentu i wie­dział, no bo będąc tak samo­świa­do­mym, jakże by mógł nie wie­dzieć, że ma wielki inte­lekt. Jakub był mędr­cem. I ty, mój kochany, wiesz o tym naj­le­piej. Ty, któ­remu natura (czy Bóg) syp­nęła talen­tami, gar­ną­łeś się do niego. I on cię przy­gar­niał.

A zaczęło się tak. Przy­po­mnę, jak ja to zapa­mię­ta­łam.

Nie­wielka sala, zwy­czajna, w sta­rym budynku uni­wer­sy­tetu, obok biblio­teki. Sto­liki w trzech rzę­dach i krze­sła. Nas, słu­cha­czy semi­na­rium, kil­ka­na­ście osób. Na tle tablicy ona, pro­fe­sor Maria Ossow­ska. To jest jakby rodzaj święta. Wyróż­niła nas, zgo­dziła się, mimo swego wieku i stanu zdro­wia – ma pra­wie osiem­dzie­siąt lat – spo­tkać się paro­krot­nie z nami, popro­wa­dzić semi­na­rium. Mówi dość cicho, spo­koj­nie, ale nie mono­ton­nie, choć pra­wie nie pod­nosi głosu. Chło­niemy to, co mówi. Dla­czego? Bo mówi ina­czej niż nie­mal wszy­scy inni wykła­dowcy. Nie wiem, czy słowo kla­row­nie oddaje istotę rze­czy. Bo wtedy jed­nak nawet ci nie­liczni, wybitni w jakimś sen­sie, ule­gali nowo­mo­wie. Ona nie. Żad­nej poję­cio­wej kli­szy. Jej mówie­niu towa­rzy­szy led­wie wyczu­walny uśmiech. To jakby nie­zbędna ase­ku­ra­cja. Mamy nie sądzić, że głosi prawdy obja­wione. Nie. Choć to, co mówi to rezul­tat wielu lat prze­my­śleń, to jed­nak jest to wciąż pro­ces myśle­nia, któ­rego jeste­śmy świad­kami. I zaraz, nie­ba­wem, będziemy dopusz­czeni nie­jako do stołu, będzie nam wolno swoje myśli wyło­żyć. Ja wiem, że na pewno z tego sko­rzy­stam. Tym­cza­sem prze­no­szę spoj­rze­nie z oko­lo­nej siwymi wło­sami twa­rzy sta­rej kobiety na gęstą sza­rość za oknem. To pomaga mi sku­pić się na tym, co sły­szę. A ważne to, bo dowia­duję się, jakie zada­nia ma przed sobą badacz moral­no­ści. I że meta­etyka to jest język norm i ocen moral­nych. I jesz­cze, że wolno nam mówić o psy­cho­lo­gii moral­no­ści i o socjo­lo­gii moral­no­ści. Wszystko to, co mnie, antro­po­loga uzu­peł­nia­ją­cego stu­dia na socjo­lo­gii, tak bar­dzo teraz inte­re­suje. Wsłu­chuję się zatem w ostrze­że­nia, które zapa­mię­tam na zawsze. Cho­dzi o to, by zro­zu­mieć. Nie, wie­dzieć, ale zro­zu­mieć. Zro­zu­mieć ludzi jako istoty dzia­ła­jące z pobu­dek moral­nych. Zro­zu­mieć sens oceny etycz­nej i jej spo­łeczne uwa­run­ko­wa­nia. I że oto cho­dzi, by nie pozwo­lić sobie na wygodę złu­dzeń ani na powierz­chowne poczu­cie roz­strzy­gnięć defi­ni­tyw­nych. Ba, myślę sobie, baga­tela. Zna­czy to ni mniej, ni wię­cej, tylko mądrość. A już wiem, już jestem na tyle doj­rzała, że mam świa­do­mość, jaka to rzad­kość spo­tkać czło­wieka praw­dzi­wie mądrego. Bo inte­li­gentny to jest pra­wie każdy. No i sporo, zwłasz­cza tu, na uczelni nie­mało można ich spo­tkać, pozo­ran­tów, prze­mą­drza­łych i pustych. Wsłu­chuję się więc w słowa Pani Pro­fe­sor i ja, która wtedy widzi sie­bie w przy­szło­ści jako zasłu­że­nie uznany auto­ry­tet, badaczkę ludz­kiej natury, czło­wieka (bo antro­po­log) i zbio­ro­wo­ści (bo socjo­log), notuję słowa, które mają we mnie zapaść głę­boko, że konieczne jest oddzie­le­nie – choćby to było bole­sne – prawdy rozumu od prawdy serca. I że nie wolno tra­cić czuj­no­ści.

I wtedy wła­śnie zauwa­żam cie­bie. Sie­dzisz samot­nie na końcu sali. Twarz wydaje mi się zna­joma, ale tu, wśród nas, jestem tego pewna, widzę cię po raz pierw­szy. Tak, już wiem, chyba cię w jakimś nud­nym fil­mie widzia­łam, i jesz­cze, ależ tak, w teatrze. Nie, nie, przed­sta­wie­nie nie było nudne, nawet dość intry­gu­jące, gra­łeś Ryszarda III, pamię­tam, że kostiumy były współ­cze­sne i że pięk­nie uwo­dzi­łeś Lady Annę, zresztą ta aku­rat scena u Szek­spira jest chyba nie­do­ści­głym stu­dium uwo­dze­nia, więc pewno trudno ją źle zagrać, cho­ciaż kto wie, mało wie­dzia­łam o aktor­stwie. Wtedy. Bo wkrótce zacznie mnie ta prze­dziwna pro­fe­sja mocno inte­re­so­wać, jako bada­cza oczy­wi­ście: czło­wiek speł­nia­jący się emo­cjo­nal­nie w róż­nych, zało­żo­nych oko­licz­no­ściach, zary­zy­kuję okre­śle­nie: reali­zu­jący się emo­cjo­nal­nie po wie­lo­kroć. No i – jesz­cze jedno przy­po­mnie­nie: Pegaz. W tym pro­gra­mie mówi­łeś, że chciał­byś sztukę napi­sać na temat cią­gle jakby skry­wany, ale na jaki dokład­nie, tego już nie usły­sza­łam, bo wyszłam do kuchni zro­bić sobie her­batę, obraz znik­nął, a głos się odda­lił. Chyba pomy­śla­łam wtedy z prze­ką­sem: pan od wszyst­kiego, „rene­san­sowa oso­bo­wość”. No i oto ta oso­bo­wość sie­dzi tu, pomię­dzy nami, słu­cha­czami pro­fe­sor Ossow­skiej, jak gdyby ni­gdy nic. Po co? Odpo­wiedź miała paść z ust samej pani pro­fe­sor, ale zanim padła, ja musia­łam swoje wyga­dać. Taki mia­łam plan, a wtedy jesz­cze nie wyobra­ża­łam sobie, że mogła­bym zało­żo­nego planu nie zre­ali­zo­wać, a więc gdy tylko pro­fe­sor zapro­siła do dys­ku­sji, wyrwa­łam się pierw­sza. Wła­ści­wie nie po to, aby dys­ku­to­wać. Ani jedno zda­nie z usły­sza­nego wpro­wa­dze­nia nie budziło mego sprze­ciwu. Nie mia­łam pytań doty­czą­cych tego, co pro­fe­sor Ossow­ska mówiła. Ow­szem, mia­łam pyta­nie, i to bar­dzo ważne. Chcia­łam potwier­dze­nia – liczy­łam na nie, bar­dzo – słusz­no­ści pro­jektu moich badań, myśla­łam zresztą, aby to był temat pracy dok­tor­skiej, cho­dziło o two­rze­nie się, powsta­wa­nie nowego typu men­tal­no­ści, o zmiany oby­cza­jowe i men­talne wła­śnie u nowej nie­jako klasy spo­łecz­nej, jaką byli wczo­rajsi chłopi, a dziś robot­nicy, sło­wem, o nowy naród w Nowej Hucie, po dzie­się­ciu latach od publi­ka­cji tak bar­dzo bul­wer­su­ją­cego przed dekadą Poematu dla doro­słych Adama Ważyka. Nie­skład­nie mi się mówiło, bo jak­bym czuła twój wzrok na moich ple­cach. I pewno tak było, założę się, wpa­try­wa­łeś się we mnie. I pewno się uśmie­cha­łeś, bo nie ustrze­głam się chyba egzal­ta­cji w tej mojej pre­zen­ta­cji pro­jektu, który pani pro­fe­sor, po chwili namy­słu, pochwa­liła i – co było dla mnie wspa­niałą nie­spo­dzianką – zapro­siła na oso­bi­stą roz­mowę, bo rzecz jest warta dobrego przy­go­to­wa­nia, jak powie­działa. I zaraz potem obja­śniła nam powód two­jej obec­no­ści. Przed­sta­wiła cię krótko i powie­działa, że jesteś tu jako reży­ser i dra­ma­turg, że masz nie dość jesz­cze spre­cy­zo­wany plan sztuki czy też sce­na­riu­sza teatral­nego, który tyczyłby momentu prze­ło­mo­wego w prze­mia­nie narodu, kiedy to „chłop stał się Pola­kiem”. Tak powie­działa. I oczy­wi­ście pra­wie nikt z nas nie zro­zu­miał dokład­nie wtedy o co cho­dzi. Ja wkrótce mia­łam zro­zu­mieć. Co tam, dałeś mi na lata temat do myśle­nia.

Nie­ba­wem pani pro­fe­sor zakoń­czyła semi­na­rium, zapra­sza­jąc chęt­nych na „za tydzień”, a nas, tak, cie­bie i mnie, zapro­siła na kawę i dość długą roz­mowę do swego gabi­netu, to zna­czy do maleń­kiej klitki słu­żą­cej jej za gabi­net. Chyba wyra­zem wiel­kiego respektu władz uni­wer­sy­tetu był fakt pozo­sta­wie­nia jej do dys­po­zy­cji tego miej­sca, mimo cia­snoty w sta­rym budynku insty­tutu.

Pani pro­fe­sor jesz­cze na kory­ta­rzu nas sobie przed­sta­wiła. Pamię­tam, prze­trzy­ma­łeś nieco za długo podaną ci rękę i pró­bo­wa­łeś wzro­kiem mój wzrok zatrzy­mać. Źle to ode­bra­łam. Z nie­chę­cią pomy­śla­łam, że to zbyt tani chwyt uwo­dzi­ciela. Po chwili sie­dzie­li­śmy naprze­ciw pani pro­fe­sor, oddzie­leni od niej cięż­kim biur­kiem. Zaczęła od prze­pro­sin, że tak nie­stety musi pozo­stać, nie może nas zapro­sić do sto­lika prze­zna­czo­nego dla gości, bo takiego nie ma, nie zmie­ściłby się. Ale kawa będzie podana. I była. Przy­nio­sła ją woźna. Naszą. Czyli po pol­sku, czyli „po turecku”, zalaną w szklan­kach. Chyba w ogóle po tę kawę nie się­gnę­li­śmy, tak bar­dzo byli­śmy zasłu­chani w to, co nam ta siwa pani sie­dząca za biur­kiem mówiła. To zadzi­wia­jące, że ona, przez lata nauczy­cielka aka­de­micka, nic nie wygła­szała – a wykład, chyba można tak to nazwać – się wygła­sza. Ona prze­ka­zy­wała myśli. Póź­niej, gdy, jak wiesz, zasta­na­wia­łam się, ba, nawet coś na ten temat napi­sa­łam, nad feno­me­nem aktor­stwa, lubi­łam cyto­wać Gustawa, pamię­tam, był on wtedy bodaj jedy­nym żyją­cym auto­ry­te­tem dla cie­bie, cyto­wa­łam więc Holo­ub­kową defi­ni­cję aktor­stwa, sama ją od niego usły­sza­łam: „aktor­stwo, jest to, naj­kró­cej mówiąc, umie­jęt­ność prze­ka­zy­wa­nia myśli”. Póź­niej zda­łam sobie sprawę, że to jest wła­ści­wie waru­nek pod­sta­wowy, sine qua non, bycia praw­dzi­wym w aktor­stwie, bo sporo jest oczy­wi­ście uda­wa­czy, któ­rzy upra­wiają ten zawód, potrzebne są wszak jesz­cze nie­małe umie­jęt­no­ści, ale też zda­łam sobie sprawę, że bywają ludzie, nie­wielu ich, nie akto­rzy, któ­rzy ten, nazwijmy go, dar, posia­dają. Nasza roz­mów­czyni miała ten dar. A więc wsłu­chi­wa­li­śmy się, w powsta­jące jakby tu i teraz, w naszej obec­no­ści, jej myśli. Zaczęła od tego, że świa­do­mie nas oboje zapro­siła – nie byłam w sta­nie się powstrzy­mać, rzu­ci­łam ci krót­kie spoj­rze­nie, a tyś przy­jął je uśmie­chem, jak­byś był pewien, że spoj­rzę – a zro­biła to dla­tego, że, dokład­nie tak to powie­działa, „coś nas oboje łączy”, a ja, zupeł­nie idio­tyczna reak­cja, chyba się zaczer­wie­ni­łam, choć prze­cież natych­miast padło wyja­śnie­nie, co też takiego nas łączy. Otóż zda­niem pani pro­fe­sor jest to, nie­wy­klu­czone, że instynk­tow­nie (brawo intu­icja!) doko­nany wybór tematu, u mnie badań, a u cie­bie w grun­cie rze­czy też badań, przez sztukę. Cho­dzi o two­rze­nie się, wła­śnie teraz, nie­jako na naszych oczach, nowego czło­wieka (który oby został praw­dzi­wie oby­wa­te­lem – dodała to krót­kie zda­nie ciszej i chyba z gory­czą), a w rezul­ta­cie nowego spo­łe­czeń­stwa i wię­cej, chyba można tak powie­dzieć, nowego narodu.

Mil­czała przez chwilę, jakby wsłu­chała się w tę przed chwilą wypo­wie­dzianą swoją myśl, po czym nagle pod­jęła, mówiąc, wła­ści­wie jakby się tłu­ma­cząc, że nie stać ją na to, aby mieć pew­ność mark­si­stów, któ­rzy czy­tają dzieje, a ści­ślej „koniecz­no­ści histo­ryczne” jak wprawny muzyk czyta par­ty­turę, i że ona nie­stety nie ma ich boskiej pychy, a choćby pew­no­ści Hegla, któ­rego skąd­inąd ceni, i nie podej­muje się pro­ro­ko­wa­nia: co będzie. Wystar­czy, że stara się ogar­nąć i zro­zu­mieć to co jest. Cóż, deli­kat­nie to było powie­dziane, ale zasta­na­wiam się, kto dziś potra­fiłby doce­nić, jak odważna to była wtedy, tam, ta wypo­wie­dziana przez nią myśl. Na zawsze tak dobrze zapa­mię­ta­łam tamtą roz­mowę – no bo przede wszyst­kim przez to, że to były pierw­sze chwile, kiedy pozna­łam cie­bie – rów­nież dla­tego, że byli­śmy dopusz­czeni do wymiany zupeł­nie wol­nej myśli. Pomyśl, był to już co prawda schy­łek cza­sów bez­względ­nego pano­wa­nia mark­si­zmu, ale jed­nak cią­gle jesz­cze pano­wa­nia tej dok­tryny trak­to­wa­nej niczym dogmat. Leszek Koła­kow­ski może już wąt­pił, tak zwany rewi­zjo­nizm to były początki here­zji, ale wciąż zda­wał się być szcze­rym wyznawcą mark­si­zmu. Choć, to prawda, był zara­zem, pewno podob­nie jak my, zafa­scy­no­wany oso­bo­wo­ścią pro­fe­sor Ossow­skiej i tym zapewne, co ze spo­ko­jem i bez osten­ta­cji gło­siła. I kto wie, jaki, bo może wcale nie­mały, miało to wpływ na jego nad­cho­dząca prze­mianę.

I oto nagle ty zosta­łeś wyrwany do odpo­wie­dzi. Wła­śnie takie odnio­słam wra­że­nie, gdy pani pro­fe­sor zwró­ciła się do cie­bie z pyta­niem. Bo wyda­wa­łeś się być zasko­czony i jakby spe­szony. To trwało tylko moment, ale dobrze ten moment zapa­mię­ta­łam, bo nie przy­po­mi­nam sobie, abym cię jesz­cze kie­dy­kol­wiek w takim sta­nie – no wła­śnie, nie wiem jak go nazwać – kon­fu­zji, nie­pew­no­ści, zasko­cze­nia, zoba­czyła. Byłeś wtedy chyba co naj­mniej pod tak sil­nym wra­że­niem tej sta­rej, cicho mówią­cej osoby jak ja. A pyta­nie było bar­dzo pro­ste: „O czym w isto­cie ma być pań­ska sztuka? Ja zro­zu­mia­łam, że o tym, jak chłop żyjący na tej ziemi, stał się, czy poczuł się Pola­kiem? Mam swoje o tym zda­nie i dla­tego mnie pomysł przed­sta­wie­nia tego w teatrze bar­dzo zain­te­re­so­wał”. Minęło tro­chę czasu nim ruszy­łeś z odpo­wie­dzią. Ty, który zwy­kle, o czym mogłam się potem wie­lo­krot­nie prze­ko­nać, tak łatwo wła­dasz sło­wami. Tak, wyraź­nie byłeś pod wra­że­niem prawdy, która tak bar­dzo odczu­walna była w sło­wach tej, która cię pytała, że nie chcia­łeś ucie­kać w jakiś unik, zażą­da­łeś, w tym momen­cie, od sie­bie prawdy, tak to wyglą­dało. Prze­pro­si­łeś, że nie odpo­wiesz wprost i zaczą­łeś od wyzna­nia, że sam jesteś chło­pem. To zna­czy, że masz świa­do­mość swych chłop­skich korzeni. Ojciec miał wcale nie­małe, bo pra­wie dzie­się­cio­hek­ta­rowe gospo­dar­stwo. Z reformy rol­nej dostał pięć, więc stał się tam, pod Rze­szo­wem, na bied­nej ziemi, pośród bied­nych ludzi, pra­wie boga­czem. Kuła­kiem stał się, wro­giem kla­so­wym. Wydało mi się, że spe­cjal­nie pod­nio­słeś głos, wyma­wia­jąc to słowo. Twarz pro­fe­sor Ossow­skiej pozo­stała nie­po­ru­szona. Udało się ojcu, kon­ty­nu­owa­łeś, dotrwać do Gomułki i nie oddać ziemi spół­dzielni, czyli, jak upar­cie nazy­wał, koł­chozu. Obro­nił ojco­wi­znę i umarł. No i nie wiesz, czy masz być z niego dumny. Podob­nie z brata, który prze­jął gospo­darkę. I jest taki jak ojciec. Chy­try, nie­ufny, podejrz­liwy. Ale tak się składa, że od dzie­ciń­stwa mia­łeś podziw dla stryja. Nie mógł­byś powie­dzieć, że to on cię wycho­wał, bo wła­ści­wie to wydaje ci się, że wycho­wałeś się sam, ale masz świa­do­mość, że kilka, a może było ich wię­cej, roz­mów ze stry­jem, miało decy­du­jący wpływ na cie­bie, ukształ­to­wało cię. Mądry był i świa­domy. To ostat­nie zda­nie wymó­wi­łeś z naci­skiem. Naj­pierw w jego skrom­nej cha­łu­pie, gdzie żył samot­nie po śmierci żony, wci­śnięty w kąt izby wysłu­chi­wa­łeś opo­wie­ści o Jędru­siach, czyli par­ty­zan­tach chłop­skich, bechow­skich, któ­rych oddzia­łem stryj dowo­dził. A potem cała reszta opo­wie­ści cię wcią­gnęła. Już nie było bez­po­śred­niej walki, tylko dowo­dze­nie okrę­giem Bata­lio­nów Chłop­skich, bo po tym, jak stryj został ciężko ranny i się wyli­zał, zro­biono go wyż­szym dowódcą. No a potem sta­wało się dla cie­bie coraz bar­dziej cie­kawe to, co było przed wojną: posło­wa­nie stryja do sejmu w War­sza­wie i strajki chłop­skie i uga­dy­wa­nie się z wła­dzami. No i wresz­cie nade­szło to – dziś tak to oce­niasz – naj­cie­kaw­sze. Naj­daw­niej­sze. Jak to po latach skry­wa­nej obco­ści i nie­na­wi­ści, doszło do „poro­zu­mie­nia z panami”. Jak dzięki Bojce, a stryj go jesz­cze pamię­tał, dzięki niemu, który w Rze­szo­wie w 1895 roku Stron­nic­two Ludowe zało­żył, i dzięki Wito­sowi – a jego to już stryj znał aż za dobrze, na prze­mian w zgo­dzie i w walce ze sobą byli – no więc jak to dzięki tym dwóm, a potem wielu takim jak stryj, chłopi w Pol­sce poczuli się Pola­kami. Bo przed­tem – to wszystko wie­dza otrzy­mana od stryja – byli Polacy, czyli pano­wie, któ­rzy jedni dosko­nale z zabor­cami żyli, a inni – i tych było może nawet wię­cej – patrio­tami się zwali, o wol­nej ojczyź­nie marzyli i zma­wiali się na jakieś ich powsta­nia, które zresztą prze­gry­wali. A poza tym była cała reszta, w tym wła­śnie wielka rze­sza chło­pów, tak zwany lud, czyli nie­wol­nicy, pańsz­czyź­niani, któ­rzy nie mieli głowy ani serca do jakiejś tam pań­skiej ojczy­zny, tylko chcieli żyć god­nie, to zna­czy lepiej od zwie­rząt. No i pro­szę, choć wyzwo­le­nie z nie­woli, czyli od pańsz­czy­zny dostali chłopi nie od panów Pola­ków, ale od zabor­ców, to prze­cież – wła­śnie ten feno­men cię inte­re­so­wał – ze swymi wła­ści­cie­lami, a czę­sto i opraw­cami, zna­leźli wspólny język, ba, więź wspólną, toż­sa­mość. Jak to się stało, jak to mogło się stać, że dziś można mówić o jed­nym naro­dzie, to chciał­byś pojąć. Ten naród, wiesz o tym, ist­nieje od nie­dawna, od kil­ku­dzie­się­ciu lat. A co cie­kawe, na prze­strzeni tych lat stał się inny, bar­dzo inny. I chyba teraz, w przy­spie­szo­nym tem­pie, staje się coraz bar­dziej inny. Zawład­nę­li­śmy nim, tak się wyra­zi­łeś, jeśli masz się przy­zna­wać do wspól­noty ze stry­jem, to tak wła­śnie się stało, bo naród staje się chłop­ski, albo jesz­cze ina­czej trzeba by to nazwać, tylko nie wiesz jak. A prze­cież zale­d­wie sto lat temu ist­niał jedy­nie naród szla­checki.

Umil­kłeś. A po chwili ode­zwała się pani pro­fe­sor. Powie­działa, że nie chce zatrzy­my­wać się nad traf­no­ścią two­ich spo­strze­żeń, ale słu­cha cię, jakby miała przed sobą socjo­loga. A ocze­ki­wała planu dzieła, zna cię prze­cież jako twórcę, dotych­czas jesz­cze nie dra­ma­turga, ale prze­cież czę­sto oni wła­śnie wywo­dzili się z akto­rów, prak­ty­ków sceny, jak Szek­spir czy Molier, a u nas choćby Zapol­ska.

Wizja, czło­wiek pośród innych ludzi, uwi­kłany w kon­flikt. Dra­ma­tur­giczny. Albo Los, tra­giczna koniecz­ność. Chyba o to cho­dzi. Zamil­kła. Ty też mil­cza­łeś. I nagle prze­nio­słeś na nią spoj­rze­nie i powie­dzia­łeś: Szela. To jedno słowo, to imię, zro­biło na niej wra­że­nie, widzia­łam. Na mnie zresztą też. A ty jak­byś rap­tem ruszył przed sie­bie. Mówi­łeś z pasją. Dreszcz mnie prze­biegł i gdzieś tam w głębi poczu­łam, wła­śnie tak, nie pomy­śla­łam, tylko poczu­łam, że to się sta­nie, że to już się stało, że będziesz kimś waż­nym w moim życiu.

Nie mogę wysta­wić Wesela tak, żeby scena z Upio­rem stała się naj­waż­niej­sza, mówi­łeś. A i tak tylko tam on się poja­wia, budzi grozę. Tylko jeden wizjo­ner, arty­sta nazna­czony zbli­ża­jącą się śmier­cią, tylko Wyspiań­ski miał odwagę dotknąć palą­cego tematu: „Mego dziada piłą rżnęli, Myśmy wszystko zapo­mnieli”. Bo zapo­mnieli. Potom­ko­wie paru tysięcy wymor­do­wa­nych rodzin z dwo­rów szla­chec­kich. Jakby na jakieś mroczne zamó­wie­nie. Czyżby zbio­rowy wstyd, poczu­cie winy? Scho­wać kościo­trupa w sza­fie i stać przy drzwiach, uwa­żać, żeby się nie otwo­rzyły i żeby nie wypadł. Chłopi po mor­do­wa­niu wró­cili do kościoła i do posługi na pań­skim, a pano­wie pozmy­wali krew, odbu­do­wali spa­lone dwory i nie­szcze­rze, z lękiem uśmie­chali się do pod­da­nych–zabój­ców. Jedni i dru­dzy przy­su­wali się do sie­bie coraz bli­żej. Aż doszło do ślubu w bro­no­wic­kiej cha­cie. Mam jesz­cze Turo­nia Żerom­skiego, mówi­łeś, ale daleko mu do siły Wesela. I chyba nie zro­biłby wra­że­nia. Wiem, że powinno powstać coś co poru­szy, wię­cej, wstrzą­śnie. Obra­zem i sło­wem. Coś – pamię­tam, zawa­ha­łeś się – tak, coś, co poka­za­łoby i przy­czynę i sku­tek… Po pau­zie, już ciszej, bo dość nagle jakby ener­gia cię opu­ściła, dokoń­czy­łeś, mówiąc, że pewno to mrzonki, że nie udźwi­gniesz tego. I chyba długo jesz­cze nie powsta­nie dzieło, które zawsty­dzi, poru­szy głę­boko i oczy­ści. Zro­zu­mie­nie przez wstrząs, doda­łeś po chwili namy­słu. Tylko że na razie to nie jest ocze­ki­wane. Wię­cej, to jest nie­chciane. Ludzie nie chcą sie­bie zro­zu­mieć.

Pani pro­fe­sor jakby się wahała. Takie odnio­słam wra­że­nie. Mil­czała, a ja odga­dy­wa­łam, że bije się z myślami, czy usza­no­wać wagę two­jego wyzna­nia i decy­zję, że za wcze­śnie, że nie dasz rady, wahała się, czy zakoń­czyć to spo­tka­nie, czy pod­jąć jed­nak dys­kurs, a w ten spo­sób dodać ci sił. Bo warto. I było warto, jestem o tym prze­ko­nana, mimo że, choć upły­nęło od tam­tej roz­mowy kil­ka­dzie­siąt lat, i TA twoja sztuka wciąż nie powstała, a powstało w tym cza­sie co naj­mniej kilka innych, waż­nych, otóż jestem prze­ko­nana, powtó­rzę, że ty ją cią­gle nosisz w sobie, ona doj­rzewa. I zaist­nieje. Wkrótce. I ja ci w powsta­niu tej sztuki pomogę. Oczy­wi­ście nie w sen­sie pisar­skim, co napi­szesz, będzie twoje i tylko twoje, ale ode mnie dosta­niesz pewien tekst i jesz­cze coś, co okaże się kata­li­za­to­rem – daruj porów­na­nie, ale chyba jest trafne – wydo­bę­dzie z cie­bie to, co cze­kasz, aby powstało. I ja wciąż na to cze­kam.

Mój mąż, jak wie­cie, zaj­mo­wał się bada­niem więzi spo­łecz­nych. Po dłuż­szej pau­zie usły­sze­li­śmy znów łagodny głos kobiecy. To zresztą jest prze­cież główny przed­miot badan socjo­lo­gicz­nych. No bo co kształ­tuje te więzi, to wiemy: odzie­dzi­czone przede wszyst­kim – choć też uzu­peł­niane naby­tymi w ciągu życia wyobra­że­niami i prze­ko­na­niami – rza­dziej te narzu­cone i przy­swo­jone. I to się tyczy jed­no­li­tych grup spo­łecz­nych. Na przy­kład Czesi mają wyraź­nie wykształ­coną kul­turę ple­bej­ską. Swoje rycer­stwo, swoją klasę wyż­szą stra­cili przed wie­kami wraz z klę­ską w bitwie pod Białą Górą. Dziw­ność i inność naszego narodu polega na tym, że chłop­ski on dzi­siaj w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze – prze­cież jakieś sie­dem­dzie­siąt pro­cent stu­den­tów to dzieci chłop­skie czy z małych osad i mia­ste­czek, a jeśli z dużych miast, to dzieci wczo­raj­szych chło­pów, a zatem potom­ko­wie tych, któ­rzy nie tak dawno, przed stu­le­ciem, byli w opo­zy­cji do panów Pola­ków i do ich Pol­ski. A prze­cież dziś chyba nikt z tej rze­szy potom­ków pańsz­czyź­nia­nych nie­wol­ni­ków nie uwie­rzyłby gdyby mu ktoś powie­dział, że nie jest Pola­kiem. Bo jest. Czuje się nim. I to jesz­cze jak!… Otóż wła­śnie: jak? Bo pomy­śl­cie, nie sta­no­wią oni narodu ple­bej­skiego, prze­ciw­nie, prze­jęli, czę­sto w wyna­tu­rzo­nej for­mie, etos szla­checki. Na razie „to co w nich” (czy w nas) przy­tło­czone jest sztucz­nym two­rem, obcymi men­tal­nie rytu­ałami, ale pod spodem buzuje dziwna mie­szanka: naj­gor­sze ślady szla­chet­czy­zny, te spod znaku Kon­fe­de­ra­cji Bar­skiej, hasła Polak–Kato­lik, „uwspół­cze­śnione” endecką ideą świa­tłego drob­no­miesz­cza­nina Dmow­skiego o „ego­izmie naro­do­wym”. Myśmy, dro­dzy moi – mówiła – nie mieli rewo­lu­cji. Odru­chowo spoj­rze­li­śmy na sie­bie. Ona zauwa­żyła to i pocią­gnęła dalej: Tak…! Nie mie­li­śmy cze­goś takiego jak Fran­cuzi w 1789, a Anglicy dwie­ście lat wcze­śniej. A to rewo­lu­cja kształ­tuje świa­do­mość kla­sową. A bywa także, że naro­dową. Zatem ani praw­dzi­wej bur­żu­azji, która by bro­niła swo­ich inte­re­sów, u nas nie było, ani praw­dzi­wego pro­le­ta­riatu, jako wiel­kiej siły. Bo prze­cież na czele robot­ni­ków – zresztą reda­gu­jąc „Robot­nika” i tym socja­li­stycz­nym pismem przy­go­to­wu­jąc pro­le­ta­riac­kich czy­tel­ni­ków nie do walki kla­so­wej, tylko do walki (po szla­checku) o Nie­pod­le­głą Ojczy­znę, był socja­li­sta, typowy roman­tyk szla­checki, Pił­sud­ski. Co prawda zda­rzyło się, że innemu szla­checkiemu roman­tykowi ojczy­zna to było za mało. Dzier­żyń­ski ze swoją Czeką wal­czył o szczę­ście pro­le­ta­riatu na całym świe­cie. Ale to na mar­gi­ne­sie, nie on i nie oni, bol­sze­wicy nas teraz inte­re­sują, tylko naj­bliżsi nam, rodacy. Otóż chło­pów do narodu, jeśli można tak powie­dzieć, wpro­wa­dził Witos i tacy ludzie jak pań­ski stryj. Pol­ska mię­dzy woj­nami, w wiel­kim przy­spie­sze­niu sta­wała się naro­dem. I to w pierw­szych latach bar­dzo nowo­cze­snym, warto prze­czy­tać kwiet­niową kon­sty­tu­cję. Prze­cież na przy­kład u wiel­kich sąsia­dów euro­pej­skich kobiety dostały prawo wybor­cze o wiele lat póź­niej niż u nas. Cóż, trwało to krótko, kilka lat zale­d­wie. Wcze­śnie ujaw­niły się nie­szczę­sne naro­dowe cechy – i tu pyta­nie: szla­checkie, czy chłop­skie. Świet­nym mar­szał­kiem sejmu, tym, który sta­rał się godzić, był prze­cież chłop, Rataj. I pro­szę, pokorny nie tak dawno chłop pańsz­czyź­niany – tak, pokorny, który dopiero dopro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści chwy­tał za sie­kierę i zabi­jał – stał się podobny do reszty w par­la­men­cie. Kłó­tli­wość i war­chol­stwo to tra­dy­cja szla­checkich sej­mi­ków. Po zama­chu majo­wym to już sta­wał się dziwny kraj, taka nie­zde­cy­do­wana pół­dyk­ta­tura. I zmie­rzał do upadku. A to, co się stało po woj­nie, w czter­dzie­stym czwar­tym, pią­tym, to sztuczne, przy­wie­zione i pil­no­wane z zewnątrz. Taka jakby zain­sce­ni­zo­wana pseudorewo­lu­cja. Nie praw­dziwa, wła­sna, jak ta pierw­sza, a potem druga, lip­cowa we Fran­cji. Nie zna­la­zło się na nią miej­sce w Pol­sce. Odbyła się nie­zbyt wielka, gdyby ją tak przy­rów­nać do hiszpań­skiej z trzy­dzie­stego szó­stego roku, wojna domowa. No bo z jed­nej strony, co by nie mówić, bene­fi­cjenci nowej wła­dzy, obda­ro­wy­wani wyma­rzoną zie­mią z reformy – która będzie im, ale nie wie­dzieli o tym prze­cież, wkrótce odbie­rana; nie mogli prze­wi­dzieć kolek­ty­wi­za­cji – a z dru­giej, czę­sto ich bra­cia czy kuzyni, któ­rzy nie posłu­chali roz­kazu ostat­niego dowódcy Armii Kra­jo­wej, albo też nie chcieli go słu­chać i pozo­stali w lesie. Ja nie mówię o Sowie­tach, o ich NKWD, mówię o zabi­ja­niu się nawza­jem ludzi sobie bli­skich. Dziś ci z lasu nazy­wani są ban­dy­tami. Ale nie wyklu­czam, ja tego oczy­wi­ście nie dożyję, ale wy, kto wie, że kult otrzyma znak odwrotny i ci z lasu zostaną boha­te­rami. Bo umysł ludzki dobrze koduje mity. Spo­łecz­no­ści, a więc też narody, mit zespala. Nie­stety, poli­tycy, przy­wódcy, czę­sto chcą peł­nić rolę demiur­gów, stają się jakby kary­ka­tu­rami Boga. Mani­pu­lują prze­szło­ścią, „stwa­rzają ją”, po swo­jemu, dla „dobra przy­szło­ści” oczy­wi­ście. Chcą prze­me­blo­wy­wać ludziom w gło­wach i wię­cej, także w ser­cach. A prawda? Obiek­tywna? Ja – może należę do nie­licz­nych – uwa­żam, że ist­nieje.

Po wyj­ściu z Insty­tutu szli­śmy aleją obok biblio­teki przez dłuż­szą chwilę w mil­cze­niu. I nagle ty, widząc przed nami ławkę, powie­dzia­łeś: usiądźmy. A gdy usie­dli­śmy, na­dal mil­cza­łeś. A potem nagle, naj­zu­peł­niej nie­ocze­ki­wa­nie, powie­dzia­łeś, że cie­szysz się z naszego spo­tka­nia. Nie, nie, wcale to nie zabrzmiało kon­wen­cjo­nal­nie, choć wyra­zi­łeś się mało ory­gi­nal­nie, spoj­rza­łeś przy tym na mnie z wielką powagą i patrzy­łeś tak przez dłuż­szą chwilę. Zupeł­nie inne to było spoj­rze­nie od tego przy powi­ta­niu, które mnie poiry­to­wało. A potem znów zapa­dło mil­cze­nie. Nie prze­ry­wa­łam go, cze­ka­łam. Wie­dzia­łam, albo raczej czu­łam, że to są ważne chwile, że coś się wyda­rzyło, albo raczej wyda­rza i nie chcia­łam tego zabu­rzyć jakimś banal­nym ode­zwa­niem. No i wtedy znów prze­mó­wi­łeś. Czy nazwa wsi, Sma­rzowy, coś ci mówi? – zapy­ta­łeś, patrząc przed sie­bie. Zaraz, chyba… – zaczę­łam. – No tak, to zna­czy, że mówi ci. Szela. Tam gospo­da­rzył. Tam się z innymi zma­wiał. Stam­tąd ruszyli na Raba­cję. – Tam się uro­dzi­łem – doda­łeś po chwili – To zna­czy obok, w przy­siółku, ale wła­ści­wie tam… Dla­czego się uśmie­chasz? – zapy­tał. – No bo jeste­śmy kra­ja­nami. – odpo­wie­dzia­łam. – Nie pocho­dzę z Bogu­szów, bo z nimi, wiem, znam tę histo­rię, wła­ści­wie z nim, dzie­dzi­cem, toczył Szela przez lata wojnę. Ale nasz dwór, zabaw­nie brzmi to nazwa­nie, bo to wła­ści­wie była prze­że­rana grzy­bem rudera, tyle że z gan­kiem i kwiet­nym klom­bem przed nim – stał nie­da­leko, kil­ka­na­ście kilo­me­trów od Tar­nowa. Wieś nazy­wała się Czarne. To wszystko wiem z opo­wie­ści mamy. Led­wie zdo­ła­łam się tam uro­dzić, wycho­wa­łam się w Rze­szo­wie. Po refor­mie rodzi­com pozwo­lili zostać na tere­nie woje­wódz­twa, chłopi wydali nam podobno bar­dzo dobrą opi­nię. Pamię­tam, że spoj­rza­łeś na mnie, naresz­cie z uśmie­chem. Tak – cią­gnę­łam dalej. – Mama mówiła, że ludzie nazno­sili co kto mógł, jedze­nie na drogę, a sami wiele nie mieli. Mnie, podobno, Zmarź­li­cha tuliła na poże­gna­nie jak wła­sne dziecko, mia­łam wtedy kilka mie­sięcy, podobno się popła­kała, inne kobiety też. Szli za nasza pod­wodą, za dwoma fur­kami, na pierw­szej ja z mamą, na dru­giej sie­dzieli ojciec i dzia­dek, szli tak do końca wsi. Ale tak naprawdę chyba z ulgą przy­jęli nasze odej­ście. No i zaraz zabrali się do roz­bie­ra­nia dworu, na cegły.

Wiesz co? – powie­dzia­łeś, wciąż uśmie­cha­jąc się do mnie, a ten uśmiech już na zawsze pozo­sta­nie dla mnie jakby twoim zna­kiem fir­mo­wym. Nie raz, przez te dłu­gie lata, gdy mi było smutno, a bywało, nawet bez­na­dziej­nie, przy­wo­ły­wa­łam ten twój uśmiech. Nie zawsze, ale czę­sto skut­ko­wało. – Chodźmy na wódkę!

No i poszli­śmy. Wła­ści­wie to pobie­gli­śmy. W pew­nym momen­cie zorien­to­wa­łam się, że trzy­mamy się za ręce. Bar był obskurny, ale taki powi­nien być, paso­wał nam wtedy, chcia­łoby się powie­dzieć. Kiedy po latach nie­obec­no­ści pierw­szy raz, już w Nie­pod­le­głej, zna­la­złam się na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu i chcia­łam się przejść naszymi śla­dami, dozna­łam zawodu. Wszystko wypu­co­wane jak sztuczne zęby wdzię­czące się w uśmie­chu do tury­sty. Zupeł­nie jak w innych zabyt­ko­wych cen­trach euro­pej­skich sto­lic. Po tam­tym barze śladu nie było. Jeden z dwóch sto­li­ków obło­żo­nych ceratą był aku­rat wolny, przy dru­gim, a wła­ści­wie na dru­gim, spo­czy­wał z roz­krzy­żo­wa­nym ramio­nami znu­żony bie­siad­nik. Coś pomru­ki­wał przez sen. Reszta obec­nych tam tło­czyła się przy pul­pi­cie baru, za któ­rym kró­lo­wała lekko tyjąca już dama, świa­doma swej wła­dzy i wdzięku, jakby wprost prze­nie­siona z dale­kiej pro­win­cji. Szklanki z wódką poda­wała nie w kolej­no­ści zgło­szeń, lecz „po uwa­ża­niu”. Ty led­wie pod­sze­dłeś, już po chwili trzy­ma­łeś w rękach pół­li­trówkę i szklanki. A jako bonus sze­ro­kim uśmie­chem zosta­łeś obda­ro­wany. No cóż, mia­łeś „to coś” co czy­niło, że kobiety… No dobrze, wiesz co chcia­łam powie­dzieć i że miało być powie­dziane zabaw­nie. Wtedy było zabaw­nie. Zapa­mię­ta­łam nasz śmiech, choć dokład­nie nie pamię­tam z czego żeśmy się śmiali. Ale gło­śny, fre­ne­tyczny był to śmiech. Aż nawet stło­czeni przed otyłą pięk­no­ścią przy barze pijacz­ko­wie zamarli, patrząc na nas. Wtedy ty zamó­wi­łeś „dla wszyst­kich”, pod­niósł się gwar i znów mogli­śmy zostać sami. I wtedy – byłeś już chyba pijany, albo przy­naj­mniej „na kra­wę­dzi”, nagle zamil­kłeś, spo­waż­nia­łeś i… prze­ra­zi­łam się. Trwało to zaled­wie przez moment i wyznam, że ni­gdy już wię­cej takiego two­jego spoj­rze­nia nie doświad­czy­łam, bo oto wtedy zoba­czy­łam, tak, tak, coś przej­mu­jąco okrut­nego zoba­czy­łam w two­ich oczach. Prze­śla­do­wało mnie to twoje spoj­rze­nie. I, pamię­tasz, po kilku mie­sią­cach przy­po­mnia­łam ci ten moment. A cie­bie to wcale nie zasko­czyło, jak­byś wie­dział, że tamto we mnie tak mocno zostało. Tym razem odpo­wiedź poprze­dził uśmiech, ten twój nie­po­wta­rzalny, nazwa­łam go kie­dyś: melan­cho­lijny, bo jakby na smutku uło­żony, uśmiech. Odpowie­działeś mi jakoś tak, że to był moment takiej nie­na­wi­ści do samego sie­bie. Bo zda­łeś sobie sprawę, że znów kogoś skrzyw­dzisz. Jesz­cze trzy godziny wcze­śniej byłeś oddany dziew­czy­nie, którą kocha­łeś. A oto wszystko się zmie­niło. Bo ja. Nie wiem, czy prawdę mi wtedy powie­działeś. I nie wiem, czy powin­nam czuć się dowar­to­ścio­wana, a moje ego czy winno spuch­nąć, że niby takie natych­mia­stowe na tobie zro­bi­łam wra­że­nie. Chyba nie. To prze­cież Los. Che­mia. Ja też ani myśla­łam tego dnia ran­kiem, że popo­łu­dniu będę zupeł­nie inną istotą, że wstą­pię w schi­zo­fre­niczny stan kocha­nia dwóch męż­czyzn. Powiem ci tylko, że mnie nie skrzyw­dzi­łeś. Ja cie­bie zresztą chyba też nie. A swoją drogą, ta jedna długa sekunda w mym życiu, to zapa­mię­tane spoj­rze­nie, dziś jesz­cze, po kil­ku­dzie­się­ciu latach nie daje mi spo­koju. Kim pan jest, drogi panie…? Może pan sam nie wie kim pan jest?

Już nie śmie­li­śmy się wię­cej tego wie­czoru. Roz­mowa stała się spo­koj­niej­sza. Pamię­tam dosko­nale o czym mówi­li­śmy. O twoim ostat­nim przed­sta­wie­niu, które i wyre­ży­se­ro­wa­łeś, i zagra­łeś w nim jedną z ról. Wszyst­kie trzy były główne. Zorien­to­wa­łam się, że cią­gle tkwisz w tym przed­sta­wie­niu, że to nie była jedna z reży­se­rii i jedna z ról. Cho­dziło o Przy drzwiach zamknię­tych Sar­tre’a. Za kilka dni mia­łam obej­rzeć ten spek­takl. I wtedy to, gdy go obej­rza­łam, powie­dzia­łeś, że to może twoja ostat­nia rola. Wahasz się, czy nie porzu­cić aktor­stwa. Bo odno­sisz wra­że­nie, jak­byś się już w tym zawo­dzie speł­nił, cowie­czorne bycie na sce­nie zaczęło cię nużyć. Może jesz­cze film, to tak. Teatr, scenę, chcesz uczy­nić pro­jek­cją sie­bie – tak powie­dzia­łeś – chcesz two­rzyć, insce­ni­zo­wać. Ale też jedy­nie wła­sne, to zna­czy nie­ko­niecz­nie przez sie­bie napi­sane, ale, pod­kre­śli­łeś, wła­sne pro­po­zy­cje.

Potem jesz­cze długo spa­ce­ro­wa­li­śmy. Było ciemno i wil­gotno. Zapa­mię­ta­łam gazowe latar­nie na Agry­koli. Wie­dzie­li­śmy oboje, jak ta noc się skoń­czy. I sta­ra­li­śmy się ten nie­uchronny finał odwlec. Długo cho­dzi­li­śmy. Już mil­cząc. Było jesz­cze ciemno, kiedy w mil­cze­niu, pospiesz­nie, każdy osobno, zdzie­ra­li­śmy z sie­bie ubra­nia w two­jej cia­snej kawa­lerce. I w mil­cze­niu się kocha­li­śmy. Łap­czy­wie. Wiem, że po raz drugi w tym pisa­niu uży­wam tego okre­śle­nia, ale tak było.

Ze sta­lo­wego nieba za oknem prze­nio­słam spoj­rze­nie na cie­bie, jak mi się wyda­wało, wciąż śpią­cego. Bo ja po tym nie spa­łam ani chwili. Naj­pierw patrzy­łam, jak noc prze­cho­dzi w dzień, a potem na cie­bie. Długo. I nagle, po raz już nie wiem który w ciągu tych kilku godzin naszej zna­jo­mo­ści, zasko­czy­łeś mnie. Mając wciąż oczy zamknięte – wiem, jestem pewna, że były zamknięte, wpa­try­wa­łam się bacz­nie i nie mogła­bym nie zauwa­żyć, gdy­byś je uchy­lił – nagle, nie­ocze­ki­wa­nie, zupeł­nie przy­tom­nie zapy­ta­łeś: jak długo mogę się tak w cie­bie wpa­try­wać? Na­dal wyda­wało się, że śpisz, więc powie­dzia­łam: – Otwórz je. Otwórz oczy. I nagle spoj­rza­łeś wprost na mnie. Prze­ni­kli­wie. Jak­byś przez zamknięte powieki wie­dział (widział?) dokład­nie, gdzie jestem, gdzie jest moja twarz. Po chwili zasko­czy­łeś mnie jesz­cze bar­dziej. Bo nie zdej­mu­jąc ze mnie wzroku – a patrzy­łeś bar­dzo prze­ni­kli­wie – ode­zwa­łeś się. – Chcesz mi coś powie­dzieć, wiem. I to coś bar­dzo waż­nego. Zanie­mó­wi­łam. Dosłow­nie. Dopiero po dłuż­szej chwili powie­dzia­łam – Tak. I po pau­zie doda­łam – O Jaku­bie chcę ci powie­dzieć. O moim… – Wiem, o kim chcesz mi powie­dzieć – prze­rwa­łeś mi. – Jest twoim mężem. Po tych trzech sło­wach poczu­łam w sobie wielką pustkę. Mia­łam uczy­nić wyzna­nie, miało to zabrzmieć dra­ma­tycz­nie, a tym­cza­sem ty jak­byś to wszystko zdmuch­nął. Uło­ży­łam głowę obok two­jej głowy, twarz ukry­łam w poduszce. Jakby z daleka usły­sza­łam twój głos: – I już nie chcesz mi o nim powie­dzieć? Na­dal mil­cza­łam. Wtedy ty zaczą­łeś mówić. Z roz­wagą, oszczęd­nie scha­rak­te­ry­zo­wa­łeś Jakuba dokład­nie tak, jak mu się nale­żało. Powie­działeś, że to, co on stwo­rzył, zaraz, natych­miast po paź­dzier­ni­ko­wej prze­mia­nie w pięć­dzie­sią­tym szó­stym roku, to doko­na­nie, które kie­dyś będzie odczy­ty­wane jako prze­ło­mowe, jedno z naj­waż­niej­szych w naszej kul­tu­rze. Bo to nie tylko świet­nie reda­go­wany mie­sięcz­nik, to wrota na świat. Tyczy niby dra­ma­tur­gii współ­cze­snej, w ogóle teatru i spraw z nim zwią­za­nych, ale w grun­cie rzecz odgrywa rolę dużo waż­niej­szą. To jakby sze­roko otwarte wrota na świat – powie­działeś. – My, dzięki temu pismu jeste­śmy w tym świe­cie. Nie wszy­scy sobie z tego zdają sprawę, ale to swego rodzaju feno­men, któ­rego rolę można, w pew­nym sen­sie, porów­nać chyba tylko z „Tygo­dni­kiem Powszech­nym”: są to jedyne dwa pisma, na ile to moż­liwe, nie­za­leżne, wolne, na całym mrocz­nym tery­to­rium – tak się wyra­zi­łeś – od Łaby do Wła­dy­wo­stoku. I to, pomyśl, w Pol­sce – doda­łeś z dumą. – Może to i prawda, że jeste­śmy szcze­gól­nym bara­kiem w naszym „obo­zie”. A potem, po raz już nie wiem który mnie zasko­czy­łeś. Powie­działeś, że jemu, Jaku­bowi, zawdzię­czasz swój debiut. W ciągu pierw­szego roku ist­nie­nia mie­sięcz­nika w kil­ku­na­stu miej­scach, w całym kraju, powstały kluby teatralne pod jego patro­na­tem, za zgodą Jakuba uży­wa­jące nazwy, jak to się teraz mówi, logo pisma. W tych klubo-teatrach wysta­wiano sztuki świeżo publi­ko­wane w mie­sięcz­niku. A publi­ko­wane były rze­czy naj­now­sze i naj­war­to­ściow­sze. Dzięki zna­jo­mo­ściom Jakuba – a znał on oso­bi­ście pra­wie wszyst­kich wybit­nych ludzi kul­tury na tak zwa­nym Zacho­dzie, jeśli cho­dzi o dra­ma­tur­gów, o teatr, to chyba dosłow­nie wszyst­kich – w jego mie­sięcz­niku uka­zy­wały się tek­sty czę­sto tuż po ich pre­mie­rach w Paryżu czy w Lon­dy­nie. I tak się stało, że twoja skromna, ale gło­śna, pre­miera Cze­ka­jąc na Godota w klubo-teatrze aktor­skim w Rze­szo­wie, wyprze­dziła sławną war­szaw­ską i nie­wy­klu­czone, że była drugą po pary­skiej.

Wsta­łam, się­gnę­łam po papie­rosa z paczki, którą poło­ży­łeś przy łóżku i zapa­li­łam. Pewno byłeś zasko­czony. I słusz­nie. Nie wiem dla­czego to zro­bi­łam, wła­ści­wie prze­cież nie pali­łam. A oto sta­łam przy oknie, zapa­trzona na pusty plac pomię­dzy blo­kami, wcią­ga­łam w sie­bie dym, wypusz­cza­łam jego kłęby i zupeł­nie nie wie­dzia­łam, co będzie dalej. Zaczę­łam mówić, wciąż patrząc na pusty plac w dole. Wła­śnie jakaś stara kobieta dotasz­czyła dywan do trze­paka, z tru­dem roz­wie­siła go na nim i zaczęła trze­pać. Cie­kawe, jakie głup­stwa cze­piają się pamięci czło­wieka; to wła­śnie zapa­mię­ta­łam. I to, że do cie­bie mówię. O tym, skąd wziął się Jakub w moim życiu, mówi­łam. Był przy­ja­cie­lem mojego ojca. Tu musia­łam zro­bić dygre­sję o rodzi­nie. Już pra­dziad­ków można chyba nazwać zubo­żo­nymi zie­mia­nami. Przy­byli do Gali­cji z Kró­le­stwa, kiedy to za udział pra­dziadka w Powsta­niu Stycz­nio­wym skon­fi­sko­wano im mają­tek. Pra­dzia­dek przez lata był zarządcą u hra­biego Skarbka, aż w końcu udało mu się wyku­pić upa­da­jący dwór i wieś. I już na swoim skrom­nym majątku gospo­da­rzył dzia­dek, ale ist­nieli zamożni kuzyni, gali­cyj­ska gałąź rodziny, ci, co wspo­mnia­łam już, któ­rzy kupili tytuł hra­biow­ski w Wied­niu. No i stryj posta­no­wił być mece­na­sem mego ojca. Wysłał go, gdy miał kil­ka­na­ście lat, „do szkół”, do Szwaj­ca­rii, do Inter­la­ken. I tam ojciec poznał Jakuba, syna zamoż­nej rodziny żydow­skich prze­my­słow­ców z War­szawy. Pod koniec pierw­szej wojny ojciec wró­cił do Pol­ski, spóź­nił się do Legio­nów, ale dziel­nie wal­czył w woj­nie z bol­sze­wi­kami, dostał nawet Krzyż Walecz­nych. Tym­cza­sem Jakub z Inter­la­ken prze­niósł się na Uni­wer­sy­tet we Fry­burgu gdzie stu­dio­wał filo­zo­fię i mate­ma­tykę i gdzie dał się wcią­gnąć w towa­rzy­stwo następ­ców Baku­nina, Lenina i innych pro­jek­tan­tów przy­szłego szczę­ścia ludz­ko­ści, któ­rzy upodo­bali sobie wła­śnie Szwaj­ca­rię jako miej­sce szcze­gól­nie sto­sowne do wymy­śla­nia cze­goś takiego. Pod koniec lat dwu­dzie­stych wró­cił do Pol­ski i bodaj komu­ni­zo­wał. Domy­ślam się, że wtedy z moim ojcem się mocno kłó­cili, ale przy­jaźń prze­trwała. Do par­tii chyba nie nale­żał, ale poznał kilku, póź­niej, po woj­nie, dygni­ta­rzy, któ­rzy zapa­mię­tali mu to, że udo­stęp­niał im wtedy miesz­ka­nie na kon­spi­ra­cyjne zebra­nia i wspo­ma­gał finan­sowo. Z komu­ni­zmem roz­stał się dość szybko. Nie zapo­mnę jed­nej naszej roz­mowy, chyba go jakimś pyta­niem spro­wo­ko­wa­łam, bo tylko raz widzia­łam go aż tak wzbu­rzo­nym. Nazwał to, w czym żyjemy „zbrod­ni­czą uto­pią”. Jak widzisz, miał do mnie abso­lutne zaufa­nie. Szo­kiem dla niego były czystki trzy­dzie­stego siód­mego roku. On był już w kręgu tam­tych ludzi, więc dobrze rozu­miał per­fi­dię sta­li­now­skich pro­ce­sów, dużo lepiej niż jego zachodni zna­jomi Po tej naszej roz­mo­wie dał mi do prze­czy­ta­nia świeżo wydaną u Gie­droy­cia Ciem­ność w połu­dnie Koestlera. On Koestlera poznał oso­bi­ście. Także innych roz­strze­la­nych albo zesła­nych na Kołymę. Wojna zastała go w Paryżu. Schro­nił się w Vichy, ale chyba dzia­łał w Resi­stance i prze­cho­dził do strefy oku­po­wa­nej. Wtedy to poznał André Mal­re­aux. Przez lata, po woj­nie, pozo­sta­wali w kon­tak­cie. Stra­cił wszyst­kich. Dosłow­nie. Matkę, ojca, sio­strę, kuzy­nów. Sio­stra z mężem i z dziećmi zostali praw­do­po­dob­nie zaga­zo­wani w Tre­blince. Rodzice mieli wię­cej szczę­ścia. Nale­żeli do oszu­ka­nych, zwa­bio­nych do Hotelu Pol­skiego, tych, któ­rzy mieli kupić sobie wol­ność i zostali tylko roz­strze­lani. Jakub zaraz po woj­nie oże­nił się z dziew­czyną przy­byłą z War­szawy. To była oca­lała Żydówka, nie­stety, o nieco semic­kich rysach, która tuż przed wojną miała wyjść za mąż za pięk­nego i boga­tego mło­dzieńca. Tylko że ten jej aryj­ski narze­czony, śmier­tel­nie w niej, zda­wało się, zako­chany, gdy Żydów napięt­no­wano, hero­icz­nie zosta­wiał jej nocami jedze­nie na klatce scho­do­wej, ale tylko do pew­nego czasu, bo zląkł się, że ktoś zauważy. Dziew­czyna, czemu trudno się dzi­wić, znie­na­wi­dziła wszyst­kich Pola­ków, nie tylko tych uro­dzi­wych i rycer­skich i o powro­cie do Pol­ski nie była w sta­nie nawet myśleć. A Jakuba coś pchało do kraju. Mówił, że para­dok­sal­nie, po Shoah, po zagła­dzie narodu, poczuł jakiś wewnętrzny impe­ra­tyw, pojął, że tu i tylko tu jest jego miej­sce na ziemi. Dla­tego tak wiel­kim cio­sem, taką nie­za­tartą do końca jego dni znie­wagą, był sześć­dzie­siąty ósmy rok, haniebna erup­cja nik­czem­no­ści jego pol­skich roda­ków. Żył jesz­cze dość długo w obcej mu Nowej Szko­cji, coś pisał, wykła­dał, ale był na wpół umarły. Czuł się zdra­dzony i znie­wa­żony przez Pol­skę.

Roz­ga­da­łam się. A prze­cież miało być o tym, jak to się stało, że zosta­łam jego żoną. Otóż sama o tym zde­cy­do­wa­łam. Nie on się o mnie sta­rał, raczej ja o niego. Jemu taki zwią­zek z dziew­czyną o dwa­dzie­ścia kilka lat młod­szą, do tego córką przy­ja­ciela, wyda­wał się nie do przy­ję­cia. Cóż, sam był sobie winien, mogła­bym tak powie­dzieć, że posta­no­wi­łam do niego nale­żeć. Naj­pierw był dla mnie kimś tak oczy­wi­stym w naszym domu, jak ktoś z bli­skiej rodziny. Za duża byłam aby sadzał mnie sobie mnie na kolana, ale trak­to­wał jak roz­bry­kane dziecko, no, powiedzmy, pannę. Czule na mnie patrzył i to było ujmu­jące. Aż do momentu, gdy poczu­łam w sobie coś takiego, że brak owego szcze­gól­nego rodzaju spoj­rze­nia, jakim, od pew­nego momentu, męż­czyźni zaczęli mnie obda­rzać, dotknął mnie i zain­try­go­wał. Poczu­łam się, ależ tak, ura­żona. Zaczę­łam go, pewno nie­świa­do­mie, uwo­dzić. I to go naj­pierw szcze­rze roz­ba­wiło, a potem chyba zain­try­go­wało. Stał się mnie cie­kaw. I tyle. Roz­ma­wia­li­śmy ze sobą coraz wię­cej. I to na poważne tematy. Chcia­łam go słu­chać, słu­chać, słu­chać. Odkry­wał przede mną świat. Wymie­niał tytuły ksią­żek, ot tak, mimo­cho­dem, w trak­cie roz­mowy. A ja zaraz chcia­łam je prze­czy­tać. I czy­ta­łam. Dziś wiem, że była to naj­mą­drzej pomy­ślana edu­ka­cja. On dużo lepiej odczy­tał we mnie moje potrzeby, ocze­ki­wa­nia i moż­li­wo­ści, niż ja sama wtedy mogła­bym to zro­bić. A więc osią­gnę­łam to, że mną się zain­te­re­so­wał. Bar­dzo. Ale wtedy był już dla mnie tak atrak­cyjny, że chcia­łam, aby też mnie pra­gnął. I stało się. Zapra­gnął. Dostrze­głam to w jego spoj­rze­niu. Tylko że natych­miast się prze­ra­ził. Zaczął deli­kat­nie się dystan­so­wać. Już się mnie bał. A ja byłam szczę­śliwa. Mała, wredna kusi­cielka, można by pomy­śleć. Ale nie. To nie tak. Teraz ja poczu­łam czu­łość. Kiedy opo­wie­dział mi pew­nego wie­czoru – mówił bar­dzo cicho, z tru­dem – o swo­jej miło­ści do Olgi, tak miała na imię jego żona, o tym, jak bole­sne było ich roz­sta­nie, bo nie można było połą­czyć jej traumy, jej nie­usta­ją­cego bólu wspo­mnień z tym, podob­nym, co on w sobie nosił – wszy­scy bli­scy ode­szli, znik­nęli i ni­gdy ich śladu, ich gro­bów nie będzie w sta­nie zna­leźć – więc kiedy to, co on mówił zapa­dło we mnie, poję­łam, że już zosta­nie tam na zawsze. Wzię­łam jego ból w sie­bie, to zna­czy, że go poko­cha­łam. I tak było. To ja powie­dzia­łam, że chcę być jego kobietą. Bro­nił się. Bar­dzo. Ale wresz­cie uległ. Bo on już mnie wtedy też kochał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki