Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyczekiwany prequel bestsellerowej powieści, fenomenu TikToka Byliśmy łgarzami E. Lockhart. . Trzymająca w napięciu nowoczesna, wyrafinowana powieść.
Kolejne lato. Kolejne pokolenie. Ta sama rodzina Sinclairów! Niecierpliwie wyczekiwany prequel bestsellerowej powieści, fenomenu TikToka Byliśmy łgarzami E. Lockhart. Trzymająca w napięciu nowoczesna, wyrafinowana powieść, od której nie będziecie mogli się oderwać.
Smagana wiatrem prywatna wyspa u wybrzeża Massachusetts. Burzliwy ocean, kłębowisko mrocznych sekretów i smutku. Porywcza bohaterka. Czarujący, nieobliczalny chłopak. Lato niewybaczalnej zdrady, straszliwych błędów i pierwszych miłości. Witamy ponownie w rodzinie obrzydliwie bogatych Sinclairów, rodzinie łgarzy.
Dwadzieścia siedem lat przed wydarzeniami z powieści Byliśmy łgarzami poznajemy inne lato, inne pokolenie i tajemnice, które będą ich prześladować przez następne dekady. Odkryj, jak zaczyna się ich historia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Dla Hazel
Drodzy Czytelnicy,
ta książka zdradza treść powieści Byliśmy łgarzami.
Kocham Was i pisałam dla Was dzięki ambicji i czarnej kawie.
Uściski i całusy
E.
1
Mój syn Johnny nie żyje.
Jonathan Sinclair Dennis, tak się nazywał. Zmarł w wieku piętnastu lat.
Zginął w pożarze. Kocham go, skrzywdziłam i tęsknię za nim. Już nigdy nie urośnie, nigdy nie znajdzie sobie partnerki, nigdy nie będzie trenował do kolejnego biegu, nigdy nie pojedzie do Włoch, jak tego pragnął, nigdy nie wybierze się na szaleńczą jazdę kolejką górską. Nigdy, nigdy, nigdy. Nigdy więcej nic.
A jednak odwiedza mnie często w mojej kuchni na wyspie Beechwood.
Widuję się z nim późną nocą, kiedy nie mogę zasnąć i schodzę na dół na szklaneczkę whiskey. Wygląda zawsze tak samo – jak piętnastolatek. Ma sterczące potargane włosy, nos spalony słońcem, obgryzione paznokcie i zazwyczaj jest w szortach kąpielowych i bluzie z kapturem. Czasami także w niebieskiej wiatrówce w kratę, ponieważ w domu jest zimno.
Pozwalam mu napić się whiskey. Przecież nie może mu zaszkodzić, skoro jest martwy. Zwykle jednak woli gorące kakao. Duch Johnny’ego lubi siadać w kącie i uderzać bosymi stopami w szafki pod blatem kuchennym. Wyjmuje stare pudełko z literami do scrabble’a i machinalnie układa na blacie sentencje, podczas gdy rozmawiamy. Nigdy nie jedz niczego większego od dziury w twoim tyłku. Nie ma rzeczy niemożliwych. Bądź trochę bardziej uprzejmy, niż musisz. I tym podobne.
Często mnie prosi, żebym opowiadała mu historie o naszej rodzinie.
– Opowiedz mi o tym, jak byłyście nastolatkami – mówi dzisiejszej nocy. – Ty, ciotka Penny i ciotka Bess.
Nie lubię rozmawiać o tamtych czasach.
– Co chcesz wiedzieć?
– Cokolwiek. O waszych psotach, wygłupach tutaj, na wyspie.
– Było tak samo jak teraz. Żeglowałyśmy łódką. Pływałyśmy w morzu. Grałyśmy w tenisa, jadłyśmy lody i przyrządzałyśmy kolacje na grillu.
– Czy wtedy się ze sobą dogadywałyście?
– Zazwyczaj.
– Czy kiedykolwiek wpadłaś w prawdziwe tarapaty?
– Nie – odpowiadam. A potem: – Tak.
– Z jakiego powodu?
Przecząco kręcę głową.
– Powiedz mi – nalega. – Co najgorszego zrobiłaś? No śmiało, przyznaj się!
– Nie! – odmawiam ze śmiechem.
– Tak! Pięknie proszę. Jaki był w tamtym czasie twój absolutnie najgorszy występek? Opowiedz swojemu nieszczęsnemu martwemu synowi, ze wszystkimi drastycznymi szczegółami.
– Johnny!
– Och, to z pewnością nie było nic strasznego – mówi. – Nie masz pojęcia, co widywałem w telewizji. Rzeczy o wiele gorsze niż cokolwiek, co mogłaś zrobić w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Myślę, że Johnny nawiedza mnie, ponieważ nie zazna spokoju, dopóki nie usłyszy odpowiedzi. Wciąż wypytuje o naszą rodzinę, rodzinę Sinclairów, gdyż usiłuje zrozumieć tę wyspę i jej mieszkańców, a także powody naszego postępowania. Naszą historię.
Chce się dowiedzieć, dlaczego umarł.
Jestem mu winna tę opowieść.
– Dobrze – zgadzam się. – Powiem ci.
Moje pełne imiona i nazwisko brzmią Caroline Lennox Taft Sinclair, ale ludzie nazywają mnie Carrie. Urodziłam się w 1970 roku. To jest historia mojego siedemnastego lata.
Tamtego roku na wyspę Beechwood przybyli chłopcy. I w tamtym roku pierwszy raz ujrzałam ducha.
Nigdy jeszcze nie opowiedziałam nikomu tej historii, ale myślę, że Johnny powinien ją usłyszeć.
„Czy kiedykolwiek wpadłaś w prawdziwe tarapaty? – pyta. – Co najgorszego zrobiłaś? No śmiało, przyznaj się... Jaki był w tamtym czasie twój absolutnie najgorszy występek?”
Opowiadanie o tym boli. W gruncie rzeczy nie wiem, czy zdołam być całkiem szczera, ale spróbuję.
Rozumiecie, przez całe życie byłam łgarzem.
W naszej rodzinie nie jest to niczym niezwykłym.
2
Z dzieciństwa niewyraźnie pamiętam mroźne bostońskie poranki. Siebie i moje siostry w ciepłych butach i drapiących wełnianych czapkach. Szkolne dni w mundurkach – grubych, granatowych, rozpinanych swetrach i plisowanych spódniczkach. Popołudnia odrabiania lekcji przed kominkiem w naszym wysokim ceglanym miejskim domu. Gdy zamykam oczy, czuję smak waniliowej babki biszkoptowej i lepkość moich palców. Życie było bajkami opowiadanymi przed snem, flanelowymi piżamami, golden retrieverami.
Były nas cztery dziewczynki. Każde lato spędzałyśmy na wyspie Beechwood. Pamiętam pływanie w burzliwych falach oceanu z Penny i Bess, podczas gdy matka siedziała na brzegu z maleńką Rosemary. Łapałyśmy meduzy i kraby i trzymałyśmy je w niebieskich wiaderkach. Pamiętam wiatr i blask słońca, zabawy w syreny i zbieranie kamyków na plaży.
Nasza matka Tipper wydawała wspaniałe przyjęcia. Robiła to, ponieważ była samotna, w każdym razie na Beechwood. Wprawdzie miewaliśmy gości, a przez kilka lat na wyspę przyjeżdżał brat ojca Dean z dziećmi, jednak matka uwielbiała kolacje na cele dobroczynne i długie lunche ze swoimi drogimi przyjaciółkami. Kochała ludzi i była w tym dobra. Kiedy nie miała wokół siebie licznego grona osób, wymyślała własne rozrywki, urządzała przyjęcia, nawet gdy nikt nas nie odwiedzał.
Kiedy wszystkie cztery byłyśmy małe, rodzice co roku w Dzień Niepodległości zabierali nas do Edgartown. To żeglarskie miasteczko na wyspie Martha’s Vineyard, pełne posiadłości ogrodzonych białymi drewnianymi płotkami. Jedliśmy z papierowych pojemników smażone na głębokim oleju małże z sosem tatarskim, a potem kupowaliśmy lemoniadę na straganie przed kościołem Old Whaling. Rozstawialiśmy fotele ogrodowe i jedząc, czekaliśmy na paradę. Przejeżdżały platformy na kołach udekorowane przez lokalne firmy. Kolekcjonerzy zabytkowych samochodów dumnie trąbili klaksonami. Oddziały miejscowej straży pożarnej jechały swoimi najstarszymi wozami. Orkiestra weteranów wojennych grała marsze Sousy i moja matka zawsze śpiewała: „Bądź miły dla swoich pięknie upierzonych przyjaciół, gdyż któraś z kaczek może być czyjąś mamą”[1].
Nigdy nie zostawaliśmy na pokaz sztucznych ogni. Wracaliśmy motorówką na Beechwood i biegliśmy z rodzinnej przystani na prawdziwe przyjęcie.
Werandę domu Clairmont zdobiły kolorowe lampki, a na trawniku stał wielki stół piknikowy udekorowany na niebiesko i biało. Jedliśmy kukurydzę w kolbach, hamburgery i arbuza. Był tort w kształcie flagi amerykańskiej, przybrany malinami i borówkami. Matka zawsze własnoręcznie go ozdabiała. Każdego roku taki sam tort.
Po kolacji rozdawała nam wszystkim zimne ognie. Paradowaliśmy po wyspie drewnianymi alejkami – prowadzącymi od domu do domu – i wyśpiewywaliśmy ile sił w płucach. Wspaniała Ameryka; Ten kraj jest twoim krajem; Bądź miły dla swoich upierzonych przyjaciół.
O zmroku udawaliśmy się na Dużą plażę. Ogrodnik – w tamtych czasach był nim Demetrios – puszczał sztuczne ognie. Rodzina siedziała na bawełnianych kocach, dorośli trzymali szklanki, w których dźwięczały kostki lodu.
W każdym razie trudno uwierzyć, że byłam wówczas taką zaślepioną patriotką, podobnie jak moi świetnie wykształceni rodzice. Niemniej te wspomnienia pozostały.
Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że jest cokolwiek złego w tym, jak wpasowałam się w naszą rodzinę, aż do pewnego popołudnia, gdy miałam czternaście lat. To było w sierpniu 1984 roku.
Przebywaliśmy na wyspie od czerwca, mieszkaliśmy w domu Clairmont. Nazwano go tak od miana szkoły, do której w wieku chłopięcym chodził nasz ojciec Harris. Stryj Dean i moi kuzyni mieszkali w domu Pevensie, określanego tak od nazwiska rodziny z Opowieści z Narnii. Niania zajmowała w lecie domek Goose Cottage. Służba domowa składała się z gospodyni, ogrodnika i pracowników sezonowych, ale tylko gospodyni sypiała na miejscu. Pozostali wracali na noc na stały ląd.
Przez cały ranek pływałam z siostrami i naszą kuzynką Yardley. Zjadłyśmy kanapki z tuńczykiem i seler naciowy z lodówki turystycznej stojącej przy nogach mamy. Po wysiłku fizycznym i lunchu ogarnęła mnie senność. Spuściłam głowę i położyłam dłoń na mojej ośmioletniej siostrzyczce Rosemary, która drzemała obok mnie na kocu. Miała ręce pogryzione przez komary i zapiaszczone nogi. Była blondynką jak my wszystkie, z pasmami włosów rozjaśnionymi słońcem. Miała pulchne policzki koloru brzoskwini i chude, jeszcze nieukształtowane kończyny. Jej twarz pokrywały piegi, często mrużyła oczy i śmiała się głupkowato. Nasza Rosemary. Była dżemem truskawkowym, kolanami w strupach, i trzymałam jej drobną dłoń w mojej.
Zdrzemnęłam się trochę, podczas gdy rodzice rozmawiali. Siedzieli w fotelach ogrodowych pod białym parasolem, w pewnej odległości ode mnie. Obudziłam się, gdy Rosemary obróciła się na bok, i leżałam z zamkniętymi oczami, czując pod ramieniem jej oddech.
– To nie jest tego warte – mówiła matka. – Po prostu nie jest.
– Nie powinna mieć tej skazy, skoro możemy to naprawić – odpowiedział ojciec.
– Uroda jest ważna, ale nie najważniejsza. Zachowujesz się, jakby była wszystkim.
– Nie rozmawiamy o urodzie, tylko o pomocy osobie, która wygląda na słabowitą. Wręcz na głupią.
– Musisz być taki okrutny? Nie ma potrzeby mówienia w ten sposób.
– Po prostu trzeźwo na to patrzę.
– Dbasz o to, co ludzie sobie pomyślą. Nie powinniśmy się tym przejmować.
– To zwykły zabieg operacyjny. Doktor ma wielkie doświadczenie.
Rozległ się odgłos zapalania przez matkę papierosa. W tamtym czasie oni wszyscy palili.
– Nie myślisz o czasie spędzonym w szpitalu – zaoponowała Tipper. – O płynnej diecie, opuchliźnie i tak dalej. Bólu, jaki będzie cierpiała.
O kim oni rozmawiali?
O jakiej operacji? Jakiej płynnej diecie?
– Ona nie przeżuwa normalnie – powiedział Harris. – To niezaprzeczalny fakt. Nie ma żadnego innego wyjścia, jak tylko przez to przejść[2].
– Nie cytuj mi tu teraz Roberta Frosta.
– Musimy myśleć o tym, jak o rozwiązaniu tej sytuacji. A nie martwić się, jak ona to zniesie. I nie zaszkodziłoby, gdyby wyglądała...
Harris przerywa na chwilę i Tipper wtrąca:
– Traktujesz cierpienie jak wyzwanie czy coś w tym rodzaju. Jakby było tylko trudem. Wysiłkiem.
– Gdy dokonujesz wysiłku, coś dzięki niemu zyskujesz.
Zaciągnięcie się papierosem. Zapach dymu zmieszał się ze słoną wonią powietrza.
– Nie każde cierpienie jest wartością – stwierdziła Tipper. – Czasami jest po prostu tylko cierpieniem. – Pauza. – Czy nie powinniśmy posmarować Rosemary emulsją do opalania? Zaróżowiła się od słońca.
– Nie budź jej.
Znowu pauza. A potem:
– Carrie jest piękna taka, jaka jest – orzekła Tipper. – A trzeba będzie przeciąć kość, Harris. Przeciąć kość.
Zamarłam.
Rozmawiali o mnie.
Przed przybyciem na wyspę byłam u ortodonty. A potem u chirurga szczękowego. Nie przejęłam się tym. Ledwie zwróciłam na to uwagę. Połowa dzieciaków w szkole nosi aparaty korekcyjne.
– Nie powinna mieć żadnej fizycznej wady – zdecydował Harris. – Układ twarzy jest teraz jej wadą. Ona zasługuje na to, by wyglądać jak jedna z Sinclairów: silna na zewnątrz, ponieważ jest silna wewnętrznie. A jeżeli musimy to dla niej zrobić, to zrobimy.
Uświadomiłam sobie, że chcą złamać mi szczękę.
Przypisy