Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski - Stanisław Brejdygant - ebook

Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski ebook

Stanisław Brejdygant

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Stanisław Brejdygant - aktor, reżyser, scenarzysta, pisarz i dramaturg.Jako aktor debiutował w 1960 roku rolą Hamleta w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Grał główne role w dziełach Shakespeare'a (Hamlet, Ryszard III), Dostojewskiego (Książę Myszkin w Idiocie, Raskolnikow w Zbrodni i karze), Ibsena, Tołstoja, Bułhakowa (Ludwik XIV w Molierze, Piłat w Mistrzu i Małgorzacie). Stanisław Brejdygant jest także autorem sztuk teatralnych oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych: Oprócz dramatopisarstwa uprawia inne gatunki literackie: powieści, eseje, artykuły publicystyczne oraz utwory poetyckie.

Ojciec pisarza i scenarzysty Igora Brejdyganta oraz piosenkarza Krzysztofa Zalewskiego.

Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski to opowieść o życiu i młodości Stanisława Brejdyganta od czasów dzieciństwa spędzonego na warszawskiej Pradze, gdzie przeżył Powstanie Warszawskie aż do przystani świeżo poślubionych małżonków na Koszykowej. Opisuje dorobek reżysersko-aktorski, barwnie opowiada o podróżach i z sentymentem wspomina kobiety w jego życiu.

„Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”.

Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia, nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 665

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pokoje

Od Tymo­szówki aż do Sta­wi­ska odby­łem kie­dyś sen­ty­men­talną podróż z panem Jaro­sła­wem, przez Jego „Ogrody”. Było ich kilka. Odnio­słem wra­że­nie, że życie Poety upły­nęło w ogro­dach. Stały w nich pośród drzew i krze­wów, wsparte klom­bem u pod­jazdu i żywo­pło­tem za budyn­kiem, dwory albo wille. To tam, we dwo­rze albo willi, w pra­cowni, przy stole obło­żo­nym książ­kami, mając za sobą w tle regały pełne pięk­nie opra­wio­nych tomów, Poeta two­rzył. Ale myśli Poeta zbie­rał dobrym wzo­rem pery­pa­te­ty­ków, cho­dząc ale­jami i alej­kami ogrodu. Cza­sem zba­czał, zamy­ślony, z alei, wcho­dził na traw­nik, może zerwał różę rosnącą na klom­bie, może owoc z krzewu w głębi, przy solid­nym, muro­wa­nym ogro­dze­niu.

Czy­ta­jąc pełną zmy­sło­wego uroku opo­wieść Iwasz­kie­wi­cza o Jego ogro­dach, pomy­śla­łem, jakże inny czas i inną rze­czy­wi­stość mnie prze­zna­czył. Jakże inną prze­strzeń. Bo moje dzie­ciń­stwo i mło­dość od pierw­szych chwil, gdy świat począ­łem świa­do­mie postrze­gać, aż po próg głę­bo­kiej doj­rza­ło­ści upły­nęły w czte­rech poko­jach. Nie w czte­rech miesz­ka­niach, ale wła­śnie w czte­rech róż­nych poko­jach będą­cych „czę­ściami więk­szych cało­ści”. Należę bowiem do poko­le­nia, któ­remu bli­ski jest ter­min powszech­nie w latach powo­jen­nych uży­wany, kie­dyś, ow­szem, znany, ale nie­po­rów­na­nie mniej popu­larny: „pokój z uży­wal­no­ścią kuchni”. Przy czym w dwóch spo­śród czte­rech pokoi połowy mego życia nie miesz­ka­łem sam, to były pokoje rodzinne. Pierw­sze klu­cze do odda­nego mi w wyłączne użyt­ko­wa­nie spół­dziel­czego miesz­ka­nia dosta­łem, zbli­ża­jąc się do czter­dziestki. Miesz­ka­nie wydało mi się zawrot­nie duże, trzy­po­ko­jowe. Moja rodzina wów­czas skła­dała się z trzech osób.

Zasta­na­wiam się cza­sem, jak dalece zamknięta, wypeł­niona obec­no­ścią innych, ogra­ni­czona prze­strzeń pokoju wpły­nęła na moją men­tal­ność, na moją wyobraź­nię? Nie mia­łem przed sobą, za oknem, drzew, kwia­tów ani łąki. Mia­łem małą uliczkę i małe podwórko, potem więk­szą ulicę, mroczny wąwóz i głę­boką stud­nię podwó­rza, dopiero w trze­cim z moich pokoi mia­łem wokół wil­lową dziel­nicę i park w pobliżu.

Wcze­śnie szu­ka­łem kon­taktu ze świa­tem, wycho­dzi­łem ze sko­rupy pokoju, by pood­dy­chać sze­rzej. Ogro­dem mego dzie­ciń­stwa był tajem­ni­czy, pełen pustych, roz­bi­tych kla­tek i wybie­gów ogród zoo­lo­giczny. Zwie­rzęta tu nie­gdyś żyjące, poza­bi­jane przez współ­czu­ją­cych im żoł­nie­rzy w cza­sie bom­bar­do­wań we wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku, unio­sły dusze do swego zwie­rzę­cego nieba. Ciała żoł­nie­rze zako­pali w pobliżu kla­tek. Ogro­dem wcze­snej mło­do­ści był naj­praw­dziw­szy park i ogród ota­cza­jące pałac i ofi­cynę pałacu hra­biów Potu­lic­kich w Obo­rach. To tam spę­dza­łem kilku- czy kil­ku­na­sto­dniowe okresy, racz­ku­jąc w pisa­niu. Bywało, dojeż­dża­łem tam, ja, kil­ku­na­sto­letni twórca, czło­nek Koła Mło­dych przy Związku Lite­ra­tów Pol­skich, na zde­ze­lo­wa­nym rowe­rze. W ple­caku przy­wo­zi­łem papier, pióro i kilka ksią­żek, moje ówcze­sne lek­tury.

No a potem wyry­wa­łem się w góry. Kto wie, może na zawsze pozo­stała we mnie potrzeba życia w ogra­ni­czo­nej ścianą prze­strzeni. I potrzeba poko­ny­wa­nia tej ściany, wcho­dze­nia na grań, na kra­wędź, sta­wa­nia na szczy­cie. Naj­chęt­niej miesz­kał­bym zawsze – i tak wła­śnie dziś miesz­kam – w górach. Gdzie­kol­wiek na świe­cie, ale z hory­zon­tem zamknię­tym górami. Ska­li­stymi. Czyżby to był ślad zamknię­cia ścia­nami pokoju?

Jakież to piękne! – wes­tchną­łem, zamy­ka­jąc tom prozy Iwasz­kie­wi­cza. Już nie o jego ogro­dach mówię, ale o uro­dzie zapisu. O tym, jak te ogrody w nim prze­trwały. Otóż będąc wie­lo­krot­nie w Nowym Jorku, na Man­hat­ta­nie, każ­do­ra­zowo ule­ga­łem magii tego miej­sca. Bar­dzo szcze­gól­nej magii. I nie cho­dzi mi o równe, geo­me­tryczne bloki dra­pa­czy przy Siód­mej Alei czy o piękne witryny skle­pów przy Pią­tej. Nawet nie cho­dzi mi o pełen sta­ro­świec­kiego uroku – fil­mowcy to doce­niają – plac Washing­tona czy roz­le­gły, dający zie­lony oddech zatło­czo­nej wyspie Cen­tral Park. Mam na myśli brudny, zanie­dbany Spa­nish Haar­lem, roz­cią­ga­jący się wzdłuż Broad­wayu, w górze mia­sta, czy też o bli­skie tegoż Broad­wayu w dole mia­sta tereny wokół Canal Street, o dawne dzie­więt­na­sto­wieczne hale fabryczne poza­mie­niane teraz na maga­zyny, sklepy czy gale­rie, albo o żydow­ską Delancy wypeł­nioną małymi skle­pi­kami z kon­fek­cją i „mate­ria­łami na ubra­nia”, a także o cia­sne China Town, o Soho, o „pro­win­cjo­nalną” East Vil­lage i o naresz­cie nie­pro­sto­pa­dłe i nie­rów­no­le­głe wobec sie­bie, ale tak sobie, niby od nie­chce­nia roz­rzu­cone uliczki na krańcu, na dole mia­sta, takie na ludzką miarę, o ich, obok brzy­doty, sece­syjny wdzięk. Tego mia­sta z pew­no­ścią nie można nazwać pięk­nym. A prze­cież ma ono w sobie jakieś inne, swoje wła­sne, nie­po­wta­rzalne piękno. Wymy­śli­łem na to ter­min: ugly beauty. Otóż takie wła­śnie brzyd­kie piękno albo urodę brzy­doty znaj­duję w cze­lu­ściach podwó­rek i w ciem­nych wąwo­zach ulic mego dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści na war­szaw­skiej Pra­dze. Tę urodę brzy­doty znaj­duję w cze­lu­ści mojej pamięci… W tam­tych miej­scach jakby czas się zatrzy­mał. Póki ja tam żyłem. Na Pra­dze były bru­ko­wane ulice, a na ścia­nach domów na Moko­to­wie wciąż jesz­cze świeże odpry­ski muru w miej­scach, gdzie padły serie z broni maszy­no­wej w cza­sie Powsta­nia, przed trzy­dzie­stu pię­ciu laty. Gdy ja stam­tąd odsze­dłem, czas ruszył. Ale we mnie on pozo­stał taki, jaki był. Noszę w sobie tamtą Pragę i tam­ten Moko­tów jak zato­pione w bursz­ty­nie owady. Ja czę­ścią sie­bie pozo­stałem w tam­tych poko­jach. Albo one pozo­stały we mnie.

Na Małej

Spoglą­da­łem na świat przez zakra­to­wane okno. Widzia­łem nasze małe podwórko: trze­pak, w rogu śmiet­nik i za nie­wiel­kim murem – sąsied­nie. A tam gołęb­niki. Co pewien czas wzla­ty­wały i powra­cały gołę­bie.

Pokój był nie­wielki i doprawdy trudno mi dzi­siaj sobie przy­po­mnieć, jakże to mie­ści­li­śmy się nocą w tym pomiesz­cze­niu we trójkę: mama, sio­stra i ja. Nocą, bo w ciągu dnia, nie licząc godzin przed­po­łu­dnio­wych, prze­strzeń „nasza” była dużo więk­sza: przed­po­kój i dwa białe pokoje, tak zwana pocze­kal­nia i gabi­net. W pierw­szym pomiesz­cze­niu kró­lo­wała mama: ważyła i mie­rzyła nie­mow­lęta, potem je ukła­dała na wyso­kiej wyście­ła­nej ceratą leżance i szcze­gó­łowo oglą­dała, a potem wpi­sy­wała coś w duże karty. Następ­nie każda z matek, trzy­ma­jąc na rękach roz­wrzesz­cza­nego nie­mow­laka, zni­kała w sąsied­nim pokoju, w gabi­ne­cie u miłej pani dok­tor, tak samo jak mama ubra­nej w biały far­tuch. Otóż te dwa białe pomiesz­cze­nia – białe biurka, białe szafki, biała leżanka – po połu­dniu, wie­czo­rami i w nie­dzielę nale­żały do nas. Do mnie przede wszyst­kim. Tam się bawi­łem. Poza tym w lokalu Towa­rzy­stwa Opieki nad Nie­mow­lę­tami, w któ­rym mama dostała dla sie­bie i dla nas miesz­ka­nie służ­bowe, był jesz­cze poza naszym poko­jem-miesz­ka­niem przed­po­kój, ciemna, wąska kuch­nia i zagra­cona paka­mera, rodzaj służ­bówki. To chyba tam sypiała Zosia, któ­rej twa­rzy ani figury nie pamię­tam, tyle tylko, że była duża i roz­ło­ży­sta i że ema­no­wała cie­płem. Te pły­nące od niej fale cie­pła czuję do dziś. Była z nami, z mamą, Baśką i ze mną w Woło­mi­nie pod War­szawą, gdzie, jak mówiła mama, ojciec nas wysłał, żeby było taniej – obok miesz­kały trzy ciotki, sio­stry mamy. Ojciec dojeż­dżał do nas z War­szawy, gdzie bodaj z dużą nie­chę­cią koń­czył stu­dia medyczne. Sta­no­wi­sko, które zaj­mo­wała Zosia, nazy­wało się wów­czas: słu­żąca. Otóż Zosia słu­żąca nie chciała nas opu­ścić, roz­stać się z nami, gdy ojca zagar­nęła wojna – wtedy w póź­nych mie­sią­cach trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku był bodaj jesz­cze inter­no­wany w obo­zie na Węgrzech, to było przed ucieczką do Fran­cji, potem ewa­ku­acja z armią do Anglii – i gdy matka zdo­była posadę przy nie­mow­lętach, nie na tyle jed­nak dobrze płatną, aby Zosia mogła jaką­kol­wiek pen­sję od niej dosta­wać, ona po pro­stu była z nami. Bo mnie poko­chała – jak twier­dziła mama. I ja tę miłość cie­płem od niej bijącą czu­łem. Ni­gdy jej nie zapo­mnia­łem, choć zatarły się rysy twa­rzy tej dobrej dziew­czyny z ubo­giej wsi na pół­noc­nych krań­cach Mazow­sza, które w tej czę­ści włą­czone zostało do Prus Wschod­nich, do Rze­szy. Pła­ka­li­śmy wszy­scy, żegna­jąc się. Bo Zosia jed­nak musiała w końcu nas opu­ścić i wró­cić do swo­ich, do Reichu. Potem ni­gdy już w życiu nie było w moim domu słu­żą­cej, zwa­nej po woj­nie pomocą domową, ow­szem ktoś, jakaś kobieta, bywało, przy­cho­dziła posprzą­tać, ale nikt spoza rodziny ni­gdy nie był domow­ni­kiem. Zosia była wię­cej niż domow­ni­kiem, była cie­płem mego wcze­snego dzie­ciń­stwa.

Bo gdy „to wszystko się zaczęło”, gdy bomby zaczęły spa­dać we wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego, nie mia­łem jesz­cze trzech lat. Pamię­tam pod­szewkę futerka, któ­rym matka zasła­niała mi oczy – wła­ści­wie dla­czego, w piw­nicy było mroczno – i jej głos pamię­tam: „Kró­lowo Korony Pol­skiej, módl się za nami”. To było jesz­cze w Woło­mi­nie. Świat przez otwarte, ale zakra­to­wane okno: trze­pak, śmiet­nik, gołęb­niki i ścianę sąsied­niego domu – zoba­czy­łem w War­sza­wie, na Pra­dze, na małej uliczce noszą­cej, nomen omen, nazwę Mała.

I świat, który mnie ota­czał, był począt­kowo nie­wielki. Swoją Małą ulicę i jej zaułek, Zaoko­pową, pozna­łem naj­wcze­śniej. Ale też wycho­dzi­łem, pro­wa­dzony za rękę przez mamę lub star­szą o osiem lat sio­strę, na dłuż­sze spa­cery, ku cen­trum, ku Wiśle: Inży­nier­ską, Wileń­ską bądź 11 Listo­pada do Tar­go­wej i Zyg­mun­tow­ską wio­dącą do mostu Kier­be­dzia. Za mostem była War­szawa. Tak wła­śnie. Póź­niej mia­łem się nauczyć, że z Pragi cho­dzi się do War­szawy, albo kna­jacko mówiąc, „na War­szawę”. Praga miała swoją dumę, och, miała, i mia­łem się o tym nie­jed­no­krot­nie prze­ko­nać. I miała swój etos. Ale także kom­pleks, skwa­pli­wie przez zaro­zu­mia­łych miesz­kań­ców lewego brzegu utrwa­lany. Kilka ulic na wschód od mojej ulicy Małej, idąc Kono­packą do Sta­lo­wej i tą do końca, do torów kole­jo­wych, zaczy­nały się tak zwane cho­le­rycz­niaki. Zie­mia niczyja, nie­użytki mię­dzy torami. Tam prze­bie­gał niby limes, linia koń­cowa cywi­li­za­cji oddzie­la­ją­cej Cesar­stwo Rzym­skie od ziem bar­ba­rzyń­ców. Otóż my, miesz­kańcy Pragi, praw­do­po­dob­nie przez tych z lewego brzegu trak­to­wani byli­śmy jak ludzie przed­pola, pół­bar­ba­rzyńcy. Trzeba było prze­mknąć koleją elek­tryczną z Dworca Głów­nego przez ten dziwny pra­ski świat, by gdzieś za Olszynką Gro­chow­ską, w oko­li­cach Wawra powró­cić w wil­lo­wych enkla­wach roz­sia­nych wzdłuż linii otwoc­kiej – Anin, Mię­dzy­le­sie, Radość, Fale­nica, Świ­der – do cywi­li­zo­wa­nego świata. Była też linia przez Rem­ber­tów, Sule­jó­wek do Miło­snej. A kto miesz­kał przed wojną w Sule­jówku, o tym każde dziecko wie­działo.

Była już w latach trzy­dzie­stych wcale nie­mała grupa ludzi wykształ­co­nych, arty­stów, wol­nych zawo­dów, ludzi pozba­wio­nych uprze­dzeń, któ­rzy prze­kra­czali gra­niczną rzekę i osie­dlali się na Pra­dze. Powstało wcale nie­mało tu i ówdzie roz­rzu­co­nych nowo­cze­snych, zapro­jek­to­wa­nych zgod­nie z duchem czasu kon­struk­ty­wi­stycz­nych kamie­nic; świe­ciły one inno­ścią mię­dzy fron­to­nami sta­rych, na Kono­pac­kiej czy Inży­nier­skiej. To bar­dzo bli­sko mojej sta­rej Małej, led­wie kil­ka­dzie­siąt metrów. A jakże inny świat. Ulica Inży­nier­ska… Jedna z pierw­szych pokryta asfal­tową nawierzch­nią. To tu, obok jed­nej z naj­nie­zwy­klej­szych budowli mia­sta, prze­dziw­nego kolosa chyba z połowy XIX wieku, cegla­nego budynku maga­zynu, gdzie prze­cho­wy­wano meble z całych apar­ta­men­tów i zaj­mo­wano się rów­nież prze­wo­zami, naprze­ciw sta­rej zajezdni tram­wa­jów kon­nych i kina „Syrena”, w któ­rym po raz pierw­szy w życiu zoba­czy­łem film w czter­dzie­stym pią­tym roku (wcze­śniej mama by nie pozwo­liła, bo „tylko świ­nie sie­dzą w kinie”), otóż obok cegla­nego domu-labi­ryntu z wiel­kim napi­sem WRÓ­BEL TOW. AKC. i naprze­ciw zajezdni, stały trzy bogate kamie­nice z pierw­szych trzy­dzie­stu lat dwu­dzie­stego wieku. Miesz­kali w nich ludzie co naj­mniej zamożni. W jed­nej z tych kamie­nic, w miesz­ka­niu zna­jo­mych za pięć lat zasko­czy mnie i mamę wybuch Powsta­nia.

Jakie nastroje pano­wały w pierw­szych mie­sią­cach wojny, tego moja pamięć jesz­cze nie zano­to­wała. Czy cze­kano na wio­senną inwa­zję sprzy­mie­rzo­nych zza Linii Magi­nota i kanału La Man­che? Podobno tak. Nie wiem też, czy na ulicy Małej zda­wano sobie sprawę z tra­gicz­nej daty 17 wrze­śnia. Wtedy jesz­cze naj­pew­niej ja, mama i Baśka byli­śmy w Woło­mi­nie. Spro­wa­dzi­li­śmy się na Małą po upadku War­szawy, u progu oku­pa­cji, chyba w paź­dzier­niku. Zapa­mię­ta­łem widok ze szczytu wiel­kiej fury, którą umę­czony koń przy­wlókł nasz doby­tek. Sie­dzia­łem tam na sto­łeczku. Ten mały sprzęt, wie­lo­krot­nie prze­ma­lo­wy­wany gru­bymi war­stwami nie­rów­no­mier­nie kła­dzio­nej farby, to jedyna rzecz, jaka mi pozo­stała z dzie­ciń­stwa do dziś. Prze­wę­dro­wał on ze mną przez wszyst­kie pokoje i miesz­ka­nia aż do domu pod Tatrami. Z innych sprzę­tów pamię­tam też łóżeczko dzie­cięce z siatką, w któ­rym czas jakiś jesz­cze się mie­ści­łem. Potem znik­nęło z pokoju. I pamię­tam dzi­waczną szafę. Po latach dopiero zorien­to­wa­łem się, że takie coś nie stało w żad­nym ze zna­nych mi miesz­kań, był to bowiem frag­ment wypo­sa­że­nia sklepu z kon­fek­cją, jed­nego z tych, już wów­czas rzadko spo­ty­ka­nych, sta­ro­świec­kich skle­pów. W jaki spo­sób ów dzi­waczny sprzęt wszedł w nasze posia­da­nie i zajął pocze­sne miej­sce, nie wiem. Stał jesz­cze w następ­nym pokoju. Wresz­cie pamię­tam tap­czan, wyda­wał mi się wielki. I był wielki, w skali małego pokoju. Ten tap­czan długo mi towa­rzy­szył. Zaczą­łem na nim spać, gdy Baśkę porwało Powsta­nie, ja uro­słem i mama prze­nio­sła się na kozetkę. Potem sta­no­wił wiano, w jakie wypo­sa­żyła mnie mama, gdy się z nią roz­sta­wa­łem, prze­no­sząc się do mego, już tylko mego, trze­ciego pokoju. Skła­dał się ten tap­czan z moc­nej kon­struk­cji sprę­żyn, na które nało­żony był mate­rac. We wnę­trzu, w skrzyni, gdy jesz­cze miesz­ka­li­śmy na Małej, znaj­do­wała się biblio­teka medyczna ojca. To była fascy­nu­jąca lek­tura. Pra­wie wszyst­kie te grube książki prze­wer­to­wa­łem, to zna­czy obej­rza­łem foto­gra­fie i rysunki. Dało mi to prze­wagę nad rówie­śni­kami na kur­sach podwór­ko­wego uświa­da­mia­nia sek­su­al­nego. Ja wie­dzia­łem, jak to jest naprawdę. Z pod­ręcz­nika gine­ko­lo­gii i położ­nic­twa zna­łem dosko­nale drogę, którą się na świat przy­cho­dzi. Widzia­łem sze­reg cia­snych bram, przez które prze­ci­skała się główka nowo naro­dzo­nego. Cza­sem nóżka była pierw­sza, bo oglą­da­łem też przy­kłady wadli­wego uło­że­nia płodu i róż­nych trud­nych poro­dów. A na ileż nie­zwy­kłych bąbli, krost i naro­śli napa­trzy­łem się, łap­czy­wie kart­ku­jąc gruby tom der­ma­to­lo­gii! Tuż przed koń­cem wojny wnę­trze tap­czanu opu­sto­szało. Mama zmu­szona była pod­ręcz­niki sprze­dać.

Jak przez mgłę pamię­tam krótko trwa­jący okres wypeł­niony nastro­jem nie­pew­no­ści, ocze­ki­wa­nia, nadziei. Baśka stu­dio­wała atlas i zazna­czała ołów­kiem trasę do Paryża. Dziś trudno mi dojść, jak to by mogło się odbyć. Nasza podróż nad Sekwanę. Prze­cież od 3 wrze­śnia trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku Fran­cja, podob­nie jak Anglia, były w sta­nie wojny z Niem­cami, wypo­wie­działy im wojnę. Ale mówiło się, że mamy jechać. Już były jakieś bilety. Ojciec dotarł tam, do Fran­cji, wraz z innymi ofi­ce­rami, któ­rym Węgrzy jak tylko mogli uła­twiali ucieczki z inter­no­wa­nia, moż­li­wie wcze­śnie i ponoć sta­rał się o wycią­gnię­cie nas z oku­po­wa­nej Pol­ski. Któ­re­goś dnia Baśka cisnęła w kąt atlas i roz­pła­kała się. Chwilę wcze­śniej z gło­śnika umiesz­czo­nego na słu­pie, na rogu ulicy spi­ker po pol­sku odczy­tał peł­nym patosu gło­sem komu­ni­kat Obe­rkom­mando der Wehr­macht o zwy­cię­skim pocho­dzie wojsk Führera przez Bel­gię ku Fran­cji. Po wielu latach zna­la­złem się w jed­nym teatrze ze zna­nym akto­rem, który uży­czał swego głosu owej paskud­nej robo­cie, nie omiesz­ka­łem przy­po­mnieć mu, jak miło się go słu­chało.

Jeśli pierw­szej jesieni i zimy mówiono z nadzieją o bli­skim końcu wojny, to z chwilą zaję­cia Paryża prze­stano. To miało trwać. No i trwało. Na Pra­dze pra­wie dokład­nie pięć lat, do wrze­śnia czter­dzie­stego czwar­tego.

Nie pamię­tam exo­dusu Żydów. Nie­da­leko, kilka ulic od nas, w cen­trum Pragi, gdzie mia­łem spę­dzić drugi okres mego życia, w dru­gim pokoju przy ulicy Sze­ro­kiej, w tych nie­zwy­kłych dniach domy­ślam się, co się działo. Bo tam przy Sze­ro­kiej, Jagiel­loń­skiej, Sie­ra­kow­skiego miesz­kało sporo Żydów. Na fra­mu­dze drzwi wej­ścio­wych do mego przy­szłego miesz­ka­nia wid­niał ślad po zerwa­nej mezu­zie. Tam, w mrocz­nych dwu poko­jach z kuch­nią, o ścia­nach poma­lo­wa­nych ciem­nymi, olej­nymi far­bami, miesz­kała jakaś rodzina sta­ro­za­kon­nych. Naprze­ciw był Dom Modli­twy, boż­nica, któ­rej ruiny roze­brano osta­tecz­nie w póź­nych latach czter­dzie­stych. Były tam też wokół domy jakichś fun­da­cji żydow­skich, w jed­nym z nich dziś mie­ści się teatr „Baj”. W moim kącie Pragi, na Małej i wokół Małej, Żydów nie było, choć to wła­śnie moja ulica miała stać się kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej ulu­bio­nym ple­ne­rem fil­mow­ców odtwa­rza­ją­cych oku­po­waną War­szawę. W Kor­czaku Wajdy jest jedną z ulic getta. Zatem nie dane mi było oglą­dać owej fali w obu kie­run­kach cią­gną­cych wozów i wóz­ków-stra­ga­nów, także dzie­cię­cych wóz­ków zała­do­wa­nych tobo­łami, także ryksz i rza­dziej cię­ża­ró­wek. To trwało bodaj kilka dni. Aryj­scy miesz­kańcy dziel­nicy, która wkrótce miała być oto­czona murem, opusz­czali swoje miesz­ka­nia, by zająć inne, zna­czone zdjętą z fra­mugi mezuzą. A ci z róż­nych czę­ści mia­sta wysie­dlani mieli w coraz ści­ślej izo­lo­wa­nym od reszty świata get­cie spę­dzić ostat­nie kil­ka­dzie­siąt mie­sięcy życia.

Ja przez cały czas oku­pa­cji widzia­łem raz, jesz­cze przed zamknię­ciem getta, pędzo­nych do jakichś robót męż­czyzn zna­ko­wa­nych żół­tymi gwiaz­dami. Potem chyba dwu­krot­nie prze­jeż­dża­łem z mamą tram­wa­jem w stronę Żoli­bo­rza, jakby kory­ta­rzem mię­dzy dwoma pło­tami z drutu kol­cza­stego. Obie zadru­to­wane prze­strze­nie łączyły w kilku miej­scach kładki prze­rzu­cone nad torami. Widzia­łem ciemne, wid­mowe, wolno poru­sza­jące się postaci i obok żyw­szy, jakby gorącz­kowy ruch, niby dwa z różną pręd­ko­ścią pusz­czane filmy. I widzia­łem leżą­cych na chod­ni­kach. Ale obra­zem, który trwa we mnie jak sil­nie wytra­wiona w pamięci dziecka kli­sza, tym, któ­rego ni­gdy nie zapo­mnę, jest mur pło­mieni z apo­ka­lipsy 1943 roku. Chcia­łem odtwo­rzyć tę scenę w fil­mie i może to jesz­cze zro­bię. Opi­sa­łem ją już w jed­nej z ksią­żek. I wróci ta scena także w tej opo­wie­ści. Ta i jesz­cze jedna: żebrzące żydow­skie dziecko, ucie­ki­nier z getta albo łącz­nik, który prze­kra­dał się, by umie­ra­ją­cym z głodu donieść jedze­nie, mój rówie­śnik, widziany przez zakra­to­wane okno pokoju na Małej.

W domu naszym pano­wała bieda. Zda­łem sobie z tego sprawę dużo póź­niej. Bo mama potra­fiła tę biedę tuszo­wać. Byli­śmy schlud­nie ubrani i nie byli­śmy głodni. Ona cza­sem chyba tak. Pamię­tam ją w póź­nych latach. Dużo sło­dziła. I to w jej wypadku nie było chyba star­cze łak­nie­nie sło­dy­czy – nie była zresztą taka stara – ale odre­ago­wa­nie tam­tych wojen­nych lat, kiedy to zado­wa­lała się erzat­zami, małymi pastyl­kami sacha­ryny, byle­śmy my tylko mieli jako tako war­to­ściową dietę. Cie­kawe, że wów­czas nie wyda­wało mi się to dziwne, gdy mama wysy­łała mnie do małego skle­piku w domu naprze­ciw, „do Czy­żew­skiej”, po dzie­sięć deko cukru i pięć deko masła, na kre­dyt. Miła, jowialna wła­ści­cielka ni­gdy kre­dytu nie odma­wiała, widocz­nie uda­wało się mamie go spła­cać. Tymcza­sem ja przy­glą­da­łem się, jak na urwa­nym strzę­pie papieru pako­wego notuje ona kolejną sumę zadłu­że­nia i jak ten strzęp papieru wci­ska na wygięty haczy­ko­wato drut wbity pomię­dzy półki. Potem obser­wo­wa­łem, jak pani Czy­żew­ska zwija papie­rowy rożek, tak zwaną tutkę, by pomie­ścić tam dzie­sięć deko cukru. Samo­za­par­cie matki dało o sobie znać tuż po woj­nie. Stra­ciła wtedy wszyst­kie zęby. Z awi­ta­mi­nozy i nie­do­boru wap­nia. Bo o nas mama dbała, by nie bra­kło nam wita­min. Tarła mar­chew i jesie­nią przy­go­to­wy­wała beczkę kiszo­nej kapu­sty. Przy spo­so­bie­niu tej kapu­sty mia­łem swój zna­czący udział. Byłem kąpany, szcze­gól­nie szo­ro­wano mi nogi, po czym wsta­wiany do beczki ubi­ja­łem sto­pami kapu­stę. Raz w cza­sie wojny zapa­trzy­łem się na uło­żone w skrzyn­kach piękne, nie­znane owoce. To było w Śród­mie­ściu na rogu Brac­kiej i Chmiel­nej, przed skle­pem Meinla dostęp­nym jedy­nie dla Niem­ców, w daw­nym lokalu Braci Pakul­skich. Chyba poma­rań­cze wtedy przy­kuły moją uwagę. Usły­sza­łem szcze­kliwy głos nie­wiele star­szego ode mnie chło­paka w czar­no­bru­nat­nym mun­du­rze Hitler­ju­gend. Chyba kazał mi odejść. Poczu­łem dłoń mamy zaci­ska­jącą się na mojej ręce. Pocią­gnęła mnie za sobą. Dotkną­łem poma­rań­czy po raz pierw­szy i poczu­łem jej smak kilka lat póź­niej, już dobrze po woj­nie. A mama w spo­sób szcze­gólny odre­ago­wała doznane upo­ko­rze­nie. Oto ubrała mnie we wspa­niałe, wyso­kie czako ułań­skie zro­bione z tek­tury i sukna, z twar­dym meta­lo­wym dasz­kiem, z białą kitą i gru­bym sznu­rem, a nade wszystko z dużym orłem w koro­nie – i wypro­wa­dziła na ulicę. To czako to był pre­zent od ojca kupiony tuż przed wojną, miał mi być wrę­czony w listo­pa­dzie, na imie­niny. I został wrę­czony. Mam gdzieś foto­gra­fię zro­bioną bodaj w 41 roku: „Por­tret chłopca z bia­łym orłem”. Gest matki zgod­nie potę­pili wszy­scy zna­jomi. Bo też istot­nie zbyt roz­sąd­nie się nie zacho­wała. Jedyne co ją uspra­wie­dli­wia, to fakt, że jesz­cze wów­czas ter­ror nie był tak odczu­wany, jak miał być nie­ba­wem, kiedy polo­wa­nie na ludzi stało się codzien­no­ścią: budy tara­su­jące z dwu stron ulicę i sze­regi żan­dar­mów i eses­ma­nów zaga­nia­ją­cych prze­chod­niów do plat­form cię­ża­ró­wek z opusz­czo­nymi kla­pami. Łapanki i egze­ku­cje. Jedną z dala widzia­łem, mama zasło­niła mi oczy, pozo­stał więc w pamięci dźwięk: długa seria z kara­binu maszy­no­wego. I obraz zano­to­wany potem: wil­gotny mur, pod któ­rym prze­chod­nie rzu­cają ukrad­kiem kwiaty. Ale, jak powie­dzia­łem, ten czas nara­sta­ją­cego ter­roru dopiero miał nadejść. Jesz­cze słowa: aleja Szu­cha (cen­trala gestapo, gdzie w tak zwa­nym tram­waju po tor­tu­rach zmarł wujek Sta­cho, brat mamy), Pawiak, wresz­cie Oświę­cim – nie budziły grozy jak póź­niej. Tymcza­sem więc, było to chyba wio­sną czter­dzie­stego pierw­szego roku, mama wypro­wa­dziła mnie z domu demon­stra­cyj­nie ubra­nego w czako ułana z cza­sów Księ­stwa War­szaw­skiego, ze świe­cą­cym orłem u szczytu. Prze­szli­śmy Inży­nier­ską, a potem Wileń­ską do Tar­go­wej. Gdy już wra­ca­li­śmy, mama wciąż ści­skała moją rękę tro­chę za mocno, naprze­ciw nas poja­wiło się dwóch żoł­nie­rzy Wehr­machtu. Mama jesz­cze moc­niej ści­snęła mi dłoń, ale nie zwol­ni­li­śmy. Aż zmu­szeni byli­śmy sta­nąć, bo żoł­nie­rze zagro­dzili nam drogę. Obaj patrzyli na mnie ser­decz­nie, a jeden może nawet czule. Czyż­bym mu synka przy­po­mi­nał? Żoł­nierz deli­kat­nie pokle­pał mnie po policzku i podał mamie trzy­many w ręku chleb z formy. Wtedy, pamię­tam, ona z dumą unio­sła głowę i zna­czącym jej poru­sze­niem w obie strony odmó­wiła. Nieco za mocno szarp­nęła mnie za rękę. Po kilku minu­tach byli­śmy w domu. Ja oczy­wi­ście nie poj­mo­wa­łem wtedy nie­bez­pie­czeń­stwa, choć wkrótce mia­łem je już roz­po­zna­wać. Mama była zde­ner­wo­wana. Wypa­liła dwa papie­rosy, jeden po dru­gim. Ni­gdy już wię­cej nie wypro­wa­dzała mnie na ulicę w czako. Zakła­da­łem je w domu.

A jeśli już mowa o zacho­wa­niach patrio­tycz­nych, o naszym, sio­stry mojej i moim budo­wa­niu świa­do­mo­ści. Chyba musiało być coś szcze­gól­nego w atmos­fe­rze naszego ubo­giego domu. Lecz co to było, nie potra­fił­bym powie­dzieć, bo prze­cież mama żad­nych poga­da­nek nie wygła­szała. Musiało być w tej atmos­fe­rze coś, co spra­wiło, że Baśka, trudne, rogate dziecko, led­wie skoń­czyła trzy­na­ście lat, już była zaprzy­się­żona w pod­ziem­nym har­cer­stwie, w Sza­rych Sze­re­gach – gdzie bodaj skła­mała, doda­jąc sobie rok czy dwa. Rze­czy­wi­ście wyglą­dała poważ­niej, a ja pierw­sze w mym życiu słowo, jakie zło­ży­łem, gdy już wie­dzia­łem, który dźwięk jaka litera ozna­cza, było wła­śnie to skła­da­jące się z sze­ściu liter. Sie­dzia­łem wów­czas obok mamy, przy jej bia­łym biurku i mozol­nie ryso­wa­łem coś – tak się przy­naj­mniej wyda­wało – ołów­kiem na tek­turce po papie­ro­sach, którą dosta­łem w tym celu. Pamię­tam, że wpra­wi­łem w osłu­pie­nie matki nie­mow­ląt, a także panią dok­tor, a mamy serce, czu­łem to, wypeł­ni­łem dumą. Tę tek­turkę długo prze­cho­wy­wała. Bo ja uło­ży­łem słowo: POL­SKA. Cała ta histo­ria wygląda mi jak z dydak­tycz­nej, patrio­tycz­nej powiastki. Ale, cóż na to pora­dzę, to się zda­rzyło naprawdę. W innych cza­sach napi­sał­bym pewno inne pierw­sze słowo, na przy­kład APTEKA, takie wła­śnie uło­żył mniej wię­cej w tym samym cza­sie mój naj­bliż­szy kolega. Ale ja skła­da­łem mój pierw­szy w życiu wyraz w szcze­gól­nych cza­sach. I kto wie, może mam prawo tak powie­dzieć, w szcze­gól­nym domu.

Mama mogła się poru­szać dość swo­bod­nie. Miała jakiś doku­ment zaświad­cza­jący jej zawód jako kogoś „od zdro­wia”. Żan­darm­skie sztrajfy prze­pusz­czały ją, bywało, nawet gdy tra­fiła w rejon obławy. Ale o nas się bała. Nie wie­działa jesz­cze, na jakie ryzyko naraża się jej córka, która w ramach swo­ich har­cer­skich obo­wiąz­ków prze­no­siła pouty­kane gdzieś w bie­liź­nie sterty pod­ziem­nych gaze­tek. A więc zda­rzało się, że nas mama zamy­kała od zewnątrz. Na drzwiach wisiała kłódka i my mie­li­śmy się cicho zacho­wy­wać, jakby nas wtedy w ogóle „w domu nie było”. Otóż on zja­wił się na podwórku w takim wła­śnie dniu, gdy nasze miesz­ka­nie było zamknięte. Sta­łem na krze­śle, przy kra­cie okna, wpa­trzony w widoczny ponad dachem przy­bu­dówki frag­ment ulicy, wylot Małej na Inży­nier­ską. Stam­tąd spo­dzie­wa­łem się nadej­ścia mamy. Ale ulica była pusta. Opu­ści­łem wzrok i wydało mi się, że nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Ja w oknie, za kra­tami i on, swo­bodny, pośrodku naszego małego podwórka. To on wyda­wał się wolny, a ja byłem zamknięty. Tym­cza­sem było odwrot­nie i z tego już wów­czas zda­wa­łem sobie sprawę. Bo trudny to zaiste do opi­sa­nia feno­men, życie takiego mia­sta jak War­szawa pod oku­pa­cją. Toczyło się to życie niby zupeł­nie nor­mal­nie. Nor­malny ruch pano­wał na uli­cach, w skle­pach i na baza­rach można było zro­bić zakupy, jeśli się miało pie­nią­dze oczy­wi­ście, kawiar­nie były prze­peł­nione, można było nawet w jed­nej z nich posłu­chać aksa­mit­nego głosu Mie­czy­sława Fogga, Baśka z wypie­kami na twa­rzy opo­wia­dała po powro­cie o swo­jej wizy­cie w tej kawiarni, dokąd ją zapro­siła star­sza kole­żanka, w restau­ra­cjach – znów, jeśli miało się pie­nią­dze, by je odwie­dzić – dodat­kową atrak­cją bywało, na przy­kład „U Akto­rek”, to, że poda­wały tam gwiazdy przed­wo­jen­nej sceny, sza­nu­jący się akto­rzy pod­po­rząd­ko­wali się naka­zowi Pod­ziem­nej Rady Teatral­nej i nie wystę­po­wali publicz­nie w licen­cjo­no­wa­nych przez oku­panta teatrach, czynne były też szkoły, ofi­cjal­nie powszechne, a nieofi­cjal­nie, pod przy­krywką kur­sów zawo­do­wych albo w for­mie tak zwa­nych kom­ple­tów, szkoły śred­nie, także uni­wer­sy­tety dzia­łały, dwa, poza war­szaw­skim poznań­ski, dzia­łały oczy­wi­ście kon­spi­ra­cyj­nie, była więc praca, nauka i roz­rywka, widziało się matki czule wpa­trzone w maleń­stwa leżące w toczo­nych przed nimi wóz­kach i widziało się tulące się do sie­bie pary… Otóż to życie z pozoru nor­malne toczyło się i trwało. Z pozoru. Bo ni­gdy nie było się pew­nym, czy wycho­dząc z domu, powróci się do niego. Można było być ot, po pro­stu zastrze­lo­nym na ulicy albo porwa­nym w łapance. Potem był Pawiak, miej­sce na liście zakład­ni­ków i egze­ku­cja na wybra­nej ulicy pod wybra­nym kawał­kiem muru albo trans­port do obozu kon­cen­tra­cyj­nego. Takie to w grun­cie rze­czy zawsze nie­pewne, ale jakby nor­malne było życie aryj­skich tubyl­ców. Bo tubylcy nie­aryj­scy, przez sam fakt „nie­wła­ści­wego” pocho­dze­nia, wszy­scy ad hoc ska­zani byli na śmierć. Moja ciotka dostała prze­syłkę, krótki ofi­cjalny list i garstkę popiołu w koper­cie, wia­do­mość z Oświę­ci­mia, że jej mąż zmarł na tyfus. Wuj praw­do­po­dob­nie zacho­ro­wał w obo­zie i wysłano go do gazu. Na pewno nie dbano, było to zresztą nie­moż­liwe, by przy­słane pro­chy były aku­rat jego – i ciotka je roz­sy­pała – ale dbano choć o cień pozo­rów. Gdyby wuj nie zacho­ro­wał, miał szanse prze­ży­cia, nawet w tak strasz­nym miej­scu jak Oświę­cim. Żyd zasad­ni­czo takiej szansy nie miał. Albo zaraz, pro­sto z rampy kole­jo­wej, wędro­wał w pocho­dzie z innymi „do łaźni”, czyli do gazu, albo tra­fiał „pod prysz­nic” nieco póź­niej. Powta­rzam tu, zda­wa­łoby się, oczy­wi­sto­ści. A jed­nak wiem, że nie, wiem, że ta oczy­wi­stość wcale na dobre nie utrwa­liła się w świa­do­mo­ści więk­szo­ści Pola­ków. Może to jakiś syn­drom psy­cho­lo­giczny, samo­obrona przed prawdą o tam­tych cza­sach. Bo wielu, wia­domo, zacho­wy­wało się hero­icz­nie, ratu­jąc życie współ­ro­da­kom ska­za­nym za rasę, ryzy­ku­jąc przy tym życie wła­sne i swo­jej rodziny. Ale też wielu trud­niło się hanieb­nym szan­ta­żem. A więk­szość pozo­sta­wała w nie­po­jętny spo­sób obo­jętna. Ja, dziecko, bawiąc się z innymi dziećmi gdzieś w kącie pokoju, usły­sza­łem pero­ru­ją­cego w trak­cie hucz­nie obcho­dzo­nych imie­nin u kogoś ze zna­jo­mych pew­nego pana inży­niera, który mówił o „potrze­bie ochrony sub­stan­cji narodu”, o tym, że co jak co, ale w oczysz­cza­niu ojczy­zny z Żydów to Hitler służy naszej spra­wie. Pan inży­nier, bar­dzo praw­do­po­dobne, że przed wojną rycerz z Falangi wodza Pia­sec­kiego, zgi­nął dwa lata póź­niej w Powsta­niu. Bar­dzo moż­liwe, że zgi­nął dziel­nie za Pol­skę. Ale wiem na pewno, że nie chciał­bym żyć w jego Pol­sce.

Wiele myśla­łem przez lata o gorz­kim i uwie­ra­ją­cym jak cierń pro­ble­mie moral­nego braku odpo­wie­dzial­no­ści. A zaczą­łem myśleć chyba wtedy wła­śnie, tam­tego przed­po­łu­dnia, gdy ów nie­mi­ło­sier­nie wychu­dzony mój rówie­śnik, z pra­wie pustym wor­kiem w ręce – coś tam pewno, jakieś skórki chleba, jakiś ziem­niak, obcią­żało go nieco – uniósł na krótki moment twarz i zoba­czy­łem jego wiel­kie oczy, bo takie się wyda­wały w wychu­dzo­nej twa­rzy. Były lśniące, pewno miał gorączkę. Poją­łem ich wyraz. To była jakby nie­obec­ność. Bo on chyba się już nie bał. Robił swoje i oswo­jony był z myślą, że prze­sta­nie ist­nieć. Sąsiadka miesz­ka­jąca pię­tro wyżej, nad nami, rzu­ciła mu coś zawi­nię­tego w papier – i chło­piec schy­lił się, by to pod­nieść. Wtedy ja, zapo­mi­na­jąc, że mnie prze­cież nie ma, pobie­głem do kuchni, chwy­ci­łem kawa­łek chleba i wró­ci­łem do okna. Nie było go już, znik­nął. Ale pozo­stał w mojej pamięci przez lata, na zawsze. Musia­łem go wresz­cie spo­tkać, jeśli zgi­nął, przy­wró­cić do życia. Przed kil­ku­na­stu laty zago­ścił na dobre w mojej wyobraźni, uczy­ni­łem go pozna­nym w Nowym Jorku przy­ja­cie­lem, który umie­ra­jąc, powie­rza mi tajem­nicę swego dzie­ciń­stwa i swego oca­le­nia. Napi­sa­łem o Iza­aku i jego wspo­mnie­niu powieść.

Gdy mama wró­ciła, nim jesz­cze zdą­żyła zamknąć drzwi za sobą, już jej całe zda­rze­nie zaczą­łem opo­wia­dać. Była bar­dzo zmę­czona, wie­dzia­łem, że całymi dniami gdzieś cho­dzi, szu­ka­jąc dodat­ko­wej pracy, ale wysłu­chała mnie z uwagą. Potem bar­dzo mocno do sie­bie przy­tu­liła. Zapy­ta­łem cicho, czy nie można by takiego chłopca gdzieś ukryć. Odpo­wie­działa jed­nym sło­wem: „Gdzie?”. Udało jej się nic wię­cej nie powie­dzieć. Ale ja się domy­śli­łem. Nasi naj­bliżsi sąsie­dzi, drzwi w drzwi, to był gra­na­towy poli­cjant z rodziną. On wyda­wał się przy­zwo­itym czło­wie­kiem, ale kto mógł naprawdę wie­dzieć, czym się zaj­muje. Zapewne szczę­śli­wie tego wła­śnie dnia był na służ­bie. Bo gdyby tak był w domu i gdyby wie­dział, że inni wie­dzą, że on jest w domu, winien zejść na podwórko, wziąć chłopca za rękę albo pchnąć go przed sobą – długo nur­to­wało mnie pyta­nie, jaki był on naprawdę, ten sąsiad poli­cjant, czy może tuż za rogiem szep­nąłby chłopcu, żeby ucie­kał – no i powi­nien zapro­wa­dzić go na poste­ru­nek żan­dar­me­rii. A tam, kto wie, może nie chcąc prze­ry­wać sobie posiłku, żan­darm kazałby jemu sprawę zała­twić.

Mama i tym razem, a tak bywało, gdy była nad miarę zde­ner­wo­wana, wypa­liła dwa papie­rosy, jeden po dru­gim – ja jej te papie­rosy przy­rzą­dza­łem, nabi­ja­jąc tytoń w gilzy – spoj­rzała na mnie, na moją żało­sną minę i rzu­ciła jesz­cze:

‒ Nie myślisz, że on nie dla sie­bie szu­kał jedze­nia. Cze­kają na niego.

No i tak to, wcze­śnie, dosta­łem lek­cję odpo­wie­dzial­no­ści. Za dru­gich, któ­rzy na nas liczą.

Nagle któ­re­goś dnia poczęły przy­cho­dzić do nas paczki. Nie­czę­sto i nie­wiel­kie. Zawie­rały po kilka pude­łek sar­dy­nek. Do dziś, gdy patrzę na pudełko „praw­dzi­wych” por­tu­gal­skich sar­dy­nek, przy­po­mina mi się tam­ten moment otwie­ra­nia paczki z dale­kiego świata, oglą­da­nia błysz­czą­cego pudełka z zagię­tym bla­sza­nym języcz­kiem, który wcho­dzi w otwór klu­cza, z rysun­kiem ryby i egzo­tycz­nymi napi­sami. Jedno pudełko otwo­rzy­li­śmy. To była uczta, inny, nie­co­dzienny smak. Pozo­stałe mama sprze­dała. Te sar­dynki i raz czy dwa nade­słane z Por­tu­ga­lii nie­wiel­kie prze­kazy dziw­nych pie­nię­dzy, które nazy­wały się pengo – mama odbie­rała je prze­li­czone na oku­pa­cyjne „mły­narki” – to było na pewno liczące się wspar­cie. Nadawcą tych dziw­nych por­tu­gal­skich prze­sy­łek był pan o imie­niu wzo­rowo węgier­skim – Tibor, zapewne przy­ja­ciel ojca. Bo że ojciec gdzieś tam daleko prze­by­wa­jący (mój tata jest na woj­nie – mówi­łem, zgod­nie z prawdą zresztą, kole­gom), że to on stoi za całą sprawą – nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Raz – to cią­gle zwią­zane z sar­dyn­kami – widzia­łem mamę bli­ską pła­czu. Gdy wró­ciła do domu, zastała Baśkę i jej dwie kole­żanki sie­dzące przy stole wokół usta­wio­nego na tale­rzu otwar­tego pudełka. Raczyły się egzo­tyczną potrawą. Gdy kole­żanki już wyszły, mama zapy­tała, dla­czego Baśka to zro­biła, a ta czu­pur­nie odpo­wie­działa, że inne mają to i tamto, i owo, a my nic nie mamy, i że ona też chciała się poka­zać. Bolało matkę na pewno, że nie może jej dać tego, czego by pra­gnęła. Wyściu­biła jakieś pie­nią­dze na kupno kawałka odpo­wied­niego mate­riału, a zna­joma uszyła Baśce kostium kąpie­lowy. Bar­dzo pra­gnęła mieć taki wła­śnie. Bo już zaczy­nała uczest­ni­czyć w życiu towa­rzy­skim, spo­ty­ka­jąc się ze star­szymi chło­pa­kami na przy­stani nad Wisłą. Bywało, że i mnie brała ze sobą. Ktoś tam fun­do­wał kajaki. I tak oto zna­la­złem się z sio­strą daleko od brzegu, pod przę­słami mostu. Wio­sło­wała zawzię­cie, a nas wciąż obra­cało i zno­siło w sam śro­dek nurtu. W ostat­niej chwili nad­pły­nęli silni chłopcy i ura­to­wali nas. Patrzyli przy tym na Baśkę z respek­tem. Była odważna, czemu miała dać wyraz w Powsta­niu. Jako łącz­niczka prze­była kana­łami trasę z Moko­towa do Śród­mie­ścia i na Sta­rówkę kil­ka­krot­nie; prze­żyła też jedno odbi­cie Sta­rego Mia­sta z rąk powstań­ców ukryta pośród cywi­lów – po obtar­ciu nogi w kana­łach wdało się zaka­że­nie – hitle­rowcy nie roz­po­znali w niej powstańca, nikt nie zdra­dził. Ale gdyby roz­po­znali…

Bar­dzo mnie moja sio­stra kochała, jakby mat­ko­wała mi. Jej trudny, nie­pod­le­gły cha­rak­ter nie uła­twiał współ­ży­cia z matką, która mnie wtedy bez­względ­nie, bez reszty odda­nemu mamie, wyda­wała się ido­lem, Anio­łem Stró­żem. Dopiero póź­niej, gdy począ­łem doj­rze­wać, roz­po­zna­łem bli­żej cha­rak­ter matki. W isto­cie rze­czy wcale nie­ła­twy. Była ona w peł­nym tego słowa sen­sie dobrym czło­wie­kiem, dużo dobrego czy­niła ludziom. Ale oka­zała się apo­dyk­tyczna, z cho­ro­bli­wie nad­wraż­li­wym ego, a przy tym nie bar­dzo zdolna do empa­tii. Kochały się z córką – i żyły w nie­ustan­nym kon­flik­cie. Rów­nież mał­żeń­stwo matki z ojcem nie mogło było się udać.

A więc sio­stra mi mat­ko­wała. Pamię­tam, jak szo­ro­wała mnie sto­ją­cego w dużej misce usta­wio­nej na stołku, a potem otu­lała ręcz­ni­kiem i zano­siła do łóżka. I to ona była pierw­szą nagą kobietą, jaką zoba­czy­łem. Obu­dzi­łem się kie­dyś póź­nym wie­czo­rem i zoba­czy­łem ją, jak obmywa weł­ni­sty trój­kąt u zbiegu nóg, zoba­czy­łem różo­wie­jącą wodę. I zoba­czy­łem jej nagie piersi jak doj­rze­wa­jące owoce.

Baśka była ładną, nad wiek roz­wi­niętą nasto­latką. A miała stać się piękną kobietą. Taką ją zoba­czy­łem po latach, kiedy przez szcze­linę w uchy­la­ją­cej się „żela­znej kur­ty­nie” prze­ci­snę­li­śmy się z mamą na Zachód, by spę­dzić z Baśką i Fre­dem, jej angiel­skim mężem, kilka tygo­dni w Lon­dy­nie. Nie­stety, nie­długo trwała jej uroda. Uni­ce­stwiła ją. Uni­ce­stwiła sie­bie. Ale to już inna histo­ria, w któ­rej bodaj mam swój, chcę wie­rzyć, że nie­świa­domy, udział. Być może przyj­dzie pora, by ją pod­jąć jesz­cze w tej opo­wie­ści.

Wypro­wa­dzała mnie na spa­cery. Na ogół chęt­nie, ale cza­sem z pewną iry­ta­cją. Mie­wała już wów­czas pierw­sze randki, a nie­ba­wem pochło­nąć ją miały obo­wiązki kon­spi­ra­cyjne. Cho­dzi­li­śmy do mego uko­cha­nego ogrodu zoo­lo­gicz­nego albo do parku Pra­skiego. To tam kie­dyś byłem świad­kiem zalo­tów dwu śnia­dych żoł­nie­rzy, w innych nieco mun­du­rach niż znane Wehr­machtu. Owa dwójka sym­pa­tycz­nych chłop­ców, któ­rzy obda­rzali Baśkę – a i mnie przy oka­zji – kom­ple­men­tami w nie­zna­nym, ale nie nie­miec­kim języku, a że to były kom­ple­menty, ton świad­czył – to byli Włosi. I robili wszystko, aby nie było wąt­pli­wo­ści, że nie są Niem­cami – „Siamo Ita­liani, no – pod­kre­ślone – Tede­schi”. Byli rekon­wa­le­scen­tami, wyszli na spa­cer z pobli­skiego szpi­tala Prze­mie­nie­nia Pań­skiego. Jeden z żoł­nie­rzy powtó­rzył kil­ka­krot­nie słowo „sorella”. Czyżby Baśka przy­po­mi­nała mu sio­strę? Bar­dzo moż­liwe. I pomy­śleć, że za kilka lat język wło­ski będzie pierw­szym obcym języ­kiem, który ją oto­czy tuż po woj­nie, w Anko­nie, gdzie przez czas jakiś będzie żoł­nie­rzem Dru­giego Kor­pusu, do któ­rego trafi odszu­kana w Niem­czech, w oswo­bo­dzo­nym przez Ame­ry­ka­nów obo­zie jeniec­kim, przez swego narze­czo­nego, porucz­nika o pseu­do­ni­mie „Minoga” z ich wspól­nej kom­pa­nii „Para­sol”. Potem, do końca nie­dłu­giego życia, ota­czać ją będzie angiel­ski, który sta­nie się też jej języ­kiem.

Późno zosta­łem ochrzczony, ofi­cjal­nie, bo „z wody” mama doko­nała tego aktu, chyba jesz­cze nim opu­ściła szpi­tal na Karo­wej, gdzie ujrza­łem świat. W czter­dzie­stym roku mia­łem bli­sko cztery lata. Ksiądz ostro ofuk­nął mamę, gdy, uma­wia­jąc z nim ter­min uro­czy­sto­ści, podała aż trzy imiona: Sta­ni­sław, na cześć dziadka ze strony ojca, który darzył ją praw­dzi­wie ojcow­skim uczu­ciem, zmarł na rok przed moim uro­dze­niem, Ignacy, bo to imię ojca, i Tade­usz – bo święty Juda Tade­usz szcze­gól­nie był ceniony przez mamę, miała ona z nim bli­skie, dobrze uło­żone sto­sunki, to bodaj święty od spraw bez­na­dziej­nych i to on wła­śnie, jej zda­niem, z naj­trud­niej­szych opre­sji ją rato­wał. „Trzeba było dać mniej imion, a wcze­śniej chrzcić” – sko­men­to­wał ksiądz długą listę patro­nów.

Chrzest odbył się w nie­do­koń­czo­nym do czasu wybu­chu wojny – wieże nie miały zwień­czeń – neo­go­tyc­kim kościele Świę­tego Flo­riana. Po wybu­chu Powsta­nia, przed odda­niem Pragi, na początku wrze­śnia czter­dzie­stego czwar­tego Niemcy wysa­dzili w powie­trze tę ogromną budowlę. Bali się zosta­wiać tak dosko­nały punkt obser­wa­cyjny. Wyle­ciały wtedy wszyst­kie szyby w domach w pro­mie­niu kil­ku­na­stu ulic. Bra­łem udział po woj­nie w odgru­zo­wy­wa­niu terenu, w roz­bie­ra­niu wiel­kiego wzgó­rza pokru­szo­nych, ale zda­rzały się też całe, cegieł. Dziś stoi w tym miej­scu na powrót świą­ty­nia, bogat­sza od tam­tej. Jest kate­drą nowo powsta­łej przed kilku laty die­ce­zji pra­skiej.

Śmieszna może się wydać przy­czyna, dla któ­rej zwle­kano z moim chrztem, ale taka ona wła­śnie była. Senio­rem rodu ojca był jego star­szy brat, stryj Wła­dek. Zgi­nie on w cza­sie Powsta­nia w szta­bie Naczel­nego Dowódz­twa, pod budyn­kiem Poczty Głów­nej na Świę­to­krzy­skiej i tę śmierć majora Brej­dy­ganda (tak wła­śnie z błę­dem na końcu nazwi­ska) zano­tuje Miron Bia­ło­szew­ski w swoim Pamięt­niku z Powsta­nia War­szaw­skiego. Major B. był dobrym zna­jo­mym jego ojca. Otóż stryj Wła­dek, sam absol­went pary­skiej Szkoły Woj­sko­wej, typowy, dumny ze swej służby i misji przed­wo­jenny ofi­cer, miał wpływ na losy swo­ich młod­szych braci, w tym także mego ojca, który za cenę wiel­kiego trudu i oporu wybro­nił się przed karierą woj­skową, ale w końcu musiał ulec, podej­mu­jąc stu­dia lekar­skie z prze­zna­cze­niem do służby medycz­nej w armii. Miał też stryj wpływ na los jedy­nego dora­sta­ją­cego bra­tanka – Cze­sia, ja się wtedy jesz­cze nie mogłem liczyć. Otóż Cze­sio wcze­śnie został umiesz­czony w Szkole Kade­tów, z któ­rej prze­szedł wprost do Pod­cho­rą­żówki. On to miał zostać moim ojcem chrzest­nym, jak tylko otrzyma koali­cyjkę i gwiazdkę na ramie­niu. Dostał je tuż przed wybu­chem wojny, wkrótce był porucz­ni­kiem. Ale nie w parad­nym mun­du­rze stał za mną w kościele Świę­tego Flo­riana, lecz w zwy­czaj­nym gar­ni­tu­rze. Udało mu się unik­nąć nie­woli i od pierw­szych mie­sięcy oku­pa­cji dzia­łał w pod­zie­miu. Obok Cze­sia, mego chrzest­nego ojca i stry­jecz­nego brata, stała ciotka Ziuta, jak zwy­kłem był nazy­wać moją matkę chrzestną. Od kiedy się znały z mamą i w jakich oko­licz­no­ściach się poznały, nie wiem, ale przez cały czas wojny darzyły się wielką przy­jaź­nią. Potem ciotka Ziuta znik­nęła z mego życia, wraz z Hanią, jej córką, moją rówie­śnicą, która będzie bar­dzo ważną posta­cią mego dzie­ciń­stwa. Znikną one z War­szawy w czter­dzie­stym szó­stym roku, wywie­zione przez taj­nego kuriera do ame­ry­kań­skiej czy bry­tyj­skiej strefy w Niem­czech, do męża ciotki, ofi­cera, leka­rza psy­chia­try, który nim cudem tra­fił na sku­tek jakiejś nie­ocze­ki­wa­nej wymiany do nie­miec­kiego oflagu, doświad­czył nie­woli sowiec­kiej, może przy­pa­dek jedy­nie zda­rzył, że nie tra­fił do obozu w Ostasz­ko­wie. Żadna siła nie byłaby w sta­nie zmu­sić go do powrotu do kraju zaję­tego przez Armię Czer­woną. Wyemi­gro­wali do Kanady.

Sta­łem więc ja naprze­ciw księ­dza w bocz­nej kaplicy wiel­kiego kościoła Świę­tego Flo­riana, w ręku trzy­ma­łem świecę – mam gdzieś foto­gra­fię czar­no­wło­sego chłopca w jasnym ubranku: krót­kie spodenki przy­pięte guzicz­kami do try­ko­to­wej koszuli – i recy­to­wa­łem: „Wie­rzę w Boga Ojca Wszech­mo­gą­cego, Stwo­rzy­ciela nieba i ziemi…”. Za mną stali moi rodzice chrzestni, na pewno mama i Baśka, i na pewno Hanka. Reszty uczest­ni­ków, a mogło ich być kilka, może nawet kil­ka­na­ście osób i więk­szość z nich potra­fił­bym opi­sać, z tej uro­czy­sto­ści nie pamię­tam. Nawet Cze­sia tak naprawdę z tego dnia nie pamię­tam, choć dobrze utrwa­liło mi się w pamięci jego kilka wizyt w cza­sie wojny, zanim zgi­nął. Widzę tylko pło­myk świecy – w niego się widocz­nie wpa­try­wa­łem, mówiąc – widzę w tle, wysoko, zbie­ga­jące się łuki skle­pie­nia i zdaje mi się, że sły­szę wła­sny dzie­cięcy głos: „Wie­rzę w Boga Ojca Wszech­mo­gą­cego…”. Potem ksiądz zapy­tał mnie wprost, a nie, jak to zwy­kle bywa, tego, kto trzyma nie­mowlę na ręku: „Czy wyrze­kasz się Ducha Złego”. A ja odpo­wie­dzia­łem, że się wyrze­kam.

Odgrze­bana z pamięci uro­czy­stość chrztu i grupa ludzi zgro­ma­dzo­nych wtedy wokół mnie recy­tu­ją­cego credo uświa­do­miła mi, że prze­cież przez owe lata żyli­śmy w jakimś śro­do­wi­sku, mie­li­śmy zna­jo­mych, przy­ja­ciół. Naj­bliżsi sąsie­dzi z ulicy Małej to byli na ogół pro­ści ludzie, z któ­rymi mama utrzy­my­wała dobre sąsiedz­kie sto­sunki. Zda­rzały się zresztą pośród tych sąsia­dów także postaci dziwne, nie­ty­powe, nie­zu­peł­nie tam pasu­jące, jak na przy­kład taka pani Ple­ska­czew, biała emi­grantka z Rosji. Los rzu­cił ją nie dalej, jak innych, do Paryża, a choćby do Ber­lina czy Pragi, osia­dła w War­sza­wie, a może, nim wró­ciła na czas wojny, tej pierw­szej, do Rosji, miesz­kała już tu z rodziną, z tatą, car­skim urzęd­ni­kiem, w sto­licy Pri­wi­slin­skiego Kraju. Pani Ple­ska­czew cho­dziła sys­te­ma­tycz­nie do nie­od­le­głej cer­kwi na rogu Tar­go­wej i Zyg­mu­tow­skiej i dawała do zro­zu­mie­nia, że los się z nią źle obszedł. I chyba to prawda, bo nawet w jej świą­tyni w trak­cie wojny poczęto ją i innych cywil­nych Rosjan gorzej trak­to­wać. Nabo­żeń­stwa dla nich cele­bro­wał stary pop w nie­wiel­kim dol­nym kościele. Roz­le­gła cer­kiew, do któ­rej wcho­dziło się po scho­dach, prze­zna­czona była dla rze­szy umun­du­ro­wa­nych wier­nych, żoł­nie­rzy z dywi­zji SS–Gali­zien i innych kola­bo­ra­cyj­nych for­ma­cji. Tam to młody pop o pięk­nym, potęż­nym gło­sie śpie­wał niczym natchniony kapłan Krzy­żow­ców.

Nasi bli­scy zna­jomi i przy­ja­ciele to byli na ogół ludzie miesz­ka­jący na Pra­dze – choć nie tylko, odwie­dza­li­śmy rów­nież tych za Wisłą – tyle że w lep­szych domach i na nieco lep­szych uli­cach. Były to rodziny leka­rzy, inży­nie­rów, nauczy­cieli i jakichś poważ­nych przed wojną urzęd­ni­ków. Bo jed­nak mama była Panią Dok­to­rową. Nie bez zna­cze­nia był ten tytuł. Pamię­tam wizyty, nie­czę­ste, ale sys­te­ma­tyczne, nobli­wego Pana Dok­tora. Był on przed­sta­wi­cie­lem Izby Lekar­skiej i przy­cho­dził dowia­dy­wać się, jak sobie radzimy. Przy­no­sił tran, który nie­stety musie­li­śmy wypi­jać z Baśką, po dużej łyżce każ­dego wie­czoru, także jakieś lekar­stwa na wszelki wypa­dek i kto wie, tego nie jestem pewien, ale się domy­ślam, wrę­czał cza­sem mamie jakąś nie­wielką sumę zapo­mogi. Wtedy to poją­łem, co zna­czy soli­dar­ność cechowa i jakim auto­ry­te­tem moral­nym cie­szyła się tak samo­rządna insty­tu­cja zawo­dowa jak Izba Lekar­ska.

Ciotka Ziuta z Hanią były jakby rezy­dent­kami w domu dok­to­ro­stwa J. Ciotka była sio­strą żony dok­tora medy­cyny i wete­ry­na­rii Rudolfa Johana. Nazwi­sko brzmiało czy­sto nie­miecko. Nie wiem, jak dok­to­rowi Joha­nowi udało się nie przy­jąć volks­li­sty – być może pro­po­no­wano mu wię­cej, nawet reich­sli­stę – ale fak­tem jest, że podob­nie jak kilka wybit­nych nie­miec­kich rodzin, w tym naj­wyżsi duchowni pro­te­stanccy, pozo­stał on pośród pol­skich üntermenschów. Kło­po­tów chyba jed­nak nie miał, był wice­dy­rek­to­rem rzeźni odpo­wie­dzial­nym za zdro­wie – a więc jakość mięsa – zwie­rząt, a kon­tyn­genty dla armii były rze­czą naj­wyż­szej wagi. Z Niem­cami dok­tor Johan – nie­wąt­pli­wie Nie­miec z pocho­dze­nia – jakoś sobie pora­dził, wyka­zał cha­rak­ter, dużo gorzej poszło mu potem z wła­dzami komu­ni­stycz­nymi. Wiem, że był osobą w swoim śro­do­wi­sku wybitną, twórcą szcze­pionki prze­ciw kurzej cho­le­rynce, przed wojną dyrek­to­rem jakichś waż­nych zakła­dów w Wiel­ko­pol­sce, skąd wraz z całą elitą pol­skiej inte­li­gen­cji został wysie­dlony do Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa. Jego żona, sio­stra ciotki Ziuty, uro­dziła się na prze­ło­mie wie­ków w Sara­je­wie, ich ojciec był tam jakimś wyso­kim urzęd­ni­kiem, przed­sta­wi­cie­lem Wied­nia. Wyobra­żam sobie, że mogła była widzieć zamach na arcy­księ­cia Fer­dy­nanda. Może szła wła­śnie wtedy, mała dziew­czynka pro­wa­dzona za rękę przez guwer­nantkę, na spa­cer bul­wa­rem nad Mil­jacką, gdy roz­legł się strzał i gdy obez­wład­niano po chwili i krę­po­wano ręce zabójcy, Gaw­riły Prin­cipa. Z wie­lo­let­niej zna­jo­mo­ści z dok­torową J. została mamie umie­jęt­ność parze­nia kawy praw­dzi­wie po turecku. W domu dok­to­ro­stwa Joha­nów po raz pierw­szy w życiu zetkną­łem się – jeśli tak można powie­dzieć – z salo­nem. Nie cho­dzi tylko o prze­strzeń, o ładne połą­cze­nie kilku sta­rych mebli i przed­mio­tów z zasad­ni­czym wystro­jem w stylu art déco – zapa­mię­ta­łem mię­dzy innymi zestaw coraz niż­szych sto­li­ków usta­wio­nych pod sobą, które roz­sta­wiane bywały w trak­cie tak zwa­nych przy­jęć bufe­to­wych, już wtedy w dzie­ciń­stwie pozna­łem moż­li­wość urzą­dze­nia, w tym jedy­nym zresztą domu, przy­jęć, na któ­rych nie wmu­ro­wuje się bie­siad­ni­ków za sto­łem, i od tam­tej pory taka swo­boda mi się podoba – więc nie tylko o wystrój domu dok­to­ro­stwa mi cho­dzi, także o nastrój, o atmos­ferę „domu otwar­tego”, o czę­ste, w tych samych dniach tygo­dnia urzą­dzane przy­ję­cia, czwartki bry­dżowe, popo­łu­dniowe „her­baty”. Dok­to­ro­stwo mieli jedy­nego syna, mówiło się, że nie bar­dzo uda­nego. Nie wiem dla­czego tak mówiono. Dobrze foto­gra­fo­wał, to on zro­bił mi piękny por­tret w ułań­skim czako. Dopiero po woj­nie na dobre się skom­pro­mi­to­wał, przez czas jakiś pra­co­wał w UB. W tam­tych latach oku­pa­cji, gdy więk­szość jego rówie­śni­ków kon­spi­ro­wała, on wiódł życie, jak byśmy dziś powie­dzieli, play­boya. Pamię­tam, że ofi­cjal­nie zja­wiał się w domu z dwiema narze­czo­nymi. Były to ładne dziew­czyny, wciąż roze­śmiane, stwa­rzały pozory, że bar­dzo im dobrze ze sobą, że się przy­jaź­nią, gdy w grun­cie rze­czy brały udział w nie­usta­ją­cym kon­kur­sie, jedna z nich miała zostać osta­tecz­nie wybrana. Bodaj żadna wybrana nie została. W domu dok­to­ro­stwa był też pies o mądrej, ludz­kiej twa­rzy, bok­ser imie­niem Budrys, pierw­sze zwie­rzę, z któ­rym się gorąco zaprzy­jaź­ni­łem, i były „kuzynki pod opieką”, ciotka Ziuta i moja kochana Hanka.

Drugą rodziną, którą pamię­tam od zara­nia wspo­mnień, byli pań­stwo Kościel­scy. To już nie był ten poziom zamoż­no­ści i pozy­cji co w wypadku dok­to­ro­stwa, ot, typowa inte­li­gencka rodzina. On, poważny, chudy, kostyczny pan pro­fe­sor, nauczy­ciel szkoły śred­niej, ona, o dwa­dzie­ścia lat młod­sza, ładna, o jasnym, pogod­nym uśmie­chu, świeżo przed samą wojną upie­czona absol­wentka kon­ser­wa­to­rium w Byd­gosz­czy. Miesz­kali oni w nieco gor­szej czę­ści Pragi, choć podob­nie jak dok­to­ro­stwo w nowej kamie­nicy, nie tak jed­nak luk­su­so­wej, przy ulicy 11 Listo­pada. Pro­fe­sor Kościel­ski dawno nie żyje, a pani Ewa, bar­dzo już dziś leciwa, ale wciąż z tym samym uśmie­chem, zwraca się do mnie jak daw­niej po imie­niu. To jedyny tego rodzaju ślad dzie­ciń­stwa. Bar­dzo go lubię.

Ten dom miał dużo wię­cej cie­pła, a to dzięki mło­dej, jasnej gospo­dyni, która u progu wojny jakąś żywą, gorącą sym­pa­tią zapa­łała do mojej mamy. Poznały się zapewne przy oka­zji wizyty pani Ewy z małą córeczką w Sta­cji Opieki nad Nie­mow­lę­tami. Kry­sia nie była już nie­mow­lę­ciem, ale widocz­nie jej mama miała z nią jakiś pro­blem. Ta nie­omal moja rówie­śnica, chyba dwa lata jedy­nie ode mnie młod­sza, sta­nie się ważną posta­cią mego dzie­ciń­stwa. Potem pań­stwu K. uro­dzą się jesz­cze dwie córki. A ja, dora­sta­jąc, czę­sto obecny w ich domu, będę czuć rosnącą sym­pa­tię pro­fe­sora, który długo, przez lata, do końca, będzie śle­dził moją „drogę w sztuce”, moje wzloty i upadki. Chyba w jakimś okre­sie choć po czę­ści wypeł­nia­łem mu lukę, zapewne pra­gnął mieć syna.

Mie­li­śmy też co naj­mniej dwie rodziny zaprzy­jaź­nione w domu bli­sko poło­żo­nym, na ulicy Inży­nier­skiej, naprze­ciw wylotu Małej. To byli inży­nie­ro­stwo, pań­stwo Domań­scy. Pamię­tam zwłasz­cza Andrzeja, ich syna, mego rówie­śnika, z któ­rym sporo podwó­rzo­wych przy­gód wspól­nie prze­ży­li­śmy. To w ich miesz­ka­niu zasta­nie nas, mamę i mnie, wybuch Powsta­nia. I byli tam jesz­cze pań­stwo Wierz­biccy. Jego – był tajem­ni­czy, pra­wie zawsze nie­obecny w domu, wia­domo było, że pełni jakąś ważną funk­cję w Pod­zie­miu – nie pamię­tam, ją tak, i to dobrze. Piękna, drobna, kru­cha pani Zofia. Bole­śnie wwier­cała mi się w zęby, choć sta­rała się, jak mogła, żeby nie bolało. Ich bar­dzo ładna córka, kole­żanka Baśki, pod­jęła się być moją nauczy­cielką „od wszyst­kiego” i prze­ro­bić ze mną drugą klasę. Bo do pierw­szej cho­dzi­łem nor­mal­nie. A zaczą­łem wcze­śnie, mia­łem pięć lat, kiedy mnie mama zapi­sała do pry­wat­nej szkoły powszech­nej Paszke Fola­ko­wej, przy nie­wiel­kiej ulicy Wrze­siń­skiej w cen­trum Pragi. Ist­niały widać jakieś powody, dla któ­rych nauki klasy dru­giej pobie­ra­łem w naszym cia­snym pokoju na Małej lub w mrocz­nym salo­nie pań­stwa Wierz­bic­kich na Inży­nier­skiej, edu­ko­wany przez pięk­nie doj­rze­wa­jącą Ewę. Pamię­tam jej kształty i jej zapach. Nie pamię­tam nato­miast zupeł­nie, czego się uczy­łem. Kru­chą, deli­katną matkę mojej nauczy­cielki, która boro­wała mi być może jesz­cze mleczne zęby, zoba­czyć mia­łem po dwu­dzie­stu kilku latach, po woj­nie. W niczym nie przy­po­mi­nała sie­bie sprzed ćwierć wieku. Była tęga, jakoś napuch­nięta. Spę­dziła wiele lat w łagrze, gdzieś za kołem polar­nym, resztę już w nieco zno­śniej­szych warun­kach, „na osie­dle­niu”, na Sybe­rii. Męża jej, owego tajem­ni­czego pana, NKWD wzięło jed­nej z pierw­szych nocy po „wyzwo­le­niu”. Chyba nie dane mu było pożyć w łagrze, rychło po śledz­twie go zli­kwi­do­wali, żonę, sowiec­kim zwy­cza­jem, zsy­ła­jąc w ramach odpo­wie­dzial­no­ści zbio­ro­wej. Wzięli ich nie z miesz­ka­nia przy Inży­nier­skiej, ale z jakiejś willi pod War­szawą. Moja dora­sta­jąca nauczy­cielka zdą­żyła uciec przez okno do lasu.

Mie­li­śmy jesz­cze dość bli­skich zna­jo­mych po dru­giej stro­nie Wisły, na ulicy Tło­mac­kie. Matka, star­sza pani, córka, nieco młod­sza od mojej mamy, i wnuczka. Tylko tę ostat­nią pamię­tam, ona też była jedną z dziew­czy­nek mego dzie­ciń­stwa. Ta zna­jo­mość nie miała, jak pozo­stałe, kon­ty­nu­acji po woj­nie. Wszyst­kie trzy zgi­nęły w Powsta­niu. Bra­łem udział w ich pogrze­bie, po eks­hu­ma­cji z podwór­ko­wego grobu wyko­pa­nego w cza­sie walk, na cmen­tarz Bród­now­ski.

A otóż, myślę, pora, by zatrzy­mać się teraz nad naj­głęb­szymi chyba moimi dozna­niami czasu pierw­szego z pokoi, czasu mego wojen­nego dzie­ciń­stwa. Nazwę je gór­nie: Eros i Tana­tos… Zacznę od śmierci. O tym, że życie jest tak nie­praw­do­po­dob­nie kru­che, że jeden przy­pad­kowy albo świa­do­mie oddany strzał wystar­czy, by „mnie już nie było”, że wystar­czy seria z usta­wio­nego na prze­ciw­le­głym chod­niku kara­binu maszy­no­wego, by sto­jący w sze­regu żywi ludzie ze skrę­po­wa­nymi z tyłu dru­tem rękami i zakle­jo­nymi pla­strem ustami zamie­nili się w stertę tru­pów – o tym wszyst­kim, zdaje mi się, że ja już wtedy wie­dzia­łem i to tak naprawdę, nie tylko w for­mie przy­ję­cia do wia­do­mo­ści, ja rozu­mia­łem to zmy­słami. Tym swoją drogą różni się doświad­cze­nie mego dzie­ciń­stwa od doświad­cze­nia dzi­siej­szych kil­ku­lat­ków, dla któ­rych pada­nie zastrze­lo­nych syl­we­tek w grach kom­pu­te­ro­wych to wła­śnie gra, to nie naprawdę. I dla­tego bywa, że zabi­jają naprawdę.

Mój pierw­szy trup leżał na kra­wę­dzi chod­nika na Sta­lo­wej, bli­sko rogu Inży­nier­skiej. Twarz przy­krytą miał gazetą i ta gazeta była chyba czymś przy­ci­śnięta, ale wiatr ją pod­wie­wał i pod­cho­dząc bli­sko, nachy­la­jąc się, można było zoba­czyć poły­sku­jące, jakby szkli­wem pokryte mar­twe oczy i smużkę krwi zaschniętą, która miała począ­tek przy nie­wiel­kim otwo­rze w czole. Długo tak leżał. Zda­wało się, jakby nikt się nim nie inte­re­so­wał. My, dzieci, przy­glą­da­li­śmy się zabi­temu naj­pierw z daleka, z dru­giej strony ulicy. Cie­ka­wość pchała nas jed­nak bli­żej. Ten i ów kucał, żeby się twa­rzy przyj­rzeć. Ja kuc­ną­łem także. Był dość młody, pewno nie miał trzy­dzie­stu lat. Ubrany był w szarą mary­narkę, w bry­czesy i ofi­cerki. Nikt nie znał tego czło­wieka, ale szybko roze­szła się wieść, że był kon­fi­den­tem, i że to nasi chłopcy go zli­kwi­do­wali. Potem, po Powsta­niu, napa­trzy­łem się tru­pów co nie­miara. Rów­nież roz­kła­da­ją­cych się.

Taki to był bli­sko mnie kró­lu­jący Tana­tos czasu wojen­nego dzie­ciń­stwa. A Eros? Bo był, a jakże, także on. Pierw­sze dozna­nia, i te zro­zu­miałe jak sym­pa­tia lub też wię­cej, bywało, że czu­łość, i te niezro­zu­miałe, mroczne, nie­po­ko­jące stany dech zapie­ra­ją­cego pod­nie­ce­nia. Doświad­czy­łem ich na długo przed ini­cja­cją, ba, nawet na długo przed wstęp­nym ero­tycz­nym samo­po­zna­niem, przed mastur­ba­cją.

Pamię­tam trzy dziew­czynki, a zatem jakby trzy kobiety mego dzie­ciń­stwa. Naj­bliż­sza była mi Hanka, córka ciotki Ziuty. Do dziś czuję wzru­sze­nie, gdy o niej myślę. Mówiło się, że jest opóź­niona w roz­woju, ale ja, dali­bóg, nie umiał­bym powie­dzieć, na czym to opóź­nie­nie mia­łoby pole­gać. Ni­gdy nie zapo­mnę, jak na mój widok roz­kłada ramiona i bie­gnie swym nieco kaczym kro­kiem, mimo wkła­dek, które jej ciotka umiesz­czała w buci­kach, pełne pła­sko­sto­pie dawało znać o sobie, a więc bie­gnie i jest w niej sama radość, rzuca mi się na szyję i przy­tula się. Może ta spon­ta­nicz­ność w wyra­ża­niu uczuć to było owo „opóź­nie­nie”. Jeśli tak, to bło­go­sła­wieni opóź­nieni, bo im dana jest umie­jęt­ność kocha­nia. Nie­dawno oglą­da­łem film z udzia­łem dziecka dotknię­tego zespo­łem Downa, czyli Muminka, prze­ko­nał mnie on do tej myśli.

Wspo­mnia­łem, że rajem mego dzie­ciń­stwa był ogród zoo­lo­giczny z opu­sto­sza­łymi klat­kami i wybie­gami. Tam to z Hanką spę­dza­li­śmy całe dnie. Byli­śmy nie­roz­łączni. Nie bez zna­cze­nia pewno było to, że syciła ona moje ego. Bo też byłem dla niej alfą i omegą. Wpa­try­wała się we mnie jak w obraz. Czę­sto koń­czy­łem myśl, zwra­ca­jąc się do niej sło­wami: „Hanka, no nie?”. A ona z nie­opi­saną żar­li­wo­ścią odpo­wia­dała natych­miast: „No pew­nie!”. Kochała mnie. Ale ja też ją kocha­łem. Mówiło się, że poszłaby za mną w ogień. Otóż spa­ceru w pło­mie­nie jej nie zapro­po­no­wa­łem, ale kie­dyś splą­dro­wa­li­śmy czyjś ogró­dek dział­kowy, a może nawet kilka ogród­ków i to na pewno był mój pomysł. Dumni ze zdo­by­czy przy­nie­śli­śmy mat­kom wiel­kie narę­cza warzyw i stertę owo­ców. Obie były prze­ra­żone. Mie­li­śmy wszystko zwró­cić. No i odnie­śli­śmy zagra­bioną zdo­bycz, nie­ko­niecz­nie ukła­da­jąc ją na tych samych dział­kach. Pamię­tam, że wra­ca­li­śmy smutni, zawie­dzeni ulicą Ratu­szową do domu. I nagle zatrzy­ma­li­śmy się obok ogra­ni­czo­nej pło­tem z drutu kol­cza­stego prze­strzeni. To, co zoba­czy­li­śmy za pło­tem, wyglą­dało jak frag­ment kosz­mar­nego snu: nie­ru­chomo sto­jące, wychu­dzone jak szczapy postaci. Inni sie­dzieli, a jesz­cze inni leżeli nie­ru­chomo. Po latach obej­rzę obraz Knuta Ham­suna Głód. W tym obra­zie naj­waż­niej­sze są oczy. I w twa­rzach tych jeń­ców bol­sze­wic­kich zoba­czy­łem wła­śnie GŁÓD. Spoj­rze­li­śmy po sobie z Hanką i chyba pomy­śle­li­śmy to samo. Bunt był w nas, sprze­ciw wobec norm, zgod­nie z któ­rymi matki kazały nam tamte warzywa i owoce zwró­cić. Trzeba je było donieść tutaj – i wszystko prze­rzu­cić przez płot tym poni­żo­nym.

Hanka to czu­łość, przy­wią­za­nie, odda­nie. I jasność. I żad­nej dwu­znacz­no­ści, żad­nego nie­po­koju.

Drugą dziew­czynką-kobietą była wspo­mniana już, młod­sza o dwa lata ode mnie córka pań­stwa Kościel­skich, Kry­sia. Urodę wzięła po matce. Ładna i we wła­ściwy dziew­czyn­kom w jej wieku spo­sób kokie­te­ryjna, a może nawet uwo­dzi­ciel­ska. To ona pro­po­no­wała zabawy. W męża i żonę na przy­kład. I tak to kła­dli­śmy się obok sie­bie „do łóżka”. Co tu ukry­wać, coś się we mnie budziło. Albo jesz­cze bar­dziej pro­wo­ku­jąca zabawa w pana dok­tora. Bada­łem ją, doty­ka­łem, naci­ska­łem. Zawsze po tych naszych zaba­wach mia­łem szum w gło­wie i pewien nie­po­kój.

Ale naj­więk­szy nie­po­kój i to już wyraź­nie ero­tyczny, budziła we mnie Jagu­sia. Była ona zagad­kowa, mil­cząca, tajem­ni­cza. Jasna blon­dynka o nie­sły­cha­nie jasnych, jakby prze­zro­czy­stych oczach. Te oczy miały w sobie coś wielce nie­po­ko­ją­cego. A przy tym wszyst­kim była po pro­stu małą dziew­czynką.

Dziwne pozo­stało we mnie wspo­mnie­nie. Bawi­li­śmy się, pamię­tam, z rzadka się do sie­bie odzy­wa­jąc, w pokoju, w któ­rym pano­wał pół­mrok. Tylko przez wąską szcze­linę pomię­dzy sto­rami wpa­dała smuga świa­tła. Wszyst­kie okna w miesz­ka­niu od tej strony były zasło­nięte na stałe. Za nimi było getto.

Nie wiem, jak to się stało, czy padła z mojej albo z jej strony jakaś pro­po­zy­cja. Bar­dzo moż­liwe, że nie. Ona lub ja, ktoś pierw­szy zaczął się roz­bie­rać. Jeśli ona, to aby mnie do tego samego spro­wo­ko­wać. I to jest praw­do­po­dobne. Bo gdy­bym ja tak sam z sie­bie zaczął, można sobie wyobra­zić, że prze­ra­żona dziew­czynka by ucie­kła. A więc stało się, ona zsu­nęła maj­teczki, a ja roz­pią­łem spodnie. Poczu­łem, że mój pta­szek – takiej nazwy powszech­nie się uży­wało – gwał­tow­nie nabrał sztyw­no­ści, naprę­żył się aż do bólu. I to było zasko­cze­nie. W pokoju pano­wała kom­pletna cisza. Wpa­try­wa­łem się w nie­na­tu­ral­nie u dziecka wybu­jały seks. Może się mylę – ale skąd by się wzięła taka pomyłka w pamięci, a ja wciąż bar­dzo wyraź­nie ten obraz pamię­tam – zda­wało mi się, że pomię­dzy jej gru­bymi, nabrzmia­łymi war­gami widzę strużkę krwi. Ten obraz powra­cał we mnie wie­lo­krot­nie. Także w trak­cie pogrzebu-eks­hu­ma­cji Jagusi. On we mnie pozo­stał.

Nie pamię­tam ojca. Ist­niał w mojej świa­do­mo­ści, ale jako byt abs­trak­cyjny, ktoś, kto gdy wróci – wie­rzy­łem w to nie­za­chwia­nie – z tego jakie­goś innego świata, ze swego „bycia na woj­nie”, wtedy dopiero zaist­nieje kon­kret­nie, fizycz­nie. Cie­kaw go byłem bar­dzo. Takie to smutne, że zaczą­łem go naprawdę pozna­wać, dopiero gdy odszedł, naj­pierw gdy odszedł z mamy, a więc i mojego życia, a potem wkrótce ze świata. Wiem, że ni­gdy go nie poznam w pełni, nie dowiem się, jaki był. Ale coraz bar­dziej, doprawdy coraz bar­dziej się go domy­ślam. I to, mój Boże, dopiero teraz, gdy o kilka lat jestem star­szy niż on w chwili śmierci. Nie pamię­tam go, a prze­cież tak mocno wów­czas pra­gną­łem jego obec­no­ści. Czu­łem doj­mu­jący brak doro­słego męż­czy­zny, opie­kuna, auto­ry­tetu. I rolę tę w pew­nym stop­niu ode­grał mój ojciec chrzestny – Cze­sio. Odwie­dził on nas nie wię­cej niż kilka razy w cza­sie oku­pa­cji. Zja­wiał się, pamię­tam, późno, tuż przed godziną poli­cyjną i zawsze w momen­cie, gdy podwórko było puste. Zni­kał wcze­snym ran­kiem. Mama, gdy się zja­wiał, wycią­gała co tylko było do jedze­nia i przy­go­to­wy­wała kola­cję. Roz­ma­wiali głów­nie o rodzi­nie, na przy­kład o ciotce Feli­cji, która była moją stry­jenką, a Cze­sia stry­jenką i ciotką zara­zem. Ojciec jego, który zgi­nął pod sam koniec pierw­szej wojny – Cze­sio był tak zwa­nym pogro­bow­cem – wraz z bra­tem swym Karo­lem pojęli dwie sio­stry. Stryj Karol peł­nił jakby funk­cję zastęp­czego ojca Cze­sia, a córka jego i ciotki Feli­cji, Mary­sia – wspa­niała osoba, o któ­rej będzie, myślę, czas i miej­sce, by coś powie­dzieć – była dla Cze­sia kimś bar­dzo bli­skim, praw­dzi­wie sio­strą. A więc o czymś tam mama z Cze­siem roz­ma­wiali, wspo­mi­nali jakieś zda­rze­nia sprzed wojny, po czym nastę­po­wał czas upra­gniony mojej z nim zabawy: nosił mnie na barana, opo­wia­dał jakieś zabawne histo­rie. Przed­po­kój, pocze­kal­nia i nasz pokój – sta­wały się wtedy dla mnie labi­ryn­tem, zacza­ro­wa­nym ogro­dem. Ni­gdy nie padło pyta­nie, co robi. To był czas, kiedy nale­żało nie wie­dzieć. Nie mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści, że jest bar­dzo zaan­ga­żo­wany w kon­spi­ra­cji. Wizyty Cze­sia to były jedyne moje dłu­gie wie­czory w tam­tych cza­sach, w te dni cho­dzi­łem późno spać. Cze­siowi mama szy­ko­wała posła­nie na leżance w gabi­ne­cie. Kiedy się budzi­łem, już go nie było. Po ostat­niej jego wizy­cie, gdy przez kilka mie­sięcy się nie zja­wiał, zapy­ta­łem mamę, co myśli, czy coś mu się nie stało. Mama odpo­wie­działa tylko, że jest nie­spo­kojna, ale wie­rzy w Opatrz­ność. No i tym razem Opatrz­ność zawio­dła.

Raz tylko pod­czas wizyt Cze­sia – i to chyba była wła­śnie ta ostat­nia – pamię­tam inny nastrój roz­mowy. Mama wycią­gnęła z szu­flady wycięty kawa­łek z gadzi­nówki, jak nazy­wano pol­sko­ję­zyczną gazetę. Wie­dzia­łem, co zawie­rał strzę­pek tej gazety: pro­sto­ką­cik dwa na cztery cen­ty­me­try – do końca wojny mama prze­cho­wy­wała go, potem gdzieś zagi­nął – i w nim trzy linijki tek­stu: Karol Brej­dy­gant, sto­pień woj­skowy i to, co przy nim zostało: foto­gra­fia, meda­lik, list nie­wy­słany i ksią­żeczka do nabo­żeń­stwa. To przed­mioty odna­le­zione przy stryju wyko­pa­nym w lesie katyń­skim. Wiem, jak wstrzą­sa­jąca była wieść o tej zbrodni dla mamy, no i przede wszyst­kim dla Cze­sia. Na gro­bie rodzin­nym, gdzie spo­czną eks­hu­mo­wane – mój Boże, ileż tych eks­hu­ma­cji było po woj­nie – szczątki Cze­sia, jest też wmu­ro­wana wiele lat temu tablica upa­mięt­nia­jąca męczeń­ską śmierć Karola w Katy­niu.

Zasta­na­wia mnie fakt, że nie przy­po­mi­nam sobie ni­gdy nawet cie­nia wąt­pli­wo­ści wokół mnie, w naszym domu, na temat autor­stwa tam­tej zbrodni. Mimo że prze­cież na co dzień obco­wa­li­śmy z szal­bier­stwami pro­pa­gandy hitle­row­skiej. Ale to były hasła czy argu­menty – jeśli w ogóle można było dać im takie miano – jak cepy, tra­fia­jące do naj­pry­mi­tyw­niej­szych umy­słów i do naj­niż­szych instynk­tów. Na przy­kład znany pla­kat z potworną twa­rzą o wyłu­pia­stych oczach i wiel­kim haczy­ko­wa­tym nosie i napis: „Żydzi – wszy i tyfus” albo zapa­mię­tany dwu­wiersz z kalen­da­rzyka na rok bodaj czter­dzie­sty trzeci: „Śmierć okropną przez Mośki i Icki nie­sie na nas kraj bol­sze­wicki”. Bo już nama­lo­wane na murze hasło – widzia­łem je gdzieś w Śród­mie­ściu, chyba na Kró­lew­skiej – „PPR – pachołki Kremla”, mogło być wcale nie dzie­łem nie­miec­kiej pro­pa­gandy, ale akcją uświa­da­mia­jącą pol­skiego Pod­zie­mia. Skąd, wciąż sta­wiam sobie pyta­nie, pły­nęła wiara w to, że Katyń nie był zbrod­nią hitle­row­ską? Bez wąt­pie­nia docho­dze­nie Mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża na prośbę rządu Rze­czy­po­spo­li­tej, z udzia­łem przed­sta­wi­cieli państw neu­tral­nych, ale też Pola­ków, i wyniki tego docho­dze­nia spra­wiły, że ci, co czy­tali Biu­le­tyn Infor­ma­cyjny i prze­dru­ko­wy­wane nasłu­chy z Lon­dynu, nie mogli dać wiary póź­niej­szej far­sie sowiec­kiego docho­dze­nia. Jedno jest pewne, mimo iż nie byłem szcze­gól­nie sycony jakąś anty­so­wiecką pro­pa­gandą w cza­sie wojny – wtedy wróg to był widoczny na każ­dym kroku oku­pant nie­miecki – mimo iż pierw­szy krzyk roz­pa­czy prze­ciw zbrodni zanie­cha­nia, jaki usły­sza­łem, to był kol­por­to­wany w odpi­sach wiersz – list kona­ją­cego powstańca: „Cze­kamy na cie­bie Czer­wona Zarazo!” – to ni­gdy, przez chwilę nawet, nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, iż stryj Karol zgi­nął od kuli z bli­ska wystrze­lo­nej w tył czaszki przez ludzi z tak zwa­nych orga­nów brat­niego – co zmu­szony byłem wyczy­ty­wać i wysłu­chi­wać przez ponad czter­dzie­ści lat – narodu radziec­kiego, co to „przy­kład, pomoc i przy­jaźń” nam nie­sie. Był jesz­cze jeden argu­ment. Niemcy doko­ny­wali zbrodni nie­wy­obra­żal­nych, ale nie uśmier­cali wzię­tych do nie­woli ofi­ce­rów w mun­du­rach, w cza­sie wojny. Tyczyło to państw sygna­ta­riu­szy kon­wen­cji genew­skiej, a więc ofi­ce­rów sowiec­kich nie. No i nie tyczyło dowód­ców kon­spi­ra­cji. Z jakich powo­dów tak postę­po­wali? Zapewne cho­dziło im o zapew­nie­nie praw swoim jeń­com. Ale fak­tem jest, że w ofla­gach prze­żyli także ofi­ce­ro­wie Żydzi.

Cze­sio zgi­nął w spo­sób szcze­gólny. Jego śmierć przy­brała dla mnie walor sym­bolu. Otóż padł na linii frontu rażony szrap­ne­lem. Ponie­waż pra­wie na pewno dzia­łał na swo­jej Lubelsz­czyź­nie, a rów­no­cze­śnie bywał w War­sza­wie, w Komen­dzie Głów­nej, mógł więc albo spóź­niony sta­rać się prze­drzeć przez front do Powsta­nia – i tę hipo­tezę uwa­żam za mniej praw­do­po­dobną – albo wła­śnie z War­szawy, wysłany z Komendy Głów­nej, prze­pły­nął Wisłę i prze­dzie­rał się z misją, z kolej­nym wezwa­niem o pomoc, do sztabu armii radziec­kiej. Zgi­nął tra­fiony poci­skiem z jed­nej lub z dru­giej strony. I leżał sobie przez trzy lata w płyt­kim gro­bie w mazo­wiec­kich pia­skach pod Sule­jów­kiem. W czter­dzie­stym siód­mym roku, tuż przed powro­tem ojca, mama zna­la­zła ogło­sze­nie, małą notkę w coraz bar­dziej popu­lar­nym w War­sza­wie „Expres­sie Wie­czor­nym”. Miesz­kańcy osady pod Sule­jów­kiem zawia­da­miali o gro­bie pod lasem i poda­wali nazwi­sko. Odszu­ka­li­śmy z ojcem zapa­da­jący się w piach grób. Zło­ży­li­śmy szczątki do trumny i trumna ta została prze­wie­ziona do rodzin­nego Opola Lubel­skiego. Tam czas jakiś stała w ciem­nym pokoju, w miesz­ka­niu ciotki Feli­cji, otwarta, przed pogrze­bem. Wpa­try­wa­łem się w czaszkę. Gdy po latach będę przy­go­to­wy­wać się do mojej debiu­tanc­kiej roli Ham­leta, w sce­nie cmen­tar­nej, wpa­tru­jąc się w czaszkę Yoricka zro­bioną z papier mâché – mam ten rekwi­zyt w domu, zacho­wa­łem go – będę mówić z ogromną ser­decz­no­ścią o tym, który był rado­ścią mego dzie­ciń­stwa, który bawił się ze mną, nosił na ple­cach i choć nie był ojcem, kochał mnie jak ojciec – i cały czas będę miał w pamięci obraz sczer­nia­łej czaszki mego brata-ojca. Bra­ko­wało w niej czę­ści wyrwa­nej przez szrap­nel. Ten otwór przed zamknię­ciem trumny Mary­sia przy­kryła białą dalią.

W wiele lat póź­niej dosta­łem nie­zwy­kły list. Nadej­dzie z Brzegu nad Odrą. Jego nadawcą okaże się star­szy, pro­sty czło­wiek, wtedy już na eme­ry­tu­rze, żoł­nierz kam­pa­nii wrze­śnio­wej. Zapyta mnie w liście, czy ja jestem jego dowódcą z tam­tego czasu. Bo jeśli tak, to chciał się przy­po­mnieć i podzię­ko­wać. Zauwa­żył moje nazwi­sko gdzieś na okładce książki albo, co bar­dziej praw­do­po­dobne, w napi­sach czo­ło­wych jakie­goś filmu czy pro­gramu tele­wi­zyj­nego. Odpo­wie­dzia­łem mu, że nie, że to nie­moż­liwe, ale wiem, kto o tym nazwi­sku był wtedy porucz­ni­kiem, dowódcą kom­pa­nii. I on mi wtedy napi­sał, że mój brat-ojciec, który prze­cież nie miał we wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku wię­cej niż dwa­dzie­ścia dwa lata, był „ojcem dla swo­ich żoł­nierzy”. Ci żoł­nierze, z poboru, z rezerwy, byli na ogół znacz­nie od niego starsi.

Mój brat-ojciec. Tak. Cze­sio był mym dużo star­szym bra­tem. Ale przede wszyst­kim ode­grał rolę ojca. A za bra­tem rówie­śni­kiem tęsk­ni­łem. Pamię­tam marze­nie o kimś, kto by dzie­lił ze mną te same dozna­nia, te same doświad­cze­nia. To było marze­nie, które, wie­dzia­łem, nie mogło było się speł­nić. I oto nagle pew­nego wie­czoru dowie­dzia­łem się, że może stać się rze­czy­wi­sto­ścią. W czas wojny wszystko mogło się zda­rzyć. Mama, wybie­ga­jąc z domu, rzu­ciła jedno zda­nie: „Jeśli Pan Bóg pozwo­lił oca­leć tym dzie­ciom, przy­pro­wa­dzę chłopca. Poko­chasz go jak brata, prawda?”.

Ocze­ki­wa­łem wpa­trzony w drzwi. Na dwo­rze było tak zimno, że zamek wewnątrz był oszro­niony. Gdy mama wró­ciła po dwóch godzi­nach, miała twarz posza­rzałą i prze­ra­że­nie w oczach. Sia­dła na stołku w kuchni i długo się nie odzy­wała. Oka­zało się, że ona i inne kobiety przy­bie­gły na bocz­nicę Dworca Wschod­niego za późno. W bydlę­cych wago­nach były sku­lone, pokur­czone ciała zamar­z­nię­tych dzieci. To był trans­port z Zamojsz­czy­zny, z tere­nów „czysz­czo­nych” przez Niem­ców dla ger­mań­skich osad­ni­ków. Doro­słych miesz­kań­ców zabi­jano lub wysy­łano do obo­zów. Część dzieci prze­wo­żono do Rze­szy na zniem­cze­nie. Te zamar­zły w dro­dze. No i nie było mi dane wzra­stać z rówie­śni­kiem. Przez czas jakiś będą mi się śniły pokryte szro­nem, zamar­z­nięte dzieci.

Dużo tu piszę o śmierci. I jesz­cze tro­chę przyj­dzie mi o niej pisać nie­ba­wem. Ale cóż, takie – pełne zara­zem codzien­nych, ludz­kich małych rado­ści – było wów­czas życie. Stale obok śmierci. Znam tro­chę świat, w Euro­pie ten śród­ziem­no­mor­ski i dość dobrze nie­mal całą Ame­rykę Pół­nocną, a, o dziwo, nie byłem dotych­czas w kraju kul­tu­rowo chyba szcze­gól­nie mi bli­skim, w Hisz­pa­nii. Pamię­tam wstrząs, jakiego dozna­łem, oglą­da­jąc film Arra­bala, a zna­łem przed­tem tro­chę twór­czość tego wybit­nego autora, przede wszyst­kim sztuki teatralne. I o nim samym coś nie­coś wie­dzia­łem. Przez całe życie pró­bo­wał zostać Fran­cu­zem i udało mu się tylko to, że stał się auto­rem piszą­cym w języku fran­cu­skim. Bo pozo­stał Hisz­pa­nem. Jego film w tytule ma hasło wykrzy­czane przez jed­nego z fran­ki­stow­skich gene­ra­łów, ale jest to hasło całej Hisz­pa­nii. Nie tylko fran­ki­stow­skiej, nie tylko fana­tycz­nych kato­lic­kich roja­li­stów, do któ­rych nale­żała matka Arra­bala, ale też repu­bli­kań­skiej, do któ­rej ojciec jego nale­żał, a także naj­więk­szy bard Ibe­rii tego wieku, Lorca, któ­rego scenę roz­strze­la­nia Arra­bal poka­zuje w fil­mie. To jest hasło Cyda i kon­kwi­sta­do­rów, i Goyi – „Viva la muerte…”. Czyżby to było także moje hasło? Chyba nie aż tak. Ale prawdą jest, że sta­ram się w tej opo­wie­ści odtwo­rzyć nie tylko realia mojej przy­stani, mojej sko­rupy, małego pokoju przy ulicy Małej i naj­bliż­szego oto­cze­nia. Ja sie­bie sta­ram się sobie odtwo­rzyć, sie­bie z tam­tego czasu. Małego chłopca w świe­cie inten­syw­nego życia i łatwej śmierci.

Po latach, gdy wspo­mi­nam baczne spoj­rze­nie ojca, który wni­kli­wie mnie inda­go­wał i przy­glą­dał się z taką pełną tro­ski uwagą, gdy wró­cił i bar­dzo, ale to bar­dzo chciał we mnie odna­leźć syna – to się jego spoj­rze­niu, jego tro­sce nie dzi­wię. On przy­był z kraju, w któ­rym wojna dawała znać o sobie jedy­nie racjo­no­wa­niem żyw­no­ści. Tam, w pięk­nym szkoc­kim Edyn­burgu nawet naloty na Lon­dyn znano tylko z kro­nik fil­mo­wych. To było tak daleko. Moi szkoccy rówie­śnicy na pewno bar­dzo zazdro­ścili angiel­skim kole­gom, że tu i ówdzie nie­miec­kie bomby zmio­tły jakąś szkołę. I nie było lek­cji. Ojciec, gdy wró­cił, miał za sobą szok spo­tka­nia z córką. Posta­rał się o przy­śpie­sze­nie jej demo­bi­li­za­cji i ścią­gnął ją z wciąż jesz­cze nie­roz­for­mo­wa­nego Dru­giego Kor­pusu z Włoch do Edyn­burga. Przy­pły­nęła sie­dem­na­sto­let­nia dziew­czyna, która miała za sobą prze­ży­cia, jakich star­czy­łoby na pełne bio­gra­fie dla kilku doj­rza­łych kobiet. Ileż to razy żegnała się ona z życiem, ile śmierci widziała. I trudno by nie odre­ago­wała tego dra­pieżną żądzą życia, gdy zna­la­zła się po kon­spi­ra­cji, po Powsta­niu i po obo­zie jeniec­kim, w armii, jak­kol­wiek by było zwy­cię­skiej, i w Anko­nie prze­żyła praw­dziwe dolce vita: bie­siady, pijań­stwa, swa­wole, także krót­ko­trwałe, nie­udane mał­żeń­stwo. I po tym wszyst­kim miała wraz z wyklu­tymi led­wie z dzie­ciń­stwa swymi rówie­śni­cami, nasto­lat­kami, zasiąść na ławce szkol­nej, by dokoń­czyć edu­ka­cji. Za dwa lata cze­kała ją matura w dobrej, obda­rzo­nej cer­ty­fi­ka­tem oxfordz­kim szkole śred­niej sióstr urszu­la­nek w Edyn­burgu.

I znowu Baśka. Pamię­tam w naszym pokoju na Małej stertę wycię­tych z sza­ro­zie­lo­nej tek­tury krzyży har­cer­skich i lili­jek. I ją pamię­tam wpi­su­jącą kali­gra­ficz­nie litery na trzech płat­kach lili­jek: O – Ojczy­zna, N – nauka, C – cnota. Tak to się zaczęło. Gdzieś na początku czter­dzie­stego trze­ciego roku moja trzy­na­sto­ipół­let­nia sio­stra została zaprzy­się­żona w pod­zie­miach Pała­cyku Ociem­nia­łych na placu Trzech Krzyży. Od tam­tej pory były zbiórki, instruk­taż, akty małego sabo­tażu i przede wszyst­kim przy­go­to­wa­nia do funk­cji, którą miała potem peł­nić w Powsta­niu, łącz­niczki – kol­por­terki pod­ziem­nej prasy. Nasze miesz­ka­nie pełne było pouty­ka­nych gdzie się dało – mię­dzy sprzęty, za obra­zami, pośród bie­li­zny – gaze­tek i biu­le­ty­nów. W wypadku rewi­zji kwa­li­fi­ko­wa­li­śmy się w naj­lep­szym wypadku do trans­portu do Oświę­ci­mia. Zapa­mię­ta­łem opo­wieść Baśki – mama pozwo­liła jej wtedy wypa­lić papie­rosa – o jej wyj­ściu z łapanki. I to takiej połą­czo­nej ze szcze­gó­łową rewi­zją. Ponie­waż w bluzce, w majt­kach i na ple­cach miała pouty­kane gazetki, nie miała żad­nych szans. I wtedy – mama była pewna, że to święty Juda Tade­usz zain­ter­we­nio­wał – ruszyła pro­sto do naj­wyż­szego rangą dowódcy, naj­pew­niej ofi­cera gestapo. Zbie­ra­jąc ze wszyst­kich sił cały zasób słów po nie­miecku i całą wie­dzę o struk­tu­rze języka, roz­pacz­li­wie wyznała mu, że jeśli nie wróci na czas, mama będzie się gnie­wać, bo wła­śnie zosta­wiła pod jej opieką małego bra­ciszka, a ona sobie wyszła, tylko na chwilę, i niech­że on zro­zu­mie… No i ów ofi­cer, szcze­rze roz­ba­wiony jej dzie­cię­cym prze­ży­wa­niem i dzie­cię­cym pro­ble­mem, kazał ją z zamknię­tego rejonu wypu­ścić.

Dwu­dzie­stego dzie­wią­tego lipca 1944 roku po połu­dniu odpro­wa­dza­li­śmy z mamą Baśkę na przy­sta­nek tram­wa­jowy nie­da­leko domu, na Kono­pac­kiej. Zawsze wyda­wała mi się taka duża, taka doro­sła. A na tym przy­stanku wyglą­dała jak dziew­czynka jadąca na kolo­nie. Dźwi­gała ple­cak. I szła do Powsta­nia. Matka wie­działa prze­cież, że może już ni­gdy jej nie zoba­czy, a prze­cież nie umiała zapro­te­sto­wać. Uca­ło­wała ją i zro­biła nad głową led­wie widoczny znak krzyża. Byłem oto świad­kiem arcy­pol­skiej sceny: dziecko odda­wane na ofiarę. „Jak kamie­nie przez Boga rzu­cone na sza­niec…” Wie­dzie­li­śmy, że miej­scem wstęp­nego jej zakwa­te­ro­wa­nia jest dom na ulicy Mio­do­wej przy rogu placu Kra­siń­skich. Sym­bo­liczne miej­sce, obok naj­słyn­niej­szego włazu do kanału, któ­rym będą się ewa­ku­ować nie­do­bitki obroń­ców Sta­rego Mia­sta. A ten dom, gdzie Baśka zacznie Powsta­nie, po woj­nie zosta­nie pod­nie­siony z gru­zów i odtwo­rzony w daw­nym kształ­cie. To było nie­gdyś Col­le­gium Nobi­lium Konar­skiego, wzor­cowa szkoła Komi­sji Edu­ka­cji Naro­do­wej Sejmu Czte­ro­let­niego, od 1955 roku sie­dziba Wyż­szej Szkoły Teatral­nej, w któ­rej spę­dzę cztery ważne lata życia, ucząc się sztuki aktor­skiej.

Zoba­czymy się z Baśką dopiero po dwu­na­stu latach, na lot­ni­sku pod Lon­dy­nem. Tam wylą­duje mała Dakota KLM – więk­szym samo­lo­tem dole­cimy z mamą do Amster­damu – wyj­dzie nam naprze­ciw łysie­jący, nie­młody już męż­czy­zna z wąsami, o bar­dzo cie­płym, sym­pa­tycz­nym uśmie­chu, i powie – to będzie mój pierw­szy spraw­dzian z angiel­skiego, prze­tłu­ma­czę mamie, co jej zięć do nas mówi – że Asta, to zna­czy Bar­bara, to zna­czy Kalina, zaraz się zjawi, nie wytrzy­mała napię­cia ocze­ki­wa­nia i poszła do toa­lety.

Jesz­cze słowo o „kamie­niach rzu­co­nych na sza­niec”. Kil­ka­na­ście osób, dziew­cząt i chłop­ców, zmie­ściło się w zamknię­tym obwo­dzie: przed­po­kój, pocze­kal­nia, gabi­net i – po otwar­ciu zwy­kle zamknię­tych drzwi – nasz pokój. Zapa­mię­ta­łem dokład­nie datę: 4 grud­nia 1943 roku. Bar­bary. Za nie­spełna osiem mie­sięcy wybuch­nie Powsta­nie. Ci wszy­scy u nas zebrani przy­szli świę­to­wać imie­niny Baśki. Przy­szli wie­czo­rem, by wyjść rano. Obo­wią­zy­wała prze­cież godzina poli­cyjna. Ta pry­watka – jak za kilka lat, po woj­nie, będzie się podobne imprezy nazy­wać – miała swój wyzna­czony limit cza­sowy. Musiała trwać. Długo. I abso­lut­nie nie było nudno. Mimo że nie pamię­tam, aby pito alko­hol. Cho­ciaż, kto wie, może i pito, ale jeśli tak, to w takich ilo­ściach, że nie znać było efektu. Naj­pierw było dużo gwaru, szumu, śmie­chów. Ktoś cią­gle pod­krę­cał gra­mo­fon i ukła­dał na krążku płyty z żywymi ryt­mami, szły głów­nie foks­troty. Potem tempo zwol­niło się. Pamię­tam wtu­lone w sie­bie syl­wetki tań­czą­cych tanga i slow-foxy. Prze­szka­dza­łem im, taki pod­eks­cy­to­wany, pełen życia dzie­ciak, któ­remu pierw­szy raz w życiu pozwo­lono nie spać w nocy. Gdzieś nad ranem padłem i mama poło­żyła mnie do łóżka. Ale naj­pierw prze­ży­łem radość udziału w zaba­wie. Chłopcy nosili mnie na barana, pod­rzu­cali. A potem, sie­dząc gdzieś w kącie, słu­cha­łem ich roz­mów. Nie­przy­tom­nie mi impo­no­wali ci mło­dzi męż­czyźni albo raczej bar­dzo wyro­śnięci chłopcy. Wie­dzia­łem prze­cież, że są żoł­nie­rzami. Dziew­częta też, ale one mniej mnie inte­re­so­wały, z tymi chło­pa­kami jakoś się iden­ty­fi­ko­wa­łem. A dziwni to byli żoł­nie­rze. Iro­niczni. Głę­boko myślący. I zde­ter­mi­no­wani. Oni, więk­szość z nich, wie­dzieli, że szanse na zwy­cię­stwo, szanse doży­cia końca wojny są nikłe. A prze­cież „na wszelki wypa­dek” wszy­scy stu­dio­wali. Byli starsi niż Baśka, mieli po osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście lat, nie­któ­rzy pewno ponad dwa­dzie­ścia. Mieli być leka­rzami, inży­nie­rami, arty­stami, poli­ty­kami. Poza nor­mal­nymi stu­diami na taj­nych kom­ple­tach wszy­scy uczyli się też wal­czyć na kur­sach pod­cho­rą­żych, na wyjaz­do­wych zgru­po­wa­niach w pod­war­szaw­skich lasach. Pamię­tam trzy pokoje prze­peł­nione wielką obiet­nicą, zapo­wie­dzią aktyw­nego, twór­czego życia. Pamię­tam dobrze tam­tych chłop­ców i tamte dziew­częta. Wyro­kiem Opatrz­no­ści z całej tej grupy prze­żyła tylko Baśka. Wszy­scy oni zgi­nęli w Powsta­niu.

Kiedy w osiem­dzie­sią­tym pierw­szym gro­ziła nam inter­wen­cja kra­jów „brat­niego obozu”, z tym naj­więk­szym na czele, zasta­na­wia­łem się, jakie byłoby – Bogu dzięki, że ten spraw­dzian nie nastą­pił – morale rówie­śni­ków tam­tych. Czy obu­dziłby się w nich impe­ra­tyw, że jeśli nawet sensu nie widać, bywa że trzeba. Trzeba zgi­nąć.

Czu­waj, kiedy świa­tło na górach daje znak, wstań i idź.

Dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę.

Powta­rzaj stare zaklę­cia ludz­ko­ści, bajki i legendy.

Bo tak zdo­bę­dziesz dobro, któ­rego nie zdo­bę­dziesz.

Powta­rzaj wiel­kie słowa, powta­rzaj je z upo­rem,

Jak ci co szli przez pusty­nię i ginęli w pia­sku.

A nagro­dzą cię za to tym, co mają pod ręką:

Chło­stą śmie­chu, zabój­stwem na śmiet­niku…

Ci, co prze­żyli Powsta­nie, tak wła­śnie ginęli po woj­nie w ubec­kich wię­zie­niach. Ale poeta mówi prze­cież:

Bądź wierny. Idź.

Pora opo­wie­dzieć o cza­sie Powsta­nia. Nim zacznę, czuję jed­nak potrzebę, by cof­nąć się na chwilę o ponad rok. I mojej, i tej zbio­ro­wej pamięci – tak uwa­żam – to się należy.

Był Wielki Tydzień, ocze­ki­wa­nie Wiel­kiej­nocy. W tym cza­sie w mie­ście, nie całym, ale w jego dużej czę­ści, trwało powsta­nie. Oddziały Stro­opa likwi­do­wały getto, w któ­rym grupy stra­ceń­ców sta­wiały despe­racki opór. Ci ludzie czy­nili to jedy­nie dla honoru, by oca­lić god­ność w chwili umie­ra­nia. Nasze, war­szaw­skie Powsta­nie, owe hero­iczne sześć­dzie­siąt trzy dni, sier­pień i wrze­sień czter­dzie­stego czwar­tego roku, było prze­my­ślaną, cho­ciaż jak chcą nie­któ­rzy nie do końca prze­my­ślaną i nie w pełni odpo­wie­dzialną akcją mili­tarną. Ta akcja zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami miała szanse powo­dze­nia. Ist­niała prze­cież nie­źle przy­go­to­wana do walki, choć posia­da­jąca mini­malną ilość broni i amu­ni­cji, armia pod­ziemna, no i była prze­cież siła zbrojna na Zacho­dzie. Żoł­nie­rze Samo­dziel­nej Bry­gady Spa­do­chro­no­wej gene­rała Sosa­bow­skiego przez mie­siące, przez lata przy­go­to­wy­wali się w dale­kiej Szko­cji do zrzutu na War­szawę, pozna­wali na makie­tach każdy zaułek mia­sta. Potem mieli ginąć w Holan­dii, wal­cząc o ów „jeden most za daleko”. Oto siły zbrojne Rze­czy­po­spo­li­tej, te zor­ga­ni­zo­wane w kraju i te z zagra­nicy, miały wyzwo­lić sto­licę i pod­jąć wkra­cza­jące oddziały sojusz­ni­czej Armii Czer­wo­nej jako gospo­da­rze. Mieli ją przy­wi­tać przed­sta­wi­ciele rządu nie­pod­le­głego kraju. No i zosta­li­śmy zdra­dzeni. Przez wschod­nich „sojusz­ni­ków”, któ­rzy zachod­nim, idą­cym War­sza­wie z mini­malną pomocą z powie­trza, nawet lądo­wać nie pozwo­lili na swo­ich lot­ni­skach. Cynicz­nie dali znać Lon­dy­nowi i Waszyng­to­nowi, iż chcą, aby War­szawa z jej wła­dzą i z jej woj­skiem została zabita. Zdra­dzili nas też zachodni alianci tak dalece potrze­bu­jący sił sowiec­kich, że nie ośmie­lili się inter­we­nio­wać w stre­fie już zgod­nie z podzia­łem nie ich wpły­wów. No i prze­gra­li­śmy, tra­cąc mia­sto, które legło w gru­zach, i tra­cąc dwie­ście tysięcy miesz­kań­ców, w tym więk­szość mło­dego poko­le­nia. Tak się stało, ale nie tak miało być. Powsta­nie, powtó­rzę oczy­wi­stość, miało wszel­kie szanse zwy­cię­stwa. Roz­gło­śnia sowiecka pro­wo­ko­wała, nama­wia­jąc usil­nie do jego wybu­chu. I jedna fala ude­rze­niowa Armii Czer­wo­nej zza Wisły wystar­czy­łaby – poważ­niej­sze siły nie­miec­kie wyco­fały się z mia­sta z począt­kiem sierp­nia, oni byli gotowi oddać mia­sto – i sto­lica byłaby wolna. Dopiero gdy roz­go­rzała walka, miała przyjść świa­do­mość zdrady, świa­do­mość pod­ję­tego i zaak­cep­to­wa­nego wyroku śmierci.

…Powstańcy w get­cie wio­sną czter­dzie­stego trze­ciego roku nie brali udziału w przy­go­to­wa­nej i prze­my­śla­nej akcji mili­tar­nej. Oni od początku ska­zani byli na śmierć. I tylko o godną śmierć wal­czyli. Im nikt nie miał nawet zamiaru przy­cho­dzić z pomocą. Pod­zie­mie pol­skie odstą­piło im tro­chę broni, ale to była jał­mużna. Może i trudno się dzi­wić. Ci na zewnątrz szy­ko­wali się do walki i tych w get­cie trak­to­wali jak i tak ska­za­nych na śmierć.

…Dane mi było widzieć rzecz nie­zwy­kłą, coś, zda­wa­łoby się, nie­re­al­nego. Była bodaj Wielka Sobota, nastrój pano­wał przed­świą­teczny, sprzy­jała mu piękna wio­senna pogoda. Zna­la­złem się z mamą na spa­ce­rze w Ale­jach Ujaz­dow­skich. Tego dnia nikt tu nie szedł śpiesz­nie, ludzie spa­ce­ro­wali, cie­szyli się słoń­cem i per­spek­tywą dwu świą­tecz­nych dni. A nad mia­stem uno­sił się wielki słup ciem­nego dymu, który rósł, wciąż rósł, wspie­rał nie­bo­skłon. To był znak zagłady. Ostrze­gał, upo­mi­nał, uświa­da­miał. Opatrz­ność czy­niła próbę ludz­kich sumień. Pogoda była bez­wietrzna. Gdyby tak wiał wiatr, kłęby dymu idące z palo­nego getta roz­nio­słyby się w chmurę nad całym mia­stem, prze­sło­ni­łyby słońce, sta­łyby się uciąż­liwe, zmu­si­łyby do myśli o tym co się o b o k dzieje. A tak ciemny słup wspie­rał jedy­nie strop nieba, które było pogod­nie błę­kitne. I komu chcia­łoby się myśleć – nie­licz­nym chciało się, na pewno – że tam, skąd bije słup dymu, w jed­nej czwar­tej mia­sta palą się ludzie. Sze­dłem z mamą Ale­jami Ujaz­dow­skimi pośród zie­le­nie­ją­cych drzew i mocno zaci­ska­łem rękę na pal­cach jej dłoni. Wokół widzia­łem pogodne twa­rze, nikt nie obra­cał głowy w stronę dymu. Tyle było innych kie­run­ków do patrze­nia. I tyle było innych tema­tów do roz­mów i do myśle­nia. No bo też cóż można było na to pora­dzić, że pło­nie część mia­sta, wielka część, w samym jego środku i że giną tam, że płoną tam ludzie. Swoi czy obcy? Za kil­ka­na­ście mie­sięcy bomby będą spa­dać na całe mia­sto, pło­nąć będzie całe mia­sto i ginąć będą wokół sami swoi, choć prze­cież pośród „naszych” żoł­nie­rzy nie zabrak­nie tych kilku oca­lo­nych z wiel­ka­noc­nego żydow­skiego powsta­nia, wśród nich ostatni dowódca wal­czą­cego getta, Marek Edel­man. Mój Boże, jakaż okrutna próba czło­wie­czeń­stwa nas spo­tkała. Do dziś nie mogę pojąć, dla­czego tak obo­jęt­nie przy­jęto (przy­ję­li­śmy!) zabi­ja­nie czę­ści naszego mia­sta, uśmier­ca­nie jego współ­miesz­kań­ców, współ­o­by­wa­teli Naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej?