Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nikodem Dyzma, Stanisław Anioł – Roman Wilhelmi zapisał się w naszej zbiorowej pamięci dzięki tym i wielu innym telewizyjnym rolom, a także kapitalnym kreacjom teatralnym. Był nie tylko wielkim aktorem – był również miotanym wątpliwościami człowiekiem.
Autorowi udało się pokazać Wilhelmiego bez upiększeń. Opowiada o nim wiele znakomitości polskiej sceny, także jego syn oraz bliscy. Książka zawiera wiele niepublikowanych dotąd zdjęć z prywatnego archiwum rodziny.
„Gdyby żył, byłby dzisiaj laureatem wszelkich możliwych nagród, postacią szalenie medialną. Wówczas nie było szansy lansowania się. Dzisiaj czułby się jak ryba w wodzie. Miał szeroki gest. Kiedy wszyscy przeliczali pieniądze, on je wydawał. Nie kalkulował, chciał żyć, żyć, żyć. To straszna niesprawiedliwość, że los go zabrał. Miał poczucie nieśmiertelności. Przy swoim ogromnym temperamencie nie wkalkulował tego, że można umrzeć. Mawiał: »I tak będę wielki«.”
Maciej Prus
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 276
Rok wydania: 2015
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
COPYRIGHT © 2015 by Marcin Rychcik
REDAKCJA: Marta Szelichowska
KOREKTA: Katarzyna Szajowska
PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski
SKŁAD: Positive Studio
ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Archiwum Rafała Wilhelmiego
ZDJĘCIA: Archiwum rodzinne: str. 8; 14; 21; 24; 27; 37; 41; 46; 57; 64; 70; 99; 102; 103; 108, 109; 111; 112; 113; 115; 120; 125; 128; 137; 159; 166; 179; 192; 198; 199; 201; 206; 241; 246. Archiwum Autora: str. 209, tył okładki. Archiwum Teatru Ateneum: str. 60; 61. Archiwum Teatru Ateneum/Franciszek Myszkowski: str. 32; 65; 213; 218. Archiwum Teatru Ateneum/Leon Myszkowski: str. 133; 210. Archiwum Teatru Ateneum/Lucjan Fogiel: str. 33. Archiwum Teatru Ateneum/Piotr Barącz: str. 38. Archiwum Teatru Ateneum/Zygmunt Rytka: str. 256/7. Edward Hartwig/ Narodowe Archiwum Cyfrowe: str. 69; 82; 90; 139; 145; 172; 221. PAP/Zygmunt Januszewski: str. 6; 233. PAP/ Witold Rozmysłowicz: str. 94. PAP/Ryszard Kornecki: str. 161; 252. PAP/CAF: str. 95; 186. PAP/TVP: str. 148; 149. Filmoteka Narodowa: 18; 51; 55; 185. Studio Filmowe „Kadr”/Filmoteka Narodowa: str. 42; 43; 48; 49; 105; 144. Studio Filmowe „Tor”/Filmoteka Narodowa: str. 75; 77; 223; 226. Studio Filmowe zebra, fot. Renata Pajchel/Filmoteka Narodowa: 87.
Odwołania do numerów stron dotyczą wydania papierowego książki.
Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nazwisko omyłkowo pominięto, proszone są o kontakt z wydawnictwem.
Wydawnictwo otrzymało wsparcie z Funduszu Popierania Twórczości przy Stowarzyszeniu Autorów ZAiKS.
WYDANIE II POSZERZONE
(WYDANIE I: Roman Wilhelmi. I tak będę wielki!)
ISBN: 978-83-64980-09-1
EAN: 9788364980091
ISBN e-book: 978-83-64980-12-1
COPYRIGHT © 2015 for this edition by Axis Mundi
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy.
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Mojemu Tymonowi
Wciąż pytają mnie o niego...
Minęło ponad dziesięć lat, od kiedy Roman Wilhelmi zawładnął moimi myślami i moją wyobraźnią. Zabrał kilka lat z życia, ale dał coś znacznie cenniejszego.
Wtajemniczenie w swój świat, w swój wielki talent. Zaraził rzadko spotykaną energią i niejako ostrzegł mnie. Ostrzegł przed niebezpieczeństwami sukcesu w tym zawodzie, przed swoiście rozumianą walką o siebie z całym światem. Swoim własnym życiem, niestety stanowczo zbyt krótkim, ostrzegł przed jednostronnie i niezbyt ostrożnie przedkładanymi priorytetami. Jeśli znów, jak na scenie i w filmie, kierował się w nim impulsem, wewnętrznym podszeptem, niezawodną skądinąd intuicją – zawiodły go tym razem.
Właśnie ponad dziesięć lat temu podjąłem się opracowania biografii zawodowej mojego mistrza, by przypomnieć postać wielkiego polskiego aktora. Zaciekawiło mnie, że do tej pory nie powstał opis jego kariery i życia. Szukając formy opowiedzenia o Romanie Wilhelmim, starałem się odszukać i samemu poprzez rozmowy stworzyć źródła bibliograficzne, usegmentować je. Postanowiłem spotkać się z osobami, które znały aktora bądź z nim pracowały.
Chciałem zobaczyć aktora oczami tego środowiska z wielu punktów widzenia moich rozmówców. Kierowałem się tym, co według wszystkich moich rozmówców stanowiło dominujący rys charakteru Romana Wilhelmiego. Zafascynowała mnie jego siła i upór w dążeniu do przezwyciężania trudności, niechęci i zwyczajnej zawiści, których mu nie szczędzono. I choć „pretendując do nieosiągalnej prawdy, popełnia się kłamstwo, ponieważ wyłącza się zdarzenia, jakie ukazują nas w świetle niepochlebnym”[1], starałem się przedstawić artystę jak najbardziej prawdziwie. Wykorzystałem w pracy część zanotowanych tekstów rozmów. Wszystkie rozmowy są autoryzowane i stanowią rodzaj źródła. Nie starałem się o rozmowy tylko z przyjaciółmi aktora, lecz jego osobowość, a nie prosty rachunek prawdopodobieństwa, sprawiła, że wszyscy oni za takich się poczytują. Na rozmowę ze mną zgodzili się bez żadnych zastrzeżeń, by nie tylko Sztukę, której się poświęcił bez reszty, ale i jego osobę ocalić od zapomnienia.
Wilhelmi wbił Rafałowi do głowy taką opowieść: „Rafciu, zapamiętaj sobie: twój tatuś ma bardzo ciężkie życie. Tylko praca i dom, praca i dom. Nuda, szarzyzna”. Pojętne pacholę zapamiętało te słowa i gdy ktokolwiek pytał o ojca, jego pierworodny powtarzał z dumą: „Tatuś to ma baldzo cięskie zycie, tylko placa – dom, placa – dom. Nuda, sazyzna”.
A może po prostu skonstruować plastyczny jego portret i nadać kształt legendzie?
Wilhelmi! Na scenie był to znakomity majster. Gdy nie był do końca przekonany do zamysłu reżysera – przede wszystkim demonstrował swój kunszt, a sens sztuki stawiał na drugim miejscu. „Coś za coś” – jak odpowiadał pewien reżyser na sugestie, że scenografia zasłania aktorów. Nie cyzelował ról, ale pracował jak opętany, by tchnąć w postać autentyczne życie. Na początku swej drogi, gdy grał epizody, ożywiał swoim wejściem na scenę cały spektakl. U szczytu kariery grał już tylko duże i wielkie role. Wtedy stał się aktorem różnych wcieleń i znacznych, mimo emploi twardziela, przekształceń.
A jakie było jego życie poza sceną? Miał przecież żony, wiele kobiet i przede wszystkim miał Rafała. Z dumą podkreślał, że jego syn narodził się, gdy on był w wieku chrystusowym. Ich wspólne życie w Warszawie, burzliwe rozstanie już po rozpadzie rodziny oraz ich późniejsze relacje nie dawały mi spokoju. Tym bardziej, że sam zostałem całkiem niedawno ojcem wspaniałego chłopca. Chciałem wiedzieć, musiałem wiedzieć więcej o Wilhelmim! Tak jest, chciałem dowiedzieć się tego, co już przeczuwałem wcześniej. Czułem, że zmitrężył swoje siły w zawodzie. Podejrzewałem, że przebałaganił czas, oddając się bez reszty grzesznym uciechom. Wiadomo, że odwracanie wzroku od kobiet, nie było jego najmocniejszą stroną. Wiodła go nieprzezwyciężalna potrzeba przygody. Jego iście rockandrollowy tryb życia zawładnął nim.
Wiedziałem też, że ani sił, ani czasu – w związku z powyższym – już dla syna nie znalazł. Rabunkowo swoim jestestwem, swoją formą i kondycją gospodarzył. Lekkomyślnie i w swym poświęceniu nieodpowiedzialnie ją eksploatował. Z nerwów niewiele spał, budził się wcześnie i z przyklejonym do dłoni papierosem chodził po mieszkaniu. Podchodził do okna, łykał relanium, by ukoić nerwy przed zbliżającą się próbą.
Później, w ciągu dnia połykał inne prochy, by się pobudzić, a przed snem kolejne, żeby zasnąć. Całe jego dorosłe życie to wyniszczająca emocjonalna huśtawka.
Przed próbą w teatrze – tenis, po niej nagrania w radiu lub zdjęcia do filmu, wieczorem spektakl, a po nim prawie zawsze alkohol. To był niemal warunek, cena, którą płacił za sukces. Zbierał coraz więcej doświadczenia i był coraz lepszy, ale zdarzało mu się grepsować na scenie, grać pod publikę, zniżać loty. Zakładał maskę brata łaty, ale jego słabość wobec widza wynikała z potrzeby dowartościowania. Trudno w to uwierzyć, bo podziwialiśmy go wszyscy, ale jak tlenu potrzebował akceptacji. Gdy zbyt dużo wypił, za szybko jadł czy zbyt głośno mówił – przez te uchybienia towarzyskiemu kodeksowi przezierała jego zmysłowa natura, domagająca się doznań intensywnych, nieprzysłoniętych konwencją. Śmiali się z tego wszystkiego, ale to był też jego sprzeciw wobec pochwycenia przez społeczną rolę – aktora oddanego sztuce. Sprzeciw wobec niechcianej dorosłości i dojrzałości. Z artystycznego punktu widzenia fajna i pożyteczna konieczność bycia także dzieckiem. Wilhelmi kochał siebie w teatrze! A czy pił dla smaku, czy dla wzmożenia egzystencji to już jest – jakby napisał Czechow – „temat na odrębne opowiadanie”.
Depresyjny i wręcz płaczliwy w domu, kiedy przekraczał mury teatru, z miejsca programował się na sukces. A gdy wchodził na scenę, już po chwili wygrywała w nim spontaniczna energia. Czy w takim kołowrocie emocji i zdarzeń próbował znaleźć miejsce dla najbliższej osoby?
Właśnie dlatego musiałem spotkać Rafała i poznać jego historię. Odnalazłem go w Austrii, gdzie od wielu lat mieszka. To była dla mnie szczęśliwa podróż, także z tego powodu, że na tym samym rożnie mogłem upiec jeszcze jedną smakowitą pieczeń. W Wiedniu mieszka bowiem Marika Kollar-Wilhelmi, żona mojego bohatera, kopalnia wiedzy o nim samym, o jego mamie i o czasach, w których zdobywał kolejne aktorskie szlify.
W Austrii czekała na mnie iście wiedeńska gościna, kilkadziesiąt rodzinnych, nigdy niepublikowanych zdjęć Wilhelmich, które znajdziecie w tym wydaniu, oraz otwarte serca Mariki i Rafała. Marika nie tylko podzieliła się ze mną swoimi, nierzadko gorzkimi wspomnieniami. Wydobyła z pamięci i z rodzinnych archiwów nie mniej cenne myśli, refleksje i komentarze samego bohatera książki. Wszystko to znajdziecie w tym nowym wydaniu, które z satysfakcją oddaję w Wasze ręce.
Rafał otrzymał po tacie całą jego fizyczność, urok, nietuzinkowe, zgryźliwe poczucie humoru, ciekawą barwę głosu, a także wewnętrzną potrzebę indywidualnego spojrzenia na świat, a specjalnie potrzebę osobności. I... niewiele więcej.
Blizna po nieobecności ojca goiła się długimi latami. Nie jest już bolesna, stała się niemal niewidoczna. Przywołuje w nim czasem dalekie, zawsze słodko-gorzkie flesze spotkań z... no właśnie, z kim?
Tym, który stał się, jakby niechcący, mistrzem dla kilku pokoleń adeptów sztuki aktorskiej. Wyzutym z moralności czarującym egocentrykiem. Od lat stale fascynującym mitem środowiskowego wagabundy, legendarnym Dyzmą i sprawcą dziesiątek innych barwnych wcieleń. Przywołuje wspomnienie spotkań z zagadkowym sowizdrzałem, który jednak prawdziwym tatą nigdy nie był.
Minęło wiele lat, ale jak dobrze wiecie, jego aktorstwo święci tryumf i trwa w najlepsze barwnym życiem w opowieściach, żartach, rubasznych anegdotach i nieustannych telewizyjnych emisjach filmów i seriali z jego udziałem. Jego największe role wydają się nawet jeszcze lepsze niż przed laty, gdy oglądaliśmy je po raz pierwszy. Efekty jego zawziętej pracy, teraz dopiero, gdy zbliża się dwudziesta piąta rocznica jego śmierci [3 listopada 2016 r.] są docenione i uznane w jego środowisku. Za jego życia, prawdę mówiąc, nikt się nimi specjalnie nie nasładzał.
To jednak szczęście, że jego geniusz został odbity na taśmie i trwa.
Minęło tyle lat, a jego strzeliste frazy, zabawne powiedzonka, chamskie czasem, acz zaskakujące komentarze żyją wśród rzesz jego fanów, a niektóre z nich weszły na stałe do języka. Wilhelmi dalej jest przeżyciodajny i jakby powiedział jego ulubiony Witkacy – jednokrotny. I niejako zza światów zafundował mi jeszcze jedną wyprawę „po pamięć”. Szkoda, że nie doczekał tych hołdów. Byłby chyba zdziwiony, ale na pewno szczęśliwy. Miał wiele kompleksów, popadał w stany absolutnej utraty wiary w swoje możliwości i do końca nosił w sobie przecież gorycz niespełnienia.
Minęło tyle lat, a wciąż pytają mnie o niego. A więc żyje też jego mit. Oryginała, samotnika, hulajduszy, wielkiego scenicznego egoisty. O tym wszystkim opowiada książka Roman Wilhelmi. Biografia.
Rysunek Marka Frąckowiaka
Maciej Prus: „Wymyślał niestworzone rzeczy. W teatrze oznajmił aktorom, że jest nowe dyrektorskie rozporządzenie: nie wolno rozmawiać za kulisami nawet szeptem, bo kiedy Pokorski – główny techniczny, powiedział do innego: «Ten stolik bierzemy we dwóch», profesor Świderski powtórzył te słowa na scenie”.
Myślę, że to ewenement. Aktor, który postanawia napisać książkę o swoim idolu i o swoim marzeniu. Zwykle młodzi patrzą na mistrza przez celownik osobistej przyszłości (będę lepszy!). Oczywiście, podglądają, żeby podłapać warsztat, bo w tym fachu wiedza idzie od człowieka do człowieka, a nie z podręcznika. Ale jeśli piszą, to pół wieku później, w pamiętnikach: grywałem z tym, znałem tamtego... Gdy już nauczą się, jak ważny w życiu jest tak zwany opis przyrody, czyli kraj i obyczaj, atmosfera, klimat, duch czasu. Przed trzydziestką spojrzenie bywa raczej wilczo drapieżne niż epickie. Z cudzej postaci bardziej chce uszarpać coś dla siebie, niż zobaczyć ją całą, we własnej osobności. A jednak zdarza się, że taka całość staje się dla kogoś innego problemem, którego ani przeskoczyć, ani obejść...
Tak właśnie jest z tą książką. Jej autor dokonał rzeczy niezwykłej. Pokusił się o literacki portret osoby, która nie dawała mu spokoju, i taki portret stworzył. A może raczej – wychodził go, wyrozmawiał i wydobył ze zbiorowej pamięci środowiska. Bo, oczywiście, książka opowiada życiorys; biograf przyjrzał się (nielekkim) początkom Wilhelmiego w Teatrze Ateneum i całej dalszej karierze zawodowej, przypomniał świetne role, zebrał materiały, recenzje, ale przede wszystkim – przeprowadził kilkadziesiąt rozmów, z magnetofonem na stole, i niejako wywołał Romana Wilhelmiego w głosach o nim. Głosach przyjaciół, i nie tylko, aktorów, reżyserów, krytyków... Wywołał postać bardzo bliską jeszcze, a może ujawnił ją w całej wielkości agresywnej, kłopotliwej i często nieakceptowanej. Ponieważ z tych relacji wyłania się Wilhelmi, który stworzył najświetniejsze kreacje sceniczne – Scurvy z Szewców, Pochroń z Dziejów grzechu, Fornalski z Zaklętych rewirów, Dyzma z Kariery..., Anioł z serialu Alternatywy 4 – a jednocześnie musiał wciąż walczyć o uznanie i pozycję zawodową. Bywał nielubiany, ba, nieznoszony, ale i czarował. Przenikliwy i antyintelektualny, uczuciowy i ironiczny, nieprawdopodobnie sugestywny na scenie, a w życiu będący zaprzeczeniem „mistrzostwa”, kapłaństwa i łatwości sukcesu, stworzył szereg postaci scenicznych grubo prawdziwszych niż ich literackie pierwowzory, a uznawany bywał tyleż za mistrza głębokiej interpretacji, ile za wagabundę, przygłupka i alkoholika. Pewnie, zazdroszczono mu talentu, robiono opinię, ale też sam nie umiał się znaleźć w środowiskowych taktykach.
Z książki wyłania się postać artysty z końca XX wieku. Jak pisze autor – „udręczona twarz człowieka, który rozumie zbyt wiele, bez trudu zmieniająca się w butne oblicze zalewającego świat chamstwa”. Postać artysty żywiołowego i tajemniczego. Ktoś skupiony na sobie, i zaśmiewający się w knajpie, skandalista i tytan pracy, żyjący w tajemniczej przestrzeni między naturalizmem a jakąś matematyczną perfekcją rysunku stwarzanej kreacji. To wszystko Roman Wilhelmi – aktor i Aktor, od debiutu aż do ostatnich chwil walki z chorobą. Choćby dlatego warto przeczytać to opowiadanie o nim. Wielogłosowe i niejednoznaczne, jak powieść. Zobaczymy Wilhelmiego w stu parach oczu: Marka Kondrata, Janusza Gajosa, Macieja Prusa, Tomasza Zygadły, Igi Cembrzyńskiej, Henryka Talara, Kazimierza Kutza. Przeczytamy też, co mieli o nim do powiedzenia pisarze i krytycy – Jerzy Andrzejewski i Anna Tatarkiewicz, Henryk Worcell i Krzysztof Teodor Toeplitz.
Zobaczymy, przeczytamy i spomiędzy kart książki wychyli się postać jak gdyby nie do uporządkowania, bo cała będąca chemią sprzeczności, a przecież bliska i – jakoś – w tej walce o siebie i w zaciętym profesjonalizmie, przejrzysta. Ktoś z jednej strony najbardziej bezpośredni, a z drugiej – artystycznie wykraczający poza zwyczajne miary, czyli, jak mówi Białoszewski, „rozwijający skrzydlatości do porozumiewania się ważniejszego”.
A sam autor studium o Wilhelmim przynajmniej w jednym przypomina swojego bohatera: w uporze. Na seminarium uniwersyteckim poświęconym biografistyce, gdzie książka powstawała, zamiast zajmować się komentowaniem cudzego pamiętnikarstwa, na pierwszym spotkaniu powiedział: ja chcę napisać własną rozprawę biograficzną, o Wilhelmim. O tym aktorze?! A gdzie teksty, źródła, materiały analityczne, użalałem się nad studentem. Nie pomogło. Napisał. Jeszcze belfra poprosił o słowo wstępne.
Andrzej Zieniewicz
Kariera Nikodema Dyzmy
Jan Rybkowski: „Gdyby nie zgodził się zagrać, nie byłoby w ogóle tego serialu. Przybył na zdjęcia z bukietem kwiatów i... dał mi kosza. Odmawiał pół godziny, z każdą chwilą coraz bardziej się w to angażując. Włożył w to wystąpienie cały swój kunszt. To był popis sztuki aktorskiej!”
Szmer publiczności był jego pierwszym doznaniem teatralnym. Drobnego chłopca, z wygoloną głową, przeniesiono w koszu przez scenę zaimprowizowaną w jednej z kaplic kościoła ojców salezjanów. Ten szmer nosił w sobie przez szkolne i młodzieńcze lata. Po maturze nie zastanawiał się ani chwili. Zostanie aktorem.
Publiczność pamięta go głównie dzięki telewizji i rolom charakterystycznym, jednak przez cały trzydziestoletni okres rozwoju artystycznego nie dawał się łatwo zaszufladkować. Największe swoje kreacje stworzył na deskach teatru. Tam też doznał największych upokorzeń, poznał gorzki smak niezrozumienia, doświadczył przegranych.
Miał dar grania ponadczasowego, unikał szablonu, wymykał się modom i rozmaitym wymaganiom. Swoim bohaterom nadawał rysy czytelne niezależnie od kontekstu.
„Emanował talentem, nerwem scenicznym i osobowością, spalał się na scenie, dając z siebie wszystko. Reprezentował aktorstwo głębokie, ekspresyjne, pozbawione pozy i efekciarstwa. Postacie, które tworzył, zapadały głęboko w serca widzów. Poruszały do głębi, tętniły prawdą przeżycia”[2]. Nie miał w sobie nic z kapłaństwa, ale był kimś więcej niż tylko zawodowcem w wybranej profesji.
Był aktorem o charakterystycznych warunkach – jego chrapliwy głos, jedyna w swoim rodzaju mimika, ekspresja ciała przydawały ostrości każdej postaci. Miał wyraziste emploi silnego mężczyzny, człowieka o bogatej osobowości, ulegającego instynktom, co umożliwiało mu zagranie wielu bardzo różnych ról, współczesnych i klasycznych. Miał w sobie coś z brutala, ale też bon vivanta chwytającego rozkosze życia. Nie znosił jednak takich uproszczonych sądów o sobie, wyśmiewał etykietki, które mu doczepiano. Kompromitował te wyobrażenia na scenie. Grając tak zwane męskie typy: uwodzicieli, chamów, facetów bezwzględnych, unikał jednowymiarowości. Jego Pochroń w filmie Waleriana Borowczyka Dzieje grzechu ma bogatsze, wrażliwsze wnętrze i ciekawszą powierzchowność niż pierwowzór z powieści Żeromskiego.
Suma jego aktorskich dokonań składa się na jakże trafny portret ludzi współczesnych. Nie ma wśród nich wielkich herosów, romantycznych kochanków, dzielnych wojów. Są za to ci bardziej ludzcy, pokaleczeni, prawdziwsi: Fornalski, dziennikarz Jan, McMurphy, Dyzma i wielu innych.
Ogromny autentyzm, psychologiczna prawda, naturalność. Udręczona twarz człowieka, który rozumie zbyt wiele, bez trudu zmieniająca się w butne oblicze zalewającego świat chamstwa.
Potrafił być żywiołowym błaznem, ale było to błazeństwo tragiczne. Często podkreślał, że twardym facetem bywa tylko na ekranie i scenie, lecz kiedy walczył ze śmiertelną chorobą, miał dość siły, by do samego końca kryć to przed światem. Może właśnie dlatego wielu widzów do dziś nie przyjęło do wiadomości, że Roman Wilhelmi nie żyje.
„O mały włos, a urodziłabym go w teatrze. Potem mówili: «...a dziwisz się, że masz aktora»[3]. Mama aktora pięćdziesiąt lat później doskonale pamiętała niesfornego, żywotnego synka, który pomysłami do zabawy obdzielać mógł wielu rówieśników. „Gdy zostawał sam... rozrabiał. Nie potrafiłam go ukarać. Patrzył mi głęboko w oczy i z miną skruszonego rozrabiaki, mówił: «Mama, ja już tego nigdy nie zrobię»”[4].
Roman Wilhelmi urodził się 6 czerwca 1936 roku w Poznaniu na Wildzie, w mieszczańskiej, katolickiej rodzinie bez tradycji aktorskich. Później przeprowadził się z rodziną na ulicę Głogowską, gdzie w maleńkim pokoiku na poddaszu przeżył okupację, i ponownie do domu na rogu ulic Roosevelta i Dąbrowskiego, już w centrum Poznania. Dzieciństwo to czas wojny, a młodość – odbudowy kraju, kiedy to nic nie było łatwe. A już na pewno łatwym chłopcem nie był Romek.
Poznań, 1942 r.
Od lewej: Eugeniusz, matka Stefania, Romek, ojciec Zdzisław, Adam
Było nas trzech braci... a najstarszy był Romek. Mama była dominująca, a z tatusiem trudne rozmowy miał tylko on.
„Było nas trzech braci. Najstarszy był Romek, Eugeniusz był młodszy o rok, a ja byłem najmłodszy – wspomina Adam Wilhelmi. – Romek to był żywy chłopak, trudno go było okiełznać, wszędzie go było pełno. Co kilka dni pukała do naszych drzwi za każdym razem inna koleżanka, z długim warkoczem i... skargą na brata, który notorycznie pociągał za kokardy co ładniejsze dziewczęta”[5]. Niania: „Każdy z chłopców był troszkę inny. Roman był z nich wszystkich najbrzydszy. Zawsze miał najwięcej pomysłów dotyczących zabawy. Bardzo dobrze się uczył. Wrócił kiedyś ze szkoły, krzycząc: «dostałem jedynkę» – wtedy najlepszy stopień. Mówię: «Chodź do łazienki, zdejmę Ci butki». Romek, siedząc na krawędzi wanny, jeszcze z entuzjazmem opowiadał, jak to było ze stopniem, i w pewnym momencie, przy zdejmowaniu bucika, stracił równowagę i wpadł do wanny. I w tej wannie jeszcze się dalej śmiał”[6]. „Nie kto inny, tylko Romek podczas domowej gry w cymbergaja stłukł szybę – pamięta Adam Wilhelmi. – Takie miał uderzenie, taką siłę. Wszystkiemu, co robił, oddawał się bez reszty. W budynku, w którym mieszkaliśmy, były piękne reprezentacyjne delikatesy. Któregoś słonecznego dnia Romek znalazł się w samym środku okna wystawowego. Biegał pomiędzy poustawianymi towarami, był nie do zatrzymania. Gdy kupiłem sobie półwyścigowy rower, jeździliśmy na nim «na czas» wokół konsulatu amerykańskiego. Wracaliśmy do domu, już prowadząc rower, gdyż Romuś tak bardzo chciał wygrać, że wjechał prosto w samochód, przeleciał «kozłem» przez kierownicę i wylądował po drugiej stronie, niszcząc całkowicie nasz środek lokomocji. Tym razem miał dużo szczęścia, ale następny wypadek rowerowy opłacił już poważnym urazem. Mnie ratowało to, że byłem najmłodszy, ale Romek miał z tatusiem trudne rozmowy. W końcu rodzice postanowili wysłać braciszka do szkoły z internatem w Aleksandrowie Kujawskim. Od tego momentu tym diabłem zajęli się księża salezjanie”.
Wyjazd do Aleksandrowa okazał się darem opatrzności i pokierował energię i niespożyte siły chłopca we właściwym kierunku. „Mam to szczęście, że moja przygoda z teatrem zaczęła się od wczesnej młodości. W Aleksandrowie zetknąłem się ze szkolnym zespołem artystycznym. W jednej z kapliczek w kościele zrobiono scenę. Ksiądz Siuda, który wspaniale śpiewał, a za palenie papierosów golił nam głowy na glanc, potrzebował małego, lekkiego, łysego Chrystusika. Wsadzili mnie do kosza, nic nie kłamię, i przenieśli mnie z jednej kulisy w drugą. Ja pamiętam do tej pory szmer tamtej publiczności, a minęło prawie pięćdziesiąt lat. Mogę więc śmiało powiedzieć, że na teatralną scenę wniesiono mnie. Wcześniej chciałem zostać marynarzem lub lotnikiem – jak wszyscy. Te marzenia nie spełniły się. Od chwili, kiedy usłyszałem ten szmer, wiedziałem już, kim chcę być”[7].
Po kilku latach nastoletni Romek wrócił do Poznania, by jednocześnie ukończyć szkołę instruktorów ruchu amatorskiego – tak zwaną średnią szkołę teatralną, oraz liceum. W tych latach systematycznie z rodzicami i braćmi odwiedzał operetkę i Teatr Wielki. Wszystkie przedstawienia oglądał z wypiekami na twarzy. „Mama miała bardzo silną osobowość, od zawsze wpajała nam zasady, których musieliśmy przestrzegać. Musieliśmy być w domu przed wieczorem. Tego życzyła sobie mama. Nagradzała nas i karała. Modliliśmy się rano i wieczorem. Każdy miał swoje krzesło, na którym układał swoje rzeczy. Jeśli zrobił to ładnie, dostawał od mamy cukiereczek. Romek nie znosił tej dyscypliny, jego wewnętrzne poczucie wolności kazało mu się buntować. Dopiero po latach, gdy ukończył studia, dziękował mamie. Wiedział, że gdyby nie jej ręka i gdyby nie ten dom, nie udałoby się mu tak wiele osiągnąć. On dziękował, bo był szczęśliwy, że w końcu wyjechał z domu. Patrzyliśmy na te ceregiele z odrobiną ironii, ponieważ on już dziękował, a my tkwiliśmy jeszcze w rygorze” – wspomina Adam Wilhelmi.
Marika Kollar-Wilhelmi: „Mówił do niej: Matulu lub Matulko. Odziedziczył witalność, radość życia, niepokój, skłonność do ekscytacji, żar w spojrzeniu”.
Roman Wilhelmi: „Ojca kochałem i szanowałem, bo tak mnie nauczyła matka. A i nie było powodu, by go nie kochać. To jednak ona była mi najbliższa”. Po środku: Marika Kollar-Wilhelmi
Jak wspominał Roman[8]: „Ojciec zasuwał w pracy, a matka zasuwała z nami w domu. Była zawsze pełna energii. Sama w domu z bandą trzech chłopaków, więc nie miała czasu, by zbytnio cackać się z nami. Musiał być porządek. I był, póki byliśmy w zasięgu jej wzroku. Inaczej przylała nam tym, co miała w ręku. Chodziła z nami na spacery. Gotowała, sprzątała, czekała na ojca. Ojciec był całe życie w drodze. Wracał do domu zawsze w piątek wieczorem. W sobotę odpoczywał. W niedzielę szło się z całą rodziną do kościółka, potem do kawiarni na kawkę i ciasteczka. Moja matka kochała te wyjścia. Dla niej były one ukoronowaniem całego długiego tygodnia samotności z nami – chłopakami.
Istniała hierarchia i ja byłem jej podporządkowany. Matka była głównodowodzącą, a ojciec był zaopatrzeniowcem. Ona była postacią dominującą, ale jednocześnie manifestowała przed nami, że najważniejszą osobą w rodzinie jest ojciec, bo to on zarabia na nasze utrzymanie. Ona tak naprawdę nosiła spodnie. Była zawsze obecna. Na niej można było polegać. Była surowa, konsekwentna i sprawiedliwa. Nie mówiła tego, ale czuło się, że nas ogromnie kocha. Była kobieca, zawsze zadbana i elegancka. Była też zaborcza, żądająca respektu. Ojca kochałem i szanowałem, bo tak mnie nauczyła matka. A i nie było powodu, by go nie kochać lub nie szanować. To jednak ona była mi najbliższa”.
Marika Kollar-Wilhelmi: „Ach, była to prawdziwa pani, choć nie zawsze dama. Bardzo ją lubiłam i szanowałam, mimo że bywała skomplikowana w obejściu. Za to charakter i uczucia miała jak kryształ. Była bezstronna i sprawiedliwa. Już po śmierci męża odwiedziła nas na Bagnie. Przyjechała z nowym, o kilka lat od niej młodszym towarzyszem życia, i z jego dorosłymi dziećmi. Z miejsca urządziła przyjęcie. Znalazła w lodówce Romana kawałki jakiegoś mięsa i z niego wyczarowała pyszne zraziki. Przy dużej ilości wódki balowaliśmy do trzeciej nad ranem. Tańczyła, wygłupiała się, śpiewała i śmiała się głośno. Piła na równi z chłopami. I ostatnia poszła do łóżka. Zanim Roman padł, zrobiła jeszcze porządek i pozmywała. Miała wtedy sześćdziesiąt siedem lat!
Kochała Romana ponad wszystko – i wynikało to po części z jej dumy z syna. Myślę, że Roman sporo po niej odziedziczył: nieprawdopodobną witalność, niezmierną i egzaltowaną radość życia, nieustanny niepokój, skłonność do ekscytacji, żar w spojrzeniu”.
W wieku piętnastu lat Wilhelmi, nie pytając nikogo o zdanie, wystartował w konkursie recytatorskim poznańskiego radia. „Byliśmy z mężem w teatrze – wspominała mama artysty – niczego się nawet nie domyślaliśmy. Kiedy wróciliśmy, już spał. Na półce przy łóżku syna znaleźliśmy rosyjski aparat fotograficzny «Leica». Gdy go obudziliśmy, krzyknął: «wygrałem!». Następnego dnia, gdy mąż poszedł do radia rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości, od dyrektora poznańskiej rozgłośni, który ściskał go za rękę, usłyszał: «Ten chłopiec ma wielką artystyczną przyszłość»[9]. Adam Wilhelmi: „Z racji nazwiska był niemalże ostatni na liście, a jury było już znudzone i nie bardzo chciało go przesłuchać. Mimo to Romek zaczął recytować i rozbudził «zaspaną» komisję. Dostrzeżono ten jego błysk w oku. Aparat bardzo szybko zgubił. Gdy wyjechaliśmy z rodziną nad Wartę, zjadł obiad w restauracji i wyszedł już bez niego”.
Emilia Krakowska: „Romek uczęszczał do szkoły reżyserii i inżynierii teatru w Poznaniu, w którym zawsze dbano o teatry amatorskie. Znałam go z widzenia, znałam jego oczy. Pamiętam sylwetkę człowieka, wobec którego nie przechodzi się obojętnie”. Przemożna chęć bycia w tym zawodzie datuje się od lat licealnych. Odtąd upór i wiara w swoje możliwości będą mu towarzyszyć w niełatwej drodze na szczyt.
Emilia Krakowska: „...znałam jego oczy. Pamiętam sylwetkę człowieka, wobec którego nie przechodzi się obojętnie”.
W roku 1954, po ukończeniu szkół, Wilhelmi stanął do eliminacyjnego egzaminu dla kandydatów do szkoły aktorskiej, zorganizowanego w poznańskim Teatrze Polskim. „Miałem wtedy pecha, który prześladował mnie jeszcze przez długi czas. Na dzień przed egzaminem potwornie spuchła mi twarz od bolącego zęba. Myślałem, że wszystko przepadło, ale kiedy stanąłem przed komisją, dostałem «natchnienia bożego» i jakoś mi się ta spuchnięta gęba otworzyła”[10]. Kiedy Wilhelmi wyrecytował Grób Agamemnona, został zakwalifikowany na obóz przygotowawczy.
Pech nie opuszczał go jednak. Jak wspominał Wilhelmi: „Przed egzaminami wstępnymi, gdy byłem z całą rodziną na letnisku, wracając nad ranem z prywatki, wziąłem leżący przy drodze rower i popędziłem na nim z góry. Przednie koło roweru wypadło, kierownica wbiła się w mój brzuch, a prawy łokieć bardzo silnie roztrzaskał się. Rodzice zrobili wszystko co było w ich mocy by uratować rękę, gdyż groziła mi amputacja. Opłacili kilka drogich operacji ortopedycznych, a ręka wciąż była sparaliżowana. Termin egzaminów wstępnych zbliżał się nieubłaganie. Wreszcie zamiast stawu łokciowego wstawiono mi platynową płytę. Młody, odważny lekarz już po udanej operacji powiedział mi, że musiałby zdarzyć się cud, by ręka wróciła do dawnej sprawności. I stał się cud. Pewnego pięknego ranka poruszyłem najmniejszym palcem obolałej ręki. Wszyscy płakaliśmy. Egzamin zdałem. Nikt nie zauważył, ani wtedy, ani nigdy później w całym moim życiu, że nie potrafię wyprostować ręki i że zawsze trzymam ją w taki sposób, jakbym za chwilę miał ją podać na powitanie”. „Długo nie mógł wyprostować łokcia, wewnątrz miał wmontowaną metalową sztabę. Później perfekcyjnie operował chorą ręką, dla niepoznaki ogrywał ją na wiele sposobów” – wspomina Adam Wilhelmi. Emilia Krakowska: „W tym zawodzie musisz mieć jakiś defekt, bo gdy coś jest skończone – staje się kulą u nogi. Zdawał sobie z tego sprawę, dlatego tak dobrze opracował gest”.
Romek został przyjęty do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Spośród egzaminatorów nikt nie kwestionował jego predyspozycji zawodowych. Zelwerowicz stwierdził nawet, że to największy talent aktorski, jaki objawił się po wojnie. Tylko jeden uparł się, że Wilhelmi nie powinien zdawać do szkoły, ponieważ aktor powinien mieć sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a nie sto siedemdziesiąt sześć i pół. Był nim Hanuszkiewicz. Jak bardzo się pomylił.
Opiekunem „Rocznika 54” w szkole teatralnej był Jan Kreczmar, profesorami między innymi Aleksander Bardini, Ryszarda Hanin, Janina Romanówna, Marian Wyrzykowski i Aleksander Zelwerowicz. „Szkoła nauczyła nas niemal wszystkiego w tym zawodzie – opowiada Wojciech Pokora, student wydziału estradowego tego samego rocznika. – Nasi wspaniali profesorowie nie byli co prawda pedagogami z prawdziwego zdarzenia, ale byli wielkimi aktorami scen polskich. Należało tylko robić to, co oni, i już było dobrze”. Nie wydaje się, by ten ostatni pogląd mógł podzielać Wilhelmi. Jego buntownicza natura, krnąbrność, a nade wszystko własny pogląd i nieuładzona powierzchowność nie mogły podobać się niektórym wykładowcom. „Wspaniałego, ale apodyktycznego profesora Bardiniego bali się wszyscy. Bywał piekielnie złośliwy i chociaż obracał to w żart, dla młodych ludzi było to przykre” – dobrze pamięta studentka młodszego rocznika, Iga Cembrzyńska. Z Wilhelmiego zwykł żartować dość często, zarzucając mu brak intelektu. Pogląd ten, zresztą co najmniej kontrowersyjny, podzielać będą przez lata niechętne aktorowi osoby w środowisku aktorskim.
Roman Wilhelmi był jednak studentem bardzo lubianym na uczelni. Miał niecodzienne, abstrakcyjne poczucie humoru, szelmowski wdzięk oraz oryginalną osobowość. I tym zjednywał sobie ludzi. „Romek, wbrew opinii tupeciarza, był bardzo skromny, może czasem groźną miną pokrywał swoje słabości i obawy. Prywatnie można było z nim wszystko zrobić – to był dusza człowiek” – takim zapamiętał go z tego okresu Wojciech Pokora, takim pamiętają go koledzy z roku. „Nikt z nas nie miał żadnego poparcia w trakcie egzaminów, nikt za nami nie stał. Z Warszawy nie przyjęto na ten rok prawie nikogo. Przez cztery lata szkoły byliśmy nieustannie głodni, pochodziliśmy na ogół z biednych rodzin, z najrozmaitszych krańców Polski: Henryk Bista był z Bytomia, Józef Duryasz z Radomia, Rysio Kubiak z Gdańska, Basia Pietkiewicz z Wrocławia, z Poznania Józef Łotysz i Romek. Sprawialiśmy wrażenie ogromnie zgranej grupy, ale każdy z nas pozostałych traktował jak przeciwników i bacznie przyglądał się wszystkiemu. Początkowo mieszkaliśmy w dwanaście osób w jednym pokoju, w domu akademickim na Lipińskiej, na Bielanach. Na piętrowym łóżku pode mną spał Romek. Którejś nocy zasnął z papierosem w ręku. Gdy zaczął się parzyć, oprzytomniał i szczęśliwie uciekł na balkon. Było wesoło, ale naprawdę nie mieliśmy co jeść. Roman wpadał późnym wieczorem do pokoju, wrzeszcząc z poznańska «dajcie skibkę», a za nim do pokoju wpadała oszalała noc. Miał z Duryaszem metodę na wejście do «Kameralnej». Pożyczali sto złotych, a później na doczepkę wchodzili w pijącą elitę. Bywali tam Jerzy Andrzejewski, Himilsbach, Hłasko. Później wpadaliśmy do «Krokodyla» – tam przy stole czarował już Romek” – wspomina kolega Wilhelmiego z roku, Henryk Boukołowski.
W trakcie studiów wszyscy studenci walczyli o siebie, ale najbardziej zdeterminowany z nich był Wilhelmi. Przygotował w tym czasie kilkadziesiąt monologów, etiud i scenek, od fars począwszy poprzez komedie na wielkich romantycznych dramatach skończywszy. Pomimo naturalnej rywalizacji wśród kolegów i presji ze strony profesorów, aktor walczył o siebie, ale na własnych warunkach. Roman Wilhelmi: „W szkole obserwowałem zjawisko często występujące w naszym zawodzie, to znaczy prymitywne «lizusostwo». Jeden ze studentów wieszał sobie nawet nad łóżkiem zdjęcie swojego profesora, wiedząc, że ten będzie w pobliżu przechodził do swojego gabinetu”[11].
Henryk Boukołowski: „Na pierwszej fuksówce, czyli obowiązkowym przedstawieniu dla starszych roczników studentów, które by nas charakteryzowało jako grupę, Lasota, Łotysz i Wilhelmi zostali uznani za «wrzód» roku – miał on rozsadzić naszą grupę”. Pomimo, że relegacją z uczelni karano wszystkich adeptów, którzy wzięli udział w czymkolwiek bez jej zgody, Wilhelmi już na trzecim roku zasmakował życia w teatrze. Bohdan Korzeniewski zaangażował go do rólki pazia w Skowronku Anouilha w Teatrze Polskim. Henryk Łapiński: „Pierwszy raz zobaczyłem go w epizodzie z odtwórczynią głównej roli, Joanny d’Arc – Niną Andrycz. Czarny chłopak w białym kolecie wbiegł na scenę jako paź, wrzeszczał i tupał na świętość narodową, którą była przecież Nina Andrycz. Wyglądał zjawiskowo. Od razu rzucał się w oczy jego temperament i odwaga”. „Miałem problemy w szkole – mówił Wilhelmi – ponieważ otwarcie mówiłem, że ja kocham siebie w tym zawodzie. Nie kocham teatru ani filmu. Lubię to. Urodziłem się po to, by grać duże rzeczy. Dlatego chcę być aktorem. Trzeba mieć na to siłę, i ja ją mam”[12]. Jak większość młodych adeptów marzył o wielkich rolach romantycznych – o Cydzie Corneille’a lub Hamlecie Szekspira. W trakcie studiów zrozumiał, że to nie dla niego. „Roman Wilhelmi jest bez wątpienia człowiekiem bardzo uzdolnionym. W roli Mazepy nie czuł się jednak dobrze. Zbyt obcy jest mu romantyczny gest, zbyt głęboko tkwi w nowoczesności, choć [...] umiał zdobyć się na ciekawe potraktowanie postaci królewskiego pazia”[13].
Wilhelmi ukończył studia w 1958 roku jako jeden z najbardziej utalentowanych, ale z racji niełatwego charakteru studenta większość ocen była poniżej piątki. Henryk Boukołowski: „Romek wszystko chciał zagrać i zabrać wszystkim. Kochał grać – to było szczęśliwe. Nie wolno było tego tępić, ale byli pedagodzy, którzy tego nie rozumieli. Byli bardziej «po linii», niż należało. Inspirowało go granie w teatrze i bycie w nim. Na naszym roku kreowany był na amanta. Był biologicznie przykazany teatrowi, graniu”. Barbara Pietkiewicz: „Było w nim coś ciekawego: ogromna pasja, jakieś niespotykane dary. Po prostu talent. Do każdego zadania w szkole podchodził emocjonalnie. Był gorący, pełen energii. Na scenie ogromnie się pocił. Kiedy grał wielkie sceny teatralne, woda spływała z niego ciurkiem. Promieniował energią i obdarzał nią wszystkich, a przede wszystkim partnerów. To była jakaś kosmiczna siła – zapalał swoją grą pozostałych. Tak bardzo się eksploatował, że patrzyłam na niego z pewnym strachem: na jak długo mu tej energii wystarczy? I co chyba ważne... w trakcie wspólnej pracy, a i prywatnie, zawsze można było na niego liczyć”[14].
Lekarz mimo woli, 1958 r.
Leander to jego pierwsza rola w Ateneum.
Henryk Boukołowski (na zdjęciu): „Kochał grać – to było szczęśliwe. Nie wolno było tego tępić, ale byli pedagodzy, którzy tego nie rozumieli...”
Tramwaj zwany pożądaniem, z lewej Krystyna Bryl jako Blanche.
Roman Wilhelmi: „Przez siedem lat nie miałem na co zaprosić matki i ojca do teatru, ponieważ role, które otrzymywałem, były «blisko halabardy». Nie załamałem się, bo wiedziałem, że coś potrafię. Powiedziałem sobie: ja wam kiedyś pokażę”.
Barbara Wrzesińska: „W szkole cudnie grał Hamleta, choć czuło się, że jego Hamlet to nie intelektualista. Ta postać musi być prawdziwa przede wszystkim dla aktora, który ją kreuje. Romek nie miał w sobie pychy, zakłamania. Już w szkole, gdy pracował – był prawdziwy. Graliśmy razem fragment Romea i Julii na placu Powstańców, a telewizja transmitowała ten program na żywo. Przeżywaliśmy to ogromnie. Nie czułam tej postaci, ale Romek miał w sobie żar, wewnętrzny temperament i namiętność kochanka. Na zawsze pozostał łatwowierny, naiwny i próżny – jak dziecko. Nawet gdy mocował się ze sobą, ulegał słabościom, «szedł w Polskę» – było to zawsze bezbronne i dziecinne. Diabeł i anioł w nim mieszkali”.
Prasowe recenzje przedstawień szkolnych i dyplomowych mówiły jednym głosem: narodził się aktor. W Głupim Jakubie „warto pochwalić swobodną grę Romana Wilhelmiego”[15], w molierowskim Lekarzu mimo woli – „ślicznie prezentowała się para amantów, Lucynda i Leander, Bożena Biernacka i Roman Wilhelmi, demonstrując swobodne opanowanie ruchu i gestu. Wilhelmi ponadto pokazał, że obok możliwości lirycznych, ma też zdolności charakterystyczne. W przebraniu wyglądał bardzo śmiesznie, w masce do złudzenia przypominał Sławomira Mrożka”[16]. Natomiast w Lilli Wenedzie zaproponował „pełną umiaru i prostoty rolę Lecha”[17].
W warsztatach dyplomowych grał tytułowego Mazepę w dramacie Juliusza Słowackiego, pod kierownictwem profesora Jana Kreczmara; w Głupim Jakubie Tadeusza Rittnera pod kierownictwem docent Reny Tomaszewskiej, ale przede wszystkim rolę, która okazała się jego wielkim sukcesem – Stanleya Kowalskiego w Tramwaju zwanym pożądaniem Tennessee Williamsa w przygotowaniu profesora Bardiniego. Tę samą rolę, która zapoczątkowała karierę innego aktora – Marlona Brando, którego Wilhelmi podziwiał, a którego kreacje aktorskie z całą właściwą sobie zachłannością podpatrywał. U młodego aktora dostrzeżono wtedy umiejętność różnicowania środków wyrazu, zmysł interpretacyjny, a także łatwość odmiany. „W roli Stanleya szukał środków wyrażenia brutalności i prymitywizmu, jako Mazepa wykazał szlachetny poryw i wrażliwość”[18].
Po latach w jednym z wywiadów Roman Wilhelmi przyznał, że czas spędzony w szkole był dla niego ważny. „W tym zawodzie wymagana jest pewnego rodzaju świadomość i używanie określonych środków wyrazu”, natomiast „intuicja jest darem od Boga, podobnie jak talent. Bez wyobraźni, bez owej umiejętności chłonięcia świata nie można nawet marzyć o aktorstwie.
Najistotniejsze są jednak świadomość i inteligencja. Można intuicyjnie stworzyć wspaniałą kreację, która może oddziaływać na widza emocjonalnie. Nie wiem tylko, czy przekona swoją głębią”[19].
W roku 1958, zaraz po ukończeniu szkoły aktorskiej, Wilhelmi planował wyjazd na Wybrzeże. Tam, w Gdańsku, dyrektorem teatru był Zygmunt Hübner. Warszawa nie interesowała go zupełnie. W tym samym czasie dyrekcję Teatru Ateneum w stolicy obejmował Aleksander Bardini. Postawił wszakże jeden warunek: wszyscy absolwenci szkoły zostają w tym teatrze. „Zapytałem tylko – gdzie będę mieszkał? Zakrzyczano mnie, że choćby pod mostem”[20]. Obawa aktora okazała się prorocza: Teatr Ateneum usytuowany jest niemalże pod mostem. Wilhelmi kilka lat mieszkał w pracowni krawieckiej teatru. Henryk Łapiński: „Mieszkał także w pomieszczeniu usytuowanym nad główną sceną, gdzie znajdowały się rozmaite teatralne zakamarki, urządzenia wentylacyjne oraz sztankiety. W teatrze to miejsce nazywa się sznurownią. Gdy chcieliśmy go obudzić, po prostu włączaliśmy wentylator. Przebywaliśmy w teatrze niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, było bardzo familijnie, a Romek, który miał w sobie dużo lojalności, nie szukał innych zajęć, ciężko pracował i czekał na swój moment”. Bardini, nazywany pieszczotliwie Saszą, wszedł do teatru, wyrzucając Janusza Warmińskiego z dyrekcji, ale poniósł klęskę, bo nie da się prowadzić teatru samą młodzieżą. Gdy wrócił Warmiński, zrezygnował z młodych, zostawiając Wilhelmiego, Józefa Duryasza i Krystynę Bryl, która nieszczęśliwie skończyła później w domu dla obłąkanych.
Danuta Wilhelmi-Machalica: „Jesienią 1954 roku zaczęłam drugi rok studiów na wydziale dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Mieszkałam w akademiku, w nowej Dziekance przy Krakowskim Przedmieściu, w starej – lokowano studentów ze szkół artystycznych.
Stołówkę mieliśmy wspólną. Tam właśnie, pewnego październikowego dnia, niosąc uważnie talerz z gorącą zupą, podniosłam nagle oczy, szukając wolnego miejsca.
Zerwał się uśmiechnięty, przystojny chłopak i podsunął krzesło... I tak się to zaczęło. Roman lubił potem opowiadać, że jak zobaczył te oczy nad talerzem, to był bez szans. Nosiłam jeszcze wówczas warkocz i byłam dziewczyną okropnie nieśmiałą. Romek natomiast był czarujący, zabawny, ale wydawał mi się chłopcem zupełnie niepoważnym. Toteż przez dłuższy czas opędzałam się przed nim, jak mogłam, a w końcu zakochałam się.