Rój - Weronika Mathia - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Rój ebook i audiobook

Weronika Mathia

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

40 osób interesuje się tą książką

Opis

W iławskiej kamienicy dochodzi do morderstwa Kamili Witz. W tym samym czasie bez śladu znikają najbliżsi sąsiedzi kobiety. Czy widzieli coś, czego nie powinni?

Te wydarzenia sprawiają, że niespodziewanie przecinają się ścieżki kilku osób. Emerytowany policjant Zbigniew Ostrowski, pszczelarka Natalia Biel oraz niedawno owdowiały Marek Gronowicz i jego dwunastoletnia córka Łucja wkrótce przekonają się, że przeszłość zawsze dopomina się o sprawiedliwość, a niezawinione śmierci o zemstę.

Wydarzenia wymykające się spod kontroli.
Decyzje o nieodwracalnych konsekwencjach.
Bohaterowie uwikłani w intrygi, które nierzadko ich przerastają.

Ostatecznie każdy musi zmierzyć się z pytaniem:
Jak daleko się posuniesz, by chronić tych, których kochasz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Jacek Knap
Oceny
4,4 (146 ocen)
89
37
14
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marzenakozbialmatysek

Dobrze spędzony czas

Jak dotąd moją ulubiona powieść tej autorki.
00
Sirgune1

Z braku laku…

Gdyby inne tło. Widać, autorka nie zna środowiska. Romów. Miodu nie lubiŕ, sporo trzeba było opuścić przy czytaniu
00
goosik007

Całkiem niezła

po zachwytach nad dwiema pierwszymi książkami trzecia trochę mnie rozczarowała, choć nadal to całkiem dobra rozrywka. Tutaj zakończenie wydawało się dziwnie naciągane.
00
toako

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Tak czekałam na kolejną książkę autorki, ale tym razem nie kliknęło i trochę wiało nudą
00



 

 

 

 

Copyright © Weronika Mathia, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Joanna Jeziorna-Kramarz, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt layoutu okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: tanapat, Magic Art., longquattro | Adobe Stock

Fotografia autorki: © Justyna Wasiniewska

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68217-43-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Do czego się posuniesz,

by chronić tych, których kochasz?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich rodziców, Gabrieli i Jerzego

 

 

Bajka Zouszki

 

 

 

 

 

Biegłam przez ciemny las, bo usłyszałam swoje imię.

„Zouszka!”

Usłyszałam je nie jeden raz, ale kilka. I była w moim imieniu zaklęta najgorsza wizja, jaką mogłam sobie wyobrazić. Strachu, łez, małych rączek zaciskających się wokół mojej szyi.

Karmenka potrzebowała pomocy, a mnie przy niej nie było.

Wciąż czułam na sobie zapach ogniska i widziałam ciemny krąg wokół niego. Czy oni też usłyszeli dziecięcy głosik?

Wiatr plątał moje włosy, a ja błagałam go, żeby użyczył mi swojej siły. Musiałam dobiec do dziewczynki, zanim usłyszą ją inni. Obejrzałam się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie goni, i przez chwilę wydawało mi się, że widzę kilka postaci.

Wilki atakują sforą.

Zaczął padać deszcz. Mokre liście przyklejały mi się do spodni, a wysokie drzewa patrzyły, jak łapię oddech i próbuję przyspieszyć. Buty zatapiały się po kostki w mokrej ziemi. Po raz pierwszy ucieszyłam się, że zdjęłam spódnicę, bo chyba nie dałabym rady biec. Plecak haczył o gałęzie i zsuwał się z bluzy.

Zauważyłam ją na skraju lasu. Tak małą i drobną.

– Co tu robisz? – Dopadłam do Karmenki i wzięłam ją w ramiona.

– Przepraszam, przepraszam… – Płakała mi do ucha i nie wiedziałam, ile w tym łez, a ile deszczu, od którego obie byłyśmy mokre. Zimna woda wpadała za kołnierz, spływała po twarzy, wsiąkała we włosy.

– Trzymaj się, musimy biec!

Za nami rozległy się krzyki:

– Ej! Kto tam jest?

– Ktoś tam jest!

– Stój! – Rozpoznałam głos chłopaka z błyskawicą wystrzyżoną na boku głowy. – Stój, kurwa!

Obróciłam się i zobaczyłam, że się nachyla, a potem szybko prostuje.

Kamień trafił mnie w głowę.

Ból rozlał się po całej czaszce. Bałam się dotknąć tego miejsca. Łzy lały mi się po twarzy zupełnie bez kontroli, zagryzłam usta, żeby nie krzyczeć. Coś ciepłego spłynęło wzdłuż kręgosłupa. Nie mogłam teraz zemdleć. Musiałam walczyć za nas obie.

– Stój, powiedziałem!

– Pojebało cię? – usłyszałam Kamilę.

Chciałam przyspieszyć, ale moje stopy ślizgały się na mokrej trawie i liściach. Pomyślałam, że musimy znowu zatopić się w las, który majaczył po drugiej stronie torowiska. Paliła mnie klatka piersiowa i cała dygotałam z wysiłku. Postawiłam Karmenkę na ziemi.

– Idź pierwsza.

– Na tory?

– Tak.

– Nic nie widzę. Jest tak ciemno.

– Szybciej! Nie bój się, jestem za tobą.

Wspinałyśmy się na nasyp, chwytając się ostrych kamieni, które raniły dłonie. Turlały się na dół i uciekały spod stóp. W pewnej chwili straciłam Karmenkę z oczu.

– Zouszka! – krzyknęła niemal w tym samym momencie, w którym z lasu wyłoniło się kilka postaci. Jeszcze nas nie widzieli. Jeszcze miałyśmy szansę uciec.

– Cichutko, cichutko – powtarzałam i łapałam w objęcia powietrze tak długo, aż w końcu trafiłam na jej małe ciało.

– Nie mogę się ruszyć. Noga.

Klęknęłam i poczułam zapach smaru wymieszany z wonią drewnianych podkładów. Dotykałam Karmenki, a potem zimnych, wilgotnych szyn i śrub. Wydawało mi się, że wyczuwam delikatną wibrację zwiastującą przyjazd pociągu, i ze strachu zrobiło mi się niedobrze.

Skupiłam się na oddechu i działaniu. Na rajstopkach z dziurą na kolanie, wiązanych butach za kostkę, z których jeden utknął między prętami podtrzymującymi śruby na torach. Zaczęłam szarpać za sznurówki w jej bucie i próbowałam opanować panikę. Kawałek sznurka urwał się i został mi w dłoni.

– Boję się – powiedziała dziewczynka i poczułam, jak wczepia mi palce we włosy. – Szybciej, Zouszka… Szybciej!

Jeszcze nigdy nie czułam takiego skupienia. Gdybym miała nóż, udałoby się ją uwolnić. Gdybym miała dłuższe paznokcie, być może rozwiązałabym supeł przy wiązaniu. Gdybym nie poszła do tego przeklętego lasu, ona nie pobiegłaby za mną.

Gdybym.

– Pomocy! – krzyknęłam. – Kamila! Jesteś tam? Pomóż mi!

Niech tu przyjdą. Niech nas dogonią. To nadal lepsze niż śmierć.

Czułam, że pot spływa mi po karku, a serce bije tak głośno, że niemal zagłusza przeciągły gwizd pociągu.

 

 

Obecnie

 

 

 

 

 

– I co było dalej? – zapytał sennie chłopiec, odsuwając kołdrę.

Zygmunt Ostrowski nie odpowiedział, tylko poczekał, aż oddech Nikodema ucichnie. Wnuk miał trzynaście lat i rzadko prosił o to, żeby ktoś z nim posiedział, gdy zasypia. Dziś jednak to zrobił. Gdy Zygmunt wrócił z rehabilitacji, zastał dzieciaka na wpół przytomnego na kanapie w salonie. Narzekał, że boli go brzuch i mu niedobrze. Intuicja podpowiadała emerytowanemu gliniarzowi, że coś złego wydarzyło się w szkole. Podobne akcje zdarzały się chłopcu wcześniej i zawsze oznaczały kłótnię z kolegami lub poprzedzały trudny sprawdzian.

Ostry siedział więc na skraju łóżka i starał się nie poruszyć, żeby nie zakłócić płytkiego snu wnuka. Ależ to było trudne! Silić się na spokój, gdy w środku wszystko się tłucze. Nikodem zmienił pozycję, zwijając się w kształt przypominający precelek. Ręce wsunął pod poduszkę i mamrotał coś niezrozumiałego, potem zrzucił kołdrę na podłogę. Zygmunt pomyślał, że chłopiec przypomina swoją babcię. Teresa też spała w takiej pozycji. Zawsze na boku, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Wszystko w sobie chowała, nawet przez sen.

Biedna Teresa.

– W końcu powiesz mi, co się stało – wyszeptał mężczyz­na i z powrotem otulił chłopca kołdrą.

Telefon wnuka, który leżał na stoliku nocnym, zamrugał kilka razy, Zygmunt zerknął na wyświetlacz, ale zobaczył już tylko godzinę. Dochodziła dwudziesta druga. „Jeszcze zbyt wcześnie” – kalkulował. Zebrał ubrania Nikodema, które ten niedbale rzucił na fotel, i zszedł schodami na parter, gdzie w łazience wcisnął je do kosza na pranie. Nogawka ulubionych dresów wnuka, z logo kanadyjskiej drużyny hokejowej, zamiatała podłogę. Ostremu nie chciało się tego sprzątać.

Zerknął w lustro na zmęczoną życiem twarz siedemdziesięcioletniego emerytowanego gliny, który w przedstawieniach dla dzieci mógłby grać łagodnego niedźwiedzia. Pomyślał, że starość jest bezlitosna. Odebrała mu nawet groźne spojrzenie, które dawniej działało na podwładnych i kobiety. Zmienił się w pluszaka, którego ktoś przywiązał do samochodu i ciągnął po wyboistej drodze przez wiele kilometrów.

– Ale jeszcze na koniec zdążyłeś spierdolić – mruknął do odbicia i poszedł do salonu. Tam odblokował swoją komórkę i przez chwilę przesuwał palcem po ekranie, zostawiając na nim tłuste ślady. W końcu zostawił ją na stoliku i zaczął chodzić od ściany do ściany.

Głupie serce.

Znowu kłuło, jakby ktoś wbijał w nie pazury. Mężczyzna poczuł kropelki potu nad górną wargą, ale nie zwalniał tempa. Chodzenie pomagało. Był pewien, że gdyby się zatrzymał, stałoby się coś jeszcze gorszego niż to, o czym dowiedział się dziś wieczorem. Że ktoś zamordował kobietę, przez którą prawie rozpadło się jego życie i rodzina.

– Kamila – wypowiedział jej imię i przystanął na środku pokoju.

Kilka dni temu przypadkiem wpadli na siebie w sklepie. Jak zwykle miała na sobie za duży sweter, który odsłaniał piegowate ramię i kusą sukienkę pod spodem.

„Słyszałam, że twoja żona zmarła” – powiedziała. „Przykro mi. Przepraszam, że nie byłam na pogrzebie, ale…”

Odburknął coś banalnego, zupełnie jakby była obcą osobą, a nie kimś bardzo ważnym, do kogo dwadzieścia lat temu uciekał w samotne noce. O tym, że ktoś ją zabił, dowiedział się od znajomego policjanta. Mężczyzna zadzwonił, żeby zapytać o coś banalnego związanego z raną postrzałową. Wiedział, że Zygmunt, który dawniej był jego przełożonym, zna się na broni. Od tamtej chwili minęły dwie godziny, które zdawały się trwać te wszystkie miesiące, podczas których Zygmunt i Kamila byli razem.

Kurwa, razem.

Leżała w przedpokoju czy salonie? Krew pobrudziła podłogę czy wsiąkła w dywan? Zastanawiał się, jak upadła. Na plecy czy na brzuch? I czyją twarz widziała jako ostatnią?

„Funkcjonariuszka Dominika Sajna” – jego myśli pobieg­ły do policjantki, od której dostał szczeniaka. Puchaty biszkoptowy kundelek właśnie przydreptał do salonu i wskoczył na kanapę. „Powinienem do niej zadzwonić”.

Napisał kilka esemesów, a kiedy się upewnił, że to właś­nie Dominika ma dyżur w kryminalnym, poczuł się, jakby wygrał szóstkę w totka. Wybrał numer policjantki, ale niemal natychmiast się rozłączył. Jego córka nie byłaby zadowolona. Sylwia miała dziś dyżur prokuratorski i na pewno też znajdowała się na miejscu zbrodni. Nie chciał, żeby wiedziała o tym telefonie. Ani o tym, co dawniej łączyło Zygmunta z Kamilą.

Przeanalizował to i w końcu napisał esemesa do Dominiki: „Zadzwoń, mam prywatną sprawę. To ważne”. Po chwili na wyświetlaczu pojawił się jej numer.

– Dobry wieczór. – W słuchawce odezwał się znajomy kobiecy głos.

– Powiedz mi, co tam się stało. Ja… To dla mnie ważne, żeby wiedzieć. – Uznał, że takie wyjaśnienie jej wystarczy. – Ty ją znalazłaś?

Zapadła cisza przerywana szybkim oddechem. Ostry domyślił się, że policjantka gdzieś odchodzi.

– Tak, odebrałam zgłoszenie. – Zamilkła, jakby się zastanawiała, ile może mu zdradzić. Po chwili dodała ciszej: – Rany przestrzałowe. Pierwsza wlot w okolicach karku, wylot przy obojczykach. Druga w okolicy dolnej części klatki piersiowej, trzecia w lewe ramię. Stała przodem, gdy ktoś do niej strzelał.

Zygmunt, który do tej pory chodził, teraz musiał się zatrzymać i o coś oprzeć. Wręcz czuł, jak jego dłonie biegną po obojczykach Kamili. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że te wszystkie delikatne miejsca na jej ciele już nie pulsują życiem. A jednak mimo emocji analizował to, co usłyszał. Czy te trzy strzały miały znaczenie? Czy po pierwszym postrzale jeszcze żyła? Mało kto zdaje sobie sprawę, że osoby postrzelone potrafią jeszcze długie minuty się bronić lub podejmować całkiem logiczne decyzje.

Jak było w przypadku Kamili? Co zdążyła zrobić przed śmiercią? Musiała widzieć swojego mordercę. Być może błagała o życie.

– Macie broń? – zapytał.

– Nie mamy, ale wiemy, że denatka należała do Strzeleckiego Klubu Sportowego TIG w Iławie. Sejf, w którym trzymała sportowego glocka, jest pusty. Zresztą pamiętam, że ty też należałeś do tego klubu, prawda? – Policjantka urwała, a kiedy Ostrowski przytaknął, kontynuowała: – Około dwudziestej zadzwoniła sąsiadka z góry, starsza emerytowana pedagożka. Wróciła od syna i zdziwiły ją uchylone drzwi do mieszkań. Mamy pecha, bo na dole jest agencja nieruchomości, nieczynna o tej porze, a na górze dwa lokale, z czego jeden przeznaczony pod wynajem. Zero świadków, nikt nie zwrócił uwagi na strzały. Obok jest remont chodnika, maszyny pracują cały dzień. Widocznie zagłuszyły hałas.

– Powiedziałaś: uchylone drzwi mieszkań. Użyłaś liczby mnogiej. – Zygmunt rozkładał na części nie tylko treść tego, co przekazała mu Dominika, ale też sposób, w jaki się do niego zwracała. Wydawało mu się, że jest spięta i nie mówi mu wszystkiego.

– Drzwi zarówno do mieszkania Kamili Witz, jak i do jej sąsiadów były uchylone. Nie ma ich, w środku rozpierdol.

– Myślisz, że uciekli? Podejrzewacie ich? – Ostrowski czuł, że skacze mu ciśnienie. To zawsze zaczynało się tak samo. Natrętny pisk w uszach, który penetrował mózg.

– Nie mam pojęcia. Zabezpieczyliśmy ślady, być może są zamieszani.

– Kim są ci sąsiedzi?

– Marek i Łucja Gronowiczowie, ojciec z córką. Podobno przeprowadzili się do Iławy miesiąc temu, dziewczynka uczyła się w Trójce, w szóstej klasie. Jej matka nie żyje, ale była Romką i to ona odziedziczyła to mieszkanie po rodzicach. Będziemy sprawdzać, co ich łączyło z Kamilą.

– Pamiętasz, jak nazywała się ta matka, która była Romką?

– Tak, miała takie ciekawe imię, Zouszka. A nazwisko panieńskie… – Ostry słyszał, że policjantka przewraca kartki w zeszycie. – Rosta. Kojarzysz ją? Albo jej rodziców? Musieli znać Kamilę, skoro byli sąsiadami.

– Nie kojarzę. Coś zginęło z mieszkania?

– Na pewno doszło do jakiejś szarpaniny. Przedmioty z półek leżą na ziemi, chociaż może… Teraz sobie myślę, że to ofiara mogła je zrzucić, zanim zmarła.

Ostrowski próbował skupić się na rozmowie. Głupie serce, szarpane przez pazury. Kłucie doprowadzało go do obłędu.

– Słuchaj, jak tylko się czegoś dowiesz, to zadzwoń, okej? – poprosił Dominikę i podszedł do schodów, bo wydawało mu się, że wnuk go woła.

– Szefie… Ja… – Policjantka zawiesiła głos. Mimo że od kilku lat był na emeryturze, czasami się tak do niego zwracała. – Chyba nie będę mogła tego zrobić.

– Nie rozumiem.

– U niej w mieszkaniu są wasze zdjęcia. Widać, że coś was łączyło.

Zygmunt przysiadł na stopniu. Pisk w uszach i ból w klatce piersiowej stawały się nie do zniesienia. Wiele razy słyszał zdanie o przeszłości, która upomina się o człowieka. Był przekonany, że to bzdura. Za dużo widział zbrodni, żeby wierzyć w to, że sprawiedliwość zatacza jakiekolwiek koło.

A jednak teraz niemalże czuł oddech Kamili przy skroni i ostatnie słowa, które do niej powiedział, gdy się żegnali: „To się musi skończyć. Gdyby moja żona i córka się o nas dowiedziały, toby nas zabiły”. To był ponury żart, ale dziewczyna spojrzała na niego ze smutkiem i odparła: „Wiem”.

– Sylwia też widziała te zdjęcia? – zapytał i czekał na odpowiedź jak na wyrok.

– To ona je znalazła. Podkreśliła, że dla dobra śledztwa mam z szefem nie rozmawiać. Byłyśmy wtedy same w pokoju.

– Rozumiem. Nie będę więcej dzwonił. – Pożegnał się i odłożył gorący telefon na jeden ze stopni. Zauważył na szybach zygzaki deszczu i usłyszał pomruki burzy.

„Niedobrze” – przeszło mu przez myśl. Deszcz zmyje wszystkie ślady. Jeśli sąsiedzi Kamili uciekli, ponieważ mają coś wspólnego z jej śmiercią, to pogoda im sprzyja. Kto zostawia otwarte drzwi do mieszkania?

– Ten, komu bardzo się spieszy – odpowiedział sam sobie.

Dominika wspomniała, że to jakiś ojciec z córką. Które z nich było winne? Oboje czy żadne? Dziewczynka miała po matce romskie korzenie. Ostrowski znał kilka rodzin romskich z czasów, gdy był chłopcem. Tabory stały na terenie dzisiejszej budowlanki. Wszystkie dzieciaki z okolicy biegały podglądać, jak żyją Cyganie. Zafascynowani przypatrywali się ogniskom i słuchali pieśni w obcych językach. Potem Zygmunt chodził z kilkoma romskimi chłopcami do podstawówki. Rodzice jednego z nich prowadzili warzywniak naprzeciw i pamiętał, że sprzedawali najbardziej soczyste jabłka na świecie.

Niektórych rzeczy się nie zapomina, a inne ukryte są we mgle.

Na przykład mieszkanie Kamili. Był w nim zaledwie raz, dawno temu. Ile mógł mieć wtedy lat? Na pewno sześćdziesiątkę. „Przyjedź” – wyszeptała, dzwoniąc do niego w nocy. Zdziwił go ten telefon z dwóch powodów. Po pierwsze, ich romans zakończył się kilka lat wcześniej, i to dlatego, że Kamila go przerwała. Po drugie, wcześniej nie umawiali się na randki. Za każdym razem, gdy się spotykali, seks przychodził naturalnie, był konsekwencją okoliczności, w których się znaleźli. Najczęściej ciemnej drogi w środku lasu i muzyki Zbigniewa Preisnera, która przypominała Ostrowskiemu, że życie jest zbyt krótkie, by nie zatopić się w ciemności z piękną kobietą, która pachnie jak wszystko, co uwielbiał.

Jak woda z miętą wypita na tarasie. Jak skóra spalona słońcem, po której sunął językiem.

I dlatego pojechał do niej tamtej nocy. I dlatego pojechałby każdej nocy.

Nie pamiętał układu pomieszczeń w mieszkaniu Kamili, ale doskonale znał smak jej pępka. Przed oczami majaczyły mu przedmioty, które odsuwali, żeby zrobić więcej miejsca wokół siebie. Na przykład wysoką lampę z kloszem obszytym frędzlami. A potem ich cienie na ścianie, które przybrały kształt dziwnego, fantastycznego stworzenia o zbyt wielu dłoniach.

Zacisnął palce na materiale spodni. Wtedy kochali się ostatni raz.

– Przepraszam – powiedział cicho do zdjęcia żony wiszącego na ścianie.

Teresa, spokojny anioł o oczach w kolorze wody. Marniał bez niej jak kwiaty, które całe życie hodowała. Przy każdej doniczce zostawiła mu wskazówki, jak o nie dbać. Ale zapominał o nich albo z pasją szaleńca podlewał zbyt wiele razy. Od dawna liście sypały się garściami, ziemię przykrywała pleśń, korzenie gniły.

Ostrowski czuł, że jego twarz robi się mokra od potu, a koszula klei mu się do pleców. Starał się uspokoić, bo miał już na koncie jeden zawał.

„Drugiego może pan nie przeżyć” – powiedział mu wtedy młody lekarz i rzucił zdanie, które szczerze go rozbawiło: „Najważniejszy jest brak stresu”.

Zygmunt przez większość życia czuł, że stres to jego drugie imię. Co więcej, problemy nigdy go nie zniechęcały, tylko napełniały jakąś dziwną energią i odwagą. Ale może tak było dawniej, w pracy. Kiedy trudności dotyczyły spraw niezwiązanych z nim i jego rodziną. Teraz było inaczej.

Wstał.

Kroki, kroki. Stopy uderzały głucho w podłogę. Klapki obijały się o pięty. Zastanawiał się, co zrobi, kiedy jego córka Sylwia stanie w progu. Intuicja podpowiadała mu, że powinien poczekać, aż ona się odezwie. Łatwiej odpowiedzieć na atak niż bronić się, zanim padnie oskarżenie. Być może wszystko rozejdzie się po kościach.

Starym ludziom wiele rzeczy uchodzi płazem. A tym, którzy chorują na serce, tym bardziej. Opowie jej, jak było. Wszystko wyzna i przeprosi.

Chodził od ściany do ściany i rozmyślał. W tym czasie burza zdążyła przetoczyć się nad domem i oddalić. Przestał padać deszcz. Gdyby nie łydki, które zaczynały boleć, być może Zygmunt nie zdałby sobie sprawy z upływu czasu. Zatrzymał się. Zapadła cisza, a on zdziwiony zauważył, że dochodzi trzecia nad ranem.

Nawet nie usłyszał, że Sylwia weszła do domu.

– Wiedziałam, że będziesz czekać – powiedziała w progu. Potem rzuciła płaszcz i torebkę na oparcie krzesła. Nie usiadła jednak na nim, tylko zaczęła chodzić podobnie do ojca.

Od ściany do ściany.

Mężczyzna opadł na kanapę, aż szczeniak, który do tej pory spał, zerwał się oburzony i podreptał szukać innego, cichego miejsca.

– Na górze śpi Nikodem, idź do niego – powiedział Zygmunt, nie odrywając wzroku od córki. Farbowała włosy na jasny blond, a krótka fryzura wyostrzała jej delikatne rysy twarzy.

– Ale nas urządziłeś – wycedziła. Widział, że jest roztrzęsiona. – Jeśli zaczniesz się tłumaczyć z tego romansu, to przysięgam, że cię uduszę. I ani słowa o mamie.

– Sylwia… Ja…

– Tato, nie przerywaj mi. To twoje? – Sięgnęła do kieszeni i podeszła do niego z otwartą dłonią, na której błyszczał przedmiot. Dopiero po chwili Ostry zauważył, że to złota spinka do mankietów z inicjałami Z.O.

– Szukałem ich. A druga? – zapytał zdziwiony. Zrobiło mu się gorąco, bo nie kłamał. Naprawdę dwa dni temu przetrząsał sypialnię w poszukiwaniu swojej jedynej biżuterii.

– Znalazłam to u niej i zabrałam. Rozumiesz? Zataiłam dowody! Widziałam na tobie te spinki tydzień temu. To znaczy, że byłeś u niej niedawno. I miałeś powód, żeby je zdjąć. Koszulę pewnie też? I spodnie? Należeliście do jednego klubu strzeleckiego i się rżnęliście!

Chciał zaoponować, jednak Sylwia uniosła dłoń, dając mu znak, żeby nie przerywał.

– Co jeszcze tam znajdę, tato? Twoje nasienie? – Córka podeszła do niego i był niemal pewien, że go spoliczkuje. Jednak ona nachyliła się nad nim i cicho zapytała: – Kogo będę musiała poświęcić, żeby nas uratować?

 

 

Natalia usłyszała telefon w chwili, gdy lepki miód spływał do ostatniego słoika. Nie zdążyła przesunąć pod miodownik wiaderka i cienka strużka zabarwiła beton na ciemno.

– Cholera – przeklęła i przykryła to miejsce szmatką. Osy potrafiły wygryzać dziury w drzwiach, żeby dostać się do miodu, więc bardzo dbała o to, by w rozlewni było czysto.

Na ekranie pojawił się znany numer straży miejskiej.

– Dzień dobry, czy podjedzie pani po dziki rój do Sarnówka? Dostaliśmy zgłoszenie od ochroniarza z ośrodka Telewizji Polskiej. Podobno gdzieś w okolicach pomnika przyrody zagnieździły się pszczoły.

– Już jadę – odpowiedziała. Skończyła rozmowę i od razu wybrała kolejny numer. – Łukasz? – Upewniła się, gdy po drugiej stronie usłyszała zgrzyt piły mechanicznej.

– Co tam? – zapytał z troską mężczyzna.

– Pomożesz mi wyłapać rójkę? To niedaleko, gdzieś przy Sarnówku.

– Daj mi pół godziny.

Pożegnali się i Natalia zaczęła przygotowywać sprzęt. Drabinę, stroje pszczelarskie oraz podkurzacz. Gdy zaniosła to wszystko do samochodu, spojrzała na stary dom, który graniczył z jej posesją. Kiedyś w nim mieszkała.

Dopóki jej życie nie zaczęło się dzielić na „przed” i „po”.

Teraz traktowała budynek jak magazyn i niechętnie do niego zaglądała. Tym razem potrzebowała przenośnej rojnicy, która służyła do transportu rodzin pszczelich. Schowała ją kilka dni temu, przekonana, że nie będzie jej używać aż do wiosny.

Całą noc padał deszcz i grzmiało, w powietrzu wciąż dało się wyczuć charakterystyczny zapach gnijących liści. Gdy dotarła do schodów, obejrzała się jeszcze przez ramię i spojrzała na pasiekę. Równo ustawione ule, których miała w sumie dwieście. Owady leniwie krążyły przy wylotach i działały według z góry założonego planu, którego nigdy nie zdoła pojąć. Według naukowców kod genetyczny pszczół jest w osobliwy sposób zablokowany i dlatego nie podlegają prawom ewolucji. Od zarania dziejów robią wszystko po to, by chronić swoją rodzinę.

Kobieta najpierw pokonała schody, a potem wilgotne deski na ganku pokryte grzybnią. Dotknęła drzwi i zimnej klamki. Pięć kroków w przedsionku. Dwanaście w pogrążonym w półmroku salonie. Przestrzeń domu dzieliła się na obszary, do których Natalia nigdy nie zajrzy, ponieważ zamknęła je na klucz.

Ale zamknąć nie znaczy zapomnieć.

Zapaliła światło i odnalazła wzrokiem rojnicę, którą ułożyła przy zapakowanych słoikach. Podniosła ją i wtedy usłyszała ciche stukanie przypominające kroki małego dziecka.

„To niemożliwe – przekonywała siebie – że aż tak zwariowałam”.

Dźwięk dobiegał z dawnej sypialni.

– Jest tu ktoś? – krzyknęła zdenerwowana. – Kto tam? – Cokolwiek siedziało w tym domu, zamierzała się tego pozbyć.

Wzięła kilka głębokich wdechów i walcząc ze sobą, weszła do pokoju. Hałas dochodził z drewnianej ramy okiennej, która popychana wiatrem uderzała w pozostawioną na parapecie popielnicę.

– Małe skurwysyny – przeklęła Natalia, wyczuwając pod opuszkami palców tunele żłobione przez korniki. Poruszyła oknem i zaniepokojona zauważyła, że ułamał się długi fragment ramy. Wzięła drewno do ręki. Sypało się w dłoniach.

Na podwórze jej drugiego domu wjechał ford pick-up, z którego wysiadł Łukasz.

– Tu jestem! – krzyknęła i nieostrożnie otworzyła okno, urywając jeszcze większy kawałek okiennicy. Można je było już tylko zatrzasnąć i liczyć, że nie zacznie padać deszcz. W przeciwnym razie wilgoć szybko zniszczy podłogi, a czarne kropeczki grzyba na ścianie w końcu zjedzą dom. Natalia nie miała pieniędzy na remont. Ledwo starczało jej na życie.

Odłożyła spróchniałą deskę i wyszła z poczuciem, że znowu coś się wali.

– Gotowa? – Mężczyzna poczekał, aż zbliży się do samochodu, i dotknął ustami jej warg. – Coś się stało? Jesteś blada – zauważył.

– Szukałam rojnicy w starym domu i odkryłam, że mam całkiem spore stadko korników. A w związku z tym zepsute okno. I grzyba na ścianie.

– Żartujesz? – Pokiwał głową i cmoknął niezadowolony. – Z tego, co pamiętam, w zeszłym roku sugerowałem, żebyś zrobiła oprysk. Wciąż powtarzam, że od czasu do czasu musisz palić w piecu. Jeśli chcesz, zrobię to wieczorem.

– Poradzę sobie.

– W to nie wątpię. – Uśmiechnął się i wskazał na swoje auto, unosząc brwi. – Mój czy twój?

– Jedziemy moim, spakowałam już wszystko – powiedziała i usiadła za kierownicą. – Dzięki, że przyjechałeś – dodała.

Przez to, że tak dużo czasu spędzała sama, coraz częściej zapominała o zwykłej uprzejmości. Gdy przekręciła kluczyk, włączyło się radio i Natalia ucieszyła się, że leci ostra, rockowa piosenka. Od ośrodka Telewizji Polskiej w Sarnówku i pomnika przyrody dzieliło ich prawie czternaście kilometrów, drogi były wąskie, więc podróż zajmie około dwudziestu minut. Nie chciało jej się rozmawiać.

Z jej sąsiadem, Łukaszem, łączył ją dziwny związek zależności. Siał na swoich polach wrzosy z pożytkiem dla jej pszczół, był pod ręką i podobnie jak ona unikał ludzi. Już nawet nie pamiętała, kiedy ta znajomość przerodziła się w coś więcej. Jak to się stało, że jednego dnia rozmawiali o pogodzie, a drugiego pozwoliła mu zostać na noc? Do tej pory układ odpowiadał im obojgu, ale ostatnio Łukasz zaczął przychodzić częściej. Chciał czegoś, czego nie potrafiła mu dać.

Wyjechali z podwórka na drogę prowadzącą do Siemian. Z lewej strony zza domów prześwitywał Jeziorak, a z prawej las. Gęste drzewa, których korony zmieniły się w rdzę. Kobieta otworzyła okno i poczuła to, co zawsze.

Że jest do tego miejsca przyszyta, a nici wrzynają jej się w ciało i oplatają je jak ciernie. Przy każdym wdechu coraz mocniej.

– Nie dziwi cię ta rójka jesienią? – zapytał Łukasz i ściszył radio.

– Jesień jest ciepła. Pszczoły nie wiedzą, co się dzieje. – Zwolniła i spojrzała w prawo. Tym razem na jezioro Gardzień. Co jakiś czas na szyby spadały krople nocnego deszczu zatrzymane w liściach. – Ale masz rację, że to nietypowe.

Rójka zdarzała się, gdy w gnieździe rodziła się nowa królowa, a stara wciąż miała siłę, by żyć, i dość sprytu, by uciec, zanim ją zabito. Zabierała wtedy swoją świtę i część pszczół, żeby poszukać sobie nowego miejsca w przyrodzie – najczęściej na drzewach lub krzewach. Takie sytuacje działy się jednak wiosną lub latem.

Zabłąkaną rójkę zawsze należało wyłapać i spróbować uratować. Natalia robiła to od lat. Miała tylko nadzieję, że nie przyniesie do swojej pasieki jakiejś choroby. Przez najbliższe dni będzie musiała bardzo dokładnie obserwować nowe pszczoły.

– Pracowałaś dziś? – Łukasz zdjął rękawiczki i kobieta zauważyła, że ma podrapane dłonie.

– Rozlewałam miód, pewnie ostatni w tym sezonie, a ty?

– Wycinka – mruknął.

Ich rozmowę przerwał dżingiel zwiastujący wydanie wiadomości w iławskiej Esce.

– Dziś w nocy na ulicy Kościuszki w Iławie… – Spikerka nie zdążyła dokończyć, bo Łukasz wyłączył radio.

– Boli mnie głowa – rzucił.

– Mogłeś ściszyć, chciałam posłuchać.

Na poboczu czekał wysoki mężczyzna z napisem „Ochrona” na roboczej kurtce. Pracował w ośrodku Telewizji Polskiej, który nie tylko służył pracownikom mediów, ale też wynajmował pokoje turystom. Uścisnęli sobie dłonie. Facet powiedział, że pierwszy raz widział z bliska rój, i opowiadał, że toczył się w powietrzu jak kula. Wskazał ręką na ścieżkę po drugiej stronie ulicy, którą wchodziło się na małą polanę z jesionem Maxa Toeppena. Trzystupięćdziesięcioletnim kolosem, którego grube gałęzie chwytały niebo.

– Zbiły się w kulę, bo chronią królową – wyjaśniła Natalia, sięgając po kombinezony i podkurzacz.

Zerknęła na siebie w szybie samochodu i związała długie włosy w kitkę. W niewyraźnym odbiciu, gdy nie było widać jej zmarszczek, wyglądała jak nastolatka. Szczupła, wysoka i pewna siebie dziewczyna, która nie wie, jaki cios przygotowało dla niej życie.

– To prawda, że wczoraj, jak była burza, przewrócił się pomnik przyrody? – zapytał Łukasz i wyjął z samochodu drabinę.

– Straszne. W życiu czegoś takiego nie widziałem – odpowiedział smutno mężczyzna.

– Niemożliwe. – Natalia przyspieszyła kroku i minęła obu mężczyzn. Zdała sobie sprawę, że zbyt rzadko czyta wiadomości, przez co jest zupełnie odklejona od tego, co się dzieje.

Niestety. Jesion wyglądał jak potwór, którego pokonano w okrutnej walce. Jednak gdy kobieta zajrzała do środka pnia, zrozumiała, że obumierał dużo wcześniej. Robaki wydrążyły w nim tyle tuneli, że drewno wyglądało jak wyschnięta gąbka. Śmierć zjadała drzewo po kawałeczku przez wiele długich lat.

– Uważaj, bo znajdziesz jakieś kości – zaśmiał się Łukasz, obchodząc polanę w poszukiwaniu roju.

Natalia zrozumiała żart, ale nie zareagowała. Trzeba być idiotą, żeby śmiać się z duchów. Las w okolicy Sarnówka nazywano świętym z uwagi na kurhany, które są miejscami pochówku Gotów z epoki żelaza.

– Pomożesz mi? – ponaglił ją i wskazał na koronę drzewa na skraju polany.

Natalia ruszyła w jego stronę i kątem oka zauważyła ochroniarza, który zawiadomił straż miejską. Wycofał się, unosząc dłoń w geście pożegnania.

Łukasz oparł drabinę o pień drzewa. Z góry dochodziło spokojne, jednostajne bzyczenie. Dziki rój uformował się we wdzięczny lej i wybrał drzewo liściaste. Tak jakby czekał na złapanie. Najgorzej zdejmowało się rójki z sosen. Pszczoły plątały się w igłach.

– Załóż strój. – Natalia podała mężczyźnie kombinezon.

– Wiesz, że tego nie zrobię.

– Kiedyś przypłacisz to życiem.

– Nie jestem uczulony.

– Musisz to robić? Nie zabrałam adrenaliny. To może cię spotkać, nawet jeśli do tej pory dobrze znosiłeś jad. Zejdź, ja to zrobię. – Patrzyła na mokre podeszwy jego butów, do których przykleiły się pomarańczowe i żółte liście, a potem zrezygnowana podała mu worek foliowy. – Poczekaj! Podpalę próchno.

– Damy sobie radę bez tego. Szczerze mówiąc, nie lubię tego dymu. Wciska się człowiekowi do gardła.

Natalia zobaczyła, jak zakłada worek na rój i zadowolony zamyka go w środku. Nie przewidział jednak, że tych kilka pszczół, których nie złapał, zacznie go atakować.

– Kurwa! – Upuścił rój na ziemię. – Ujebała mnie!

Czarna folia wybrzuszała się i falowała. Trzeba było jak najszybciej wytrząsnąć rodzinę pszczelą do rojnicy i błyskawicznie zamknąć. Natalia z bijącym sercem złapała za końce worka. Kilka owadów usiadło jej na siatce przy twarzy. Poruszały się szybko, bzyczenie przybrało na sile.

– Idź do samochodu! – krzyknęła do Łukasza.

– Pomogę ci – powiedział niewyraźnie. Zauważyła, że włożył palec do ust.

– Ogarnij się, do cholery! – Bała się, że uszkodzi owady, które są na końcach worka. Że je zgniecie i pozbawi życia. I tak wiele z nich umrze. Mieli jedną szansę, żeby je złapać. Teraz sporo z nich będzie musiała zostawić, a one zginą z tęsknoty za matką. – Wynoś się stąd!

Łukasz rzucił, że jest nienormalna, i się wycofał.

Dokończyła pracę sama, a potem poszła w głąb lasu, gdzie zerwała z siebie kapelusz, rękawiczki i spróbowała wyrównać oddech. Czuła, jak pot spływa jej po skroni cienką strużką.

Słyszała bzyczenie, zupełnie jakby ten rój dostał się do środka jej głowy. Miała wrażenie, że owady wciąż po niej chodzą i wciskają się pod ubranie. Zaraz wróci do Łukasza, ale potrzebowała chwili, żeby się uspokoić.

W oddali między drzewami błysnął nienaturalny w lesie niebieski kolor.

Samochód?

Ostrożnie podeszła w jego stronę. Czuła niepokój, ponieważ ktoś przykrył go nieudolnie gałęziami. Koła zakopane w ściółce i karoseria pokryta błotem świadczyły o tym, że właściciele przebyli długą drogę. I być może ją zgubili.

Odgarnęła gałęzie, by zajrzeć do środka, i przetarła rękawem mokre szyby. Dawno nie czuła strachu. Prawie zapomniała, jak to jest, gdy człowieka szarpie coś innego niż smutek. Wypatrzyła obdartą skórzaną kierownicę. Drążek zmiany biegów i zaciągnięty ręczny. Woreczek z granulkami zapachowymi. I masę rzeczy, którym przyglądała się przez kilka długich chwil. W tym żółtą dziecięcą poduszkę. A może raczej maskotkę, bo miała narysowaną twarz.

Wyciągnęła dłoń, żeby złapać za klamkę.

Trzask.

– Jest tu ktoś? – Obróciła się szybko. Wydawało jej się, że ktoś na nią patrzy. Telefon zawibrował w kieszeni. Nie miała jak go wyjąć spod kombinezonu, ale mogła się założyć, że to Łukasz. Wyrwała go z pracy, na pewno był wściekły i chciał wracać do swoich zajęć.

Wróciła po rojnicę i skierowała się do samochodu. Biła się z myślami, co powinna zrobić. Gdy zdejmowała strój, coś błysnęło w błocie tuż przy jej bucie. Nachyliła się i podniosła złotą spinkę do mankietów. Zerknęła na napis wygrawerowany na odwrocie.

Z.O.

Na zawsze.

15.05.1976

Wsunęła ją do kieszeni.

Łukasz siedział na miejscu pasażera i spoglądał przez okno na ochroniarza, który grabił liście przed ośrodkiem wypoczynkowym. Natalia zastanawiała się, czy powiedzieć mu o tym, co odkryła w lesie, ale kiedy rzucił jej obrażone spojrzenie, zdecydowała, że będzie milczeć. Musiała to wszystko poukładać i zastanowić się nad dalszymi krokami.

Każdy na jej miejscu zadzwoniłby na policję. Ale ona nie była każdym. Nienawidziła psiarni, nie ufała im.

Odpaliła samochód i ruszyła. Mokre pasma włosów przykleiły jej się do karku. Włączyła radio, ale on niemal od razu je wyciszył.

– Ty nie jesteś normalna. Nie zapytałaś nawet, jak się czuję. Tylko martwisz się o te swoje pszczoły.

Łukasz odwrócił się w jej stronę i domyśliła się, że czeka na właściwy moment, żeby powiedzieć coś, co być może chciał jej wygarnąć dawno temu. Ta chwila nadeszła, gdy mijali jezioro Gardzień. Słońce zaszło i teraz jego tafla przybrała szary odcień nieba.

– Wiesz, czasami się zastanawiam, co ty w ogóle do mnie czujesz. Czy jestem dla ciebie ważny.

Nie podjęła tematu. Milczenie to też odpowiedź. Może nawet silniejsza niż wszystkie słowa, które znała.

Przed oczami wciąż miała okrągłą, żółtą poduszkę ze smutną minką leżącą na siedzeniu dla pasażera.

 

 

Siedem dni przed śmiercią Kamili

 

 

 

 

 

Łucja wtuliła twarz w okrągłą poduszkę, która wyglądała jak smutna emotikona. Dostała ją od psychologa na jednej z pierwszych wizyt i miała mówić jej wszystko, czego nie chce powiedzieć dorosłym. Żółta poduszka usłyszała w ostatnim roku naprawdę wiele sekretów. Plusz wytarł się w miejscu, do którego dziewczynka przykładała usta najczęściej.

– Śniło mi się, że nasze ręce były pająkami, które goniły się po grubym kocu. Ręka mamy poddawała się po pięciu minutach. Próbowałam ją podnieść i posuwać do przodu, ale zrobiła się ciężka jak cegła. W końcu zmieniła się w posąg, a potem w pył. I został po niej tylko piasek.

Łucja usłyszała kroki na korytarzu, więc ściszyła głos do szeptu.

– Drugi sen był jeszcze gorszy. – Dziewczynka zacisnęła powieki. – Śniło mi się, że zapomniałam wszystkie bajki, które mama mi opowiadała.

Ktoś zbliżył się do drzwi. Łucja szybko zakryła poduszkę kołdrą.

– Lulu, a ty nie zaczynasz lekcji o ósmej? – Tata stanął w progu, pocierając zarost.

Dziewczynka widziała, że tak naprawdę boi się wejść do środka. Chyba nigdy nie był w mieszkaniu, które miałoby tak odjechany wystrój. Ale jej nie przeszkadzały złote sztukaterie pod sufitem, różowa tapeta w kwiaty ani meble jak z bajki o Kopciuszku. Zajęła dawny pokój swojej mamy i sam ten fakt sprawiał, że czuła z tym miejscem szczególną więź.

– O dziesiątej – odpowiedziała i włożyła puchaty kombinezon z króliczymi uszami.

– Śniadanie masz na stole. Wrócę wieczorem. – Dotknął ściany i podważył paznokciem kawałek starej tapety. Dziewczynka widziała, że obecność w tym pokoju go przerasta.

– Tato… – zaczęła niepewnie. – Jak myślisz, dlaczego wcześniej tu nie byliśmy?

– Rozmawialiśmy już o tym, kruszyno. Wiem tyle samo, co ty. – Przesuwał palcem po ścianie i zatrzymywał go w miejscach, gdzie pojawiały się nierówności. – Wiedziałem, że mama jest Romką. Nie chciała ze mną rozmawiać o swojej rodzinie. Myślę, że nie chciała żyć tak, jak oni. Wiesz, że Romowie aranżują małżeństwa? Że często kończą edukację na szkole podstawowej? Oczywiście nie wszyscy – dodał zapobiegawczo. – Ale większość z nich. No i te spódnice. – Uśmiechnął się krzywo. – Wiesz, że mama nienawidziła nosić spódnic.

Dziewczynka się zdenerwowała. Mówił do niej, jakby miała pięć lat. Co ją obchodziły spódnice?

– Przecież… – Lulu pokazała komodę z rzeczami mamy. – Zobacz. Ona wszędzie tu jest. Na pewno tęsknili, bo inaczej wyrzuciliby to wszystko, prawda? Dlaczego odwiedzała ich tak rzadko i nigdy nas tu nie zabierała? – Nie mogła zrozumieć, dlaczego wśród fotografii, których było w mieszkaniu naprawdę wiele, nie ma ani jednego jej zdjęcia. Odczuwała to tak, jakby mama wstydziła się córki z jasną skórą i niemal białymi włosami. A może to dziadkowie nie chcieli jej znać? Lub wcale nie wiedzieli o jej istnieniu?

– Musiała mieć swoje powody – uciął rozmowę. – Wrócę wieczorem.

Tata zawsze tak robił. Kończył dyskusję i szukał powodu, żeby wyjść. Odprowadziła go wzrokiem, a gdy usłyszała dźwięk klucza przekręcanego w zamku, z powrotem opadła na łóżko i wyjęła spod kołdry swoją żółtą poduszkę.

– Dziś też nie pójdę do szkoły. Ale nikt się nie dowie, napisałam usprawiedliwienie w Librusie – wyszeptała. Poduszka posłała jej to samo co zwykle, smutne spojrzenie. – Daj spokój, nadrobię zaległości w weekend. Wiesz, że mam ważniejsze sprawy na głowie.

Odkrywanie przeszłości mamy stało się ostatnio ulubionym zajęciem dziewczynki. W końcu mogła jej dotknąć! Miękkich spódnic ułożonych w szafie i błyszczących bransoletek, które cicho dzwoniły, gdy Łucja obracała je wokół nadgarstków. Szukała jej twarzy w albumie ze zdjęciami i zaskoczona odkrywała, jak bardzo Zouszka ze zdjęć nie przypominała mamy. Kobiety z prostymi, rozjaśnionymi włosami za ucho, ubranej w jeansy i biały top.

Jedyną rzeczą z przeszłości, z której mama czerpała, były baśnie. Piękne opowieści, które snuła wieczorami, tworząc do nich teatrzyk cieni na ścianie. Kiedyś kupiła dla Lulu książkę z cygańskimi bajkami – Gałązkę z Drzewa Słońca Jerzego Ficowskiego. Jednak dziewczynce nie podobały się oryginalne historie. Wolała te doprawione szczyptą fantazji mamy. W nich wszystko mogło się wydarzyć.

Tak naprawdę Łucja przez długi czas nie wiedziała, że mama jest Romką ani co to właściwie oznacza. Skąd niby miała wiedzieć, skoro nikt jej nie powiedział, a w domu nie rozmawiało się o rodzinnych tradycjach mamy.

Gdy Lulu zapytała, dlaczego tak jest, słyszała w kółko to samo zdanie:

– Kiedyś ułożę o tym bajkę. A potem ci ją opowiem.

– Wtedy to nie będzie prawda – denerwowała się dziewczynka.

– Skąd wiesz?

– Bo bajki są wymyślone.

– Nie bardziej niż ty i ja – odpowiadała mama tajemniczo i nawijała na palec siwe pasmo włosów, z którym Łucja przyszła na świat. – No powiedz sama, czy wpadłabyś na to, że córka słońca została naznaczona przez samego króla mgły?

– To polisosis – odpowiadała ze śmiechem. – Włosom brakuje melaniny. Chcesz, to zapytaj naszą panią doktor!

– E tam, nie znasz się! – Mama łaskotała ją po policzku i zaczynała opowiadać bajkę.

Zawsze wszystko obracała w bajkę. Szkoda, że nie umiała tego zrobić ze swoją chorobą. Tęsknota po jej śmierci bolała jak cios zadany w pępek. Do tego stopnia, że dziewczynka przez wiele miesięcy unosiła bluzkę i sprawdzała, czy nie ma siniaków na brzuchu. To wtedy tata zapisał ją do psychologa i dostała swoją żółtą, okrągłą poduszkę. Miała mówić jej o tym, czego nie chce powiedzieć dorosłym, ale tak naprawdę poduszka stała się powiernikiem wszystkich sekretów. Bywały wieczory, gdy miękki, wilgotny plusz wciąż ogrzewał się od oddechu.

Wkrótce tata postanowił, że przeprowadzą się do mieszkania po dziadkach w Iławie, ale chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, w co się pakuje. Kiedy weszli do M3 przy ulicy Kościuszki, z każdego kąta wyzierało wspomnienie mamy. Ze zdjęć ułożonych na kredensie. Z pokoju, który wyglądał, jakby Zouszka opuściła go zaledwie kilka dni temu, i rozpoczętej buteleczki perfum Być może. Paryż. W szufladach biurka nadal były jej stare zeszyty, podpisane: „Zouszka Rosta, VIII c”.

Mieszkanie miało tradycyjny układ. Dwie sypialnie, salon, kuchnia i łazienka, ale ich wystrój zdecydowanie robił wrażenie. Kiedy Lulu po raz pierwszy stanęła w progu tej przedziwnej, baśniowej świątyni, oniemiała. Ściany w korytarzu zdobiły ułożone w prostokąt sztukaterie, a wewnątrz każdej z nich znajdowały się obrazki przedstawiające kolorowe pejzaże. Na podłodze leżało kilka niewielkich dywanów, każdy w innym kształcie. Nad wszystkim górował żyrandol z błyszczącymi kryształkami. Gdy przemierzała korytarze i pokoje, zauważyła, że podłogi skrzypiały zawsze w innych miejscach, drzwi czasami wydawały lament, innym razem milczały. Krzesła trzeszczały tylko w określonych pozycjach.

Pewna, że dziadkowie i mama chcą w jakiś magiczny sposób wskazać jej drogę do przeszłości, z zapałem szukała pozostałych znaków. Weźmy to pęknięte lustro w łazience, które dzieliło twarz na kawałki. Śmieszne, bo najdłuższa rysa na szkle biegła dokładnie tam, gdzie siwe pasmo włosów, z którym urodziła się dziewczynka. Lubiła dotykać ostrej krawędzi rysy i przesuwać po niej palcem.

Kto zbił to lustro? Czy ktoś uderzył w jego środek pięścią? Wiedziała już, że babcia zajmowała się wróżeniem – znalazła talię kart ukrytą w aksamitnym woreczku w szafie. Raz włożyła spódnicę mamy i chodziła, zamiatając materiałem podłogę, tak długo, aż zziębły jej stopy. Fascynowały ją buteleczki schowane za powidłami w kuchennej szafce. Miały naklejki z tajemniczymi nazwami, których nie potrafiła rozszyfrować. Wczoraj wszystkie otworzyła i powąchała, a tę z cieczą w kolorze herbaty, która pachniała kwiatami, przytknęła do ust. Choć smakowała niedobrze, Lulu wypiła połowę i przez kolejne dwie godziny leżała zwinięta na podłodze, pewna, że umrze.

„Co to za gówno?” – myślała, wycierając twarz zroszoną kroplami potu. Przestraszyła się, że mają z tatą w domu takie świństwo. To mogło kogoś zabić.

Przez chwilę wahała się, czy nie wylać zawartości do toalety, ale potem znalazła jeszcze jedną buteleczkę z identycznym płynem i schowała ją w swoim pokoju.

Dziś, kiedy tata wyszedł do pracy, sięgnęła po nią pod łóżko i przez chwilę potrząsała zawartością. Miała cały dzień dla siebie, ale nie zamierzała się spieszyć. Szperanie należało przeprowadzić dokładnie. Poszła do kuchni, a potem z kanapką w dłoni udała się do salonu. Z uśmieszkiem na ustach nacisnęła klamkę. Salon! I to nie byle jaki!

Mieściła się w nim wielka meblościanka ze złotymi okuciami, stół i krzesła z aksamitną tapicerką w odcieniu dojrzałych brzoskwiń, a także spory narożnik pokryty baranią skórą, zza którego wystawały sztuczne kwiaty.

Skierowała wzrok na szafy zajmujące jedną ze ścian, pewna, że skrywają wiele tajemnic. Poczuła przyjemne podekscytowanie, gdy w szufladzie pod telewizorem zobaczyła równo ułożone kasety VHS. Na niektórych były napisy, ale chyba w języku romskim, bo nic nie rozumiała. Wyjęła pierwszą z brzegu z postanowieniem, że przez najbliższe dni też nie pójdzie do szkoły. A przynajmniej dopóki wszystkiego nie obejrzy.

– To nie może być trudniejsze niż pisanie kodu na informatyce – powiedziała, wpychając kasetę do odtwarzacza. Dziwne, ale nie mogła tego zrobić. Zajrzała do środka i zauważyła, że jest już tam jakiś film.

Musieli go oglądać dziadkowie przed śmiercią lub tata.

Lulu nacisnęła play i zobaczyła mamę. Jej długie, czarne włosy dotykały bioder, a kiedy tańczyła do muzyki skrzypiec i spoglądała gdzieś w dal, chciało się podążać w tamtym kierunku. Przypominała ptaka zamkniętego w klatce. Ubrana w czerwoną bluzkę i długą, czarną spódnicę z połyskującą nicią opowiadała ciałem smutną, straszną historię. Lulu poczuła ukłucie w dole brzucha i tęsknotę.

– Zouszka! – usłyszała nagle dziecięcy głosik przebijający się przez dźwięk skrzypiec.

Po chwili w kadrze znalazła się mała dziewczynka i również zaczęła tańczyć. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby w pewnym momencie malutka nie narysowała dłonią słońca. Dokładnie tak zaczynała się jedna z bajek, którą Łucji opowiadała mama.

Identyczne słońce narysowane ręką na ścianie, a potem historia o tym, skąd biorą się dzieci o jasnych włosach. Muzyka grała coraz wolniej, a skrzypce zdawały się płakać. Dziewczynka przylgnęła do Zouszki i wtuliła w nią twarz.

– Zagraj coś innego dla Karmenki! – krzyknęła dziewczyna.

Lulu zatrzymała film i powtórzyła:

– Karmenka.

Jak to możliwe, że wcześniej nie słyszała tego imienia?

Jej myśli przerwało natarczywe pukanie do drzwi. Chciała je zignorować, jednak dźwięk nie ustawał. Zdenerwowana podeszła cicho do judasza.

Po drugiej stronie stała owinięta w duży sweter kobieta z burzą złotych loków. Zbliżyła usta do wizjera i powiedziała:

– Wiem, że na mnie patrzysz. Otworzysz?

Łucja się zawahała. Powinna być w szkole. Nie miała ochoty z nikim rozmawiać.

– Przyjaźniłam się z twoją mamą.

Dziewczynka jeszcze raz spojrzała przez wizjer. Złapała za klamkę.

– Fajne uszy. – Na twarzy kobiety pojawił się uśmiech. Nie pasował do oczu, drżących rąk, które gniotły sweter, i kościstej sylwetki.

Lulu zapomniała, że ma na głowie kaptur, więc teraz go ściągnęła i zrobiła krok do tyłu. Podłoga zaskrzypiała.

– Jak masz na imię? – Sąsiadka wydawała się wzruszona.

– Łucja.

– Jak pięknie. Przepraszam, że tak się patrzę. Ja jestem Kamila. – Wyciągnęła dłoń i musnęła jej policzek. – Wyglądasz zupełnie jak… – Złapała pasmo siwych włosów.

Łucja chciała się cofnąć i zniknąć w mieszkaniu. Ale tamta zacisnęła rękę na jej włosach.

– Czy może mnie pani puścić? – Starała się, żeby jej głos brzmiał spokojnie.

– Przepraszam… – Kamila odsunęła się i wyglądała, jakby była zdziwiona swoim zachowaniem. Owinęła się swetrem i znowu zaczęła go gnieść.

Dziewczynka zdecydowała, że przerwie tę dziwną wizytę. Bała się kobiety, która wyglądała i zachowywała się jak nawiedzona.

– Poczekaj, nie chciałam cię przestraszyć. Pewnie myś­lisz, że jestem dziwna. – Kamila uśmiechnęła się łagodnie. – Po prostu chciałam cię poznać. Sąsiadka z góry powiedziała mi, że przyjechała córka Zouszki. Nie mogłam w to uwierzyć! Wróciłam z wakacji i trochę kiepsko się czuję. Dlatego jestem taka blada i roztrzęsiona. Uczyłam kiedyś w szkole dzieci trochę młodsze od ciebie. – Kamila założyła włosy za ucho, jednak kilka sprężynek nadal fruwało dookoła jej głowy. Wyglądała teraz niegroźnie i miło. Łucja pomyślała, że może się pomyliła.

– Naprawdę znała pani moją mamę?

– Przyjaźniłyśmy się. Przyjdź do mnie, to ci o niej opowiem. Chcesz?

– A Karmenkę też pani znała?