Szept - Weronika Mathia - ebook + audiobook + książka

Szept ebook i audiobook

Weronika Mathia

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

By poznać prawdę, stań na brzegu jeziora i wsłuchaj się w jego...
SZEPT

Iława. Na brzegu jeziora znaleziono martwą nastolatkę. 
Młodsza inspektor Dominika Sajna po trzech latach przerwy ma nadzieję powrócić do wydziału kryminalnego i przyjrzeć się sprawie morderstwa Kai Dolnej. Tym bardziej, że znajomy kapelan więzienny podaje w wątpliwość winę aresztowanego Piotra Janika.
Żyjący w swoim świecie wyobcowany chłopak jest łatwym celem. Ale czy to oznacza, że jest zabójcą? Jedno jest pewne: on i jego rodzina mają wiele tajemnic. Jesienią 1973 roku zaginęła ciotka Piotra, osiemnastoletnia wówczas Anna Janik. Do tej pory los dziewczyny pozostaje nieznany.
W tej powieści nic nie jest oczywiste i niełatwo ocenić, kto tak naprawdę jest winnym, a kto ofiarą. Chęć odkrycia prawdy zaprowadzi bohaterów nad brzeg iławskiego jeziora... Weronika Mathia zachęca, by wnikliwie wsłuchać się w jego szept.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 34 min

Lektor: Ewa AbartJanusz Zadura
Oceny
4,5 (766 ocen)
461
220
64
20
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olka1414

Całkiem niezła

Mimo tego że historia jest ciekawa i do końca nie wiadomo kto jest winny to strasznie dłużyło mi się czytanie ..
20
karolus014

Nie oderwiesz się od lektury

Druga książka autorki i na tym samym wysokim poziomie!!! Mój ulubiony styl, czyli kilka wątków, teraźniejszość powiązana z przeszłością i pomimo że ktoś ginie, brak jak dla mnie zbędnych opisów brutalności. Brawo Pani Weroniko czekam na następną książkę.
20
gasiorowskipiotr

Dobrze spędzony czas

„Szept” to wciągający i intrygujący thriller. Akcja książki dzieje się w Iławie, gdzie nad brzegiem jeziora znaleziono zwłoki nastolatki, Kai Dolnej. Sprawą zajmuje się młodsza inspektor Dominika Sajna, która w ostatnich trzech latach nie pracowała w swoim zawodzie. Oskarżonym w tej sprawie jest Piotr Janik. Ale czy aresztowani na pewno jest winny? On i jego rodzina mają wiele tajemnic. W latach 70 w niewyjaśnionych okolicznościach ginie jego ciotka. Miała wtedy 18 lat. Muszę przyznać, że jeszcze takie thrilleru nie czytałam. Jest on pełen smutku, bólu i osamotnienia. Jest tutaj również wiele tajemnic i ślepców tropów. I nic nie jest oczywiste. Do końca zastanawiałam się, co tak naprawdę wydarzyło się przed laty. Trzyma w napięciu od pierwszej strony. Jest to również książka, która skłania do refleksji, co bardzo zaskoczyło mnie w tym gatunku. Natomiast akcja biegnie niespiesznie, ale nie znaczy to, że książka dłuży się i jest nudna. Wręcz przeciwnie. A wszystko to dzięki przeskokom ...
20
Rylska

Dobrze spędzony czas

Jeszcze lepsza niż Żar, który momentami był po prostu nudny... Tu żadnej nudy nie było. Świetna ksiazka, dobrze spędzony czas. Polecam!
10
Aniitaa

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z moich ulubionych autorek Jestem z okolic Ilawy i ten klimat w tej książce jest tak oddany. Wydarzenie z przed lat wiąże się z tym obecnie. Mocna i do przeczytania na raz, polecam
10



 

 

 

 

Copyright © Weronika Mathia, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Karolina Guzik

Redakcja: Aleksandra Deskur

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Daniel Rusiłowicz

Fotografia na okładce: Faith Stock | Adobe Stock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-68045-45-1

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Ewy, z którą dzielę mroczną część duszy,

oraz Anety, która wie, kiedy tę mroczną część

posypać brokatem

 

 

 

 

 

 

Wyspa Wielka Żuława, 1973 rok

 

 

 

 

 

Stałam na krawędzi mostu i zastanawiałam się, czy pójść dalej.

Jeszcze nigdy podróż z wyspy na ląd nie wydawała się taka prosta. Kilkaset kroków, moja ręka na barierce i już! Żadnej łódki kołyszącej się na falach Jezioraka, zimnej wody wsiąkającej w ubranie, sinych palców zaciskających się na wiosłach.

Postawiłam stopę na desce i poczułam przyjemny dreszcz. Gdybym chociaż dobiegła do Wyspy Miłości, która leżała w połowie drogi z Wielkiej Żuławy do miasta. Potem jeszcze tylko trochę…

– Aniu! Zwariowałaś? – Celina szarpnęła mnie za ramię. – Po pierwsze, powinnaś się ubrać, a po drugie, nie możesz iść teraz do Iławy. Zresztą po drugiej stronie jest ciemny las.

– Przecież wiem – powiedziałam i wzruszyłam ramionami. – Tak tylko sobie sprawdzam, czy deski hałasują, czy może są zupełnie cichutkie.

– Przecież już spacerowałaś po tym moście. Przestań dziwaczyć! – Moja siostra odwróciła się i przeszła kilka kroków w głąb Wielkiej Żuławy. – Jak zwykle muszę cię pilnować!

Zrobiło się ciemno, ale jeszcze nie na tyle, żeby nie trafić na ścieżkę prowadzącą do naszego gospodarstwa. Po lewej majaczył gród Mieszka I wybudowany specjalnie do filmu Gniazdo. Skręciłam w jego stronę i poczułam chłód trawy na łydkach.

– Szybciej, Anka! Babka czeka z kolacją i na pewno się denerwuje. – Warkocz mojej siostry opadał jej na plecy jak długi, lśniący sznur. Takim sznurem można wiele rzeczy związać.

– Przecież idę. – Zawróciłam na ścieżkę i rzuciłam ostatnie spojrzenie na to wszystko, co musiałam za sobą zostawić.

Nie lubiłam siedzieć w domu. Tata mówił, że jestem jak woda. Wciąż coś się we mnie porusza. Chyba dlatego nie mogłam się doczekać, aż na wyspę przyjadą aktorzy, reżyser i cała reszta ekipy filmowej. Nie wiedziałam jednak, kiedy dokładnie się to wydarzy, i dlatego codziennie chodziłam postać przy moście z nadzieją, że zobaczę na drugim brzegu ludzi w przebraniach.

Księcia, księżniczkę, rycerzy i chłopów.

Podobno mieszkańcy Iławy mogli zgłaszać chęć udziału w filmie, ale gdy sama chciałam to zrobić, to oczywiście moja siostra stwierdziła, że „zwariowałam do reszty”.

– Jak przyjdziemy do domu, to od razu leć się przebrać. Ojciec będzie wściekły, że chodzisz taka rozebrana. Ta sukienka nadaje się na lato, a nie początek jesieni. Gdzie masz swój sweter? I czemu nie włożyłaś kaloszy?

„Bo nie pasują do sukienki” – chciałam powiedzieć, ale zacisnęłam usta. Z Celką lepiej nie zadzierać, dlatego zrobiłam, jak kazała, i gdy ona poszła do kuchni, ja wymknęłam się do naszego pokoju, żeby drapiąca wełna brązowego swetra zakryła sukienkę i nikt się nie czepiał, że marznę.

Później, gdy umyłyśmy talerze po kolacji, a okruszki chleba wyrzuciłam na podwórze, przez chwilę oddawałam się nicnierobieniu. Nicnierobienie to zbrodnia według babki i Celiny, ale ja czasami bardzo tego potrzebowałam.

Jeziorak szumiał zaledwie kilkanaście metrów od naszego domu. Rozumiałam, że on chce mi coś powiedzieć.

Gdy się mieszka nad jeziorem, od razu wiadomo, jaki woda ma humor. Można to rozpoznać po falach, odgłosach i zapachu. Przebija się woń glonów czy rybich łusek? A może tego czegoś, co jest ukryte na dnie i pachnie jak piasek z brzegu zaciśnięty w dłoni?

W każdym razie tamtego dnia Jeziorak miał dla mnie zapach tajemnicy.

Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że poszłam ścieżką na brzeg, zdjęłam buty i pozwoliłam, żeby fale podmywały palce u stóp. To było moje ulubione miejsce. Tak blisko domu!

„Zimno” – pomyślałam. „Zimno, ale miło”.

Po drugiej stronie mrugała do mnie Iława. Tam w mieszkaniach i na ulicach chodzili sobie ludzie, a ja, Ania Janik, stałam tutaj i wyobrażałam sobie, że wszyscy na mnie patrzą.

I nagle, zupełnie jakby stały się czary, światła w całym mieście zgasły. Od wody odbijały się gwiazdy, a to, co ponad wodą, wyglądało jak czarny płaszcz. Wzruszyłam się i chciałam zrobić coś, żeby to zapamiętać.

– Jesteś tu? Widziałaś to? – szepnęłam i odwróciłam się w stronę najbliższego drzewa, skąd dochodziło znajome pohukiwanie mojej kochanej sowy. – Dzisiaj nic dla ciebie nie mam, ale ustawiłam pułapki na myszy w stodole. Jak tylko coś się złapie, to ci przyniosę. Przecież wiesz.

„Wiem”. Uszatka wysłała mi myśl i wzbiła się wysoko w stronę nieba. Oczywiście nie widziałam jej dokładnie, ale od czego miałam te wszystkie obrazki w głowie?

Na pewno kręciła sobie ósemki i patrzyła, jak zdejmuję obrzydliwy sweter i piękną sukienkę w maki i pozwalam, żeby wiatr robił mi gęsią skórkę na ciele.

Gdyby przyłapała mnie teraz Celka, to chyba przywiązałaby mnie do łóżka za to, że stoję naga przy brzegu jeziora. Gdyby zobaczył mnie Michał, to może by mnie pocałował. Gdybym grała w filmie, to pewnie byłabym księżniczką.

Ale gdybym umarła, zostałabym sową. Tak samo jak moja mama.

I byśmy sobie zamieszkały na drzewie, tutaj na wyspie, i wpatrywały się w okna naszego domu.

 

 

 

 

 

 

Obecnie

 

 

 

 

 

Psst.

Gaz połaskotał podniebienie, szum powoli dotarł do brzucha. Sandra odstawiła puszkę z piwem i objęła wzrokiem przestrzeń salonu w domu rodzinnym w Iławie. Słońce powoli dogasało, mimo że elektroniczny zegar wskazywał siedemnastą. Czekała, aż wszystko zatopi się w półmroku, i układała w myślach słowa nowego utworu. Od kilku dni dobijały się do niej dźwięki.

– Twoja kolej – powiedział Krystian na wdechu i podał jej skręta.

Dziewczyna położyła się na kanapie, wyciągając dłonie nad głowę.

– Uważaj! Wypalisz dziurę. Mama cię zabije. – Usłyszała głos siostry, która musiała stać w progu pokoju.

– Mamy tu nie ma. Nie wrócą z tatą aż do jutra. Zresztą jak tak dalej pójdzie, sami spalą dom, żeby dostać kasę z ubezpieczenia. Gdzie byłaś? – Sandi przyłożyła gorącą bletkę do ust i dym wypełnił ją szczelnie. Po chwili myśli przykryła cienka warstwa miękkiej waty. – Trzymaj. – Usiadła i podała siostrze jointa. Za dwa tygodnie Kaja miała skończyć szesnaście lat, ale Sandra mogła się założyć, że nigdy wcześniej nie trzymała w ręku zioła. Była ciekawa, co z nim zrobi. Wyrzuci?

Jednak nastolatka zaciągnęła się tak, jakby robiła to od zawsze. Nie kaszlała, nie zrobiła obrzydzonej miny. Jej nieskazitelna twarz anioła nawet odrobinę nie poczerwieniała.

– Wow. – Krystian przeciągnął samogłoski. Nachylił się i jego wielka sylwetka przez chwilę znalazła się na krawędzi kanapy.

„Uważaj, bo spadniesz” – pomyślała Sandra. „A spadanie boli”.

Zauważyła, że jej przyjaciel znowu patrzy na Kaję jak na ciastko, które ma ochotę zjeść. Albo jak na piękny obraz, którego chciałby dotknąć z nadzieją, że ubrudzi sobie palce. Że między nimi coś jest. Tego nie dało się wytrzymać.

Krystian dwa miesiące temu wrócił z Anglii, gdzie po rozwodzie rodziców zamieszkał z matką. Razem z jego powrotem ożyły wspomnienia z podstawówki i uczucie, które Sandra przez wiele lat próbowała w sobie zgasić. Przez cały ten czas mieli ze sobą kontakt, spotykali się, gdy chłopak przyjeżdżał na wakacje, i wydawało jej się, że jest między nimi chemia.

Dopóki Kriss nie zobaczył ponownie Kai.

„Wariuję” – pomyślała Sandi i wstała, żeby otworzyć okno.

Przy płocie sąsiadów wysoka, zgarbiona postać w roboczym kombinezonie nachylała się do skrzynki z narzędziami. Światło z podwórka oświetlało szczupłą sylwetkę. Dziewczyna domyśliła się, że chłopak zaraz zabierze się do prac w ogrodzie, zawsze zjawiał się, gdy zaczynało zmierzchać. Przyglądała się, jak poprawia wielkie, przemysłowe słuchawki. Od wielu lat w nich chodził. Niezależnie od tego, czy pracował, czy jechał na starym rowerze poboczem drogi.

– Uciekaj, Piotrek – powiedziała szeptem i narysowała palcem na szybie długą kreskę. Dopiero teraz dotarło do niej, że chyba przesadziła z używkami. Próbowała sobie przypomnieć, ile wypiła browarów. Może ze trzy. A wcześniej pół butelki wina.

Obróciła się, żeby spojrzeć na siostrę, która usiadła obok Krissa. Teraz ich uda się stykały, on pokazywał jej coś w telefonie.

Trzeba to było przerwać.

– Gramy w butelkę? – zapytała Sandra. Chciała, żeby to wybrzmiało, ale słowa następowały po sobie zupełnie bez kontroli. Czuła się, jakby jej twarz była z gumy, i musiała się bardzo starać, żeby poruszyć ustami lub żuchwą.

– To głupia gra – stwierdziła Kaja i wróciła do oglądania filmiku na smartfonie. Chyba nawet przysunęła się bliżej Krystiana i gdyby tylko odwróciła twarz w jego stronę, ich oddechy złączyłyby się w jeden.

Sandra upuściła szkło na podłogę.

– Wypadło na ciebie – powiedziała do siostry, chociaż butelka poturlała się pod stolik kawowy. – Pójdziesz pocałować Piotra. Pracuje w ogrodzie u sąsiadów.

Zadziałało. Kaja zwróciła na nią uwagę.

– Kogo? – Nastolatka podeszła do drzwi balkonowych. Stanęła tak blisko, że jej oddech namalował chmurkę na szybie.

Sandi spojrzała na jasne włosy siostry, których końce wywijały się na zewnątrz. Błyszczały w słońcu, jakby używała najlepszych kosmetyków, a nie tego samego przeciwłupieżowego head and shoulders o zapachu cytryny, od którego włosy reszty domowników robiły się przyklapnięte i matowe.

– Na pewno nigdy się nie całował, a przecież jest bardzo przystojny… Przypomina młodego Roberta Pattisona. Jeszcze wtedy, gdy grał w Zmierzchu. – Wybuchła śmiechem, czując, że zaraz nastąpi faza, dla której zawsze sięgała po marihuanę. Niekontrolowanej radości i „mamwszystkowdupie”.

– Odwal się od niego – obruszyła się Kaja. – Nie mogę uwierzyć, że jesteś aż taka paskudna. Że po tym wszystkim…

– No proszę! Ktoś zrobił się niegrzeczny! – krzyknęła Sandra głośniej, niż zamierzała.

Widziała z bliska, jak na dekolt siostry powoli wpełza rumieniec. Jak dziewczyna wsuwa zaciśnięte pięści do kieszeni jeansów i spina mięśnie. Mogła się założyć, że pod jasną grzywką, która zakrywała czoło, pojawiła się właśnie podłużna zmarszczka. I chociaż Sandra wiedziała, że to nie fair, brzydki głos szeptał jej do ucha, że nie stanie się nic złego.

Że to tylko głupia zabawa w podpuszczanie młodszej siostry, która miała sprawić, że przestanie być tak irytująco doskonała.

– A może go do nas zawołam? – Otworzyła drzwi balkonowe, zimne powietrze wdarło się do pokoju. – Ej! Piotrek! Chodź do nas! Wbijaj na imprezę! – Zaczęła machać rękoma i dawać mu znaki na migi. Dłonie tańczyły w powietrzu, a Sandi co chwilę wybuchała śmiechem.

W końcu chłopak ociężałym krokiem ruszył w stronę niskiego płotu oddzielającego posesje. Jego buty na gumowej podeszwie zatapiały się w trawie.

– Jesteś beznadziejna – wycedziła Kaja. – Dlaczego wciąż robisz takie rzeczy? Daj mu spokój! Ogarnij się!

– Dlaczego on ma pracować, kiedy my się tak świetnie bawimy? Czy jemu nie należy się nic od życia? – Sandra obejrzała się przez ramię, żeby sprawdzić, co robi Kriss. No proszę, on też w końcu się podniósł.

Za to Kaja minęła ją wściekła i wyszła na balkon.

– Dokąd ona idzie? – zapytał przyjaciel.

– Pocałować Piotra Janika – odpowiedziała powoli Sandi, obserwując jasnowłosą księżniczkę.

Kaja jedną dłoń położyła na poręczy, drugą odgarniała grzywkę. Szła bez butów, a nogawki jej jeansów i skarpetki szybko zmoczyły się od wysokiej trawy i zmieniły odcień na ciemniejszy. Pocierała ramiona, bo miała na sobie tylko cienki sweterek.

– Ej, ale po co ta szopka? – Krystian odpalił papierosa.

Przewyższał Sandi o dwie głowy, był łysy, wydziarany i z daleka sprawiał wrażenie osiedlowego koksa. Prawda była jednak taka, że należał do Animalsów i dziewczyna wierzyła, że gdyby zachorowała, oddałby jej nerkę.

– Każ jej zawrócić. – Chłopak cmoknął z niezadowoleniem i podsunął jej do ust fajkę. – Przecież on… Kurwa, to głupie.

– A co? Jesteś zazdrosny? – Dziewczyna przerwała mu i zaciągnęła się papierosem. Czekała na odpowiedź, która nie nadeszła, i już sama nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Od kafelków na tarasie bił chłód, od którego szczypały stopy. – Kaja, żartowałam! Wracaj! – Wyglądało na to, że siostra naprawdę chciała pocałować tego gościa. – Weź się nie wydurniaj! Zimno jest!

Jednak ona szła. Pocierała ramiona i zbliżała się do Piotra, a gdy stanęła naprzeciw niego, musiała zadrzeć wysoko głowę, żeby dosięgnąć jego ust. Wcześniej położyła mu dłonie na ramionach i spojrzała w oczy. A przynajmniej tak to sobie wyobrażała Sandra, bo przecież widziała tylko tył głowy Kai i ręce zaciśnięte na ramionach granatowej roboczej kurtki chłopaka. On stał bez ruchu i przyglądał się dziewczynie ze smutkiem.

Cała ta scena wyglądała tak absurdalnie, że nagle Sandi nabrała ochoty, by podejść do płotu i to przerwać.

– Żartowałam, słyszałaś? – krzyknęła kolejny raz. – Zostaw go!

Jednak Kaja na kilka sekund zasłoniła twarz Piotra. Być może naprawdę dotknęła swoimi ustami jego warg. Potem odwróciła się i zaczęła biec w stronę domu. Drżał jej podbródek, miała mokre policzki. Chłopak wpatrywał się w jej sylwetkę z miną człowieka, który właśnie stracił wszystko, o czym marzył. Na jego twarzy rysowało się tak głębokie rozczarowanie i co zaskakujące, strach, że Sandrze zrobiło się przykro.

To miało być śmieszne. Takie rzeczy powinny być śmieszne.

Kaja już w progu uderzyła siostrę otwartą dłonią w klatkę piersiową. Później pobiegła do łazienki i zatrzasnęła za sobą drzwi.

– I co teraz? – zapytał Krystian. Wydawał się wkurzony. – Dlaczego to zrobiłaś? I to z nim? Co ty chciałaś…? No wiesz…

– Daj spokój, przejdzie jej. Wiesz, że lubi dramaty. Przecież nic takiego się nie stało. Nie wiem, dlaczego mnie posłuchała. – Sandi wzruszyła ramionami i udawała, że wszystko mało ją obeszło.

Kriss długo wiązał sznurówki w swoich vansach i przez chwilę wyglądał, jakby nad czymś się zastanawiał. Zastygł z brudnym kawałkiem sznurka w ręku i półotwartymi ustami. Nawet szepnął: „Dobra, nieważne”. A potem wyszedł.

Dobrze wiedziała, co chciał powiedzieć.

Zbyt dobrze.

– Mogę coś dla ciebie zrobić? – zapytała teraz Kaję i przyłożyła ucho do drzwi łazienki. Próbowała wychwycić jakieś dźwięki.

Było ich całkiem sporo. Szum wody. Głośny oddech. Delikatny plusk. I w końcu cichy głos:

– Zostaw mnie, okej? Idź spać. Jesteś tak nawalona, że nie da się z tobą normalnie rozmawiać. Chcę być sama.

– Sama – powtórzyła Sandra i poszła do salonu, żeby sprawdzić, czy Piotr wciąż stoi przy płocie.

Ale on już przeszedł na drugą stronę ogrodu. Zupełnie jakby nic się nie wydarzyło.

– Wybaczyłeś mi, prawda? Ty już taki jesteś, co? – powiedziała zamyślona. Dowlokła się do pokoju, który dzieliła z siostrą, i padła na łóżko.

Kołdra otuliła ją jak miękki kokon. Miała wrażenie, że jej świadomość zapada już w sen, choć oczy nadal pozostawały otwarte. Obraz tracił na ostrości, wszystko było przyjemnie okrągłe. Nawet Kaja, która weszła do pokoju owinięta w ręcznik.

– Nie gniewaj się – powiedziała Sandi pojednawczo. – Naprawdę żartowałam. Jak wypiję za dużo, to mi odwala. Nie chciałam zranić ciebie ani tego gościa. Nawet nie wiem, co tam do końca zaszło. Ja chyba… Ja chyba naprawdę ostro się skułam.

– Daj mi spokój. – Nastolatka położyła się w swojej pościeli w kwiatki, nasunęła poduszkę na głowę i kołysała się na boki jak dziecko dotknięte chorobą sierocą.

– Po co do niego poszłaś? Przecież to był żart! – Sandra uniosła się na łokciach i choć wszystko falowało, zmusiła się, żeby wstać. Gdy dotarła do brzegu łóżka siostry, czuła się wykończona. – Hej… – Położyła się obok i też wsunęła głowę pod poduszkę. – Ale masz tu ciepło! – Dotknęła pleców nastolatki i głaskała tak długo, aż oddech Kai przerodził się z urywanego beatu w spokojny rytm.

Pomyślała, że będzie musiała to odkręcić i z nią pogadać. Miała wrażenie, że coś jej umknęło. Czegoś nie dostrzegła.

Gdy już leżała w swoim łóżku i patrzyła na rozmazaną sylwetkę siostry, dotarło do niej, że zbyt łatwo udało się ją podpuścić. Dlaczego tak naprawdę Kaja podeszła do płotu i pocałowała chłopaka? Czy on jej coś powiedział, że zareagowała tak histerycznie?

Tamtej nocy Sandra jak zwykle śniła o dźwiękach. Szumiał telewizor, świszczał wiatr, a jej oddech jak szara chmura unosił się gdzieś do nieba. Układała z niego melodię i słowa. Dawno temu śpiewała siostrze wszystkie swoje piosenki. Rano pomyślała, że spróbuje ją w ten sposób przeprosić.

– To będzie kołysanka dla księżniczki – zażartowała, wygrzebując się z ciepłej pościeli. Tylko że poza nią w pokoju nikogo nie było. Gdy ciemne niebo dotykało tafli jeziora, Piotr trzymał głowę Kai pod wodą tak długo, aż wszystkie jej dźwięki zamienił w ciszę.

 

 

– Przepraszam, że jestem dopiero dziś. Mam całkiem dobre usprawiedliwienie. – Robert Wierzbicki wbił zaciśnięte pięści w kieszenie spodni dresowych. – Chciałem przyjść wcześ­niej, ale wyjechałem na kilka dni w Bory Tucholskie. Dużo chodziłem po lesie. Zimno, ale z dwiema parami spodni na tyłku dało się wytrzymać. – Zaśmiał się i rozejrzał dla pewności, że wciąż jest na cmentarzu sam.

„Prawie sam” – poprawił się w myślach i odszukał wzrokiem staruszkę, która kilkanaście metrów dalej sprzątała płytę nagrobkową.

– Widziałeś mecz? Już widzę, jak byś się ciskał, że nasi znowu przegrali – zmienił temat. Liczył na odpowiedź, oczywiście nie taką zwyczajną, ubraną w słowa. Nieboszczycy nie przemawiają przecież pełnymi zdaniami. Ona pojawiała się w sercu i była po prostu poczuciem, że jego brat Maks wciąż przy nim jest.

Wierzba zawiesił wzrok na zmarzniętych białych różach, które przechylały główki, i poczuł, że znowu ogarnia go tęsknota. Była jak zimna dłoń, która przesuwa się po skórze i naciska na ciało z całej siły, zostawiając niewidzialne siniaki.

– Znowu u ciebie była, prawda? Poznaję po kwiatach i zniczach.

Wiedział, że powinien się już zbierać. Gęste chmury zbiły się w kłęby i wyglądały, jakby toczyły ze sobą walkę. Odmówił jeszcze modlitwę i ruszył do wyjścia z cmentarza.

Robert od roku pełnił posługę kapelana więziennego w Iławskim Zakładzie Karnym i przyzwyczaił się już do rytmu dnia, który się z tym wiązał – pobudek o piątej, joggingu z Domu Zakonnego Misjonarzy Oblatów na cmentarz i z powrotem, wizyty w zakładzie karnym, pracy duchowej przez resztę dnia.

Po porannym joggingu ostrożnie brał zimny prysznic, pilnując, żeby woda nie dostała się do ust.

– Maks, trzymaj za mnie kciuki dzisiaj, możesz? – Wyszedł i wytarł się dokładnie ręcznikiem. Mokre włosy łaskotały go w ramiona, a z lustra spoglądały czujnie głęboko osadzone oczy.

Do tej pory, ilekroć Robert wyjeżdżał na urlop, wracał w piątek, żeby w sobotę i niedzielę odprawić msze. Tak robił jego poprzednik i Wierzba chciał to kontynuować. A jednak, gdy cztery dni temu w piątek stał w parku krajobrazowym w Borach Tucholskich, zamiast zawrócić, spakować się i wsiąść do samochodu, poszedł głębiej w las. Po raz pierwszy czuł, że zawiódł.

Potarł brodę, zdziwiony długością swojego zarostu. Jak zwykle zastanawiał się, czy już musi się golić, czy mógłby znów przełożyć to na kolejny poranek.

Później włożył czarny, przylegający dres z wełny merynosów. O wełnie merino, najlepszym naturalnym materiale termoregulacyjnym, opowiedział mu kolega w seminarium, chudy koleś, który interesował się tkactwem. Robert pamiętał, że podśmiechiwał się z jego hobby.

I oto nastąpiła sprawiedliwość Boża. Dziesięć lat później nie tylko nosił dres z wełny merynosów, ale sam miał równie nietypową pasję, której dawał upust, urządzając pokój w domu zakonnym.

Szybko zapełnił ściany ulubionymi zdjęciami we własnoręcznie odnowionych ramach. Pod oknem ustawił antyczne biurko, które kupił za bezcen w sklepie z meblami z Zachodu w Stradomnie pod Iławą. Przy przeciwległej ścianie stała z kolei szafa, którą w garażu znajomego prawie zjadły korniki. Pracował nad nią kilka miesięcy, ale się opłacało. Wyglądała jak z katalogu, choć kapelan nie wymienił wąskich pasków luster w drzwiach, więc ilekroć zbliżał się do niej, by wyciągnąć ubranie, jego tułów wydawał się nieproporcjonalnie wąski i krótki. Za każdym razem go to bawiło.

Teraz nachylił się i wyciągnął spod łóżka folię malarską, którą rozłożył na środku pokoju.

– Pora na ciebie, dziewczyno – powiedział i przeniósł na folię staromodną wagę, którą znalazł, gdy pewnego ranka wracał z cmentarza.

Przejechał palcem po przyjemnie chłodnych mosiężnych szalach. Kiedyś musiały być gładkie, a teraz ich faktura przypominała kratery wulkaniczne. Renowacja nie powinna zająć mu dużo czasu, wystarczyło odpowiednio oczyścić i zabezpieczyć wagę, a wgniecione fragmenty wybić młotem. Dokładnie nałożył na wszystkie żelazne elementy grubą warstwę płynnej parafiny.

– Za kilka godzin będziesz błyszczeć. – Umył dokładnie ręce, włożył sutannę i zanim zszedł na śniadanie, założył oblacki krzyż. Przy sercu nosił jeszcze jeden. Dawno temu podarował mu go brat.

Gdy wyruszał sprzed domu zakonnego, zaczął padać deszcz i Wierzba musiał uruchomić wycieraczki. Gumy tarły o szybę, wydając irytujący dźwięk, więc zagłuszył je radiem. Zaparkował przy ulicy Gdańskiej, obok ośrodka szkolenia kierowców, i jak zwykle rzucił okiem na murale namalowane na elewacji więzienia. Przedstawiały osoby z różnymi niepełnosprawnościami. Byli tam mężczyzna na wózku, niewidoma kobieta, niema kobieta. Korowód czarnych zarysów sylwetek zamykała postać wyciągająca przed siebie dłonie. Oprócz tego na ścianie wypisane były różne pytania. Jedno zawsze przykuwało jego uwagę: „Czy wiesz, co ona czuje?”.

– Obym się kiedyś dowiedział – odpowiedział Robert i skierował się do drzwi od strony ulicy Gdańskiej.

Uśmiechnął się do lustra weneckiego. Nie miał pojęcia, czy po drugiej stronie siedzi ktoś, kogo zna, czy znowu będzie musiał pokazywać dokumenty.

– Zapraszamy, ojcze – usłyszał.

– Szczęść Boże – przywitał się z Sylwkiem, którego głos rozpoznał. Przeszedł przez wąski korytarz i pokonał pierwszą parę drzwi.

– Już myśleliśmy, że ksiądz do nas nie wróci – próbował zażartować mężczyzna i zbliżył do Wierzby wykrywacz metalu.

Był jednym z najbardziej zaangażowanych strażników. Gościem, który mimo sporego bagażu doświadczeń wierzył, że ma misję. Otworzył teraz sportową torbę kapelana i zerknął na książki, pudełko z jedzeniem i różaniec.

– Musiałem zrobić sobie detoks. Zaszyłem się w lesie, a wieczorami oglądałem mecze.

– Zazdroszczę. – Funkcjonariusz oddał mu bagaż i wysilił się na uśmiech.

– A coś się wydarzyło?

– Zapomniałem, że ksiądz to ani gazet, ani wiadomości. Jak można tak żyć?

– Można i ma się o wiele więcej wolnego czasu.

– Paskudna sprawa. Ktoś zamordował dziewczynkę w wieku mojej córki. – Sylwek uciekł wzrokiem w bok. – Podejrzany jest u nas. Może ksiądz go zna, chłopak jest z okolic Iławy.

– Za chwilę się przekonam. – Robert pomyślał, że zajmie się tą sprawą od razu. Wziął swój „zestaw kapelana” i ważył w dłoni. Składało się na niego sześć różnych kluczy, już zapomniał, jakie są ciężkie. Trzy długie na piętnaście centymetrów i trzy normalnej wielkości. Wciąż powinien mieć je przy sobie, dlatego wsunął je do kieszeni w sutannie.

Areszt śledczy znajdował się w innym budynku niż kaplica i biuro. Musiał minąć kilka pawilonów i pusty o tej porze spacerniak. Ogrodzone siatką ławeczki i wiaty przedstawiały żałosny widok. Jedynym elementem krajobrazu, który nie został zalany betonem, było niebo. Dziś zasłonięte gęstymi chmurami.

Kolejne drzwi, twarze, pozdrowienia. Pokój wychowawcy znajdował się tuż przy dyżurce oddziałowego. Kapelan zapukał, a kiedy usłyszał głośne „prosz!”, wszedł do środka.

– Witaj, przyjacielu – zadudnił Kosma Herlich i kiwnął głową.

Wychowawców było trzech, ale to z Kosmą dogadywali się najlepiej. Mężczyzna nie był wierzący, co zaznaczył przy pierwszym spotkaniu. Szanował jednak pracę Roberta i często powtarzał, że jadą na tym samym wózku nadziei i rozpaczy.

– Pewnie chcesz pogadać o nowych?

– Ilu?

– Pięciu. Trzech siedzi w 14, dwóch w 09A.

– Rozmawiałeś z tym chłopakiem podejrzanym o morderstwo? Przed chwilą Sylwek mi o nim wspominał. – Wierzba domyślał się, że właśnie tego osadzonego będzie musiał otoczyć szczególną opieką.

Wychowawca stał przy szafce i sypał do kubka yerba mate, która pachniała jak siano. Robert wiedział, że była to krótka chwila, kiedy mężczyzna miał czas dla siebie. Pięć minut wyrwanych z ośmiogodzinnej służby, kiedy miał pod sobą czterdziestu osadzonych. Zaraz pod drzwiami ustawi się kolejka i facet nie będzie wiedział, w co ręce włożyć.

– Jak z wszystkimi. Chociaż ten Piotr Janik jest wyjątkowo przestraszony.

– To znaczy?

– Mruczał coś pod nosem, jest obsrany. Dosłownie. Musieliśmy dać mu nowe ubranie, bo wszystko mu puściło. Tragedia, mam go na oku, żeby nie wywinął nic głupiego. Ktoś spuścił mu wpierdol, zanim do nas trafił. Idź do niego, potrzebuje tych twoich czarów. – Kosma postawił na blacie parujący kubek, usiadł i chyba zamierzał zanurzyć usta we wrzątku, bo przysunął się do biurka, ale wtedy rozległo się donośne pukanie do drzwi. – No i patrz. Już zaczynają. Gdybyś mnie potrzebował, wal. – A potem chrząknął, pogładził dłonią zarost i zadudnił: – Czego?

Robert z zafascynowaniem patrzył na tę mało subtelną zmianę w postawie Kosmy, która zresztą dawała mu wysoką pozycję wśród osadzonych. Gość miał żonę, dwa ratlerki i lubił sernik, ale gdy do jego pokoju wchodzili więźniowie, stawał się szorstki i dużo przeklinał.

To dotyczyło wszystkich, którzy pracowali w zakładzie karnym. Wierzba usłyszał wiele rad od ustępującego kapelana więziennego, jednak najważniejsza z nich brzmiała: „Bądź twardy. Jak zobaczą słabość, to zjedzą cię żywcem, młody”.

Odgrywanie twardziela nie sprawiało trudności komuś, kto miał w przeszłości trzykrotnie złamany nos. Problemem Wierzby było co innego. Do tej pory za bardzo się angażował. Wierzył, że te czternaście procent osadzonych, w których życiu uczestniczył, pozostanie w Kościele, nawet gdy wyjdą z więzienia.

Ale działo się odwrotnie. Po odbyciu wyroku zapominali o Bogu.

Robert starał się pamiętać o każdym z nich, choć to przecież było niemożliwe, by nie pomylić tak wielu imion i twarzy. Minął się w drzwiach z Suchym, który siedział w areszcie śledczym drugi rok.

– Szczęść Boże – powiedział osadzony i bez pytania zajął miejsce przy biurku Kosmy.

W dyżurce przed celami młody chłopak kończył jeść kanapkę. W szybach, które zajmowały górną część ścian, odbijały się zamknięte drzwi cel. Robert kiwnął na powitanie i czekał, aż funkcjonariusz skończy śniadanie, wpatrując się w ponury korytarz i sieć rur pod sufitem obleczonych folią.

– Od kogo dzisiaj ksiądz zaczyna? – Strażnik wstał zza biurka, zerkając na monitory przed sobą. Część wyświetlała obraz z cel pod stałą obserwacją, część pokazywała miejsca wspólne dla osadzonych.

– Od celi 09A. Jest tam taki młody chłopak, którego chciałbym odwiedzić, Piotr Janik. Z kim jest?

– Z takim starszym gościem, mówią na niego Aktor. Siedzi już dwa tygodnie, powinien go ksiądz rozpoznać. – Chłopak wziął odpowiednie klucze i wyszedł z dyżurki.

– Tak, coś mi świta. – Robert pomyślał, że to dobry współtowarzysz celi. Z tego, co zdążył zaobserwować wcześ­niej, mężczyzna był spokojny, nie awanturował się, przychodził na msze.

Metal klucza brzęknął o stalowe drzwi i od wejścia uderzył w nich smród, którego kapelan nie potrafił do niczego porównać, choć wiele razy próbował. Składały się na niego niemyte ciała, pot, wszelkie wydzieliny i resztki jedzenia zmieszane z proszkiem do prania oraz zatęchłymi ubraniami. W sezonie grzewczym wszystko parowało i panował taki zaduch, że człowiek bał się, że się udusi. Najgorszy jednak i przyprawiający o dreszcze był zapach, który w tej celi wybijał się na pierwszy plan. Wierzba, który udzielał już kilku namaszczeń chorych, wiedział, że tak właśnie pachną strach i śmierć.

– Szczęść Boże. – Próbował oddychać ustami. – Przyszedłem się przywitać. – Wskazał na pryczę na górze, gdzie siedział chłopak z kolanami podciągniętymi pod brodę. Chciał zabrać go do kaplicy i upewnić się, że sobie radzi. Zawsze tak robił z nowymi, co oznaczało, że dzisiaj będzie musiał przeprowadzić pięć podobnych rozmów. Cela nie była dobrym miejscem na zwierzenia.

Aktor przeglądał jakąś gazetę. Musiał mieć ponad siedemdziesiąt lat, ubrany w wytarty dres i niedbale wciągniętą koszulę, wyglądał, jakby siedział od kilku miesięcy, a nie kilku­nastu dni.

– Szczęść Boże – rzucił ochrypłym głosem i wrócił do lektury.

Piotr miał rozpiętą bluzę i gdy materiał opadł na ramię, na chwilę odsłonił zasiniony kawałek skóry. Kapelan przypomniał sobie informację rzuconą przez wychowawcę o tym, że Janik został pobity, zanim trafił do więzienia. Pomyślał, że tych siniaków musiało być o wiele więcej, co tłumaczyłoby powolne, ostrożne ruchy dzieciaka, gdy wiercił się na swojej pryczy. Zrobiło mu się go szkoda. To współodczuwanie było silniejsze od głosu, który kazał mu zachować dystans, żeby nie zwariować.

Robert wiedział, że nawet gdyby zaangażował w to wszystkie zmysły, nie jest w stanie poczuć ułamka strachu Piotra. Że on funkcjonuje w trybie przetrwania i jeszcze długo tak będzie.

– Idę do innych cel, za jakiś czas przyjdzie po ciebie funkcjonariusz i przyprowadzi do kaplicy – powiedział i szukał jakiegoś potwierdzenia, że chłopak go zrozumiał.

Ale Piotr zachowywał się, jakby był nieobecny. Zbyt przerażony, żeby się odezwać. Nowi często tak reagowali.

Robert wyszedł na korytarz. Więzienie budziło się do życia, dochodziła dziewiąta i ci, którzy po porannym apelu kładli się do łóżek, właśnie zabierali się do drugiego śniadania. Betonowy hol wypełniły dobrze znane dźwięki, brzdęk przyciszonych radioodbiorników i telewizorów, szum czajników, pojedyncze słowa.

Poszedł do kolejnych cel i odbył podobne rozmowy. Jednak nie wszyscy prosili o spowiedź. Dwa razy ktoś rzucił mu w plecy hasło w stylu:

– Zdjąć spodnie?

Dwa razy odwrócił się i poprosił:

– Czy możesz powiedzieć to jeszcze raz?

Jednak oni nigdy nie mieli odwagi mówić takich rzeczy prosto w twarz.

– Przyprowadzę osadzonych do kaplicy – powiedział funkcjonariusz, gdy się pożegnali. Wierzba wiedział, że biuro­kracja i przepisy to w zakładzie karnym świętość. Nie mógł nikogo zabrać ze sobą.

Już na dziedzińcu wsunął dłoń do kieszeni i wymacał klucze. Pamiętał, że długo uczył się, jak z nich korzystać. Trzeba było użyć sposobu, żeby otworzyć drzwi. Przez pierwsze tygodnie zupełnie nie umiał sobie z tym poradzić.

Na pierwszym piętrze znajdowały się biblioteka kościelna oraz jego biuro. Odsłonił rolety w swojej kanciapie i wstawił wodę na kawę. Wiedział, że zanim Piotr zostanie przyprowadzony do konfesjonału, minie co najmniej czterdzieści pięć minut.

Pół godziny później Wierzba poszedł piętro wyżej. Wsunął klucz do kolejnych drzwi i spojrzał w górę na portret Świętego Eugeniusza de Mazenod, który był założycielem oblatów Maryi Niepokalanej. Też pełnił posługę w więzieniu.

Wnętrze kaplicy prezentowało się o wiele przyjemniej niż cele. Z ciepłym oświetleniem i rzędami ławek w kolorze bursztynu sprawiało, że człowiek zaczynał przypominać sobie, że gdzieś za murami jest inny świat. Skromny ołtarz malował wiele lat temu jeden z osadzonych. Wierzba wiedział, że mężczyzna został skazany za morderstwo i w czasie odbywania kary stworzył również wszystkie cztery witraże. Wybrał cztery sceny z Biblii: wygnanie Adama i Ewy z rajskiego ogrodu, morderstwo Abla przez Kaina, chrzest Chrystusa oraz ukrzyżowanie. Obrazy były bardzo kolorowe, ekspresyjne. Różniły się od siebie siłą przekazu, ale każdy z nich wieńczył wizerunek Ducha Świętego w postaci szarego gołębia, który rozpościera skrzydła.

Robert zdążył odmówić krótką modlitwę, nim usłyszał szczęk zamków dochodzący z korytarza. Po chwili w drzwiach stanął funkcjonariusz z Piotrem. Zgodnie z zasadami jeszcze w progu strażnik zdjął mu kajdanki.

Wierzba nigdy nie bał się zostawać sam z osadzonymi. Zależało mu na prywatności i poczuciu, że są sami. Tutaj mieli być wolni.

– Chodźmy do konfesjonału – powiedział do chłopaka, ale ten zbliżył się do jednego z witraży i położył na nim rękę. – Za twoimi plecami jest kamera. Tylko w konfesjonale będę miał pewność, że nikt nas nie usłyszy – dodał.

Do tej pory Piotr nie powiedział jednak ani jednego słowa.

Robert naprawdę mało o nim wiedział i specjalnie nie prosił o akta. Tak było zwyczajnie łatwiej. Niezależnie od tego, co osadzony zrobił lub o co był podejrzany, chciał przy nim trwać.

Przysunął się do Piotra. Dopiero teraz dobrze widział twarz tego dzieciaka. Spękane, suche usta z drgającą dolną wargą.

– Mogę ci jakoś pomóc? – zapytał.

Zapadła cisza, która ciągnęła się w nieskończoność.

Strażnik zapukał do drzwi kaplicy.

– Wszystko w porządku? – Stanął w progu, wsuwając kciuki w szlufki od spodni.

– Tak, Piotr potrzebuje jeszcze trochę czasu. – Robert poczekał, aż funkcjonariusz wyjdzie, i znów zwrócił się do chłopaka: – Możemy milczeć. Jeśli potrzebujesz ciszy, to po prostu posiedzimy tu razem i pomodlę się za ciebie.

Przyglądał się, jak Piotr nerwowo pociąga za ucho i rozdrapuje ropiejące rany na rękach. Dopiero teraz kapelan zwrócił uwagę, że są pokryte bliznami. Miał wzrok jak zwierzę zamknięte w klatce – ale nie takie, które miało siłę walczyć o przetrwanie. To zwierzę od wielu lat konało uwięzione w chorym ciele.

„Kto ci to zrobił?” – pomyślał Robert. Wiedział, że ten obraz będzie go ścigał przez kilka następnych dni. Krzyż, który nosił na szyi, miał dziś bardzo ostre krawędzie.

Po chwili ciszę w kaplicy przerwał szept.

 

 

Dominika Sajna po raz ostatni pochyliła się nad łóżeczkiem i zaciągnęła tajemniczym zapachem szczęścia i spokoju. Jej córeczka spała w pozycji „poddaję się” – rączki do góry, otwarte dłonie, których miękkie wnętrze prosiło się o pocałunek albo chociaż dotyk. Dominika powoli zbliżyła palec do jej skóry, a kiedy ją musnęła, poczuła, że wypełnia ją to dziwne uczucie, które przypominało moment w jej własnym dzieciństwie, gdy bardzo na coś czekała, a potem to marzenie się spełniało. Może dlatego, że do końca nie wiedziała, czy uda jej się zajść w ciążę i urodzić dziecko.

– Opiekuj się tatą, dobrze? Jak wrócę, to się zmienimy. – Jej córeczka Gabrysia nawet przez sen wyglądała, jakby się uśmiechała.

Doma zastanawiała się, ile z tego uśmiechu jest zasługą Kai. Dziewczyny, która opiekowała się Gabrysią przez poprzednie wakacje i wieczorami, gdy z mężem wychodzili na kolację i drinka do Bistro Czapla. Każda śmierć, która nie była następstwem udanego życia, bolała. A jeśli coś takiego spotykało młodą dziewczynę, którą znasz, bolało podwójnie. Dominika rozmawiała z Kają zaledwie trzy tygodnie temu. Miała przyjść w kolejny weekend.

„Tęsknię za Gabi” – tak powiedziała.

A teraz to oni tęsknili za nią. Byli na jej pogrzebie przedwczoraj, ale pojawiło się tak wiele osób, że Sajna stanęła gdzieś z tyłu i postanowiła, że odwiedzi cmentarz, kiedy to wszystko trochę ucichnie.

Nie mogła pojąć, że już nigdy nie odwiezie Kai do domu. Zawsze jej to proponowała, a jeśli dziewczyna się upierała, że wróci sama, stała w oknie tak długo, aż szczupła sylwetka nastolatki robiła się coraz mniejsza i w końcu znikała za zakrętem. Dominika pisała potem esemesa z pytaniem: „Dotarłaś bezpiecznie?”.

Odpowiedź przychodziła po kilku sekundach: „Tak”.

Wczoraj przejrzała te wiadomości. Około sześćdziesięciu esemesów o treści „Tak” lub „Okej”. Kilka o tym, że Kaja się spóźni, część z pytaniem, co Gabrysia ma dostać na podwieczorek lub kolację, i cała masa zdjęć lub filmików.

Doma myślała teraz o tym, czego nie zdążyła jej powiedzieć. Żeby uważała na nieznajomych, kupiła sobie gaz i pamiętała, żeby nie wchodzić nocą do jeziora. „Od tego są rodzice” – podpowiadał jej rozum. Ale serce… Głupie serce matki, która jest policjantką, kłuło ją na wysokości splotu słonecznego. Żołądek zapełnił się powietrzem i już wiedziała, że tego ranka nic w siebie nie wciśnie.

Zawsze tak reagowała na stres.

Usłyszała szelest kołdry i spojrzała na Wiktora, który uniósł się na łokciu. Wsunął palce w siwe włosy i je zmierzwił. Chyba ten gest sprawił, że dziesięć lat temu się w nim zakochała, choć był od niej starszy o ponad dwadzieścia lat i wszyscy wokół twierdzili, że do siebie nie pasują.

– Denerwujesz się? – zapytał.

„I jeszcze to francuskie r” – pomyślała. Uważała tę wadę wymowy za najbardziej uroczą ze wszystkich, a w ustach jej męża brzmiała niemal jak pieszczota.

– Trochę – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Poszła do kuchni dopić kawę i zajrzeć do dużego kojca, gdzie trzy puchate kuleczki, które znalazły u niej dom tymczasowy, podgryzały sobie łapki. Ruda kotka Gigi leżała przy nich i zupełnie jej nie przeszkadzało, że bobasy są innego gatunku. Gdy Dominika schyliła się po jednego ze szczeniaków, Gigi posłała jej oburzone spojrzenie.

– Przytulę i oddam! Obiecuję.

– Też będzie mi żal się z nimi rozstawać – usłyszała za sobą Wiktora, który po chwili trzymał na ręku drugiego pieska. Przysunął go do krótkiej, idealnie przystrzyżonej brody, dzięki której wyglądał jak George Clooney. Co z tego, że w bokserkach i podkoszulku? – Wiesz, że nie mamy już miejsca na kolejne zwierzęta.

– Myślisz, że uda nam się znaleźć dom dla wszystkich trzech? – Serce szczeniaczka biło szybko. Czuła je pod dłonią.

– Wątpię.

– Oddam je tylko pod warunkiem, że ktoś weźmie wszystkie trzy. – Sajna odłożyła pieska i podeszła do lustra w korytarzu, by poprawić zbyt luźno związane włosy. – Nie po to walczyły o życie w worku, wrzucone do jeziora, żeby wychowywać się osobno.

Wiktor stanął za nią i przyglądał się, jak przeczesuje dłonią jasne pasma.

– Porozmawiamy o tym, jak wrócisz – dodał rozbawiony. – Wzięłaś kanapki? Jak schudniesz jeszcze kilka kilogramów, to nic z ciebie nie zostanie.

– Kanapki są dla mięczaków.

– Będziesz pracować nad sprawą Kai? Dowiesz się, co się stało? – Zadał to pytanie po raz pierwszy od śmierci dziewczyny i Doma zobaczyła, że się martwi. Przecież nie był głupi, wiedział, dlaczego żona znowu przestała jeść. – Ej, głowa do góry! – Wyciągnął dłoń i poprawił jej kołnierzyk od koszuli. – Zawiązać ci krawat? Zrobię to w pięć minut. Od razu poczujesz się lepiej.

W ich języku była to propozycja szybkiego numerka. Dokładnie tak wyglądały początki znajomości z Wiktorem. Gdy nie chciała wypuścić go z łóżka, rozwiązywała mu krawat i mówiła, że ma ją zmusić, żeby go znowu zawiązała. Sam nie potrafił tego zrobić, czym kompletnie ją rozczulał.

Rzucając ten tekst, Wiktor zdołał ją rozbawić.

– Kobiety nie noszą krawatów, złotko. – Pocałowała go i wdzięczna za zmianę tematu zeszła po schodach do garażu, głaszcząc po drodze schorowanego berneńczyka, którego adop­towali pięć lat temu. – Pamiętaj o lekach dla Gary’ego! – przypomniała mężowi i zamknęła za sobą drzwi.

Wsiadła do swojego mercedesa, łajając się w myślach, że znowu zapomniała w nim posprzątać. Na miejscu pasażera walały się puste butelki po wodzie i opakowania po przekąskach. Strąciła je ręką na podłogę, obiecując sobie, że dzisiaj zaniesie je do śmietnika.

Okazały dom przy ulicy Zielonej w Iławie należał do jej męża, jeszcze zanim się pobrali, i chociaż Sajna cieszyła się z jego lokalizacji, przeklinała, ilekroć musiała wydostać się na Ostródzką w godzinach szczytu. Wcześniej mieszkała w M2 na osiedlu Podleśnym i do komendy mogła iść w kapciach. Czego oczywiście i tak nigdy nie zrobiła.

Wyjechała z garażu i próbowała włączyć się do ruchu. Na szczęście nie było źle, widocznie miasto jeszcze spało i tylko garstka szaleńców smętnie przesuwała się w strugach deszczu.

Przejścia pomiędzy poszczególnymi porami roku nigdy nie należały do ulubionych miesięcy Dominiki, a przedwiośnie zajmowało niechlubne pierwsze miejsce. Choć nazajutrz zaczynała się kalendarzowa wiosna, zdawało się, że cały świat musi się wypłakać, zanim biel ustąpi miejsca kolorom.

Po piętnastu minutach zaparkowała na pierwszym wolnym miejscu przy komendzie i wyjęła ze schowka samochodowego paczkę z orzechami. Zjadła kilka w pośpiechu, włożyła do torebki batona energetycznego i weszła do budynku.

Czuła się trochę dziwnie, wracając po niemal trzech latach. Stres potęgował fakt, że szef wydziału kryminalnego pół roku temu odszedł na emeryturę i zastąpił go młody karierowicz z nadania politycznego. Doma dowiedziała się o tym z gazet i nawet nie zadzwoniła do byłego przełożonego, żeby go jakoś pożegnać. Poczuła wyrzuty sumienia, bo starszy mężczyzna swego czasu był jej bliski. Powinna się z nim skontaktować, zapytać, co słychać. Wiedziała, że gdyby nie on, nie osiągnęłaby tyle i nie wytrzymała w środowisku, w którym testosteron był tak gęsty, że dało się go kroić.

„Dasz radę” – dopingowała się w myślach i pociągnęła klamkę drzwi wejściowych do komendy.

– Doma! W końcu zrobisz porządek z tymi facetami – zaśmiała się Paula, która od kilku lat siedziała w dyżurce. – A tak serio, stęskniłam się! – Zabrzmiało to szczerze i Dominika poczuła wzruszenie, co nie zdarzało jej się często, dopóki nie została matką. Musiała przyznać, że hormony zrobiły swoje i chociaż prędzej dałaby sobie rękę odciąć, niż powiedziała to na głos, ściskało ją w gardle, ilekroć oglądała reklamy z niemowlętami.

Rozejrzała się i z ulgą stwierdziła, że wszystko wygląda podobnie. Chociaż wydawało jej się, że ściany w korytarzu miały kiedyś ciemniejszy odcień.

– Dzięki. Jakieś rady na nowego?

Było jej trochę głupio, że pyta o to dziewczynę z dyżurki, ale z kolegami z wydziału miała słaby kontakt. Greg, z którym wcześniej rozwiązała wiele spraw, coraz rzadziej odbierał jej telefony, a im bliżej było powrotu Dominiki z urlopu wychowawczego, tym szybciej kończył rozmowy.

– Jeszcze go nie poznałaś? – Paula spojrzała na nią zdziwiona. – No wiesz, lubi sobie poszaleć. Przeciwieństwo starego pod każdym względem. Wyobraź sobie, że chodzi na siłkę pod moim blokiem. – Dziewczyna mrugnęła do niej porozumiewawczo i odwróciła się, żeby zerknąć na monitoring.

Doma wcisnęła spoconą dłoń w kieszeń spodni. Kiwnęła Pauli na pożegnanie i ruszyła na trzecie piętro za kolegami z dochodzeniowo-śledczego.

– Już zapomnieliśmy, jak wyglądasz – rzucił przez ramię Karol Majewski, który przy biurku wykrywał przestępstwa gospodarcze. Według niej miał najgorszą fuchę w całym wydziale i nawet teraz Dominika dostrzegała w jego wątłej sylwetce cień zrezygnowania. – Jak dzieciak? To syn, prawda?

– Córka – ucięła. Nie miała ochoty dzielić się z nikim życiem prywatnym. Już dawno odkryła, że tylko ją to osłabia jako policjantkę. Tutaj nikt nie trzymał na wierzchu zdjęć roześmianych bobasów.

W pokoju skierowała się do swojego dawnego biurka stojącego przy oknie, za którym rozpościerał się widok na parking przed komendą i ulicę Wiejską. Zastanawiała się, kiedy nowy szef wezwie ją do siebie na dywanik.

– Zajebiście – mruknęła i zaczęła zbierać z blatu brudne kubki. Od razu się domyśliła, że jej miejsce zajął Daro, który słynął z tego, że raz w tygodniu wrzucał do zlewu zapleśniałe naczynia, licząc, że ktoś je umyje.

– Dzięki, słonko – usłyszała męski głos i dopiero zauważyła, że Daro stoi dwa metry od niej. – Zawsze wiedziałem, że można na ciebie liczyć.

– Spierdalaj. Wrzucę je do kosza, jeśli jeszcze raz je tutaj zostawisz.

– To jeszcze nie wiesz? – Udawał, że robi zmartwioną minę.

– Czego? – Doma poczuła nieprzyjemny węzeł w dole podbrzusza, a im mocniej się zaciskał, tym bardziej rozluźniała mięśnie twarzy, żeby nie dać po sobie poznać, że się denerwuje.

– Krótki ci powie, właśnie wracam od niego, kazał cię zawołać.

– Krótki?

– Nowy boss, dziecinko. Spodoba ci się.

W wydziale kryminalnym pracowało dwadzieścioro sześcioro policjantów. Piętnastu z nich siedziało za biurkami w dochodzeniowo-śledczym, jedenaścioro szczęśliwców, w tym ona, pracowało w zespole operacyjnym, o którym marzyła, od kiedy skończyła szkołę. Przed nią żadna kobieta nie utrzymała się tak długo na stołku. Doma wiedziała jednak, że ten stołek cudem trzyma się w pionie i nie trzeba wiele, żeby z niego spaść. Decydując się na urodzenie dziecka, urlop macierzyński, a później roczny wychowawczy, ryzykowała całą swoją karierę.

Przeszła przez wielki pokój wydziału kryminalnego, gdzie większość policjantów już siedziała przy biurkach, i zapukała do drzwi szefa, a kiedy usłyszała rzucone od niechcenia „proszę”, weszła do środka.

Pokój wyglądał dokładnie tak, jak jego nowy właściciel. Skórzany fotel, kwiat, którego liście błyszczały, jakby je ktoś spryskał lakierem do włosów, i nieskazitelny porządek. Nie trzeba było psychoanalityka, żeby się domyślić, że ten facet nie brudzi sobie rąk pracą.

– Dzień dobry, inspektorze. – Dominika uznała, że najbezpieczniej będzie zwrócić się do szefa stopniem awansu. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd kojarzy jego twarz. Na zdjęciu, które widziała w gazecie, wydawał jej się poważniejszy. I chyba nosił okulary.

– Dominika Sajna – powiedział powoli Krótki i wskazał na krzesło.

– Dziękuję, postoję, szefie.

– Nie wiem, czy mnie pamiętasz, ale spotkaliśmy się podczas jednej z imprez wojewódzkich. Ile to było lat temu? Pięć? – rzucił pytanie Krótki i przyglądał się jej z uwagą.

I wtedy wróciło do niej wspomnienie młodego karierowicza, który sypał kiepskimi dowcipami.

– Jesteś teraz potrzebna w wydziale przestępczości gospodarczej. Zajmiesz miejsce koło Majewskiego. To są sprawy dla ciebie. – Przesunął w jej stronę stos teczek.

Nie wytrzymała.

– Dział PG? Mam siedzieć za biurkiem i sprawdzać oszustwa na Vinted? Za co mnie pan karze? – Zadrżał jej głos. Splotła dłonie za plecami, wyzywając się w myślach od mięczaków.

– Karze? Musiałem się sporo nagimnastykować, żeby załatwić ci nowe miejsce. Spodziewałem się wdzięczności. To dobra praca dla młodej mamy.

– Nie po to zostałam policjantką.

– A po co?

Doma uznała, że nie ma sensu z nim dyskutować. Podeszła do biurka i wzięła teczki, które wcześniej przygotował. Ze wszystkich sił skupiała się na tym, żeby opanować drżenie dłoni.

„Nie dam ci tej satysfakcji” – pomyślała.

Pożegnała się i podeszła do swojego nowego miejsca.

– Biurko się chwieje. Musisz podłożyć coś pod nogę – doradził jej Majewski i wstał, żeby zaparzyć kawę.

Usiadła na chwilę na krześle, zajrzała do szuflad, przyniosła swoją torebkę i płaszcz ze starego biurka, uśmiechając się sztucznie do Dara, który mrugnął do niej, jakby chciał ją poderwać, a potem wyszła do toalety i zamknęła się w kabinie. Bała się, że zaraz się rozpłacze, a jeśli wyjdzie z łazienki z podpuchniętymi oczami, straci wszystko, na co zasuwała przez dziesięć lat pracy w wydziale.

Ten dzień miał wyglądać inaczej. Chciała zacząć go od sprawdzenia akt Kai. Od rozmowy z kolegami o tym, co już zrobili w tej sprawie i jak wygląda postępowanie. Była ciekawa, jakie czynności zleciła im prokuratura. Trąbiły o tym wszystkie iławskie gazety. Nie dalej niż dzisiaj rano przeglądała wiadomości na stronie Info Iława, ale były zbyt szczątkowe, by ją zadowolić.

Trzasnęła drzwiami od łazienki i wróciła na swoje miejsce przy Majewskim. Większość kolegów posyłała jej ukradkowe spojrzenia, wyjątkowo pełne szczerego współczucia. Niezależnie od tego, jak traktowali ją w pracy, w domach głośno opowiadali się za równouprawnieniem. Mieli żony, siostry i matki, które szanowali, i czasami, tak jak teraz, zdobywali się wobec Dominiki na ludzki odruch.

– Dasz radę, Sajna! Niedługo do nas wrócisz – rzucił Greg, jej dawny partner.

– Prędzej, niż myślicie – odpowiedziała i zacisnęła szczęki. Cofnęli ją do poziomu zero? To im pokaże, na co ją stać.

Doma otworzyła pierwszą teczkę i zachciało jej się śmiać. Żartowali zawsze, że dochodzeniowcy z PG zajmują się majtkami i – o ironio – jej pierwsza sprawa dotyczyła podrabianej bielizny Tommy’ego Hilfigera, którą jakaś kobieta kupiła na OLX.

– Pierdolę to – powiedziała i zarzuciła płaszcz na ramiona. Kiedy dowiedziała się o ciąży, rzuciła palenie, ale skoro wróciła do pracy, równie dobrze mogła wrócić do nałogu.

Zbiegła na dół i poprosiła Paulę z dyżurki o papierosa. Widziała wcześniej, że młoda policjantka trzyma na wierzchu paczkę cienkich fajek.

– A mogę z tobą? Od rana mnie suszy – zaśmiała się dziewczyna.

Sajna nie miała ochoty na towarzystwo, ale nie wypadało odmówić. Stanęły z boku budynku, żeby choć trochę osłonić się od zacinającej mżawki, i odpaliły fajki.

– A ty nie lubiłaś kiedyś mentoli? – zapytała zdziwiona Doma. Bez mięty papieros smakował jak trociny.

– No co ty! Przecież już ich nie produkują. Można najwyżej załatwić sobie ukraińskie.

Dominika poczuła, jakby ktoś dołożył jej właśnie kilka kilogramów na barki, mimo że sprawa była przecież błaha. Mogła znowu rzucić palenie w cholerę. Sęk w tym, że nie chciała.

– A masz gumy miętowe? – zapytała koleżankę i z obowiązku spaliła połowę papierosa.

– Nie.

– To skoczę do sklepu. Chcesz coś?

Paula odmówiła i chowając się w kołnierz kurtki, pobieg­ła na komendę. Sajna uznała, że deszcz jej nie przeszkadza, a może nawet pomaga ostudzić emocje. Naciągnęła kaptur na głowę i poszła do żabki na rogu Wiejskiej i Pierwszego Maja.

I wtedy go zobaczyła.

– Cześć, Wierzba – wyszeptała, przyglądając się Robertowi, który właśnie zmierzał w stronę sklepu. W sutannie, z włosami zebranymi w kucyk nad karkiem i dwudniowym zarostem wyglądał jak przebieraniec.

„Nic się nie zmieniłeś” – pomyślała.

– Dominika – powiedział powoli jej imię.

Prawie zapomniała jego głos. Że jest taki niski i przyjemny. Że słychać w nim echo historii, które przeżyli razem.

Zbliżył się i wtedy poczuła zapach tamtych wakacji i czasu, gdy byli dziećmi zbierającymi szyszki wkoło domku nad jeziorem. Piekli je potem na ognisku i kruszyli w dłoniach. Spojrzała mu w oczy i zobaczyła to, przed czym wiele lat później uciekała.

– Kiedy wróciłeś?

– Rok temu.

– Rok temu – powtórzyła. – Wiesz, po czym się zorientowałam? Po grobie Maksa. Kwiatach i zniczach, które znowu zacząłeś przynosić. I co teraz robisz?

– Pełnię posługę w zakładzie karnym. Widziałem cię kiedyś na spacerze z wózkiem. To córeczka, prawda? – dodał ciszej.

– Tak. – Przymknęła oczy i pozwoliła mżawce osiąść na powiekach. Gdyby mogła w magiczny sposób przenieść się teraz do domu, do chwili, gdy wychodziła rano z sypialni, i sprawić, by wszystko, co ją spotkało, tak naprawdę się nie wydarzyło…

– Chciałem zadzwonić.

– Ale tego nie zrobiłeś.

– Chyba… – Zamyślił się. – Jakoś nie wiedziałem, co ci powiedzieć.

– Nie musisz się tłumaczyć – skłamała.

Widziała, że coś go martwi. Zbyt dobrze go znała, żeby nie rozpoznać tych małych znaków, które nie zmieniły się mimo upływu lat. Na przykład wygrzebywania butem z błota małych kamyków, które potem delikatnie kopał w stronę kałuży. Powinna go olać i iść do sklepu po gumy i fajki, a potem wrócić do pracy i zapomnieć o tym spotkaniu, ale jakoś nie mogła się na to zdobyć.

– Mów. Przecież widzę, że coś się dzieje.

Kolejny kamień wpadł do kałuży, rozbryzgując wodę na boki.

– Pracujesz w wydziale kryminalnym, prawda? Kojarzysz sprawę morderstwa Kai Dolnej? Chłopak, który został o to oskarżony, siedzi w areszcie.

– To zabawne, że mówisz akurat o tej sprawie. Znałam Kaję.

– Jak dobrze?

– Wystarczająco dobrze, żeby mnie to obeszło. – Dominika naciągnęła kaptur głębiej na głowę.

Robert milczał. Wyglądał jak zawsze wtedy, gdy zastanawiał się, czy może powiedzieć na głos to, co myśli.

– I co z tym chłopakiem? – dodała Sajna.

– Myślę, że tego nie zrobił. – Robert przysunął się do Dominiki i zrobił gest, jakby chciał ją złapać za rękę.

– Skąd wiesz?

Kapelan chrząknął i przez chwilę ważył słowa.

– Bo mi o tym powiedział.

– A oni wszyscy tak nie mówią? Że siedzą za niewinność? Czy może tym razem czujesz to tym swoim szóstym zmysłem? Bóg do ciebie przemawia? – Urwała, choć miała w głowie więcej niemiłych zdań. Zrobiło jej się wstyd, że tak łatwo ulega emocjom i daje im się ponieść. Przecież nie chodziło o niego, tylko o pracę.

Deszcz przybrał na sile, dzięki czemu mogła głębiej naciąg­nąć kaptur i ukryć rumieniec.

– Sprawdź tylko, czy według ciebie wszystko się zgadza. Zrobisz to dla mnie?

– Zrobię to dla Kai – powiedziała Dominika i zrobiła kilka kroków w stronę wejścia do sklepu. I już prawie nie widziała Roberta.

Został za nią. Wyobrażała sobie, że wzrusza ramionami i znowu znika. Mogła udawać, że wcale go tutaj nie było.

– Zadzwoń za kilka dni. Znasz numer.

 

 

 

 

 

 

Dawniej

 

 

 

 

 

Każdy miał swoje tajemnice, ale Piotr Janik uważał, że ma ich najwięcej, i musiał się bardzo starać, żeby mama ich nie odkryła. Podejrzewał, że łapała myśli w locie, zupełnie jak jego ukochane sowy.

– Wiem, co sobie myślisz. Myślisz, że na obiad znowu gulasz, w którym jest więcej warzyw niż mięsa. I tak, masz trochę racji, ale to dla twojego zdrowia. Poza tym musiałam wykorzystać cukinie, które zamroziłam jeszcze w zeszłym roku. – Otwierała usta szeroko i wymawiała wszystko zbyt wolno, przez co wyglądała jak kukiełka z Muppetów, a nie jak Celina Janik, jego mama, która wie wszystko i jeszcze więcej. – Zdejmij słuchawki, jak jesteś w domu. Będę zachowywać się cicho, ale nie lubię krzyczeć, kiedy chcę ci coś powiedzieć.

Poczuł jej dłonie przy głowie.

– Zobacz – wyszeptała i położyła słuchawki tak daleko, by nie mógł po nie sięgnąć. – Tak też jest dobrze, prawda?

„Może tak” – pomyślał. Z mamą było w porządku i jej głos brzmiał ciągle tak samo melodyjnie i cicho. Trochę jak wtedy, gdy w dzieciństwie opowiadała mu bajki albo śpiewała kołysanki.

Wrócił do grzebania widelcem w talerzu, odsuwając na bok pięć największych pestek od cukinii. Bał się, że jak je zje, to wyrośnie mu w brzuchu „takie wielkie zielone coś”.

– Nie bądź niemądry. Te pestki nie wykiełkują ci w brzuchu. Masz tam soki żołądkowe, które rozkładają wszystko na papkę. Przecież tłumaczyłam ci to wiele razy.

Tłumaczyła, tłumaczyła. Ale Piotr i tak wiedział swoje i jak tylko mama się odwróciła, żeby wyciągnąć coś z szafki, wygrzebał z kieszeni starą chusteczkę, do której zgarnął pestki z sosem. Chusteczka zrobiła się brązowa, mokra i ciepła. Już miał ją włożyć do kieszeni, gdy wyrosły mu przed oczami usta mamy.

– Wyrzuć do kosza, bo potem nie dopiorę tych plam.

Piotr nie miał pojęcia, skąd ona to wszystko wiedziała.

Zjadł obiad, a potem pokręcił się trochę po domu. W lutym rzadko pomagał ludziom w ogrodach, więc miał wolne popołudnia i mnóstwo czasu na to, by nic nie robić. Zimowe miesiące często spędzał na drzemkach, które zawsze trwały zbyt krótko i nie przynosiły upragnionego spokoju. Budził się zlany potem, z krwawiącymi dłońmi i poczuciem, że gardło wypełnia mu gęsty dym. Bał się, że pewnej nocy po prostu się nim udusi.

Od bólu ratowały go kompresy na dłonie, które troskliwie zawijała mama, a on czuł się wtedy jak mumie z atlasów historycznych, które dostał kiedyś na komunię.

– Teraz nie możesz się ruszać – mówiła. – Co najmniej godzinę.

Ależ to było trudne! Nie ruszać palcami przez co najmniej sześćdziesiąt minut, bo mógł poluzować bandaże albo pobrudzić swój ulubiony kombinezon. A najtrudniej pilnowało się myśli, tak żeby mama ich nie usłyszała. Bo przecież wychodziła wieczorem do pracy, a to oznaczało, że Piotr też będzie mógł iść w swoje sekretne miejsca.

Skupiał się więc na wszystkim, tylko nie na tym, co zrobi, gdy mama wyjdzie z domu.

„Jeden, dwa, trzy, cztery…” – liczył deski w podłodze.

Gdy zegar w kuchni zaczynał głośno dzwonić, Celina Janik zdejmowała Piotrowi bandaże i wcierała resztę maści w skórę, robiąc przy tym zmartwioną minę.

– Wyglądasz zupełnie jak Ania – powtarzała często. I jeszcze: – Zasłużyłam na to.

„Ona się na ciebie nie gniewa” – chciał odpowiedzieć, ale jak zwykle milczał.

Około osiemnastej mama wychodziła do dodatkowej pracy kuchennej w restauracji położonej kawałek za Iławą. Gdy akurat organizowano wesele, wracała dopiero nad ranem. Chłopak czekał niecierpliwie do osiemnastej siedemnaście, żeby już na pewno nie wróciła do domu.

Gdy nastała odpowiednia godzina, wiedział, co musi zrobić.

Jeden – iść po klucz do sypialni mamy. Chowała go na dnie szuflady z bielizną.

Dwa – odsunąć dywan w korytarzu.

Trzy – włożyć klucz i przekręcić.

Cztery – podnieść drewnianą klapę w podłodze.

Pięć – zejść jedenaście schodów w dół.

Tam wcisnął się w kąt i starał się przyzwyczaić do ciemności. I już po chwili wszystko widział. Ściany obłożone długimi deskami. Starą walizkę