Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisław Brejdygant - aktor, reżyser, scenarzysta, pisarz i dramaturg.Jako aktor debiutował w 1960 roku rolą Hamleta w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Grał główne role w dziełach Shakespeare'a (Hamlet, Ryszard III), Dostojewskiego (Książę Myszkin w Idiocie, Raskolnikow w Zbrodni i karze), Ibsena, Tołstoja, Bułhakowa (Ludwik XIV w Molierze, Piłat w Mistrzu i Małgorzacie). Stanisław Brejdygant jest także autorem sztuk teatralnych oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych: Oprócz dramatopisarstwa uprawia inne gatunki literackie: powieści, eseje, artykuły publicystyczne oraz utwory poetyckie.
Ojciec pisarza i scenarzysty Igora Brejdyganta oraz piosenkarza Krzysztofa Zalewskiego.
Pokoje. Od urodzenia do wieku klęski to opowieść o życiu i młodości Stanisława Brejdyganta od czasów dzieciństwa spędzonego na warszawskiej Pradze, gdzie przeżył Powstanie Warszawskie aż do przystani świeżo poślubionych małżonków na Koszykowej. Opisuje dorobek reżysersko-aktorski, barwnie opowiada o podróżach i z sentymentem wspomina kobiety w jego życiu.
„Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”.
Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia, nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 665
Od Tymoszówki aż do Stawiska odbyłem kiedyś sentymentalną podróż z panem Jarosławem, przez Jego „Ogrody”. Było ich kilka. Odniosłem wrażenie, że życie Poety upłynęło w ogrodach. Stały w nich pośród drzew i krzewów, wsparte klombem u podjazdu i żywopłotem za budynkiem, dwory albo wille. To tam, we dworze albo willi, w pracowni, przy stole obłożonym książkami, mając za sobą w tle regały pełne pięknie oprawionych tomów, Poeta tworzył. Ale myśli Poeta zbierał dobrym wzorem perypatetyków, chodząc alejami i alejkami ogrodu. Czasem zbaczał, zamyślony, z alei, wchodził na trawnik, może zerwał różę rosnącą na klombie, może owoc z krzewu w głębi, przy solidnym, murowanym ogrodzeniu.
Czytając pełną zmysłowego uroku opowieść Iwaszkiewicza o Jego ogrodach, pomyślałem, jakże inny czas i inną rzeczywistość mnie przeznaczył. Jakże inną przestrzeń. Bo moje dzieciństwo i młodość od pierwszych chwil, gdy świat począłem świadomie postrzegać, aż po próg głębokiej dojrzałości upłynęły w czterech pokojach. Nie w czterech mieszkaniach, ale właśnie w czterech różnych pokojach będących „częściami większych całości”. Należę bowiem do pokolenia, któremu bliski jest termin powszechnie w latach powojennych używany, kiedyś, owszem, znany, ale nieporównanie mniej popularny: „pokój z używalnością kuchni”. Przy czym w dwóch spośród czterech pokoi połowy mego życia nie mieszkałem sam, to były pokoje rodzinne. Pierwsze klucze do oddanego mi w wyłączne użytkowanie spółdzielczego mieszkania dostałem, zbliżając się do czterdziestki. Mieszkanie wydało mi się zawrotnie duże, trzypokojowe. Moja rodzina wówczas składała się z trzech osób.
Zastanawiam się czasem, jak dalece zamknięta, wypełniona obecnością innych, ograniczona przestrzeń pokoju wpłynęła na moją mentalność, na moją wyobraźnię? Nie miałem przed sobą, za oknem, drzew, kwiatów ani łąki. Miałem małą uliczkę i małe podwórko, potem większą ulicę, mroczny wąwóz i głęboką studnię podwórza, dopiero w trzecim z moich pokoi miałem wokół willową dzielnicę i park w pobliżu.
Wcześnie szukałem kontaktu ze światem, wychodziłem ze skorupy pokoju, by pooddychać szerzej. Ogrodem mego dzieciństwa był tajemniczy, pełen pustych, rozbitych klatek i wybiegów ogród zoologiczny. Zwierzęta tu niegdyś żyjące, pozabijane przez współczujących im żołnierzy w czasie bombardowań we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, uniosły dusze do swego zwierzęcego nieba. Ciała żołnierze zakopali w pobliżu klatek. Ogrodem wczesnej młodości był najprawdziwszy park i ogród otaczające pałac i oficynę pałacu hrabiów Potulickich w Oborach. To tam spędzałem kilku- czy kilkunastodniowe okresy, raczkując w pisaniu. Bywało, dojeżdżałem tam, ja, kilkunastoletni twórca, członek Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, na zdezelowanym rowerze. W plecaku przywoziłem papier, pióro i kilka książek, moje ówczesne lektury.
No a potem wyrywałem się w góry. Kto wie, może na zawsze pozostała we mnie potrzeba życia w ograniczonej ścianą przestrzeni. I potrzeba pokonywania tej ściany, wchodzenia na grań, na krawędź, stawania na szczycie. Najchętniej mieszkałbym zawsze – i tak właśnie dziś mieszkam – w górach. Gdziekolwiek na świecie, ale z horyzontem zamkniętym górami. Skalistymi. Czyżby to był ślad zamknięcia ścianami pokoju?
Jakież to piękne! – westchnąłem, zamykając tom prozy Iwaszkiewicza. Już nie o jego ogrodach mówię, ale o urodzie zapisu. O tym, jak te ogrody w nim przetrwały. Otóż będąc wielokrotnie w Nowym Jorku, na Manhattanie, każdorazowo ulegałem magii tego miejsca. Bardzo szczególnej magii. I nie chodzi mi o równe, geometryczne bloki drapaczy przy Siódmej Alei czy o piękne witryny sklepów przy Piątej. Nawet nie chodzi mi o pełen staroświeckiego uroku – filmowcy to doceniają – plac Washingtona czy rozległy, dający zielony oddech zatłoczonej wyspie Central Park. Mam na myśli brudny, zaniedbany Spanish Haarlem, rozciągający się wzdłuż Broadwayu, w górze miasta, czy też o bliskie tegoż Broadwayu w dole miasta tereny wokół Canal Street, o dawne dziewiętnastowieczne hale fabryczne pozamieniane teraz na magazyny, sklepy czy galerie, albo o żydowską Delancy wypełnioną małymi sklepikami z konfekcją i „materiałami na ubrania”, a także o ciasne China Town, o Soho, o „prowincjonalną” East Village i o nareszcie nieprostopadłe i nierównoległe wobec siebie, ale tak sobie, niby od niechcenia rozrzucone uliczki na krańcu, na dole miasta, takie na ludzką miarę, o ich, obok brzydoty, secesyjny wdzięk. Tego miasta z pewnością nie można nazwać pięknym. A przecież ma ono w sobie jakieś inne, swoje własne, niepowtarzalne piękno. Wymyśliłem na to termin: ugly beauty. Otóż takie właśnie brzydkie piękno albo urodę brzydoty znajduję w czeluściach podwórek i w ciemnych wąwozach ulic mego dzieciństwa i wczesnej młodości na warszawskiej Pradze. Tę urodę brzydoty znajduję w czeluści mojej pamięci… W tamtych miejscach jakby czas się zatrzymał. Póki ja tam żyłem. Na Pradze były brukowane ulice, a na ścianach domów na Mokotowie wciąż jeszcze świeże odpryski muru w miejscach, gdzie padły serie z broni maszynowej w czasie Powstania, przed trzydziestu pięciu laty. Gdy ja stamtąd odszedłem, czas ruszył. Ale we mnie on pozostał taki, jaki był. Noszę w sobie tamtą Pragę i tamten Mokotów jak zatopione w bursztynie owady. Ja częścią siebie pozostałem w tamtych pokojach. Albo one pozostały we mnie.
Spoglądałem na świat przez zakratowane okno. Widziałem nasze małe podwórko: trzepak, w rogu śmietnik i za niewielkim murem – sąsiednie. A tam gołębniki. Co pewien czas wzlatywały i powracały gołębie.
Pokój był niewielki i doprawdy trudno mi dzisiaj sobie przypomnieć, jakże to mieściliśmy się nocą w tym pomieszczeniu we trójkę: mama, siostra i ja. Nocą, bo w ciągu dnia, nie licząc godzin przedpołudniowych, przestrzeń „nasza” była dużo większa: przedpokój i dwa białe pokoje, tak zwana poczekalnia i gabinet. W pierwszym pomieszczeniu królowała mama: ważyła i mierzyła niemowlęta, potem je układała na wysokiej wyściełanej ceratą leżance i szczegółowo oglądała, a potem wpisywała coś w duże karty. Następnie każda z matek, trzymając na rękach rozwrzeszczanego niemowlaka, znikała w sąsiednim pokoju, w gabinecie u miłej pani doktor, tak samo jak mama ubranej w biały fartuch. Otóż te dwa białe pomieszczenia – białe biurka, białe szafki, biała leżanka – po południu, wieczorami i w niedzielę należały do nas. Do mnie przede wszystkim. Tam się bawiłem. Poza tym w lokalu Towarzystwa Opieki nad Niemowlętami, w którym mama dostała dla siebie i dla nas mieszkanie służbowe, był jeszcze poza naszym pokojem-mieszkaniem przedpokój, ciemna, wąska kuchnia i zagracona pakamera, rodzaj służbówki. To chyba tam sypiała Zosia, której twarzy ani figury nie pamiętam, tyle tylko, że była duża i rozłożysta i że emanowała ciepłem. Te płynące od niej fale ciepła czuję do dziś. Była z nami, z mamą, Baśką i ze mną w Wołominie pod Warszawą, gdzie, jak mówiła mama, ojciec nas wysłał, żeby było taniej – obok mieszkały trzy ciotki, siostry mamy. Ojciec dojeżdżał do nas z Warszawy, gdzie bodaj z dużą niechęcią kończył studia medyczne. Stanowisko, które zajmowała Zosia, nazywało się wówczas: służąca. Otóż Zosia służąca nie chciała nas opuścić, rozstać się z nami, gdy ojca zagarnęła wojna – wtedy w późnych miesiącach trzydziestego dziewiątego roku był bodaj jeszcze internowany w obozie na Węgrzech, to było przed ucieczką do Francji, potem ewakuacja z armią do Anglii – i gdy matka zdobyła posadę przy niemowlętach, nie na tyle jednak dobrze płatną, aby Zosia mogła jakąkolwiek pensję od niej dostawać, ona po prostu była z nami. Bo mnie pokochała – jak twierdziła mama. I ja tę miłość ciepłem od niej bijącą czułem. Nigdy jej nie zapomniałem, choć zatarły się rysy twarzy tej dobrej dziewczyny z ubogiej wsi na północnych krańcach Mazowsza, które w tej części włączone zostało do Prus Wschodnich, do Rzeszy. Płakaliśmy wszyscy, żegnając się. Bo Zosia jednak musiała w końcu nas opuścić i wrócić do swoich, do Reichu. Potem nigdy już w życiu nie było w moim domu służącej, zwanej po wojnie pomocą domową, owszem ktoś, jakaś kobieta, bywało, przychodziła posprzątać, ale nikt spoza rodziny nigdy nie był domownikiem. Zosia była więcej niż domownikiem, była ciepłem mego wczesnego dzieciństwa.
Bo gdy „to wszystko się zaczęło”, gdy bomby zaczęły spadać we wrześniu trzydziestego dziewiątego, nie miałem jeszcze trzech lat. Pamiętam podszewkę futerka, którym matka zasłaniała mi oczy – właściwie dlaczego, w piwnicy było mroczno – i jej głos pamiętam: „Królowo Korony Polskiej, módl się za nami”. To było jeszcze w Wołominie. Świat przez otwarte, ale zakratowane okno: trzepak, śmietnik, gołębniki i ścianę sąsiedniego domu – zobaczyłem w Warszawie, na Pradze, na małej uliczce noszącej, nomen omen, nazwę Mała.
I świat, który mnie otaczał, był początkowo niewielki. Swoją Małą ulicę i jej zaułek, Zaokopową, poznałem najwcześniej. Ale też wychodziłem, prowadzony za rękę przez mamę lub starszą o osiem lat siostrę, na dłuższe spacery, ku centrum, ku Wiśle: Inżynierską, Wileńską bądź 11 Listopada do Targowej i Zygmuntowską wiodącą do mostu Kierbedzia. Za mostem była Warszawa. Tak właśnie. Później miałem się nauczyć, że z Pragi chodzi się do Warszawy, albo knajacko mówiąc, „na Warszawę”. Praga miała swoją dumę, och, miała, i miałem się o tym niejednokrotnie przekonać. I miała swój etos. Ale także kompleks, skwapliwie przez zarozumiałych mieszkańców lewego brzegu utrwalany. Kilka ulic na wschód od mojej ulicy Małej, idąc Konopacką do Stalowej i tą do końca, do torów kolejowych, zaczynały się tak zwane choleryczniaki. Ziemia niczyja, nieużytki między torami. Tam przebiegał niby limes, linia końcowa cywilizacji oddzielającej Cesarstwo Rzymskie od ziem barbarzyńców. Otóż my, mieszkańcy Pragi, prawdopodobnie przez tych z lewego brzegu traktowani byliśmy jak ludzie przedpola, półbarbarzyńcy. Trzeba było przemknąć koleją elektryczną z Dworca Głównego przez ten dziwny praski świat, by gdzieś za Olszynką Grochowską, w okolicach Wawra powrócić w willowych enklawach rozsianych wzdłuż linii otwockiej – Anin, Międzylesie, Radość, Falenica, Świder – do cywilizowanego świata. Była też linia przez Rembertów, Sulejówek do Miłosnej. A kto mieszkał przed wojną w Sulejówku, o tym każde dziecko wiedziało.
Była już w latach trzydziestych wcale niemała grupa ludzi wykształconych, artystów, wolnych zawodów, ludzi pozbawionych uprzedzeń, którzy przekraczali graniczną rzekę i osiedlali się na Pradze. Powstało wcale niemało tu i ówdzie rozrzuconych nowoczesnych, zaprojektowanych zgodnie z duchem czasu konstruktywistycznych kamienic; świeciły one innością między frontonami starych, na Konopackiej czy Inżynierskiej. To bardzo blisko mojej starej Małej, ledwie kilkadziesiąt metrów. A jakże inny świat. Ulica Inżynierska… Jedna z pierwszych pokryta asfaltową nawierzchnią. To tu, obok jednej z najniezwyklejszych budowli miasta, przedziwnego kolosa chyba z połowy XIX wieku, ceglanego budynku magazynu, gdzie przechowywano meble z całych apartamentów i zajmowano się również przewozami, naprzeciw starej zajezdni tramwajów konnych i kina „Syrena”, w którym po raz pierwszy w życiu zobaczyłem film w czterdziestym piątym roku (wcześniej mama by nie pozwoliła, bo „tylko świnie siedzą w kinie”), otóż obok ceglanego domu-labiryntu z wielkim napisem WRÓBEL TOW. AKC. i naprzeciw zajezdni, stały trzy bogate kamienice z pierwszych trzydziestu lat dwudziestego wieku. Mieszkali w nich ludzie co najmniej zamożni. W jednej z tych kamienic, w mieszkaniu znajomych za pięć lat zaskoczy mnie i mamę wybuch Powstania.
Jakie nastroje panowały w pierwszych miesiącach wojny, tego moja pamięć jeszcze nie zanotowała. Czy czekano na wiosenną inwazję sprzymierzonych zza Linii Maginota i kanału La Manche? Podobno tak. Nie wiem też, czy na ulicy Małej zdawano sobie sprawę z tragicznej daty 17 września. Wtedy jeszcze najpewniej ja, mama i Baśka byliśmy w Wołominie. Sprowadziliśmy się na Małą po upadku Warszawy, u progu okupacji, chyba w październiku. Zapamiętałem widok ze szczytu wielkiej fury, którą umęczony koń przywlókł nasz dobytek. Siedziałem tam na stołeczku. Ten mały sprzęt, wielokrotnie przemalowywany grubymi warstwami nierównomiernie kładzionej farby, to jedyna rzecz, jaka mi pozostała z dzieciństwa do dziś. Przewędrował on ze mną przez wszystkie pokoje i mieszkania aż do domu pod Tatrami. Z innych sprzętów pamiętam też łóżeczko dziecięce z siatką, w którym czas jakiś jeszcze się mieściłem. Potem zniknęło z pokoju. I pamiętam dziwaczną szafę. Po latach dopiero zorientowałem się, że takie coś nie stało w żadnym ze znanych mi mieszkań, był to bowiem fragment wyposażenia sklepu z konfekcją, jednego z tych, już wówczas rzadko spotykanych, staroświeckich sklepów. W jaki sposób ów dziwaczny sprzęt wszedł w nasze posiadanie i zajął poczesne miejsce, nie wiem. Stał jeszcze w następnym pokoju. Wreszcie pamiętam tapczan, wydawał mi się wielki. I był wielki, w skali małego pokoju. Ten tapczan długo mi towarzyszył. Zacząłem na nim spać, gdy Baśkę porwało Powstanie, ja urosłem i mama przeniosła się na kozetkę. Potem stanowił wiano, w jakie wyposażyła mnie mama, gdy się z nią rozstawałem, przenosząc się do mego, już tylko mego, trzeciego pokoju. Składał się ten tapczan z mocnej konstrukcji sprężyn, na które nałożony był materac. We wnętrzu, w skrzyni, gdy jeszcze mieszkaliśmy na Małej, znajdowała się biblioteka medyczna ojca. To była fascynująca lektura. Prawie wszystkie te grube książki przewertowałem, to znaczy obejrzałem fotografie i rysunki. Dało mi to przewagę nad rówieśnikami na kursach podwórkowego uświadamiania seksualnego. Ja wiedziałem, jak to jest naprawdę. Z podręcznika ginekologii i położnictwa znałem doskonale drogę, którą się na świat przychodzi. Widziałem szereg ciasnych bram, przez które przeciskała się główka nowo narodzonego. Czasem nóżka była pierwsza, bo oglądałem też przykłady wadliwego ułożenia płodu i różnych trudnych porodów. A na ileż niezwykłych bąbli, krost i narośli napatrzyłem się, łapczywie kartkując gruby tom dermatologii! Tuż przed końcem wojny wnętrze tapczanu opustoszało. Mama zmuszona była podręczniki sprzedać.
Jak przez mgłę pamiętam krótko trwający okres wypełniony nastrojem niepewności, oczekiwania, nadziei. Baśka studiowała atlas i zaznaczała ołówkiem trasę do Paryża. Dziś trudno mi dojść, jak to by mogło się odbyć. Nasza podróż nad Sekwanę. Przecież od 3 września trzydziestego dziewiątego roku Francja, podobnie jak Anglia, były w stanie wojny z Niemcami, wypowiedziały im wojnę. Ale mówiło się, że mamy jechać. Już były jakieś bilety. Ojciec dotarł tam, do Francji, wraz z innymi oficerami, którym Węgrzy jak tylko mogli ułatwiali ucieczki z internowania, możliwie wcześnie i ponoć starał się o wyciągnięcie nas z okupowanej Polski. Któregoś dnia Baśka cisnęła w kąt atlas i rozpłakała się. Chwilę wcześniej z głośnika umieszczonego na słupie, na rogu ulicy spiker po polsku odczytał pełnym patosu głosem komunikat Oberkommando der Wehrmacht o zwycięskim pochodzie wojsk Führera przez Belgię ku Francji. Po wielu latach znalazłem się w jednym teatrze ze znanym aktorem, który użyczał swego głosu owej paskudnej robocie, nie omieszkałem przypomnieć mu, jak miło się go słuchało.
Jeśli pierwszej jesieni i zimy mówiono z nadzieją o bliskim końcu wojny, to z chwilą zajęcia Paryża przestano. To miało trwać. No i trwało. Na Pradze prawie dokładnie pięć lat, do września czterdziestego czwartego.
Nie pamiętam exodusu Żydów. Niedaleko, kilka ulic od nas, w centrum Pragi, gdzie miałem spędzić drugi okres mego życia, w drugim pokoju przy ulicy Szerokiej, w tych niezwykłych dniach domyślam się, co się działo. Bo tam przy Szerokiej, Jagiellońskiej, Sierakowskiego mieszkało sporo Żydów. Na framudze drzwi wejściowych do mego przyszłego mieszkania widniał ślad po zerwanej mezuzie. Tam, w mrocznych dwu pokojach z kuchnią, o ścianach pomalowanych ciemnymi, olejnymi farbami, mieszkała jakaś rodzina starozakonnych. Naprzeciw był Dom Modlitwy, bożnica, której ruiny rozebrano ostatecznie w późnych latach czterdziestych. Były tam też wokół domy jakichś fundacji żydowskich, w jednym z nich dziś mieści się teatr „Baj”. W moim kącie Pragi, na Małej i wokół Małej, Żydów nie było, choć to właśnie moja ulica miała stać się kilkadziesiąt lat później ulubionym plenerem filmowców odtwarzających okupowaną Warszawę. W Korczaku Wajdy jest jedną z ulic getta. Zatem nie dane mi było oglądać owej fali w obu kierunkach ciągnących wozów i wózków-straganów, także dziecięcych wózków załadowanych tobołami, także ryksz i rzadziej ciężarówek. To trwało bodaj kilka dni. Aryjscy mieszkańcy dzielnicy, która wkrótce miała być otoczona murem, opuszczali swoje mieszkania, by zająć inne, znaczone zdjętą z framugi mezuzą. A ci z różnych części miasta wysiedlani mieli w coraz ściślej izolowanym od reszty świata getcie spędzić ostatnie kilkadziesiąt miesięcy życia.
Ja przez cały czas okupacji widziałem raz, jeszcze przed zamknięciem getta, pędzonych do jakichś robót mężczyzn znakowanych żółtymi gwiazdami. Potem chyba dwukrotnie przejeżdżałem z mamą tramwajem w stronę Żoliborza, jakby korytarzem między dwoma płotami z drutu kolczastego. Obie zadrutowane przestrzenie łączyły w kilku miejscach kładki przerzucone nad torami. Widziałem ciemne, widmowe, wolno poruszające się postaci i obok żywszy, jakby gorączkowy ruch, niby dwa z różną prędkością puszczane filmy. I widziałem leżących na chodnikach. Ale obrazem, który trwa we mnie jak silnie wytrawiona w pamięci dziecka klisza, tym, którego nigdy nie zapomnę, jest mur płomieni z apokalipsy 1943 roku. Chciałem odtworzyć tę scenę w filmie i może to jeszcze zrobię. Opisałem ją już w jednej z książek. I wróci ta scena także w tej opowieści. Ta i jeszcze jedna: żebrzące żydowskie dziecko, uciekinier z getta albo łącznik, który przekradał się, by umierającym z głodu donieść jedzenie, mój rówieśnik, widziany przez zakratowane okno pokoju na Małej.
W domu naszym panowała bieda. Zdałem sobie z tego sprawę dużo później. Bo mama potrafiła tę biedę tuszować. Byliśmy schludnie ubrani i nie byliśmy głodni. Ona czasem chyba tak. Pamiętam ją w późnych latach. Dużo słodziła. I to w jej wypadku nie było chyba starcze łaknienie słodyczy – nie była zresztą taka stara – ale odreagowanie tamtych wojennych lat, kiedy to zadowalała się erzatzami, małymi pastylkami sacharyny, byleśmy my tylko mieli jako tako wartościową dietę. Ciekawe, że wówczas nie wydawało mi się to dziwne, gdy mama wysyłała mnie do małego sklepiku w domu naprzeciw, „do Czyżewskiej”, po dziesięć deko cukru i pięć deko masła, na kredyt. Miła, jowialna właścicielka nigdy kredytu nie odmawiała, widocznie udawało się mamie go spłacać. Tymczasem ja przyglądałem się, jak na urwanym strzępie papieru pakowego notuje ona kolejną sumę zadłużenia i jak ten strzęp papieru wciska na wygięty haczykowato drut wbity pomiędzy półki. Potem obserwowałem, jak pani Czyżewska zwija papierowy rożek, tak zwaną tutkę, by pomieścić tam dziesięć deko cukru. Samozaparcie matki dało o sobie znać tuż po wojnie. Straciła wtedy wszystkie zęby. Z awitaminozy i niedoboru wapnia. Bo o nas mama dbała, by nie brakło nam witamin. Tarła marchew i jesienią przygotowywała beczkę kiszonej kapusty. Przy sposobieniu tej kapusty miałem swój znaczący udział. Byłem kąpany, szczególnie szorowano mi nogi, po czym wstawiany do beczki ubijałem stopami kapustę. Raz w czasie wojny zapatrzyłem się na ułożone w skrzynkach piękne, nieznane owoce. To było w Śródmieściu na rogu Brackiej i Chmielnej, przed sklepem Meinla dostępnym jedynie dla Niemców, w dawnym lokalu Braci Pakulskich. Chyba pomarańcze wtedy przykuły moją uwagę. Usłyszałem szczekliwy głos niewiele starszego ode mnie chłopaka w czarnobrunatnym mundurze Hitlerjugend. Chyba kazał mi odejść. Poczułem dłoń mamy zaciskającą się na mojej ręce. Pociągnęła mnie za sobą. Dotknąłem pomarańczy po raz pierwszy i poczułem jej smak kilka lat później, już dobrze po wojnie. A mama w sposób szczególny odreagowała doznane upokorzenie. Oto ubrała mnie we wspaniałe, wysokie czako ułańskie zrobione z tektury i sukna, z twardym metalowym daszkiem, z białą kitą i grubym sznurem, a nade wszystko z dużym orłem w koronie – i wyprowadziła na ulicę. To czako to był prezent od ojca kupiony tuż przed wojną, miał mi być wręczony w listopadzie, na imieniny. I został wręczony. Mam gdzieś fotografię zrobioną bodaj w 41 roku: „Portret chłopca z białym orłem”. Gest matki zgodnie potępili wszyscy znajomi. Bo też istotnie zbyt rozsądnie się nie zachowała. Jedyne co ją usprawiedliwia, to fakt, że jeszcze wówczas terror nie był tak odczuwany, jak miał być niebawem, kiedy polowanie na ludzi stało się codziennością: budy tarasujące z dwu stron ulicę i szeregi żandarmów i esesmanów zaganiających przechodniów do platform ciężarówek z opuszczonymi klapami. Łapanki i egzekucje. Jedną z dala widziałem, mama zasłoniła mi oczy, pozostał więc w pamięci dźwięk: długa seria z karabinu maszynowego. I obraz zanotowany potem: wilgotny mur, pod którym przechodnie rzucają ukradkiem kwiaty. Ale, jak powiedziałem, ten czas narastającego terroru dopiero miał nadejść. Jeszcze słowa: aleja Szucha (centrala gestapo, gdzie w tak zwanym tramwaju po torturach zmarł wujek Stacho, brat mamy), Pawiak, wreszcie Oświęcim – nie budziły grozy jak później. Tymczasem więc, było to chyba wiosną czterdziestego pierwszego roku, mama wyprowadziła mnie z domu demonstracyjnie ubranego w czako ułana z czasów Księstwa Warszawskiego, ze świecącym orłem u szczytu. Przeszliśmy Inżynierską, a potem Wileńską do Targowej. Gdy już wracaliśmy, mama wciąż ściskała moją rękę trochę za mocno, naprzeciw nas pojawiło się dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Mama jeszcze mocniej ścisnęła mi dłoń, ale nie zwolniliśmy. Aż zmuszeni byliśmy stanąć, bo żołnierze zagrodzili nam drogę. Obaj patrzyli na mnie serdecznie, a jeden może nawet czule. Czyżbym mu synka przypominał? Żołnierz delikatnie poklepał mnie po policzku i podał mamie trzymany w ręku chleb z formy. Wtedy, pamiętam, ona z dumą uniosła głowę i znaczącym jej poruszeniem w obie strony odmówiła. Nieco za mocno szarpnęła mnie za rękę. Po kilku minutach byliśmy w domu. Ja oczywiście nie pojmowałem wtedy niebezpieczeństwa, choć wkrótce miałem je już rozpoznawać. Mama była zdenerwowana. Wypaliła dwa papierosy, jeden po drugim. Nigdy już więcej nie wyprowadzała mnie na ulicę w czako. Zakładałem je w domu.
A jeśli już mowa o zachowaniach patriotycznych, o naszym, siostry mojej i moim budowaniu świadomości. Chyba musiało być coś szczególnego w atmosferze naszego ubogiego domu. Lecz co to było, nie potrafiłbym powiedzieć, bo przecież mama żadnych pogadanek nie wygłaszała. Musiało być w tej atmosferze coś, co sprawiło, że Baśka, trudne, rogate dziecko, ledwie skończyła trzynaście lat, już była zaprzysiężona w podziemnym harcerstwie, w Szarych Szeregach – gdzie bodaj skłamała, dodając sobie rok czy dwa. Rzeczywiście wyglądała poważniej, a ja pierwsze w mym życiu słowo, jakie złożyłem, gdy już wiedziałem, który dźwięk jaka litera oznacza, było właśnie to składające się z sześciu liter. Siedziałem wówczas obok mamy, przy jej białym biurku i mozolnie rysowałem coś – tak się przynajmniej wydawało – ołówkiem na tekturce po papierosach, którą dostałem w tym celu. Pamiętam, że wprawiłem w osłupienie matki niemowląt, a także panią doktor, a mamy serce, czułem to, wypełniłem dumą. Tę tekturkę długo przechowywała. Bo ja ułożyłem słowo: POLSKA. Cała ta historia wygląda mi jak z dydaktycznej, patriotycznej powiastki. Ale, cóż na to poradzę, to się zdarzyło naprawdę. W innych czasach napisałbym pewno inne pierwsze słowo, na przykład APTEKA, takie właśnie ułożył mniej więcej w tym samym czasie mój najbliższy kolega. Ale ja składałem mój pierwszy w życiu wyraz w szczególnych czasach. I kto wie, może mam prawo tak powiedzieć, w szczególnym domu.
Mama mogła się poruszać dość swobodnie. Miała jakiś dokument zaświadczający jej zawód jako kogoś „od zdrowia”. Żandarmskie sztrajfy przepuszczały ją, bywało, nawet gdy trafiła w rejon obławy. Ale o nas się bała. Nie wiedziała jeszcze, na jakie ryzyko naraża się jej córka, która w ramach swoich harcerskich obowiązków przenosiła poutykane gdzieś w bieliźnie sterty podziemnych gazetek. A więc zdarzało się, że nas mama zamykała od zewnątrz. Na drzwiach wisiała kłódka i my mieliśmy się cicho zachowywać, jakby nas wtedy w ogóle „w domu nie było”. Otóż on zjawił się na podwórku w takim właśnie dniu, gdy nasze mieszkanie było zamknięte. Stałem na krześle, przy kracie okna, wpatrzony w widoczny ponad dachem przybudówki fragment ulicy, wylot Małej na Inżynierską. Stamtąd spodziewałem się nadejścia mamy. Ale ulica była pusta. Opuściłem wzrok i wydało mi się, że nasze spojrzenia się spotkały. Ja w oknie, za kratami i on, swobodny, pośrodku naszego małego podwórka. To on wydawał się wolny, a ja byłem zamknięty. Tymczasem było odwrotnie i z tego już wówczas zdawałem sobie sprawę. Bo trudny to zaiste do opisania fenomen, życie takiego miasta jak Warszawa pod okupacją. Toczyło się to życie niby zupełnie normalnie. Normalny ruch panował na ulicach, w sklepach i na bazarach można było zrobić zakupy, jeśli się miało pieniądze oczywiście, kawiarnie były przepełnione, można było nawet w jednej z nich posłuchać aksamitnego głosu Mieczysława Fogga, Baśka z wypiekami na twarzy opowiadała po powrocie o swojej wizycie w tej kawiarni, dokąd ją zaprosiła starsza koleżanka, w restauracjach – znów, jeśli miało się pieniądze, by je odwiedzić – dodatkową atrakcją bywało, na przykład „U Aktorek”, to, że podawały tam gwiazdy przedwojennej sceny, szanujący się aktorzy podporządkowali się nakazowi Podziemnej Rady Teatralnej i nie występowali publicznie w licencjonowanych przez okupanta teatrach, czynne były też szkoły, oficjalnie powszechne, a nieoficjalnie, pod przykrywką kursów zawodowych albo w formie tak zwanych kompletów, szkoły średnie, także uniwersytety działały, dwa, poza warszawskim poznański, działały oczywiście konspiracyjnie, była więc praca, nauka i rozrywka, widziało się matki czule wpatrzone w maleństwa leżące w toczonych przed nimi wózkach i widziało się tulące się do siebie pary… Otóż to życie z pozoru normalne toczyło się i trwało. Z pozoru. Bo nigdy nie było się pewnym, czy wychodząc z domu, powróci się do niego. Można było być ot, po prostu zastrzelonym na ulicy albo porwanym w łapance. Potem był Pawiak, miejsce na liście zakładników i egzekucja na wybranej ulicy pod wybranym kawałkiem muru albo transport do obozu koncentracyjnego. Takie to w gruncie rzeczy zawsze niepewne, ale jakby normalne było życie aryjskich tubylców. Bo tubylcy niearyjscy, przez sam fakt „niewłaściwego” pochodzenia, wszyscy ad hoc skazani byli na śmierć. Moja ciotka dostała przesyłkę, krótki oficjalny list i garstkę popiołu w kopercie, wiadomość z Oświęcimia, że jej mąż zmarł na tyfus. Wuj prawdopodobnie zachorował w obozie i wysłano go do gazu. Na pewno nie dbano, było to zresztą niemożliwe, by przysłane prochy były akurat jego – i ciotka je rozsypała – ale dbano choć o cień pozorów. Gdyby wuj nie zachorował, miał szanse przeżycia, nawet w tak strasznym miejscu jak Oświęcim. Żyd zasadniczo takiej szansy nie miał. Albo zaraz, prosto z rampy kolejowej, wędrował w pochodzie z innymi „do łaźni”, czyli do gazu, albo trafiał „pod prysznic” nieco później. Powtarzam tu, zdawałoby się, oczywistości. A jednak wiem, że nie, wiem, że ta oczywistość wcale na dobre nie utrwaliła się w świadomości większości Polaków. Może to jakiś syndrom psychologiczny, samoobrona przed prawdą o tamtych czasach. Bo wielu, wiadomo, zachowywało się heroicznie, ratując życie współrodakom skazanym za rasę, ryzykując przy tym życie własne i swojej rodziny. Ale też wielu trudniło się haniebnym szantażem. A większość pozostawała w niepojętny sposób obojętna. Ja, dziecko, bawiąc się z innymi dziećmi gdzieś w kącie pokoju, usłyszałem perorującego w trakcie hucznie obchodzonych imienin u kogoś ze znajomych pewnego pana inżyniera, który mówił o „potrzebie ochrony substancji narodu”, o tym, że co jak co, ale w oczyszczaniu ojczyzny z Żydów to Hitler służy naszej sprawie. Pan inżynier, bardzo prawdopodobne, że przed wojną rycerz z Falangi wodza Piaseckiego, zginął dwa lata później w Powstaniu. Bardzo możliwe, że zginął dzielnie za Polskę. Ale wiem na pewno, że nie chciałbym żyć w jego Polsce.
Wiele myślałem przez lata o gorzkim i uwierającym jak cierń problemie moralnego braku odpowiedzialności. A zacząłem myśleć chyba wtedy właśnie, tamtego przedpołudnia, gdy ów niemiłosiernie wychudzony mój rówieśnik, z prawie pustym workiem w ręce – coś tam pewno, jakieś skórki chleba, jakiś ziemniak, obciążało go nieco – uniósł na krótki moment twarz i zobaczyłem jego wielkie oczy, bo takie się wydawały w wychudzonej twarzy. Były lśniące, pewno miał gorączkę. Pojąłem ich wyraz. To była jakby nieobecność. Bo on chyba się już nie bał. Robił swoje i oswojony był z myślą, że przestanie istnieć. Sąsiadka mieszkająca piętro wyżej, nad nami, rzuciła mu coś zawiniętego w papier – i chłopiec schylił się, by to podnieść. Wtedy ja, zapominając, że mnie przecież nie ma, pobiegłem do kuchni, chwyciłem kawałek chleba i wróciłem do okna. Nie było go już, zniknął. Ale pozostał w mojej pamięci przez lata, na zawsze. Musiałem go wreszcie spotkać, jeśli zginął, przywrócić do życia. Przed kilkunastu laty zagościł na dobre w mojej wyobraźni, uczyniłem go poznanym w Nowym Jorku przyjacielem, który umierając, powierza mi tajemnicę swego dzieciństwa i swego ocalenia. Napisałem o Izaaku i jego wspomnieniu powieść.
Gdy mama wróciła, nim jeszcze zdążyła zamknąć drzwi za sobą, już jej całe zdarzenie zacząłem opowiadać. Była bardzo zmęczona, wiedziałem, że całymi dniami gdzieś chodzi, szukając dodatkowej pracy, ale wysłuchała mnie z uwagą. Potem bardzo mocno do siebie przytuliła. Zapytałem cicho, czy nie można by takiego chłopca gdzieś ukryć. Odpowiedziała jednym słowem: „Gdzie?”. Udało jej się nic więcej nie powiedzieć. Ale ja się domyśliłem. Nasi najbliżsi sąsiedzi, drzwi w drzwi, to był granatowy policjant z rodziną. On wydawał się przyzwoitym człowiekiem, ale kto mógł naprawdę wiedzieć, czym się zajmuje. Zapewne szczęśliwie tego właśnie dnia był na służbie. Bo gdyby tak był w domu i gdyby wiedział, że inni wiedzą, że on jest w domu, winien zejść na podwórko, wziąć chłopca za rękę albo pchnąć go przed sobą – długo nurtowało mnie pytanie, jaki był on naprawdę, ten sąsiad policjant, czy może tuż za rogiem szepnąłby chłopcu, żeby uciekał – no i powinien zaprowadzić go na posterunek żandarmerii. A tam, kto wie, może nie chcąc przerywać sobie posiłku, żandarm kazałby jemu sprawę załatwić.
Mama i tym razem, a tak bywało, gdy była nad miarę zdenerwowana, wypaliła dwa papierosy, jeden po drugim – ja jej te papierosy przyrządzałem, nabijając tytoń w gilzy – spojrzała na mnie, na moją żałosną minę i rzuciła jeszcze:
‒ Nie myślisz, że on nie dla siebie szukał jedzenia. Czekają na niego.
No i tak to, wcześnie, dostałem lekcję odpowiedzialności. Za drugich, którzy na nas liczą.
Nagle któregoś dnia poczęły przychodzić do nas paczki. Nieczęsto i niewielkie. Zawierały po kilka pudełek sardynek. Do dziś, gdy patrzę na pudełko „prawdziwych” portugalskich sardynek, przypomina mi się tamten moment otwierania paczki z dalekiego świata, oglądania błyszczącego pudełka z zagiętym blaszanym języczkiem, który wchodzi w otwór klucza, z rysunkiem ryby i egzotycznymi napisami. Jedno pudełko otworzyliśmy. To była uczta, inny, niecodzienny smak. Pozostałe mama sprzedała. Te sardynki i raz czy dwa nadesłane z Portugalii niewielkie przekazy dziwnych pieniędzy, które nazywały się pengo – mama odbierała je przeliczone na okupacyjne „młynarki” – to było na pewno liczące się wsparcie. Nadawcą tych dziwnych portugalskich przesyłek był pan o imieniu wzorowo węgierskim – Tibor, zapewne przyjaciel ojca. Bo że ojciec gdzieś tam daleko przebywający (mój tata jest na wojnie – mówiłem, zgodnie z prawdą zresztą, kolegom), że to on stoi za całą sprawą – nie ulegało wątpliwości. Raz – to ciągle związane z sardynkami – widziałem mamę bliską płaczu. Gdy wróciła do domu, zastała Baśkę i jej dwie koleżanki siedzące przy stole wokół ustawionego na talerzu otwartego pudełka. Raczyły się egzotyczną potrawą. Gdy koleżanki już wyszły, mama zapytała, dlaczego Baśka to zrobiła, a ta czupurnie odpowiedziała, że inne mają to i tamto, i owo, a my nic nie mamy, i że ona też chciała się pokazać. Bolało matkę na pewno, że nie może jej dać tego, czego by pragnęła. Wyściubiła jakieś pieniądze na kupno kawałka odpowiedniego materiału, a znajoma uszyła Baśce kostium kąpielowy. Bardzo pragnęła mieć taki właśnie. Bo już zaczynała uczestniczyć w życiu towarzyskim, spotykając się ze starszymi chłopakami na przystani nad Wisłą. Bywało, że i mnie brała ze sobą. Ktoś tam fundował kajaki. I tak oto znalazłem się z siostrą daleko od brzegu, pod przęsłami mostu. Wiosłowała zawzięcie, a nas wciąż obracało i znosiło w sam środek nurtu. W ostatniej chwili nadpłynęli silni chłopcy i uratowali nas. Patrzyli przy tym na Baśkę z respektem. Była odważna, czemu miała dać wyraz w Powstaniu. Jako łączniczka przebyła kanałami trasę z Mokotowa do Śródmieścia i na Starówkę kilkakrotnie; przeżyła też jedno odbicie Starego Miasta z rąk powstańców ukryta pośród cywilów – po obtarciu nogi w kanałach wdało się zakażenie – hitlerowcy nie rozpoznali w niej powstańca, nikt nie zdradził. Ale gdyby rozpoznali…
Bardzo mnie moja siostra kochała, jakby matkowała mi. Jej trudny, niepodległy charakter nie ułatwiał współżycia z matką, która mnie wtedy bezwzględnie, bez reszty oddanemu mamie, wydawała się idolem, Aniołem Stróżem. Dopiero później, gdy począłem dojrzewać, rozpoznałem bliżej charakter matki. W istocie rzeczy wcale niełatwy. Była ona w pełnym tego słowa sensie dobrym człowiekiem, dużo dobrego czyniła ludziom. Ale okazała się apodyktyczna, z chorobliwie nadwrażliwym ego, a przy tym nie bardzo zdolna do empatii. Kochały się z córką – i żyły w nieustannym konflikcie. Również małżeństwo matki z ojcem nie mogło było się udać.
A więc siostra mi matkowała. Pamiętam, jak szorowała mnie stojącego w dużej misce ustawionej na stołku, a potem otulała ręcznikiem i zanosiła do łóżka. I to ona była pierwszą nagą kobietą, jaką zobaczyłem. Obudziłem się kiedyś późnym wieczorem i zobaczyłem ją, jak obmywa wełnisty trójkąt u zbiegu nóg, zobaczyłem różowiejącą wodę. I zobaczyłem jej nagie piersi jak dojrzewające owoce.
Baśka była ładną, nad wiek rozwiniętą nastolatką. A miała stać się piękną kobietą. Taką ją zobaczyłem po latach, kiedy przez szczelinę w uchylającej się „żelaznej kurtynie” przecisnęliśmy się z mamą na Zachód, by spędzić z Baśką i Fredem, jej angielskim mężem, kilka tygodni w Londynie. Niestety, niedługo trwała jej uroda. Unicestwiła ją. Unicestwiła siebie. Ale to już inna historia, w której bodaj mam swój, chcę wierzyć, że nieświadomy, udział. Być może przyjdzie pora, by ją podjąć jeszcze w tej opowieści.
Wyprowadzała mnie na spacery. Na ogół chętnie, ale czasem z pewną irytacją. Miewała już wówczas pierwsze randki, a niebawem pochłonąć ją miały obowiązki konspiracyjne. Chodziliśmy do mego ukochanego ogrodu zoologicznego albo do parku Praskiego. To tam kiedyś byłem świadkiem zalotów dwu śniadych żołnierzy, w innych nieco mundurach niż znane Wehrmachtu. Owa dwójka sympatycznych chłopców, którzy obdarzali Baśkę – a i mnie przy okazji – komplementami w nieznanym, ale nie niemieckim języku, a że to były komplementy, ton świadczył – to byli Włosi. I robili wszystko, aby nie było wątpliwości, że nie są Niemcami – „Siamo Italiani, no – podkreślone – Tedeschi”. Byli rekonwalescentami, wyszli na spacer z pobliskiego szpitala Przemienienia Pańskiego. Jeden z żołnierzy powtórzył kilkakrotnie słowo „sorella”. Czyżby Baśka przypominała mu siostrę? Bardzo możliwe. I pomyśleć, że za kilka lat język włoski będzie pierwszym obcym językiem, który ją otoczy tuż po wojnie, w Ankonie, gdzie przez czas jakiś będzie żołnierzem Drugiego Korpusu, do którego trafi odszukana w Niemczech, w oswobodzonym przez Amerykanów obozie jenieckim, przez swego narzeczonego, porucznika o pseudonimie „Minoga” z ich wspólnej kompanii „Parasol”. Potem, do końca niedługiego życia, otaczać ją będzie angielski, który stanie się też jej językiem.
Późno zostałem ochrzczony, oficjalnie, bo „z wody” mama dokonała tego aktu, chyba jeszcze nim opuściła szpital na Karowej, gdzie ujrzałem świat. W czterdziestym roku miałem blisko cztery lata. Ksiądz ostro ofuknął mamę, gdy, umawiając z nim termin uroczystości, podała aż trzy imiona: Stanisław, na cześć dziadka ze strony ojca, który darzył ją prawdziwie ojcowskim uczuciem, zmarł na rok przed moim urodzeniem, Ignacy, bo to imię ojca, i Tadeusz – bo święty Juda Tadeusz szczególnie był ceniony przez mamę, miała ona z nim bliskie, dobrze ułożone stosunki, to bodaj święty od spraw beznadziejnych i to on właśnie, jej zdaniem, z najtrudniejszych opresji ją ratował. „Trzeba było dać mniej imion, a wcześniej chrzcić” – skomentował ksiądz długą listę patronów.
Chrzest odbył się w niedokończonym do czasu wybuchu wojny – wieże nie miały zwieńczeń – neogotyckim kościele Świętego Floriana. Po wybuchu Powstania, przed oddaniem Pragi, na początku września czterdziestego czwartego Niemcy wysadzili w powietrze tę ogromną budowlę. Bali się zostawiać tak doskonały punkt obserwacyjny. Wyleciały wtedy wszystkie szyby w domach w promieniu kilkunastu ulic. Brałem udział po wojnie w odgruzowywaniu terenu, w rozbieraniu wielkiego wzgórza pokruszonych, ale zdarzały się też całe, cegieł. Dziś stoi w tym miejscu na powrót świątynia, bogatsza od tamtej. Jest katedrą nowo powstałej przed kilku laty diecezji praskiej.
Śmieszna może się wydać przyczyna, dla której zwlekano z moim chrztem, ale taka ona właśnie była. Seniorem rodu ojca był jego starszy brat, stryj Władek. Zginie on w czasie Powstania w sztabie Naczelnego Dowództwa, pod budynkiem Poczty Głównej na Świętokrzyskiej i tę śmierć majora Brejdyganda (tak właśnie z błędem na końcu nazwiska) zanotuje Miron Białoszewski w swoim Pamiętniku z Powstania Warszawskiego. Major B. był dobrym znajomym jego ojca. Otóż stryj Władek, sam absolwent paryskiej Szkoły Wojskowej, typowy, dumny ze swej służby i misji przedwojenny oficer, miał wpływ na losy swoich młodszych braci, w tym także mego ojca, który za cenę wielkiego trudu i oporu wybronił się przed karierą wojskową, ale w końcu musiał ulec, podejmując studia lekarskie z przeznaczeniem do służby medycznej w armii. Miał też stryj wpływ na los jedynego dorastającego bratanka – Czesia, ja się wtedy jeszcze nie mogłem liczyć. Otóż Czesio wcześnie został umieszczony w Szkole Kadetów, z której przeszedł wprost do Podchorążówki. On to miał zostać moim ojcem chrzestnym, jak tylko otrzyma koalicyjkę i gwiazdkę na ramieniu. Dostał je tuż przed wybuchem wojny, wkrótce był porucznikiem. Ale nie w paradnym mundurze stał za mną w kościele Świętego Floriana, lecz w zwyczajnym garniturze. Udało mu się uniknąć niewoli i od pierwszych miesięcy okupacji działał w podziemiu. Obok Czesia, mego chrzestnego ojca i stryjecznego brata, stała ciotka Ziuta, jak zwykłem był nazywać moją matkę chrzestną. Od kiedy się znały z mamą i w jakich okolicznościach się poznały, nie wiem, ale przez cały czas wojny darzyły się wielką przyjaźnią. Potem ciotka Ziuta zniknęła z mego życia, wraz z Hanią, jej córką, moją rówieśnicą, która będzie bardzo ważną postacią mego dzieciństwa. Znikną one z Warszawy w czterdziestym szóstym roku, wywiezione przez tajnego kuriera do amerykańskiej czy brytyjskiej strefy w Niemczech, do męża ciotki, oficera, lekarza psychiatry, który nim cudem trafił na skutek jakiejś nieoczekiwanej wymiany do niemieckiego oflagu, doświadczył niewoli sowieckiej, może przypadek jedynie zdarzył, że nie trafił do obozu w Ostaszkowie. Żadna siła nie byłaby w stanie zmusić go do powrotu do kraju zajętego przez Armię Czerwoną. Wyemigrowali do Kanady.
Stałem więc ja naprzeciw księdza w bocznej kaplicy wielkiego kościoła Świętego Floriana, w ręku trzymałem świecę – mam gdzieś fotografię czarnowłosego chłopca w jasnym ubranku: krótkie spodenki przypięte guziczkami do trykotowej koszuli – i recytowałem: „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi…”. Za mną stali moi rodzice chrzestni, na pewno mama i Baśka, i na pewno Hanka. Reszty uczestników, a mogło ich być kilka, może nawet kilkanaście osób i większość z nich potrafiłbym opisać, z tej uroczystości nie pamiętam. Nawet Czesia tak naprawdę z tego dnia nie pamiętam, choć dobrze utrwaliło mi się w pamięci jego kilka wizyt w czasie wojny, zanim zginął. Widzę tylko płomyk świecy – w niego się widocznie wpatrywałem, mówiąc – widzę w tle, wysoko, zbiegające się łuki sklepienia i zdaje mi się, że słyszę własny dziecięcy głos: „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego…”. Potem ksiądz zapytał mnie wprost, a nie, jak to zwykle bywa, tego, kto trzyma niemowlę na ręku: „Czy wyrzekasz się Ducha Złego”. A ja odpowiedziałem, że się wyrzekam.
Odgrzebana z pamięci uroczystość chrztu i grupa ludzi zgromadzonych wtedy wokół mnie recytującego credo uświadomiła mi, że przecież przez owe lata żyliśmy w jakimś środowisku, mieliśmy znajomych, przyjaciół. Najbliżsi sąsiedzi z ulicy Małej to byli na ogół prości ludzie, z którymi mama utrzymywała dobre sąsiedzkie stosunki. Zdarzały się zresztą pośród tych sąsiadów także postaci dziwne, nietypowe, niezupełnie tam pasujące, jak na przykład taka pani Pleskaczew, biała emigrantka z Rosji. Los rzucił ją nie dalej, jak innych, do Paryża, a choćby do Berlina czy Pragi, osiadła w Warszawie, a może, nim wróciła na czas wojny, tej pierwszej, do Rosji, mieszkała już tu z rodziną, z tatą, carskim urzędnikiem, w stolicy Priwislinskiego Kraju. Pani Pleskaczew chodziła systematycznie do nieodległej cerkwi na rogu Targowej i Zygmutowskiej i dawała do zrozumienia, że los się z nią źle obszedł. I chyba to prawda, bo nawet w jej świątyni w trakcie wojny poczęto ją i innych cywilnych Rosjan gorzej traktować. Nabożeństwa dla nich celebrował stary pop w niewielkim dolnym kościele. Rozległa cerkiew, do której wchodziło się po schodach, przeznaczona była dla rzeszy umundurowanych wiernych, żołnierzy z dywizji SS–Galizien i innych kolaboracyjnych formacji. Tam to młody pop o pięknym, potężnym głosie śpiewał niczym natchniony kapłan Krzyżowców.
Nasi bliscy znajomi i przyjaciele to byli na ogół ludzie mieszkający na Pradze – choć nie tylko, odwiedzaliśmy również tych za Wisłą – tyle że w lepszych domach i na nieco lepszych ulicach. Były to rodziny lekarzy, inżynierów, nauczycieli i jakichś poważnych przed wojną urzędników. Bo jednak mama była Panią Doktorową. Nie bez znaczenia był ten tytuł. Pamiętam wizyty, nieczęste, ale systematyczne, nobliwego Pana Doktora. Był on przedstawicielem Izby Lekarskiej i przychodził dowiadywać się, jak sobie radzimy. Przynosił tran, który niestety musieliśmy wypijać z Baśką, po dużej łyżce każdego wieczoru, także jakieś lekarstwa na wszelki wypadek i kto wie, tego nie jestem pewien, ale się domyślam, wręczał czasem mamie jakąś niewielką sumę zapomogi. Wtedy to pojąłem, co znaczy solidarność cechowa i jakim autorytetem moralnym cieszyła się tak samorządna instytucja zawodowa jak Izba Lekarska.
Ciotka Ziuta z Hanią były jakby rezydentkami w domu doktorostwa J. Ciotka była siostrą żony doktora medycyny i weterynarii Rudolfa Johana. Nazwisko brzmiało czysto niemiecko. Nie wiem, jak doktorowi Johanowi udało się nie przyjąć volkslisty – być może proponowano mu więcej, nawet reichslistę – ale faktem jest, że podobnie jak kilka wybitnych niemieckich rodzin, w tym najwyżsi duchowni protestanccy, pozostał on pośród polskich üntermenschów. Kłopotów chyba jednak nie miał, był wicedyrektorem rzeźni odpowiedzialnym za zdrowie – a więc jakość mięsa – zwierząt, a kontyngenty dla armii były rzeczą najwyższej wagi. Z Niemcami doktor Johan – niewątpliwie Niemiec z pochodzenia – jakoś sobie poradził, wykazał charakter, dużo gorzej poszło mu potem z władzami komunistycznymi. Wiem, że był osobą w swoim środowisku wybitną, twórcą szczepionki przeciw kurzej cholerynce, przed wojną dyrektorem jakichś ważnych zakładów w Wielkopolsce, skąd wraz z całą elitą polskiej inteligencji został wysiedlony do Generalnego Gubernatorstwa. Jego żona, siostra ciotki Ziuty, urodziła się na przełomie wieków w Sarajewie, ich ojciec był tam jakimś wysokim urzędnikiem, przedstawicielem Wiednia. Wyobrażam sobie, że mogła była widzieć zamach na arcyksięcia Ferdynanda. Może szła właśnie wtedy, mała dziewczynka prowadzona za rękę przez guwernantkę, na spacer bulwarem nad Miljacką, gdy rozległ się strzał i gdy obezwładniano po chwili i krępowano ręce zabójcy, Gawriły Principa. Z wieloletniej znajomości z doktorową J. została mamie umiejętność parzenia kawy prawdziwie po turecku. W domu doktorostwa Johanów po raz pierwszy w życiu zetknąłem się – jeśli tak można powiedzieć – z salonem. Nie chodzi tylko o przestrzeń, o ładne połączenie kilku starych mebli i przedmiotów z zasadniczym wystrojem w stylu art déco – zapamiętałem między innymi zestaw coraz niższych stolików ustawionych pod sobą, które rozstawiane bywały w trakcie tak zwanych przyjęć bufetowych, już wtedy w dzieciństwie poznałem możliwość urządzenia, w tym jedynym zresztą domu, przyjęć, na których nie wmurowuje się biesiadników za stołem, i od tamtej pory taka swoboda mi się podoba – więc nie tylko o wystrój domu doktorostwa mi chodzi, także o nastrój, o atmosferę „domu otwartego”, o częste, w tych samych dniach tygodnia urządzane przyjęcia, czwartki brydżowe, popołudniowe „herbaty”. Doktorostwo mieli jedynego syna, mówiło się, że nie bardzo udanego. Nie wiem dlaczego tak mówiono. Dobrze fotografował, to on zrobił mi piękny portret w ułańskim czako. Dopiero po wojnie na dobre się skompromitował, przez czas jakiś pracował w UB. W tamtych latach okupacji, gdy większość jego rówieśników konspirowała, on wiódł życie, jak byśmy dziś powiedzieli, playboya. Pamiętam, że oficjalnie zjawiał się w domu z dwiema narzeczonymi. Były to ładne dziewczyny, wciąż roześmiane, stwarzały pozory, że bardzo im dobrze ze sobą, że się przyjaźnią, gdy w gruncie rzeczy brały udział w nieustającym konkursie, jedna z nich miała zostać ostatecznie wybrana. Bodaj żadna wybrana nie została. W domu doktorostwa był też pies o mądrej, ludzkiej twarzy, bokser imieniem Budrys, pierwsze zwierzę, z którym się gorąco zaprzyjaźniłem, i były „kuzynki pod opieką”, ciotka Ziuta i moja kochana Hanka.
Drugą rodziną, którą pamiętam od zarania wspomnień, byli państwo Kościelscy. To już nie był ten poziom zamożności i pozycji co w wypadku doktorostwa, ot, typowa inteligencka rodzina. On, poważny, chudy, kostyczny pan profesor, nauczyciel szkoły średniej, ona, o dwadzieścia lat młodsza, ładna, o jasnym, pogodnym uśmiechu, świeżo przed samą wojną upieczona absolwentka konserwatorium w Bydgoszczy. Mieszkali oni w nieco gorszej części Pragi, choć podobnie jak doktorostwo w nowej kamienicy, nie tak jednak luksusowej, przy ulicy 11 Listopada. Profesor Kościelski dawno nie żyje, a pani Ewa, bardzo już dziś leciwa, ale wciąż z tym samym uśmiechem, zwraca się do mnie jak dawniej po imieniu. To jedyny tego rodzaju ślad dzieciństwa. Bardzo go lubię.
Ten dom miał dużo więcej ciepła, a to dzięki młodej, jasnej gospodyni, która u progu wojny jakąś żywą, gorącą sympatią zapałała do mojej mamy. Poznały się zapewne przy okazji wizyty pani Ewy z małą córeczką w Stacji Opieki nad Niemowlętami. Krysia nie była już niemowlęciem, ale widocznie jej mama miała z nią jakiś problem. Ta nieomal moja rówieśnica, chyba dwa lata jedynie ode mnie młodsza, stanie się ważną postacią mego dzieciństwa. Potem państwu K. urodzą się jeszcze dwie córki. A ja, dorastając, często obecny w ich domu, będę czuć rosnącą sympatię profesora, który długo, przez lata, do końca, będzie śledził moją „drogę w sztuce”, moje wzloty i upadki. Chyba w jakimś okresie choć po części wypełniałem mu lukę, zapewne pragnął mieć syna.
Mieliśmy też co najmniej dwie rodziny zaprzyjaźnione w domu blisko położonym, na ulicy Inżynierskiej, naprzeciw wylotu Małej. To byli inżynierostwo, państwo Domańscy. Pamiętam zwłaszcza Andrzeja, ich syna, mego rówieśnika, z którym sporo podwórzowych przygód wspólnie przeżyliśmy. To w ich mieszkaniu zastanie nas, mamę i mnie, wybuch Powstania. I byli tam jeszcze państwo Wierzbiccy. Jego – był tajemniczy, prawie zawsze nieobecny w domu, wiadomo było, że pełni jakąś ważną funkcję w Podziemiu – nie pamiętam, ją tak, i to dobrze. Piękna, drobna, krucha pani Zofia. Boleśnie wwiercała mi się w zęby, choć starała się, jak mogła, żeby nie bolało. Ich bardzo ładna córka, koleżanka Baśki, podjęła się być moją nauczycielką „od wszystkiego” i przerobić ze mną drugą klasę. Bo do pierwszej chodziłem normalnie. A zacząłem wcześnie, miałem pięć lat, kiedy mnie mama zapisała do prywatnej szkoły powszechnej Paszke Folakowej, przy niewielkiej ulicy Wrzesińskiej w centrum Pragi. Istniały widać jakieś powody, dla których nauki klasy drugiej pobierałem w naszym ciasnym pokoju na Małej lub w mrocznym salonie państwa Wierzbickich na Inżynierskiej, edukowany przez pięknie dojrzewającą Ewę. Pamiętam jej kształty i jej zapach. Nie pamiętam natomiast zupełnie, czego się uczyłem. Kruchą, delikatną matkę mojej nauczycielki, która borowała mi być może jeszcze mleczne zęby, zobaczyć miałem po dwudziestu kilku latach, po wojnie. W niczym nie przypominała siebie sprzed ćwierć wieku. Była tęga, jakoś napuchnięta. Spędziła wiele lat w łagrze, gdzieś za kołem polarnym, resztę już w nieco znośniejszych warunkach, „na osiedleniu”, na Syberii. Męża jej, owego tajemniczego pana, NKWD wzięło jednej z pierwszych nocy po „wyzwoleniu”. Chyba nie dane mu było pożyć w łagrze, rychło po śledztwie go zlikwidowali, żonę, sowieckim zwyczajem, zsyłając w ramach odpowiedzialności zbiorowej. Wzięli ich nie z mieszkania przy Inżynierskiej, ale z jakiejś willi pod Warszawą. Moja dorastająca nauczycielka zdążyła uciec przez okno do lasu.
Mieliśmy jeszcze dość bliskich znajomych po drugiej stronie Wisły, na ulicy Tłomackie. Matka, starsza pani, córka, nieco młodsza od mojej mamy, i wnuczka. Tylko tę ostatnią pamiętam, ona też była jedną z dziewczynek mego dzieciństwa. Ta znajomość nie miała, jak pozostałe, kontynuacji po wojnie. Wszystkie trzy zginęły w Powstaniu. Brałem udział w ich pogrzebie, po ekshumacji z podwórkowego grobu wykopanego w czasie walk, na cmentarz Bródnowski.
A otóż, myślę, pora, by zatrzymać się teraz nad najgłębszymi chyba moimi doznaniami czasu pierwszego z pokoi, czasu mego wojennego dzieciństwa. Nazwę je górnie: Eros i Tanatos… Zacznę od śmierci. O tym, że życie jest tak nieprawdopodobnie kruche, że jeden przypadkowy albo świadomie oddany strzał wystarczy, by „mnie już nie było”, że wystarczy seria z ustawionego na przeciwległym chodniku karabinu maszynowego, by stojący w szeregu żywi ludzie ze skrępowanymi z tyłu drutem rękami i zaklejonymi plastrem ustami zamienili się w stertę trupów – o tym wszystkim, zdaje mi się, że ja już wtedy wiedziałem i to tak naprawdę, nie tylko w formie przyjęcia do wiadomości, ja rozumiałem to zmysłami. Tym swoją drogą różni się doświadczenie mego dzieciństwa od doświadczenia dzisiejszych kilkulatków, dla których padanie zastrzelonych sylwetek w grach komputerowych to właśnie gra, to nie naprawdę. I dlatego bywa, że zabijają naprawdę.
Mój pierwszy trup leżał na krawędzi chodnika na Stalowej, blisko rogu Inżynierskiej. Twarz przykrytą miał gazetą i ta gazeta była chyba czymś przyciśnięta, ale wiatr ją podwiewał i podchodząc blisko, nachylając się, można było zobaczyć połyskujące, jakby szkliwem pokryte martwe oczy i smużkę krwi zaschniętą, która miała początek przy niewielkim otworze w czole. Długo tak leżał. Zdawało się, jakby nikt się nim nie interesował. My, dzieci, przyglądaliśmy się zabitemu najpierw z daleka, z drugiej strony ulicy. Ciekawość pchała nas jednak bliżej. Ten i ów kucał, żeby się twarzy przyjrzeć. Ja kucnąłem także. Był dość młody, pewno nie miał trzydziestu lat. Ubrany był w szarą marynarkę, w bryczesy i oficerki. Nikt nie znał tego człowieka, ale szybko rozeszła się wieść, że był konfidentem, i że to nasi chłopcy go zlikwidowali. Potem, po Powstaniu, napatrzyłem się trupów co niemiara. Również rozkładających się.
Taki to był blisko mnie królujący Tanatos czasu wojennego dzieciństwa. A Eros? Bo był, a jakże, także on. Pierwsze doznania, i te zrozumiałe jak sympatia lub też więcej, bywało, że czułość, i te niezrozumiałe, mroczne, niepokojące stany dech zapierającego podniecenia. Doświadczyłem ich na długo przed inicjacją, ba, nawet na długo przed wstępnym erotycznym samopoznaniem, przed masturbacją.
Pamiętam trzy dziewczynki, a zatem jakby trzy kobiety mego dzieciństwa. Najbliższa była mi Hanka, córka ciotki Ziuty. Do dziś czuję wzruszenie, gdy o niej myślę. Mówiło się, że jest opóźniona w rozwoju, ale ja, dalibóg, nie umiałbym powiedzieć, na czym to opóźnienie miałoby polegać. Nigdy nie zapomnę, jak na mój widok rozkłada ramiona i biegnie swym nieco kaczym krokiem, mimo wkładek, które jej ciotka umieszczała w bucikach, pełne płaskostopie dawało znać o sobie, a więc biegnie i jest w niej sama radość, rzuca mi się na szyję i przytula się. Może ta spontaniczność w wyrażaniu uczuć to było owo „opóźnienie”. Jeśli tak, to błogosławieni opóźnieni, bo im dana jest umiejętność kochania. Niedawno oglądałem film z udziałem dziecka dotkniętego zespołem Downa, czyli Muminka, przekonał mnie on do tej myśli.
Wspomniałem, że rajem mego dzieciństwa był ogród zoologiczny z opustoszałymi klatkami i wybiegami. Tam to z Hanką spędzaliśmy całe dnie. Byliśmy nierozłączni. Nie bez znaczenia pewno było to, że syciła ona moje ego. Bo też byłem dla niej alfą i omegą. Wpatrywała się we mnie jak w obraz. Często kończyłem myśl, zwracając się do niej słowami: „Hanka, no nie?”. A ona z nieopisaną żarliwością odpowiadała natychmiast: „No pewnie!”. Kochała mnie. Ale ja też ją kochałem. Mówiło się, że poszłaby za mną w ogień. Otóż spaceru w płomienie jej nie zaproponowałem, ale kiedyś splądrowaliśmy czyjś ogródek działkowy, a może nawet kilka ogródków i to na pewno był mój pomysł. Dumni ze zdobyczy przynieśliśmy matkom wielkie naręcza warzyw i stertę owoców. Obie były przerażone. Mieliśmy wszystko zwrócić. No i odnieśliśmy zagrabioną zdobycz, niekoniecznie układając ją na tych samych działkach. Pamiętam, że wracaliśmy smutni, zawiedzeni ulicą Ratuszową do domu. I nagle zatrzymaliśmy się obok ograniczonej płotem z drutu kolczastego przestrzeni. To, co zobaczyliśmy za płotem, wyglądało jak fragment koszmarnego snu: nieruchomo stojące, wychudzone jak szczapy postaci. Inni siedzieli, a jeszcze inni leżeli nieruchomo. Po latach obejrzę obraz Knuta Hamsuna Głód. W tym obrazie najważniejsze są oczy. I w twarzach tych jeńców bolszewickich zobaczyłem właśnie GŁÓD. Spojrzeliśmy po sobie z Hanką i chyba pomyśleliśmy to samo. Bunt był w nas, sprzeciw wobec norm, zgodnie z którymi matki kazały nam tamte warzywa i owoce zwrócić. Trzeba je było donieść tutaj – i wszystko przerzucić przez płot tym poniżonym.
Hanka to czułość, przywiązanie, oddanie. I jasność. I żadnej dwuznaczności, żadnego niepokoju.
Drugą dziewczynką-kobietą była wspomniana już, młodsza o dwa lata ode mnie córka państwa Kościelskich, Krysia. Urodę wzięła po matce. Ładna i we właściwy dziewczynkom w jej wieku sposób kokieteryjna, a może nawet uwodzicielska. To ona proponowała zabawy. W męża i żonę na przykład. I tak to kładliśmy się obok siebie „do łóżka”. Co tu ukrywać, coś się we mnie budziło. Albo jeszcze bardziej prowokująca zabawa w pana doktora. Badałem ją, dotykałem, naciskałem. Zawsze po tych naszych zabawach miałem szum w głowie i pewien niepokój.
Ale największy niepokój i to już wyraźnie erotyczny, budziła we mnie Jagusia. Była ona zagadkowa, milcząca, tajemnicza. Jasna blondynka o niesłychanie jasnych, jakby przezroczystych oczach. Te oczy miały w sobie coś wielce niepokojącego. A przy tym wszystkim była po prostu małą dziewczynką.
Dziwne pozostało we mnie wspomnienie. Bawiliśmy się, pamiętam, z rzadka się do siebie odzywając, w pokoju, w którym panował półmrok. Tylko przez wąską szczelinę pomiędzy storami wpadała smuga światła. Wszystkie okna w mieszkaniu od tej strony były zasłonięte na stałe. Za nimi było getto.
Nie wiem, jak to się stało, czy padła z mojej albo z jej strony jakaś propozycja. Bardzo możliwe, że nie. Ona lub ja, ktoś pierwszy zaczął się rozbierać. Jeśli ona, to aby mnie do tego samego sprowokować. I to jest prawdopodobne. Bo gdybym ja tak sam z siebie zaczął, można sobie wyobrazić, że przerażona dziewczynka by uciekła. A więc stało się, ona zsunęła majteczki, a ja rozpiąłem spodnie. Poczułem, że mój ptaszek – takiej nazwy powszechnie się używało – gwałtownie nabrał sztywności, naprężył się aż do bólu. I to było zaskoczenie. W pokoju panowała kompletna cisza. Wpatrywałem się w nienaturalnie u dziecka wybujały seks. Może się mylę – ale skąd by się wzięła taka pomyłka w pamięci, a ja wciąż bardzo wyraźnie ten obraz pamiętam – zdawało mi się, że pomiędzy jej grubymi, nabrzmiałymi wargami widzę strużkę krwi. Ten obraz powracał we mnie wielokrotnie. Także w trakcie pogrzebu-ekshumacji Jagusi. On we mnie pozostał.
Nie pamiętam ojca. Istniał w mojej świadomości, ale jako byt abstrakcyjny, ktoś, kto gdy wróci – wierzyłem w to niezachwianie – z tego jakiegoś innego świata, ze swego „bycia na wojnie”, wtedy dopiero zaistnieje konkretnie, fizycznie. Ciekaw go byłem bardzo. Takie to smutne, że zacząłem go naprawdę poznawać, dopiero gdy odszedł, najpierw gdy odszedł z mamy, a więc i mojego życia, a potem wkrótce ze świata. Wiem, że nigdy go nie poznam w pełni, nie dowiem się, jaki był. Ale coraz bardziej, doprawdy coraz bardziej się go domyślam. I to, mój Boże, dopiero teraz, gdy o kilka lat jestem starszy niż on w chwili śmierci. Nie pamiętam go, a przecież tak mocno wówczas pragnąłem jego obecności. Czułem dojmujący brak dorosłego mężczyzny, opiekuna, autorytetu. I rolę tę w pewnym stopniu odegrał mój ojciec chrzestny – Czesio. Odwiedził on nas nie więcej niż kilka razy w czasie okupacji. Zjawiał się, pamiętam, późno, tuż przed godziną policyjną i zawsze w momencie, gdy podwórko było puste. Znikał wczesnym rankiem. Mama, gdy się zjawiał, wyciągała co tylko było do jedzenia i przygotowywała kolację. Rozmawiali głównie o rodzinie, na przykład o ciotce Felicji, która była moją stryjenką, a Czesia stryjenką i ciotką zarazem. Ojciec jego, który zginął pod sam koniec pierwszej wojny – Czesio był tak zwanym pogrobowcem – wraz z bratem swym Karolem pojęli dwie siostry. Stryj Karol pełnił jakby funkcję zastępczego ojca Czesia, a córka jego i ciotki Felicji, Marysia – wspaniała osoba, o której będzie, myślę, czas i miejsce, by coś powiedzieć – była dla Czesia kimś bardzo bliskim, prawdziwie siostrą. A więc o czymś tam mama z Czesiem rozmawiali, wspominali jakieś zdarzenia sprzed wojny, po czym następował czas upragniony mojej z nim zabawy: nosił mnie na barana, opowiadał jakieś zabawne historie. Przedpokój, poczekalnia i nasz pokój – stawały się wtedy dla mnie labiryntem, zaczarowanym ogrodem. Nigdy nie padło pytanie, co robi. To był czas, kiedy należało nie wiedzieć. Nie mieliśmy wątpliwości, że jest bardzo zaangażowany w konspiracji. Wizyty Czesia to były jedyne moje długie wieczory w tamtych czasach, w te dni chodziłem późno spać. Czesiowi mama szykowała posłanie na leżance w gabinecie. Kiedy się budziłem, już go nie było. Po ostatniej jego wizycie, gdy przez kilka miesięcy się nie zjawiał, zapytałem mamę, co myśli, czy coś mu się nie stało. Mama odpowiedziała tylko, że jest niespokojna, ale wierzy w Opatrzność. No i tym razem Opatrzność zawiodła.
Raz tylko podczas wizyt Czesia – i to chyba była właśnie ta ostatnia – pamiętam inny nastrój rozmowy. Mama wyciągnęła z szuflady wycięty kawałek z gadzinówki, jak nazywano polskojęzyczną gazetę. Wiedziałem, co zawierał strzępek tej gazety: prostokącik dwa na cztery centymetry – do końca wojny mama przechowywała go, potem gdzieś zaginął – i w nim trzy linijki tekstu: Karol Brejdygant, stopień wojskowy i to, co przy nim zostało: fotografia, medalik, list niewysłany i książeczka do nabożeństwa. To przedmioty odnalezione przy stryju wykopanym w lesie katyńskim. Wiem, jak wstrząsająca była wieść o tej zbrodni dla mamy, no i przede wszystkim dla Czesia. Na grobie rodzinnym, gdzie spoczną ekshumowane – mój Boże, ileż tych ekshumacji było po wojnie – szczątki Czesia, jest też wmurowana wiele lat temu tablica upamiętniająca męczeńską śmierć Karola w Katyniu.
Zastanawia mnie fakt, że nie przypominam sobie nigdy nawet cienia wątpliwości wokół mnie, w naszym domu, na temat autorstwa tamtej zbrodni. Mimo że przecież na co dzień obcowaliśmy z szalbierstwami propagandy hitlerowskiej. Ale to były hasła czy argumenty – jeśli w ogóle można było dać im takie miano – jak cepy, trafiające do najprymitywniejszych umysłów i do najniższych instynktów. Na przykład znany plakat z potworną twarzą o wyłupiastych oczach i wielkim haczykowatym nosie i napis: „Żydzi – wszy i tyfus” albo zapamiętany dwuwiersz z kalendarzyka na rok bodaj czterdziesty trzeci: „Śmierć okropną przez Mośki i Icki niesie na nas kraj bolszewicki”. Bo już namalowane na murze hasło – widziałem je gdzieś w Śródmieściu, chyba na Królewskiej – „PPR – pachołki Kremla”, mogło być wcale nie dziełem niemieckiej propagandy, ale akcją uświadamiającą polskiego Podziemia. Skąd, wciąż stawiam sobie pytanie, płynęła wiara w to, że Katyń nie był zbrodnią hitlerowską? Bez wątpienia dochodzenie Międzynarodowego Czerwonego Krzyża na prośbę rządu Rzeczypospolitej, z udziałem przedstawicieli państw neutralnych, ale też Polaków, i wyniki tego dochodzenia sprawiły, że ci, co czytali Biuletyn Informacyjny i przedrukowywane nasłuchy z Londynu, nie mogli dać wiary późniejszej farsie sowieckiego dochodzenia. Jedno jest pewne, mimo iż nie byłem szczególnie sycony jakąś antysowiecką propagandą w czasie wojny – wtedy wróg to był widoczny na każdym kroku okupant niemiecki – mimo iż pierwszy krzyk rozpaczy przeciw zbrodni zaniechania, jaki usłyszałem, to był kolportowany w odpisach wiersz – list konającego powstańca: „Czekamy na ciebie Czerwona Zarazo!” – to nigdy, przez chwilę nawet, nie miałem wątpliwości, iż stryj Karol zginął od kuli z bliska wystrzelonej w tył czaszki przez ludzi z tak zwanych organów bratniego – co zmuszony byłem wyczytywać i wysłuchiwać przez ponad czterdzieści lat – narodu radzieckiego, co to „przykład, pomoc i przyjaźń” nam niesie. Był jeszcze jeden argument. Niemcy dokonywali zbrodni niewyobrażalnych, ale nie uśmiercali wziętych do niewoli oficerów w mundurach, w czasie wojny. Tyczyło to państw sygnatariuszy konwencji genewskiej, a więc oficerów sowieckich nie. No i nie tyczyło dowódców konspiracji. Z jakich powodów tak postępowali? Zapewne chodziło im o zapewnienie praw swoim jeńcom. Ale faktem jest, że w oflagach przeżyli także oficerowie Żydzi.
Czesio zginął w sposób szczególny. Jego śmierć przybrała dla mnie walor symbolu. Otóż padł na linii frontu rażony szrapnelem. Ponieważ prawie na pewno działał na swojej Lubelszczyźnie, a równocześnie bywał w Warszawie, w Komendzie Głównej, mógł więc albo spóźniony starać się przedrzeć przez front do Powstania – i tę hipotezę uważam za mniej prawdopodobną – albo właśnie z Warszawy, wysłany z Komendy Głównej, przepłynął Wisłę i przedzierał się z misją, z kolejnym wezwaniem o pomoc, do sztabu armii radzieckiej. Zginął trafiony pociskiem z jednej lub z drugiej strony. I leżał sobie przez trzy lata w płytkim grobie w mazowieckich piaskach pod Sulejówkiem. W czterdziestym siódmym roku, tuż przed powrotem ojca, mama znalazła ogłoszenie, małą notkę w coraz bardziej popularnym w Warszawie „Expressie Wieczornym”. Mieszkańcy osady pod Sulejówkiem zawiadamiali o grobie pod lasem i podawali nazwisko. Odszukaliśmy z ojcem zapadający się w piach grób. Złożyliśmy szczątki do trumny i trumna ta została przewieziona do rodzinnego Opola Lubelskiego. Tam czas jakiś stała w ciemnym pokoju, w mieszkaniu ciotki Felicji, otwarta, przed pogrzebem. Wpatrywałem się w czaszkę. Gdy po latach będę przygotowywać się do mojej debiutanckiej roli Hamleta, w scenie cmentarnej, wpatrując się w czaszkę Yoricka zrobioną z papier mâché – mam ten rekwizyt w domu, zachowałem go – będę mówić z ogromną serdecznością o tym, który był radością mego dzieciństwa, który bawił się ze mną, nosił na plecach i choć nie był ojcem, kochał mnie jak ojciec – i cały czas będę miał w pamięci obraz sczerniałej czaszki mego brata-ojca. Brakowało w niej części wyrwanej przez szrapnel. Ten otwór przed zamknięciem trumny Marysia przykryła białą dalią.
W wiele lat później dostałem niezwykły list. Nadejdzie z Brzegu nad Odrą. Jego nadawcą okaże się starszy, prosty człowiek, wtedy już na emeryturze, żołnierz kampanii wrześniowej. Zapyta mnie w liście, czy ja jestem jego dowódcą z tamtego czasu. Bo jeśli tak, to chciał się przypomnieć i podziękować. Zauważył moje nazwisko gdzieś na okładce książki albo, co bardziej prawdopodobne, w napisach czołowych jakiegoś filmu czy programu telewizyjnego. Odpowiedziałem mu, że nie, że to niemożliwe, ale wiem, kto o tym nazwisku był wtedy porucznikiem, dowódcą kompanii. I on mi wtedy napisał, że mój brat-ojciec, który przecież nie miał we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku więcej niż dwadzieścia dwa lata, był „ojcem dla swoich żołnierzy”. Ci żołnierze, z poboru, z rezerwy, byli na ogół znacznie od niego starsi.
Mój brat-ojciec. Tak. Czesio był mym dużo starszym bratem. Ale przede wszystkim odegrał rolę ojca. A za bratem rówieśnikiem tęskniłem. Pamiętam marzenie o kimś, kto by dzielił ze mną te same doznania, te same doświadczenia. To było marzenie, które, wiedziałem, nie mogło było się spełnić. I oto nagle pewnego wieczoru dowiedziałem się, że może stać się rzeczywistością. W czas wojny wszystko mogło się zdarzyć. Mama, wybiegając z domu, rzuciła jedno zdanie: „Jeśli Pan Bóg pozwolił ocaleć tym dzieciom, przyprowadzę chłopca. Pokochasz go jak brata, prawda?”.
Oczekiwałem wpatrzony w drzwi. Na dworze było tak zimno, że zamek wewnątrz był oszroniony. Gdy mama wróciła po dwóch godzinach, miała twarz poszarzałą i przerażenie w oczach. Siadła na stołku w kuchni i długo się nie odzywała. Okazało się, że ona i inne kobiety przybiegły na bocznicę Dworca Wschodniego za późno. W bydlęcych wagonach były skulone, pokurczone ciała zamarzniętych dzieci. To był transport z Zamojszczyzny, z terenów „czyszczonych” przez Niemców dla germańskich osadników. Dorosłych mieszkańców zabijano lub wysyłano do obozów. Część dzieci przewożono do Rzeszy na zniemczenie. Te zamarzły w drodze. No i nie było mi dane wzrastać z rówieśnikiem. Przez czas jakiś będą mi się śniły pokryte szronem, zamarznięte dzieci.
Dużo tu piszę o śmierci. I jeszcze trochę przyjdzie mi o niej pisać niebawem. Ale cóż, takie – pełne zarazem codziennych, ludzkich małych radości – było wówczas życie. Stale obok śmierci. Znam trochę świat, w Europie ten śródziemnomorski i dość dobrze niemal całą Amerykę Północną, a, o dziwo, nie byłem dotychczas w kraju kulturowo chyba szczególnie mi bliskim, w Hiszpanii. Pamiętam wstrząs, jakiego doznałem, oglądając film Arrabala, a znałem przedtem trochę twórczość tego wybitnego autora, przede wszystkim sztuki teatralne. I o nim samym coś niecoś wiedziałem. Przez całe życie próbował zostać Francuzem i udało mu się tylko to, że stał się autorem piszącym w języku francuskim. Bo pozostał Hiszpanem. Jego film w tytule ma hasło wykrzyczane przez jednego z frankistowskich generałów, ale jest to hasło całej Hiszpanii. Nie tylko frankistowskiej, nie tylko fanatycznych katolickich rojalistów, do których należała matka Arrabala, ale też republikańskiej, do której ojciec jego należał, a także największy bard Iberii tego wieku, Lorca, którego scenę rozstrzelania Arrabal pokazuje w filmie. To jest hasło Cyda i konkwistadorów, i Goyi – „Viva la muerte…”. Czyżby to było także moje hasło? Chyba nie aż tak. Ale prawdą jest, że staram się w tej opowieści odtworzyć nie tylko realia mojej przystani, mojej skorupy, małego pokoju przy ulicy Małej i najbliższego otoczenia. Ja siebie staram się sobie odtworzyć, siebie z tamtego czasu. Małego chłopca w świecie intensywnego życia i łatwej śmierci.
Po latach, gdy wspominam baczne spojrzenie ojca, który wnikliwie mnie indagował i przyglądał się z taką pełną troski uwagą, gdy wrócił i bardzo, ale to bardzo chciał we mnie odnaleźć syna – to się jego spojrzeniu, jego trosce nie dziwię. On przybył z kraju, w którym wojna dawała znać o sobie jedynie racjonowaniem żywności. Tam, w pięknym szkockim Edynburgu nawet naloty na Londyn znano tylko z kronik filmowych. To było tak daleko. Moi szkoccy rówieśnicy na pewno bardzo zazdrościli angielskim kolegom, że tu i ówdzie niemieckie bomby zmiotły jakąś szkołę. I nie było lekcji. Ojciec, gdy wrócił, miał za sobą szok spotkania z córką. Postarał się o przyśpieszenie jej demobilizacji i ściągnął ją z wciąż jeszcze nierozformowanego Drugiego Korpusu z Włoch do Edynburga. Przypłynęła siedemnastoletnia dziewczyna, która miała za sobą przeżycia, jakich starczyłoby na pełne biografie dla kilku dojrzałych kobiet. Ileż to razy żegnała się ona z życiem, ile śmierci widziała. I trudno by nie odreagowała tego drapieżną żądzą życia, gdy znalazła się po konspiracji, po Powstaniu i po obozie jenieckim, w armii, jakkolwiek by było zwycięskiej, i w Ankonie przeżyła prawdziwe dolce vita: biesiady, pijaństwa, swawole, także krótkotrwałe, nieudane małżeństwo. I po tym wszystkim miała wraz z wyklutymi ledwie z dzieciństwa swymi rówieśnicami, nastolatkami, zasiąść na ławce szkolnej, by dokończyć edukacji. Za dwa lata czekała ją matura w dobrej, obdarzonej certyfikatem oxfordzkim szkole średniej sióstr urszulanek w Edynburgu.
I znowu Baśka. Pamiętam w naszym pokoju na Małej stertę wyciętych z szarozielonej tektury krzyży harcerskich i lilijek. I ją pamiętam wpisującą kaligraficznie litery na trzech płatkach lilijek: O – Ojczyzna, N – nauka, C – cnota. Tak to się zaczęło. Gdzieś na początku czterdziestego trzeciego roku moja trzynastoipółletnia siostra została zaprzysiężona w podziemiach Pałacyku Ociemniałych na placu Trzech Krzyży. Od tamtej pory były zbiórki, instruktaż, akty małego sabotażu i przede wszystkim przygotowania do funkcji, którą miała potem pełnić w Powstaniu, łączniczki – kolporterki podziemnej prasy. Nasze mieszkanie pełne było poutykanych gdzie się dało – między sprzęty, za obrazami, pośród bielizny – gazetek i biuletynów. W wypadku rewizji kwalifikowaliśmy się w najlepszym wypadku do transportu do Oświęcimia. Zapamiętałem opowieść Baśki – mama pozwoliła jej wtedy wypalić papierosa – o jej wyjściu z łapanki. I to takiej połączonej ze szczegółową rewizją. Ponieważ w bluzce, w majtkach i na plecach miała poutykane gazetki, nie miała żadnych szans. I wtedy – mama była pewna, że to święty Juda Tadeusz zainterweniował – ruszyła prosto do najwyższego rangą dowódcy, najpewniej oficera gestapo. Zbierając ze wszystkich sił cały zasób słów po niemiecku i całą wiedzę o strukturze języka, rozpaczliwie wyznała mu, że jeśli nie wróci na czas, mama będzie się gniewać, bo właśnie zostawiła pod jej opieką małego braciszka, a ona sobie wyszła, tylko na chwilę, i niechże on zrozumie… No i ów oficer, szczerze rozbawiony jej dziecięcym przeżywaniem i dziecięcym problemem, kazał ją z zamkniętego rejonu wypuścić.
Dwudziestego dziewiątego lipca 1944 roku po południu odprowadzaliśmy z mamą Baśkę na przystanek tramwajowy niedaleko domu, na Konopackiej. Zawsze wydawała mi się taka duża, taka dorosła. A na tym przystanku wyglądała jak dziewczynka jadąca na kolonie. Dźwigała plecak. I szła do Powstania. Matka wiedziała przecież, że może już nigdy jej nie zobaczy, a przecież nie umiała zaprotestować. Ucałowała ją i zrobiła nad głową ledwie widoczny znak krzyża. Byłem oto świadkiem arcypolskiej sceny: dziecko oddawane na ofiarę. „Jak kamienie przez Boga rzucone na szaniec…” Wiedzieliśmy, że miejscem wstępnego jej zakwaterowania jest dom na ulicy Miodowej przy rogu placu Krasińskich. Symboliczne miejsce, obok najsłynniejszego włazu do kanału, którym będą się ewakuować niedobitki obrońców Starego Miasta. A ten dom, gdzie Baśka zacznie Powstanie, po wojnie zostanie podniesiony z gruzów i odtworzony w dawnym kształcie. To było niegdyś Collegium Nobilium Konarskiego, wzorcowa szkoła Komisji Edukacji Narodowej Sejmu Czteroletniego, od 1955 roku siedziba Wyższej Szkoły Teatralnej, w której spędzę cztery ważne lata życia, ucząc się sztuki aktorskiej.
Zobaczymy się z Baśką dopiero po dwunastu latach, na lotnisku pod Londynem. Tam wyląduje mała Dakota KLM – większym samolotem dolecimy z mamą do Amsterdamu – wyjdzie nam naprzeciw łysiejący, niemłody już mężczyzna z wąsami, o bardzo ciepłym, sympatycznym uśmiechu, i powie – to będzie mój pierwszy sprawdzian z angielskiego, przetłumaczę mamie, co jej zięć do nas mówi – że Asta, to znaczy Barbara, to znaczy Kalina, zaraz się zjawi, nie wytrzymała napięcia oczekiwania i poszła do toalety.
Jeszcze słowo o „kamieniach rzuconych na szaniec”. Kilkanaście osób, dziewcząt i chłopców, zmieściło się w zamkniętym obwodzie: przedpokój, poczekalnia, gabinet i – po otwarciu zwykle zamkniętych drzwi – nasz pokój. Zapamiętałem dokładnie datę: 4 grudnia 1943 roku. Barbary. Za niespełna osiem miesięcy wybuchnie Powstanie. Ci wszyscy u nas zebrani przyszli świętować imieniny Baśki. Przyszli wieczorem, by wyjść rano. Obowiązywała przecież godzina policyjna. Ta prywatka – jak za kilka lat, po wojnie, będzie się podobne imprezy nazywać – miała swój wyznaczony limit czasowy. Musiała trwać. Długo. I absolutnie nie było nudno. Mimo że nie pamiętam, aby pito alkohol. Chociaż, kto wie, może i pito, ale jeśli tak, to w takich ilościach, że nie znać było efektu. Najpierw było dużo gwaru, szumu, śmiechów. Ktoś ciągle podkręcał gramofon i układał na krążku płyty z żywymi rytmami, szły głównie fokstroty. Potem tempo zwolniło się. Pamiętam wtulone w siebie sylwetki tańczących tanga i slow-foxy. Przeszkadzałem im, taki podekscytowany, pełen życia dzieciak, któremu pierwszy raz w życiu pozwolono nie spać w nocy. Gdzieś nad ranem padłem i mama położyła mnie do łóżka. Ale najpierw przeżyłem radość udziału w zabawie. Chłopcy nosili mnie na barana, podrzucali. A potem, siedząc gdzieś w kącie, słuchałem ich rozmów. Nieprzytomnie mi imponowali ci młodzi mężczyźni albo raczej bardzo wyrośnięci chłopcy. Wiedziałem przecież, że są żołnierzami. Dziewczęta też, ale one mniej mnie interesowały, z tymi chłopakami jakoś się identyfikowałem. A dziwni to byli żołnierze. Ironiczni. Głęboko myślący. I zdeterminowani. Oni, większość z nich, wiedzieli, że szanse na zwycięstwo, szanse dożycia końca wojny są nikłe. A przecież „na wszelki wypadek” wszyscy studiowali. Byli starsi niż Baśka, mieli po osiemnaście, dziewiętnaście lat, niektórzy pewno ponad dwadzieścia. Mieli być lekarzami, inżynierami, artystami, politykami. Poza normalnymi studiami na tajnych kompletach wszyscy uczyli się też walczyć na kursach podchorążych, na wyjazdowych zgrupowaniach w podwarszawskich lasach. Pamiętam trzy pokoje przepełnione wielką obietnicą, zapowiedzią aktywnego, twórczego życia. Pamiętam dobrze tamtych chłopców i tamte dziewczęta. Wyrokiem Opatrzności z całej tej grupy przeżyła tylko Baśka. Wszyscy oni zginęli w Powstaniu.
Kiedy w osiemdziesiątym pierwszym groziła nam interwencja krajów „bratniego obozu”, z tym największym na czele, zastanawiałem się, jakie byłoby – Bogu dzięki, że ten sprawdzian nie nastąpił – morale rówieśników tamtych. Czy obudziłby się w nich imperatyw, że jeśli nawet sensu nie widać, bywa że trzeba. Trzeba zginąć.
Czuwaj, kiedy światło na górach daje znak, wstań i idź.
Dopóki krew obraca w piersi twoją ciemną gwiazdę.
Powtarzaj stare zaklęcia ludzkości, bajki i legendy.
Bo tak zdobędziesz dobro, którego nie zdobędziesz.
Powtarzaj wielkie słowa, powtarzaj je z uporem,
Jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku.
A nagrodzą cię za to tym, co mają pod ręką:
Chłostą śmiechu, zabójstwem na śmietniku…
Ci, co przeżyli Powstanie, tak właśnie ginęli po wojnie w ubeckich więzieniach. Ale poeta mówi przecież:
Bądź wierny. Idź.
Pora opowiedzieć o czasie Powstania. Nim zacznę, czuję jednak potrzebę, by cofnąć się na chwilę o ponad rok. I mojej, i tej zbiorowej pamięci – tak uważam – to się należy.
Był Wielki Tydzień, oczekiwanie Wielkiejnocy. W tym czasie w mieście, nie całym, ale w jego dużej części, trwało powstanie. Oddziały Stroopa likwidowały getto, w którym grupy straceńców stawiały desperacki opór. Ci ludzie czynili to jedynie dla honoru, by ocalić godność w chwili umierania. Nasze, warszawskie Powstanie, owe heroiczne sześćdziesiąt trzy dni, sierpień i wrzesień czterdziestego czwartego roku, było przemyślaną, chociaż jak chcą niektórzy nie do końca przemyślaną i nie w pełni odpowiedzialną akcją militarną. Ta akcja zgodnie z przewidywaniami miała szanse powodzenia. Istniała przecież nieźle przygotowana do walki, choć posiadająca minimalną ilość broni i amunicji, armia podziemna, no i była przecież siła zbrojna na Zachodzie. Żołnierze Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Sosabowskiego przez miesiące, przez lata przygotowywali się w dalekiej Szkocji do zrzutu na Warszawę, poznawali na makietach każdy zaułek miasta. Potem mieli ginąć w Holandii, walcząc o ów „jeden most za daleko”. Oto siły zbrojne Rzeczypospolitej, te zorganizowane w kraju i te z zagranicy, miały wyzwolić stolicę i podjąć wkraczające oddziały sojuszniczej Armii Czerwonej jako gospodarze. Mieli ją przywitać przedstawiciele rządu niepodległego kraju. No i zostaliśmy zdradzeni. Przez wschodnich „sojuszników”, którzy zachodnim, idącym Warszawie z minimalną pomocą z powietrza, nawet lądować nie pozwolili na swoich lotniskach. Cynicznie dali znać Londynowi i Waszyngtonowi, iż chcą, aby Warszawa z jej władzą i z jej wojskiem została zabita. Zdradzili nas też zachodni alianci tak dalece potrzebujący sił sowieckich, że nie ośmielili się interweniować w strefie już zgodnie z podziałem nie ich wpływów. No i przegraliśmy, tracąc miasto, które legło w gruzach, i tracąc dwieście tysięcy mieszkańców, w tym większość młodego pokolenia. Tak się stało, ale nie tak miało być. Powstanie, powtórzę oczywistość, miało wszelkie szanse zwycięstwa. Rozgłośnia sowiecka prowokowała, namawiając usilnie do jego wybuchu. I jedna fala uderzeniowa Armii Czerwonej zza Wisły wystarczyłaby – poważniejsze siły niemieckie wycofały się z miasta z początkiem sierpnia, oni byli gotowi oddać miasto – i stolica byłaby wolna. Dopiero gdy rozgorzała walka, miała przyjść świadomość zdrady, świadomość podjętego i zaakceptowanego wyroku śmierci.
…Powstańcy w getcie wiosną czterdziestego trzeciego roku nie brali udziału w przygotowanej i przemyślanej akcji militarnej. Oni od początku skazani byli na śmierć. I tylko o godną śmierć walczyli. Im nikt nie miał nawet zamiaru przychodzić z pomocą. Podziemie polskie odstąpiło im trochę broni, ale to była jałmużna. Może i trudno się dziwić. Ci na zewnątrz szykowali się do walki i tych w getcie traktowali jak i tak skazanych na śmierć.
…Dane mi było widzieć rzecz niezwykłą, coś, zdawałoby się, nierealnego. Była bodaj Wielka Sobota, nastrój panował przedświąteczny, sprzyjała mu piękna wiosenna pogoda. Znalazłem się z mamą na spacerze w Alejach Ujazdowskich. Tego dnia nikt tu nie szedł śpiesznie, ludzie spacerowali, cieszyli się słońcem i perspektywą dwu świątecznych dni. A nad miastem unosił się wielki słup ciemnego dymu, który rósł, wciąż rósł, wspierał nieboskłon. To był znak zagłady. Ostrzegał, upominał, uświadamiał. Opatrzność czyniła próbę ludzkich sumień. Pogoda była bezwietrzna. Gdyby tak wiał wiatr, kłęby dymu idące z palonego getta rozniosłyby się w chmurę nad całym miastem, przesłoniłyby słońce, stałyby się uciążliwe, zmusiłyby do myśli o tym co się o b o k dzieje. A tak ciemny słup wspierał jedynie strop nieba, które było pogodnie błękitne. I komu chciałoby się myśleć – nielicznym chciało się, na pewno – że tam, skąd bije słup dymu, w jednej czwartej miasta palą się ludzie. Szedłem z mamą Alejami Ujazdowskimi pośród zieleniejących drzew i mocno zaciskałem rękę na palcach jej dłoni. Wokół widziałem pogodne twarze, nikt nie obracał głowy w stronę dymu. Tyle było innych kierunków do patrzenia. I tyle było innych tematów do rozmów i do myślenia. No bo też cóż można było na to poradzić, że płonie część miasta, wielka część, w samym jego środku i że giną tam, że płoną tam ludzie. Swoi czy obcy? Za kilkanaście miesięcy bomby będą spadać na całe miasto, płonąć będzie całe miasto i ginąć będą wokół sami swoi, choć przecież pośród „naszych” żołnierzy nie zabraknie tych kilku ocalonych z wielkanocnego żydowskiego powstania, wśród nich ostatni dowódca walczącego getta, Marek Edelman. Mój Boże, jakaż okrutna próba człowieczeństwa nas spotkała. Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego tak obojętnie przyjęto (przyjęliśmy!) zabijanie części naszego miasta, uśmiercanie jego współmieszkańców, współobywateli Najjaśniejszej Rzeczypospolitej?