Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Politkowska była podziwianą na całym świecie, nieustraszoną i wielokrotnie nagradzaną rosyjską dziennikarką pochodzenia ukraińskiego, która została zamordowana w 2006 roku. Bardziej niż kiedykolwiek aktualna i ważna w dzisiejszym krajobrazie politycznym „Rosja Putina” jest zarówno porywającym portretem kraju pogrążonego w kryzysie, jak i świadectwem tej niezwykłej reporterki.
Począwszy od despotycznego ucisku Putina stosowanego wobec zwykłych obywateli i szerzącej się korupcji na najwyższych szczeblach władzy, a skończywszy na mafijnych układach, skandalach na prowincji i upadku inteligencji, Politkowska w ostrych słowach potępia prezydenta i jego rządy, ujawniając wstrząsający stan rzeczy: żołnierzy umierających z niedożywienia, rodziców zmuszanych do dawania łapówek, by odzyskać ciała zmarłych synów, poborowych wynajmowanych jako niewolników.
Za prawdę, którą szerzyła między innymi w tej książce, Politkowska zapłaciła najwyższą cenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka traktuje o Władimirze Putinie – nie w taki jednak sposób, w jaki jest on zazwyczaj postrzegany na Zachodzie. Czyli nie przez różowe okulary.
Dlaczego niełatwo jest utrzymać „różowy” punkt widzenia, mając bezpośrednio do czynienia z rosyjską rzeczywistością? Dlatego, że Putin – jako produkt najbardziej mrocznej służby wywiadowczej swego kraju – nie zdołał się wznieść ponad środowisko, z którego się wywodzi, i przestać zachowywać się jak podpułkownik sowieckiego KGB. W dalszym ciągu się trudzi, koniecznie chcąc policzyć się ze swymi kochającymi wolność krajanami; uporczywie dławi swobodę – tak samo jak we wcześniejszych latach swej kariery.
Książka ta mówi również o tym, że nie każdy w Rosji jest gotów znosić jego zachowanie. Nie chcemy już dłużej być niewolnikami, nawet gdyby taki akurat stan rzeczy najbardziej pasował Zachodowi. Domagamy się dla siebie prawa do bycia wolnymi ludźmi!
Książka nie stanowi analizy polityki prowadzonej przez Putina. Nie jestem analitykiem politycznym. Jestem po prostu jedną z istot ludzkich, twarzą w tłumie – w Moskwie, w Czeczenii, Petersburgu i gdziekolwiek indziej. To zapis moich reakcji emocjonalnych spisanych na marginesie życia – życia, jakie prowadzi się w dzisiejszej Rosji. Za wcześnie jeszcze na zdystansowanie się od tego wszystkiego, co skądinąd jest koniecznością, jeśli się chce dokonać beznamiętnej analizy jakiegoś zjawiska. Ja zaś żyję w teraźniejszości i notuję to, co widzę.
W Rosji armia stanowi zamknięty system nieróżniący się od więzienia. Nikt nie dostanie się ani do tej armii, ani do więzienia, jeśli odpowiednie władze nie zażyczą sobie, aby się właśnie tam znalazł. A kiedy ktoś już tam trafi, będzie wiódł życie niewolnika.
Każda armia na świecie próbuje prowadzić swoje działania bez rozgłosu i może dlatego mówimy o generałach tak, jak gdyby należeli do jakiegoś plemienia o zasięgu międzynarodowym, którego członków charakteryzuje osobowość identyczna na całej planecie – niezależnie od tego, komu akurat, jakiemu prezydentowi czy państwu służą.
Istnieją jednak pewne cechy szczególne, wyróżniające armię rosyjską, a raczej stosunki panujące między nią a ludnością cywilną. Otóż władze cywilne nie mają żadnej kontroli nad tym, co wyprawia wojsko. Szeregowiec należy do najniższej kasty w wojskowej hierarchii. Jest nikim. Niczym. Za betonowymi murami wojskowych koszar oficer może zrobić żołnierzowi, co mu się żywnie podoba. Podobnie oficer wyższy szarżą może zrobić swemu niższemu stopniem koledze, co tylko zechce.
Pomyślicie zapewne: „Nieee, na pewno nie może być aż tak źle…”.
Cóż, no tak – rzeczywiście, nie zawsze jest tak źle. Czasami dzieje się lepiej, lecz wyłącznie dlatego, że jakiś pojedynczy człowiek o ludzkich odruchach przywołał swych podwładnych do porządku. Jedynie w takich chwilach pojawia się promyk nadziei.
„A co z rosyjskimi przywódcami? – może się ktoś zaciekawić. – Przecież prezydent jest z mocy swego urzędu głównodowodzącym armii, zwierzchnikiem sił zbrojnych, a zatem osobiście odpowiada za to, co się tam dzieje, czyż nie?”
Niestety nasi przywódcy, kiedy już uda im się objąć urząd na Kremlu, nie podejmują żadnych wysiłków w kierunku powściągnięcia panującego w armii bezprawia; już raczej należy się po nich spodziewać, że nadadzą jeszcze większe prerogatywy oficerom. W zależności od tego, czy dany przywódca polityczny odpowiednio dogodzi armii, wojsko albo będzie go popierać, albo podważać jego pozycję. Jedyne próby zhumanizowania rosyjskiej armii zostały podjęte za Jelcyna, w ramach programu propagowania swobód demokratycznych. Ale rezultaty tych usiłowań nie przetrwały długo, w Rosji bowiem utrzymanie się przy władzy jest ważniejsze niż ratowanie życia żołnierzom. Dlatego właśnie pod naporem oburzenia płynącego ze Sztabu Generalnego Jelcyn wywiesił w końcu białą flagę i uległ dowództwu.
Putin natomiast nigdy nawet nie próbował nic z tym zrobić. Sam jest oficerem. I na tym koniec. Kiedy się pojawił na ekranie rosyjskiego politycznego radaru, bardziej w charakterze potencjalnej głowy państwa niż niepopularnego dyrektora powszechnie znienawidzonej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), zaczął składać deklaracje w tonie takim, że oto wojsko, którego znaczenie zostało pomniejszone za czasów Jelcyna, czeka teraz odrodzenie, a do odnowy brakuje mu jedynie drugiej wojny w Czeczenii. Źródło wszystkiego, co zdarzyło się od tamtej pory na obszarze Kaukazu Północnego, można odnaleźć w tamtych właśnie słowach.
Kiedy rozpoczęła się druga wojna czeczeńska, wojsku dano wolną rękę, toteż w wyborach prezydenckich w roku 2000 armia jak jeden mąż zagłosowała za Putinem. Ten konflikt okazał się dla niej okolicznością wysoce korzystną – źródłem przyspieszonych awansów, coraz to większej liczby medali, no i wykuwania na gorąco prędkich karier. Generałowie w służbie czynnej kładą podwaliny pod swoją karierę polityczną i zostają katapultowani wprost do środowiska elit politycznych. Dla Putina odrodzenie armii jest dobrym uczynkiem po okresie upokorzeń doznanych za Jelcyna i po klęsce w pierwszej wojnie czeczeńskiej.
Jak konkretnie Putin dopomógł swojej armii, przekonamy się dzięki historiom, które za chwilę opowiem. Czy chciałoby się żyć w kraju, w którym z czyichś podatków utrzymuje się tego rodzaju instytucję, można osądzić samemu. Jak by się czuł ktoś, czyj syn ukończył osiemnaście lat i został powołany do wojska jako „ludzki materiał”? Jaki poziom zadowolenia można osiągnąć, mając do czynienia z armią, z której co tydzień tłumnie dezerterują żołnierze – czasem nawet całymi oddziałami lub kompaniami? Co można pomyśleć o wojsku, w którym w jednym tylko roku (2002) ponad pięciuset ludzi – a więc cały batalion – zginęło nie wskutek działań wojennych, lecz w wyniku pobicia?! O wojsku, w którym oficerowie rozkradli dosłownie wszystko, od dziesięciorublowych banknotów przysyłanych szeregowcom przez rodziców aż po całe kolumny czołgów?! O wojsku, w którym oficerowie jednoczą się w nienawiści ku rodzicom żołnierzy tylko dlatego, że kiedy okoliczności stają się po prostu nazbyt hańbiące, pałające gniewem matki bardzo często protestują przeciw mordowaniu swoich synów i domagają się kary lub odwetu?…
Jest 18 listopada 2002 roku. Nina Iwanowna Lewurda, nauczycielka na emeryturze po 25 latach pracy, jest masywną, wolno poruszającą się kobietą, starą, zmęczoną, z całym szeregiem poważnych schorzeń. Czeka teraz od wielu godzin, podobnie jak wielokrotnie w poprzednich latach, w niesympatycznej poczekalni sądu rejonowego w dzielnicy Krasnaja Priesnia w Moskwie.
Oprócz sądu pani Nina nie ma do kogo się zwrócić. Jest matką bez syna, a nawet gorzej: bez prawdy o swoim synu. Porucznik Paweł Lewurda urodził się w roku 1975. Dla armii jest numerem U-729343. Zginął w Czeczenii na samym początku tamtejszej drugiej wojny; wojny, która – zgodnie ze słowami Putina – przyczyniła się do odrodzenia wojska. Jakie to było odrodzenie, przekonamy się z opowieści o ostatnich miesiącach życia „numeru U-729343”. Nie sam fakt jego śmierci na wojnie, lecz tej śmierci okoliczności i wydarzenia, które nastąpiły potem, zmusiły Ninę do biegania po sądach w ciągu ostatnich jedenastu miesięcy. Przyświecał jej tylko jeden cel: uzyskanie od państwa prawnie precyzyjnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego jej syna pozostawiono na polu walki. A także – w niejakim związku z powyższym – dlaczego od chwili jego śmierci Ministerstwo Obrony traktuje ją w tak okropny sposób.
Jako dziecko Paweł Lewurda marzył o karierze wojskowej. Nie jest to dzisiaj bynajmniej powszechne. Chłopcy z biednych rodzin, owszem, starają się o miejsca w akademiach wojskowych, ale ich celem jest zdobycie dyplomu, a następnie wystąpienie z wojska. Płynące z urzędu prezydenckiego niekończące się samochwalcze sprawozdania na temat coraz to większej konkurencji wśród kandydatów na miejsca w instytutach wojskowych są najprawdziwszą prawdą, ale mniej ma to wspólnego ze wzrostem prestiżu armii, więcej zaś ze skrajną nędzą tych, którzy starają się o przyjęcie na takie studia. To również wyjaśnia katastrofalny niedobór młodszych rangą oficerów w jednostkach wojskowych. Kiedy młodszy oficer staje się absolwentem uczelni wojskowej, po prostu nie melduje się w garnizonie, do którego dostał przydział. Staje się nagle „poważnie chory” i przysyła zaświadczenia stwierdzające u niego cały wachlarz niespodziewanych przypadłości. Takie certyfikaty nie jest trudno załatwić w kraju tak skorumpowanym jak Rosja.
Ale Paweł był inny. On naprawdę chciał zostać oficerem. Rodzice próbowali mu to wyperswadować, bo wiedzieli, jaki to ciężki kawałek chleba. Ojciec chłopca, Piotr Lewurda, sam przecież był oficerem, toteż jego rodzina żyła przerzucana z jednego odległego garnizonu do drugiego.
Niezależnie jednak od tego na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko zaczęło się rozpadać w ślad za radzieckim imperium. Absolwent szkoły musiałby chyba być szalony – każdy to przyzna – gdyby miał podjąć decyzję o zapisaniu się na akademię wojskową, która nie potrafiła nawet wykarmić własnych studentów!
A jednak Paweł upierał się przy karierze swoich marzeń i wyjechał na studia daleko, do Dalekowschodniej Wyższej Ogólnowojskowej Szkoły Dowódczej w Błagowieszczeńsku. W roku 1996 uzyskał stopień oficerski i wysłano go do odbycia służby w okolicach Petersburga. Dwa lata później wrzucono go na skwierczącą patelnię: trafił do 58. Armii.
W Rosji 58. Armia cieszy się złą sławą. Jest synonimem degeneracji sił zbrojnych. Oczywiście działo się to jeszcze przed Putinem, który jednak ponosi wielką odpowiedzialność przede wszystkim za to, że anarchia w środowisku oficerskim pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą, a ponadto za to, że oficerów skutecznie stawia się ponad prawem. Praktycznie pozostają bezkarni, jakiekolwiek popełnialiby zbrodnie.
Poza tym 58. Armia była armią generała Władimira Szamanowa. Ten utytułowany Bohater Federacji Rosyjskiej, który walczył w obu wojnach w Czeczenii, zyskał ponurą sławę ze względu na wyjątkową brutalność wobec ludności cywilnej. Obecnie jest na emeryturze. Przeszedłszy w stan spoczynku, został wybrany na gubernatora obwodu uljanowskiego, w czym pomogła mu rola odegrana w II wojnie czeczeńskiej, kiedy to nie schodził z telewizyjnego ekranu. Codziennie informował wtedy swój naród, że „Czeczeńcy to bandyci”, którzy ze wszech miar zasłużyli na zagładę. W tym generał cieszył się całkowitym poparciem Putina.
Sztab 58. Armii znajduje się we Władykaukazie, stolicy Republiki Osetii Północnej-Alanii, graniczącej z Czeczenią i Inguszetią. Oddziały tej armii walczyły w pierwszej wojnie czeczeńskiej i w dalszym ciągu prowadzą działania na tym terenie. Jej korpusy oficerskie w ślad za swoim generałem także wsławiły się wyjątkową brutalnością zarówno wobec ludności czeczeńskiej, jak i w wobec własnych żołnierzy czy młodszych oficerów. Rostów nad Donem jest z kolei siedzibą Sztabu Generalnego Północnokaukaskiego Okręgu Wojskowego*, któremu 58. Armia podlega. Większa część archiwum rostowskiego Komitetu Matek Żołnierzy składa się z akt odnoszących się do dezercji szeregowych w wyniku ich pobicia przez oficerów 58. Armii, która jest równie słynna z rażących przypadków kradzieży zapasów z własnych magazynów, a także zdrad występujących na masową skalę. Armia ta broń rozkradzioną z magazynów sprzedaje komendantom polowym czeczeńskiego ruchu oporu. Czyli pomaga swoim wrogom.
Znam osobiście wielu młodszych oficerów, którzy zadali sobie nadzwyczajny wręcz trud, aby uniknąć służenia w 58. Armii. Lewurda zdecydował jednak inaczej. Pozostał w żołnierskich szeregach, pisał listy, które ciężko było czytać, przyjeżdżał do domu na przepustki, a wtedy rodzice widzieli, że ich syn coraz bardziej posępnieje. Niezależnie jednak od tego, jak często nakłaniali go, żeby odszedł z wojska, odpowiadał: „Jak mus, to mus”. Paweł Lewurda był najwyraźniej kimś, kto zasługiwał na miano młodego Rosjanina o szczególnym poczuciu obowiązku względem Ojczyzny, wielkiego patrioty. W istocie rzeczy miał nadzieję na prawdziwe odrodzenie rosyjskiej armii – nie takie w stylu putinowskim.
W roku 2000 Paweł Lewurda znów miał sposobność odmówić pójścia na wojnę na Kaukazie Północnym. I niewielu mogłoby mieć do niego o to pretensje. Licznym młodszym oficerom udawało się znaleźć sposób na uzyskanie natychmiastowego zwolnienia. Paweł jednak, jak wyjaśniał rodzicom, nie mógł opuścić swoich żołnierzy.
W dniu 13 stycznia 2000 roku pojechał na wojnę jako podkomendy 15. zmotoryzowanego gwardyjskiego pułku piechoty należącego do 2. (Tamańskiej) Dywizji Gwardyjskiej (jednostka wojskowa 73881) w obwodzie moskiewskim. Pani Nina 15 stycznia usłyszała w telefonie głos syna po raz ostatni. Podpisał specjalny kontrakt na operację w Czeczenii i…
Było aż nazbyt oczywiste, co zwiastowało owo straszliwe „i”.
– Płakałam. Zrobiłam przecież co w mojej mocy, żeby zmienić jego nastawienie – wspomina pani Nina. – Ale Paweł powiedział, że żadnego odwrotu być nie może. Poprosiłam krewniaczkę, która mieszka w Moskwie, żeby pojechała do Dywizji Tamańskiej i spróbowała mu to wyperswadować. Kiedy dotarła do jednostki, okazało się, że minęła się z nim zaledwie o kilka godzin: wyleciał już do Mozdoku.
To małe północnoosetyjskie miasteczko leży na granicy z Czeczenią. Kiedy rozpoczęła się wojna, stało się główną bazą Zjednoczonej Grupy Sił i Oddziałów, które zmobilizowano do przeprowadzenia putinowskiej „operacji antyterrorystycznej”.
W ten sposób w dniu 18 stycznia 2000 roku numer U-729343 znalazł się w Czeczenii.
W tej chwili jestem na południowo-zachodnich przedmieściach Groznego – pisał Paweł w swoim pierwszym (i jedynym) liście do rodziców, wysłanym z wojny. Nosi on datę 24 stycznia 2000. – Miasto jest zablokowane ze wszystkich kierunków, toczą się tu zażarte walki. Ogień nie ustaje ani na chwilę. Miasto stoi w płomieniach, niebo jest całkowicie czarne. Czasami w pobliżu spadnie łuska od moździerza albo myśliwiec pośle pocisk tuż koło ucha. Artyleria nie daje sobie nawet chwili wytchnienia. Straty w batalionie są przerażające. Wszyscy oficerowie z mojej kompanii zostali wyłączeni z działań. Oficer, który dowodził tą jednostką przede mną, wyleciał w powietrze na jednej z naszych własnych min pułapek. Kiedy poszedłem do dowódcy kompanii, nonszalancko złapał karabin i posłał serię w ziemię o parę centymetrów ode mnie. Miałem najzwyklejsze szczęście, że mnie nie trafił. Wszyscy się śmiali. Mówili: „Pasza, przed tobą pięciu oficerów dowodziło tą jednostką, a ty o mało nie wytrwałbyś i pięciu minut!”. Chłopaki tutaj są w porządku, ale nie mają silnej woli. Oficerowie są kontraktowi, a żołnierze, chociaż bardzo młodzi – z paroma wyjątkami – jakoś wytrzymują. Śpimy wszyscy w namiocie na ziemi. Jest tu mnóstwo pcheł. Dają nam do żarcia byle ścierwo. W tym zakresie nic się nie zmieniło. Co nas czeka, nie wiemy. Albo przypuścimy szturm na coś tam, albo będziemy tak tu siedzieć, póki nie zidiociejemy, albo też wywiozą nas stąd z powrotem do Moskwy. Albo Bóg wie co jeszcze. Nie jestem chory, ale czuję się bardzo przygnębiony. To na razie wszystko. Ściskam, całusy. Pasza.
Trudno taki list nazwać dodającym otuchy rodzicom. W warunkach wojny traci się zdolność uspokajania ludzi i zapomina się, że pewne rzeczy mogą szokować kogoś, kto znajduje się daleko, skoro samemu przeżyło się sto razy gorsze rzeczy.
Jak się później wyjaśniło, list Pawła miał istotnie w zamierzeniu służyć podniesieniu rodziców na duchu. Kiedy go pisał, nie leżał tak naprawdę w namiocie, rozważając, co ich wszystkich czeka. Co najmniej od 21 stycznia był czynnie włączony w toczące się „zażarte walki”, najpierw objąwszy dowództwo kompanii moździerzowej, a wkrótce potem całej kompanii. Pozostali oficerowie rzeczywiście byli „wyłączeni z działań” i nie było nikogo innego, kto mógłby przejąć dowodzenie.
Nie przebywał również na „przedmieściach” Groznego.
W dniu 19 lutego, wspomagając grupy rozpoznania swojego batalionu w próbie przełamania okrążenia i „osłaniania odwrotu swoich towarzyszy” (jak to sformułowano w oficjalnej pochwale, przedstawiając Pawła do odznaczenia Orderem Męstwa), którzy wycofywali się z wioski Uszkałoj w rejonie itum-kalińskim, porucznik Lewurda został ciężko ranny i zmarł wskutek „obfitego krwotoku wywołanego wieloma ranami postrzałowymi”.
Tak więc śmierć dosięgła go w Uszkałoju. Zimą roku 2000 zażarte walki osiągnęły tam kulminację – trwała desperacka wojna partyzancka prowadzona w górskich lasach, na wąskich ścieżynach. Ale gdzie było ciało Pawła?
Do rodziny nie dotarła trumna ze zwłokami syna Niny Lewurdy, aby można je pochować. Jego szczątki – jak odkryła pani Nina – zostały zagubione przez państwo: przez to samo państwo, któremu Paweł tak desperacko lojalnie próbował służyć.
Przyjąwszy na siebie role prokuratora wojskowego i oficera śledczego, pani Nina wywiedziała się, że 19 lutego – a więc w dniu będącym oficjalną datą śmierci jej syna – „towarzysze”, których odwrót osłaniał, faktycznie wydostali się z okrążenia. Zwyczajnie Pawła wraz z sześcioma innymi żołnierzami, którzy ich ocalili, przedostawszy się przez okrążenie, porzucili w miejscu ciężkich walk. Ci, których opuścili, w większości byli ranni, ale żyli. Wołali o pomoc, błagali, żeby ich nie zostawiać, jak później zaświadczali mieszkańcy odległej górskiej wioski. Wieśniacy sami opatrzyli niektórych rannych, lecz nic więcej nie mogli zrobić. W Uszkałoju nie ma szpitala, nie ma nawet lekarza czy choćby pielęgniarki.
Pawła Lewurdę pozostawiono na polu walki i następnie zapomniano o nim. Zapomniano, że leży tam jego ciało. Zapomniano, że miał rodzinę, która będzie czekać na jego powrót. Ci, co ocaleli, zwyczajnie przestali myśleć o tych, którzy oddali życie po to, aby oni mogli żyć.
To, co się stało z Pawłem Lewurdą po jego śmierci, jest typowe dla naszej armii. Ten haniebny epizod to skrótowe ujęcie jej sposobu myślenia. Dla tej armii człowiek jest niczym. Nikt nie nadąża za ruchami oddziałów; brakuje jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności względem rodzin żołnierzy.
O Pawle Lewurdzie pamiętano tylko 24 lutego, kiedy to – zgodnie z informacjami przekazanymi przez naczelne dowództwo w Czeczenii – Uszkałoj został całkowicie oczyszczony z czeczeńskich bojowników i „przeszedł pod kontrolę” sił federalnych. (Wyjaśnienie to spreparowano później dla wykazania, że „nie było obiektywnych możliwości” odzyskania ciała Pawła).
Faktycznie 24 lutego armia zabrała z Uszkałoja ciała tylko sześciu spośród siedmiu żołnierzy, którym udało się przedrzeć przez okrążenia. Nie znaleziono wtedy Pawła Lewurdy, więc znowu o nim zapomniano.
Matka Pawła wróciła do domu rozhisteryzowana. Jedyny komunikat, jakim dysponowała, to urzędowe pismo z datą 7 lutego. „Gorąca linia” Ministerstwa Obrony nie zdała się na wiele. Rozmowa z oficerami dyżurnymi przypominała mówienie do komputera o bólu, który ją bezlitośnie gnębi. „Porucznik Paweł Pietrowicz Lewurda nie figuruje w wykazie zmarłych lub zaginionych” – niezmiennie brzmiała odpowiedź.
Pani Nina miesiącami słuchała „przekazującej pełne informacje” gorącej linii. Wprost nie do wiary, że nawet gdy własnym staraniem zlokalizowała szczątki Pawła, nawet gdy uzyskała oficjalne powiadomienia o jego śmierci, oficerowie dowodzący nie raczyli choćby zaktualizować w bazie danych informacji na jego temat.
Wracając jednak do naszej opowieści… W dniu 20 maja, trzy miesiące po walkach w Uszkałoju, miejscowa milicja odkryła „miejsce pochówku mężczyzny, którego zwłoki nosiły oznaki gwałtownej śmierci”. Ale dopiero 6 lipca, po kolejnym półtoramiesięcznym codziennym wydzwanianiu przez panią Ninę na gorącą linię i na numer miejscowego komisariatu wojskowego, wypełniono stosowny formularz „Zgłoszenie zaginięcia – zadanie nr 464”, wpisując w nim majowe znalezienie zwłok.
W końcu, 19 lipca, formularz dotarł do pionu dochodzeniowego w Briańsku, miejscu zamieszkania rodziny Pawła. Pani Nina, gorączkowo obchodząc wszystkie możliwe biura, zgłosiła zaginięcie syna w miejscowym komisariacie milicji. Z takim skutkiem, że 2 sierpnia śledczy Abramoczkin, zwykły milicjant, wybrał się z wizytą do rodziców Pawła.
Jedyną osobą, jaką zastał u nich w domu, była inna Nina, czternastoletnia siostrzenica Pawła. Śledczy Abramoczkin zadał jej kilka pytań na temat Pawła, dowiedział się, jakie rzeczy osobiste miał przy sobie, przy czym ogromnie go zdziwiło odkrycie, że rozmawia z członkiem rodziny żołnierza. W związku z przydzieleniem mu tej rutynowej czynności dochodzeniowej właśnie śledczy Abramoczkin – nie zaś urzędnik Ministerstwa Obrony – poinformował matkę bohatera o oficjalnym zaklasyfikowania jej syna jako zaginionego bez śladu, jak również o wygaśnięciu jego uprawnień do wszelkich form zaopatrzenia i przydziałów z dniem 20 lutego. Abramoczkin przyznał się również, że itum-kalińska milicja zwróciła się do niego z prośbą, aby udał się do rodziców Pawła w Briańsku celem wywiedzenia się od nich o „adres pocztowy stałego miejsca rozlokowania jednostki wojskowej nr 73881, w której służył Lewurda P. P.”, co miało umożliwić skontaktowanie się z jej oficerem dowodzącym w celu ustalenia okoliczności śmierci człowieka, który sądząc po opisie jego matki, przypominał, jak się okazało, jednego z oficerów tejże jednostki!
Przytoczony cytat pochodzi z urzędowej korespondencji. Mówi nam wiele zarówno o panującej w rosyjskiej armii rzeczywistości, jak i o charakterze wojny, jaką Putin toczy na Kaukazie. W tej armii prawa ręka nie ma pojęcia, co czyni lewa, tak że w sumie łatwiej jest wysłać list do rodziców w odległe miejsce, niż skontaktować się telefonicznie z siedzibą naczelnego dowództwa w Chankale (bazie wojskowej pod Groznym).
Śledczy Abramoczkin, widząc, w jakim stanie jest rodzina, zdecydowanie zalecił pani Ninie Lewurdzie, aby jak najszybciej udała się do Rostowa nad Donem. Usłyszał bowiem, że do głównej tamtejszej kostnicy wojskowej zabrano szczątki nieznanego żołnierza z Uszkałoja celem zidentyfikowania ich przez pułkownika Władimira Szczerbakowa, szefa 124. Wojskowego Laboratorium Medycyny Sądowej, człowieka w Rosji dobrze znanego i cieszącego się szacunkiem. Należy przy tym zauważyć, że pułkownik Szczerbakow wykonuje tę pracę nie na rozkaz oficerów, generałów lub sztabu, lecz dlatego, że serce tak mu dyktuje.
Abramoczkin doradził zarazem Ninie Lewurdzie, żeby zbyt wiele sobie po tym nie obiecywała, gdyż – jak my to mówimy – „w Rosji wszystko się może zdarzyć” i pomyłki dotyczące zwłok są na porządku dziennym. Briański Komitet Matek Żołnierzy starał się tymczasem wspomagać Lewurdów w rodzinnej gehennie; jedynie dzięki jego wsparciu, a także za dzięki wysiłkom śledczego Abramoczkina elitarny 15. Pułk Gwardyjski i jeszcze bardziej elitarna Tamańska Dywizja Gwardyjska ostatecznie „załapały”, że tamte siódme zwłoki, pozostawione na polu walki przez „towarzyszy”, to rzeczywiście mógł być Paweł Lewurda.
– Do Rostowa przyjechaliśmy dwudziestego sierpnia – mówi mi pani Nina. – Poszłam prosto do laboratorium. Przy wejściu nie było żadnej straży czy ochrony. Weszłam więc i zajrzałam do pierwszej sali, na jaką natrafiłam. Zobaczyłam tam na stole do badań, na takim stojaku, głowę oddzieloną od ciała. Ściślej mówiąc, była to czaszka. Od razu wiedziałam, że to głowa Pawła, chociaż obok znajdowały się także inne czaszki.
Czy istnieje jakiś sposób oszacowania lub zrekompensowania cierpień, jakich musiała doświadczyć ta matka?…
Naturalnie takiego sposobu nie ma. A czy można mieć pretensje do lekarza sądowego, że trzyma czaszki na stole sekcyjnym?!
No cóż… Stajemy się wszyscy narodem gruboskórnym, bezmyślnym, prostackim, a w związku z tym amoralnym!
Pani Ninie po ujrzeniu czaszki syna, którą rzeczywiście prawidłowo rozpoznała, podano środki uspokajające. Dokładnie w tej samej chwili wysłannik jednostki Pawła wpadł do laboratorium, żeby się z nią zobaczyć. Otrzymawszy adres jednostki od pogrążonych w żałobie rodziców, śledczy Abramoczkin zdążył wysłać telegram i oficer dowodzący natychmiast posłał do Rostowa swego przedstawiciela, aby zajął się wszystkimi formalnościami.
Wysłannik ów pokazał pani Ninie „zawiadomienie”. Spojrzała na nie i zemdlała. W zawiadomieniu podpułkownik gwardii A. Dragunow, pełniący obowiązki oficera dowodzącego jednostką 73881, oraz podpułkownik gwardii A. Poczatenko, szef sztabu tejże jednostki, prosił o poinformowanie „ob. ob. Lewurdów” o tym, że „ich syn podczas pełnienia misji wojskowej, wierny swej wojskowej przysiędze, wykazując się wytrwałością i odwagą, poległ na polu walki”. Jednostka zatem próbowała zatrzeć ślady swej żałosnej „niepamięci”.
Kiedy pani Nina doszła do siebie, przeczytała zawiadomienie uważniej. Nie było wzmianki o tym, kiedy mianowicie jej syn zginął.
– A co z datą śmierci? – zapytała wysłannika.
– Niech pani sama wpisze, jaką pani sobie życzy – rzekł na to.
– Co to znaczy: „niech pani sama wpisze”?! – wykrzyknęła. – Dzień, w którym Pasza się urodził, to jego data urodzenia. Mam chyba prawo znać datę jego śmierci!
Wysłannik wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Mnie niech pani nie pyta”, i wręczył jej jeszcze wyciąg z rozkazu sił operacyjnych nakazujący „skreślenie por. Lewurdy z listy członków pułku”. Na tym dokumencie także nie widniała żadna data, nie wskazano też przyczyny skreślenia, widniały na nim za to różne pieczątki i podpisy u dołu. I znów z tępawym spojrzeniem dziecka wysłannik poprosił panią Ninę, by samodzielnie wypełniła puste miejsca, a po powrocie do domu przekazała dokument miejscowemu komisariatowi wojskowemu, co pozwoli wykreślić Pawła z rejestru.
Pani Nina nic nie powiedziała. Jaki sens ma mówienie do kogoś, kto jest pozbawiony serca i mózgu, i duszy?
– Tak przecież będzie łatwiej, prawda? Bo inaczej ja bym musiał jechać z tym aż do Briańska… – ciągnął niepewnie wysłannik.
Oczywiście, że tak będzie łatwiej. Nie ma co zaprzeczać, że tępota, prostactwo mogą ułatwiać życie. Weźmy na przykład ministra obrony Siergieja Iwanowa, kompana naszego pana prezydenta jeszcze z czasów, gdy Putin pracował w FSB w Petersburgu. Minister pojawia się co tydzień w telewizji, gdzie ogłasza biuletyny wojenne prezydenta. Głosem modulowanym na modłę Goebbelsa w kronikach filmowych z II wojny światowej mówi, że nikt nas nie zmusi, byśmy „padli na kolana przed terrorystami”, i że jego zamiarem jest doprowadzenie wojny w Czeczenii do „zwycięskiego rozstrzygnięcia”, które przecież musi nastąpić. Od ministra Iwanowa nie usłyszymy nigdy nic o losie żołnierzy i oficerów, dzięki którym i on, i pan prezydent nie padają na kolana przed terrorystami. To w pełni neoradziecka linia polityczna: zgodnie z nią istoty ludzkie nie istnieją niezależnie, lecz są trybikami w maszynerii, której ma być ślepo posłuszna w realizacji każdego politycznego wybryku, jaki sobie wydumają ludzie stojący u steru. Trybiki nie mają żadnych praw. Nawet prawa do zachowania godności w chwili śmierci.
Nie być prostakiem – o ileż więcej trudu to kosztuje, ile trzeba zachodu! Dla mnie oznacza to widzenie nie tylko „głównej linii partii i rządu”, ale też szczegółów jej realizacji. W niniejszym przykładzie szczegóły te wyglądają tak, że 31 sierpnia 2000 roku numer U-729343 został ostatecznie pochowany w mieście Iwanowo, do którego przenieśli się rodzice Pawła, chcąc uciec od mrocznych wspomnień wiążących się z Briańskiem. Rostowscy lekarze sądowi zwrócili pani Ninie głowę Pawła. Niestety – z jego szczątków, jak się zdaje, tylko głowa do nich dotarła.
O Ninie Lewurdzie słyszało wielu ludzi w Rosji, powierzywszy bowiem ziemi to, co zostało z jej syna, dziewiątego dnia po pogrzebie wyruszyła do siedziby dowództwa 15. pułku w obwodzie moskiewskim. Kiedy wyjeżdżała tam z Iwanowa, zamierzała jedynie spojrzeć w oczy dowódcom Pawła i wyczytać w tych oczach – patrzących przecież na matkę ich oficera – choć odrobinę wyrzutów sumienia za to wszystko, co „zapomnieli” zrobić.
– Nie oczekiwałam od nich oczywiście przeprosin – mówi pani Nina – ale rzeczywiście myślałam, że w ich twarzach dojrzę chociaż trochę współczucia!
Kiedy jednak dotarła do Dywizji Tamańskiej, nikt się z nią nie chciał widzieć. Oficer dowodzący był zwyczajnie niedostępny. Pani Nina przez trzy dni czekała na spotkanie z nim, czekała bez jedzenia, szklanki herbaty, snu – i nikt się nią nie zainteresował. Starsi oficerowie biegali tam i z powrotem niczym karaluchy, udając, że jej nie widzą. I wtedy właśnie pani Nina poprzysięgła sobie, że pozwie państwo, że wytoczy sprawę Ministerstwu Obrony i samemu ministrowi Iwanowowi za cierpienia moralne, jakich jej przysporzyli. Ale nie w związku ze śmiercią jej syna – poległ przecież w trakcie pełnienia obowiązków – lecz za to, co zdarzyło się potem. Tłumacząc to z zawiłego prawniczego żargonu na zwykły język: chciała wiedzieć, kto za to odpowiada.
Co się zatem działo dalej? Po pierwsze, w komisariacie wojskowym w Iwanowie wręczono rodzinie Order Męstwa przyznany pośmiertnie synowi pani Niny. Po drugie, armia wzięła odwet: Ministerstwo Obrony i Dywizja Tamańska wkroczyły na wojenną ścieżkę przeciwko matce, która poważyła się dać wyraz gniewowi.
Oto jak się to odbyło. Zaledwie w niecały rok przeprowadzono osiem rozpraw sądowych – pierwszą 26 grudnia 2001 roku, ostatnią zaś 18 listopada 2002 roku – i wszystkie spełzły na niczym. Sąd nawet nie przystąpił do rozpatrywania pozwu pani Niny, jako że w swoim poczuciu bezkarności przedstawiciele Ministerstwa Obrony całkowicie zignorowali rozprawy. I słusznie. Sprawę „Nina Lewurda przeciwko Państwu” prowadził najpierw sędzia Tiuleniew (z sądu rejonowego w Krasnoj Priesni w Moskwie). Postanowił on, że matka „nie ma prawa do informacji” na temat ciała swojego syna, a na Ministerstwie Obrony nie spoczywa obowiązek przekazywania jej tego rodzaju informacji. Pani Nina udała się do Sądu Miejskiego w Moskwie, który w związku z oczywistą absurdalnością poprzedniego orzeczenia sprawę odesłał do ponownego rozpatrzenia przez sąd rejonowy w Krasnoj Priesni. Zastosowana wobec pogrążonej w żałobie matki technika machiny państwowej polegała na systematycznym bojkotowaniu posiedzeń sądu przez oficjalnych przedstawicieli ministra Iwanowa i Dowództwa Sił Lądowych, w których skład wchodziła Dywizja Tamańska i 15. pułk. Najzwyczajniej bezwstydnie nie pojawiali się na rozprawach. Przez to Nina Lewurda stale krążyła między Moskwą a Iwanowem po to tylko, żeby stawać przed pustą ławą oskarżonych i przekonywać się, że znów odbyła podróż nadaremno. Prosta kobieta żyjąca z państwowej emerytury, która jedynie oddala od człowieka widmo głodu, z mężem, który po pogrzebie Pawła zaczął pić, szukając w ten sposób ucieczki od ich wspólnego cierpienia.
Na koniec sędzia Bołonina z sądu rejonowego w Krasnoj Priesni, któremu przekazano sprawę z Sądu Miejskiego w Moskwie, straciła cierpliwość. Na piątej rozprawie, na której pozwani znowu się nie stawili, nałożyła na Ministerstwo Obrony grzywnę w wysokości ośmiu tysięcy rubli – płatnych z kieszeni podatnika, rzecz jasna. Szkoda, że nie z kieszeni ministra Iwanowa na rzecz Niny Lewurdy. Takiego rozwiązania nie przewiduje prawodawstwo rosyjskie, które chroni interesy nie słabych, lecz wszechmocnej władzy.
Po nałożeniu grzywny w końcu przedstawiciele ministerstwa pojawili się na sali rozpraw 18 listopada 2002 roku; ale dziwni to byli przedstawiciele. Nie wiedzieli nic o przedmiotowej sprawie i odmówili przedstawienia się, narzekając przy okazji, że przyczyną wszelkich problemów jest chaos panujący w Ministerstwie Obrony. Ostatecznie postanowiono o kolejnym odroczeniu rozprawy – tym razem do 2 grudnia.
Pani Nina płakała, stojąc w ponurym korytarzu budynku sądu.
– Dlaczego oni to robią? – pytała. – Mogłoby się wydawać, że nic złego się nie stało!
Nic, tylko pozazdrościć takiemu Siergiejowi Iwanowowi, szefowi Ministerstwa Obrony tak bezlitosnego wobec naszego narodu! Dla niego życie jest proste jak drut. Nie musi zawracać sobie głowy szczegółami, jakimiś matkami opłakującymi synów poległych w „wojnie z międzynarodowym terroryzmem”, nad którą on się tak rozpływa. Nie musi słyszeć ich głosów ani czuć ich bólu. Nic mu nie wiadomo o ludzkich istnieniach, które zniszczył, o tysiącach matek i ojców opuszczonych przez system, gdy ich dzieci oddały za niego życie.
– Putin nie może przecież odpowiadać za wszystko! – protestują rodzimi admiratorzy prezydenta.
Oczywiście, że nie może. On jako prezydent odpowiada za metodologię, za podejście do rzeczy. On nadaje im kształt. A w Rosji naśladuje się tego, kto jest na szczycie.
No cóż, opisaliśmy tu jego podejście do armii. On ponosi w pełni winę za brutalność i radykalizm, jakimi przepojone są i armia, i całe państwo. Brutalność jest poważną zarazą, która łacno może przerodzić się w pandemię. Po raz pierwszy zastosowana wobec mieszkańców Czeczenii, obecnie jest używana wobec „naszych”, jak patriotycznie mówi się o rosyjskich obywatelach. Również wobec tych „naszych”, którzy „patriotycznie” zwalczali tych, co doświadczyli jej pierwsi.
– Cóż, dokonał wyboru i poszedł za swym przeznaczeniem – mówi pani Nina, ocierając z łzy. Sędzia Bołonina w todze kroczy obok niej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ale na litość boską, to są przecież istoty ludzkie!
Czy rzeczywiście?… Sama czasami się zastanawiam, czy Putin to naprawdę człowiek, czy też zimny metalowy posąg. Jeśli jest człowiekiem, nie daje tego po sobie poznać.
Ludzie emigrują z Rosji, gdy dłuższe pozostawanie tutaj staje się zagrożeniem dla ich życia albo wywołuje zmasowany atak państwa na ich moralny kręgosłup i godność. W dniu 8 września 2002 roku tak właśnie przedstawiała się sytuacja w rosyjskiej armii. Tego dnia pięćdziesięciu czterech żołnierzy postanowiło dać sobie spokój ze służbą i podjęło próbę wyemigrowania.
Poligon ćwiczebny 20. Gwardyjskiej Zmotoryzowanej Dywizji Piechoty leży na obrzeżach wioski Prudboj w obwodzie wołgogradzkim. Ludzi do plutonu nr 2 jednostki wojskowej 20004 zabrano z ich stałej bazy w mieście Kamyszyn, także w obwodzie wołgogradzkim, na ów plac ćwiczebny w Prudboju.
Wydawało się, że nic w tym nadzwyczajnego – żołnierzy tych czekało szkolenie. Ich instruktorami mieli być oficerowie dowodzący o iście ojcowskim nastawieniu do szeregowych. Jednak 8 września owi ojcowscy dowódcy – podpułkownik Kolesnikow, major Szyriajew, major Artiemjew, porucznik Kadijew, porucznik Korostylew, porucznik Kobiec i podporucznik Piekow – postanowili zrobić coś, co wykraczało poza ich uprawnienia. Kiedy mianowicie żołnierze zgromadzili się na placu ćwiczeń, poinformowano ich, że odbędzie się dochodzenie w sprawie kradzieży BRDM-u, opancerzonego pojazdu rozpoznawczo-patrolowego, który zniknął z poligonu w porze nocnej.
Zaznaczyć tu należy, jak mówili potem żołnierze, że nikt de facto pojazdu nie ukradł. Stał na swoim zwykłym miejscu na dywizyjnym parkingu. Oficerom zrobiło się po prostu nudno. Chlali całymi dniami, zapewne źle się w końcu poczuli, toteż postanowili się rozerwać i poznęcać nad podwładnymi. Nie po raz pierwszy coś takiego się zdarzyło na poligonie kamyszyńskim, który nie cieszy się dobrą sławą.
Po ogłoszeniu śledztwa zaprowadzono pierwszą partię żołnierzy do oficerskiego namiotu: sierżantów Kutuzowa i Krutowa, szeregowych Gienierałowa, Gurskiego i Gricenkę. Pozostałym rozkazano czekać na zewnątrz. Wkrótce usłyszeli krzyki i jęki kolegów. Oficerowie ich bili. Potem pierwszą partię wyrzucono z namiotu. Żołnierze powiedzieli kolegom, że oficerowie obili im pośladki i grzbiety trzonkami jakichś ostrych narzędzi, a także kopali ich w brzuch i żebra. Zresztą opis nie był konieczny. Oznaki bicia były wyraźnie widoczne na ciałach żołnierzy.
Następnie oficerowie ogłosili przerwę. Podpułkownik, dwóch majorów, trzech poruczników i jeden podporucznik poinformowali, że udają się na obiad, a jeśli po powrocie złodziej się nie przyzna, każdy oberwie tak samo jak ci, co teraz porozkładali się na trawie przed namiotem.
To rzekłszy, oficerowie się oddalili.
A żołnierze? Oni także się oddalili. Zbuntowali się, bo woleli nie czekać jak barany na rzeź. Zostawili tych, którzy pełnili służbę wartowniczą, jako że oddalenie się ze stanowiska stanowi wykroczenie podlegające sankcji karnej – kończy się oddaniem delikwenta pod sąd polowy i wysłaniem go do kompanii karnej; zostawili także Kutuzowa, Krutowa, Gienierałowa i Gricenkę, którzy nie mogli chodzić o własnych siłach.
Po uformowaniu kolumny żołnierze wymaszerowali z placu ćwiczebnego w kierunku Wołgogradu, aby tam szukać pomocy.
Prudboj dzieli od Wołgogradu spory kawałek drogi, niemal sto osiemdziesiąt kilometrów. Pięćdziesięciu czterech żołnierzy przebyło ten dystans w szyku, nie próbując się ukrywać, idąc brzegiem ruchliwej trasy szybkiego ruchu, którą w obie strony jeździli także oficerowie 20. Dywizji. Nie zatrzymał się przy nich ani jeden pojazd. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać, dokąd to zmierzają żołnierze bez oficera, co jest przecież naruszeniem regulaminu wojskowego.
Maszerowali więc żołnierze, aż nastał zmrok. Ułożyli się do snu na zalesionym skrawku ziemi przy drodze. Nikt ich nie szukał, mimo że gdy podpułkownik, dwaj majorowie, trzej porucznicy i jeden podporucznik wyłonili się z kantyny po spożyciu posiłku, odkryli znaczące osłabienie stanu liczebnego plutonu nr 2. Na dobrą sprawę nie mieli teraz komu wydawać rozkazów.
Oficerowie położyli się spać, nie mając pojęcia, gdzie mogą się znajdować żołnierze, za których – z mocy prawa – byli osobiście odpowiedzialni, lecz zarazem dobrze wiedząc, że w Rosji nigdy nie karze się oficera za coś, co się przydarzyło szeregowcowi.
Wczesnym rankiem 9 września pięćdziesięciu czterech żołnierzy wyprawiło się w dalszą drogę poboczem szosy. I znowuż oficerowie beztrosko ich mijali.
Oddział ten, o wysokim poczuciu godności własnej, maszerował tak przez półtora dnia. Jakoś nikt z 20. Dywizji nie tęsknił za tymi żołnierzami. Wieczorem 9 września oddział całkowicie jawnie wkroczył do Wołgogradu. Co prawda obserwowała go milicja, ale tutaj też nikt się nimi bliżej nie zainteresował.
Żołnierze pomaszerowali do centrum miasta.
– Było około szóstej wieczorem, szykowałyśmy się do wyjścia do domu, gdy nagle zadzwonił telefon: „Czy tu jest jeszcze czynne? Możemy z wami pomówić?” – opowiada mi Tatiana Zozulenko, szefowa organizacji Matczyne Prawo w obwodzie wołgogradzkim. – Odpowiedziałam: „Prosimy do środka”. Oczywiście nie sposób było przewidzieć, co się będzie działo dalej. Czterej młodzi szeregowcy weszli do naszego pokoiku i powiedzieli, że jest ich tutaj w sumie pięćdziesięciu czterech. Spytałam, gdzie są pozostali, i chłopcy zaprowadzili mnie do sutereny w naszym budynku. Cała reszta tam właśnie stała. Pracuję w tej organizacji jedenaście lat, ale nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego. W pierwszej kolejności zaczęłam się martwić, gdzie ich wszystkich umieścimy. Był już wieczór. Spytaliśmy ich, czy coś jedli. „Nie – odpowiedzieli – od wczoraj nic”. Członkinie naszej organizacji pobiegły kupić tyle chleba i mleka, ile tylko mogły. Chłopcy rzucili się na jedzenie jak wygłodniałe psy, ale do takich rzeczy jesteśmy przyzwyczajone. W jednostkach fatalnie żywią żołnierzy, którzy są chronicznie niedożywieni. Kiedy sobie pojedli, spytałam: „Jakiego spodziewacie się efektu swojej akcji?”. Odpowiedzieli: „Chcemy, aby ukarano oficerów, którzy biją żołnierzy”. Zdecydowałyśmy, że przenocujemy ich w naszym biurze, wszystkich razem na podłodze, co i nam da czas na „przespanie się” z tym problemem. Postanowiłyśmy, że nazajutrz rano najpierw pójdziemy do prokuratory garnizonowej. Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam do domu. Mieszkam w pobliżu, więc pomyślałam, że szybko się zjawię, jeśli będę potrzebna. O jedenastej wieczorem zadzwoniłam do biura, ale nikt nie odebrał. Pomyślałam, że chłopcy muszą po prostu być zmęczeni i śpią albo boją się podnieść słuchawkę. O drugiej nad ranem obudził mnie nasz prawnik Siergiej Siemuszyn. Powiedział, że ktoś, kto się nie przedstawił, zadzwonił do niego z prośbą o „zabezpieczenie lokalu”. Zjawiłam się tam w ciągu paru minut. Na zewnątrz stały samochody wojskowe z oficerami w środku. Żaden mi się nie przedstawił. A żołnierze zniknęli. Pytałam oficerów, gdzie są, lecz nie otrzymałam odpowiedzi.
Pracownicy organizacji Matczyne Prawo odkryli również, że włamano się do ich systemu komputerowego z informacjami o przestępstwach popełnionych w wojsku, w tym także w 20. Dywizji, i że dane te usunięto. Pod dywanem znaleźli notkę sporządzoną przez jednego z żołnierzy z informacją, że nie wiedzą, dokąd ich zabierają; że ich bito i że potrzebują pomocy.
Niewiele więcej pozostaje do dodania. Oficerowie z placu ćwiczebnego „zatęsknili” do swoich żołnierzy dopiero po otrzymaniu telefonu od zwierzchników. Było to późnym wieczorem 9 września, kiedy Tatiana Zozulenko skontaktowała się z dziennikarzami w Wołgogradzie i na falach eteru popłynęły pierwsze informacje o żołnierzach „nieobecnych bez urzędowego usprawiedliwienia”. Oczywiście regionalne dowództwo sztabu zażądało wyjaśnień od oficerów. Nocą samochody podjechały pod siedzibę organizacji Matczyne Prawo i wszystkich pięćdziesięciu czterech żołnierzy przewieziono do wartowni w komendanturze wojskowej. Następnie odstawiono ich do macierzystej jednostki pod nadzorem tych samych oficerów, których szykany spowodowały ich wymarsz z placu ćwiczebnego. Tatiana Zozulenko zapytała wołgogradzkiego prokuratora garnizonowego Czernowa (którego zadaniem jest monitorowanie przestrzegania prawa w poszczególnych jednostkach), dlaczego tak postąpił; on zaś odrzekł bez mrugnięcia: „Bo to nasi żołnierze”.
Oto i kluczowe sformułowanie w historii naszych pięćdziesięciu czterech. „Nasi żołnierze” znaczy tyle co „nasi niewolnicy”. W armii rosyjskiej wszystko pozostaje dokładnie takie, jakie zawsze było. Pokrętne rozumienie pojęcia „honoru oficerskiego” wymaga stałej ochrony i zawsze będzie ważniejsze od życia i godności jakiegokolwiek szeregowca. Wymarsz z placu ćwiczebnego w Kamyszynie wynikł przede wszystkim z panującej w rosyjskiej armii odrażającej tradycji, która czyni z żołnierza niewolnika swego oficera. Oficer ma zawsze rację i może traktować żołnierza tak, jak chce. Ponadto do tego zdarzenia doszło niestety dlatego, że cywilna kontrola nad strukturami wojskowymi, o której wiele się mówiło za czasów Jelcyna i nawet przygotowano projekt stosownej ustawy, jest obecnie martwa, a nawet została pogrzebana. Prezydent Putin podziela wyznawany przez armię tradycyjny pogląd na prawa jej oficerów i uważa cywilną kontrolę nad siłami zbrojnymi za coś całkowicie niewłaściwego.
U podstaw tej opowieści leży jeszcze okoliczność, że 20. Dywizja, tak zwana „Dywizja Rochlina” – od nazwiska jej dowódcy Lwa Rochlina, bohatera pierwszej wojny czeczeńskiej, dzisiaj zaś deputowanego do Dumy – a już szczególnie jednostka 20004 cieszyły się przez długi czas złą sławą w Wołgogradzie, faktycznie zaś w całej Rosji.
– Przez okrągły rok wysyłamy informacje do prokuratory wojskowej, przede wszystkim do pana Czernowa, prokuratora garnizonowego, lecz także do wszystkich ulokowanych wyżej w hierarchii, łącznie z Główną Prokuraturą Wojskową w Moskwie, o przestępstwach popełnianych przez oficerów jednostki 20004 – mówi Tatiana Zozulenko. – W kategorii liczby skarg, jakie dochodzą do nas od żołnierzy, jednostka ta zajmuje pierwsze miejsce. Oficerowie biją żołnierzy, wyłudzają „wypłaty za służbę czynną” od powracających z Czeczenii [20. Dywizja uczestniczyła w obu wojnach czeczeńskich i do dziś walczy w Czeczenii]. Trąbiliśmy o tym wszędzie, wszystko na nic. Prokuratura postanowiła wszystko zatuszować. Epizod z kamyszyńskim placem ćwiczebnym to całkowicie przewidywalny efekt bezkarności oficerów naszej armii[1].
Rosja ma oczywiście na wojsko określony budżet, wokół którego toczy się mnóstwo dyskusji. Lobby wojskowe walczy o doinwestowanie; także dodatki za odznaczenia opłacane są z państwowej kasy. To standardowa praktyka stosowana na świecie. Jednak ważnym szczegółem, który odróżnia nas od innych krajów, jest to, że należymy do największych producentów broni i uzbrojenia handlujących nimi na całym świecie. Właśnie Rosja dała światu karabin automatyczny Kałasznikowa. Dla wielu Rosjan jest to źródłem dumy.
Nie chciałabym jednak rozwodzić się nad statystykami. Jestem tylko ciekawa, czy ludzie są szczęśliwi, mając do czynienia z porządkiem ustanowionym przez prezydenta Putina. Uważam to za główne kryterium osądu działań przywódcy państwa. W poszukiwaniu odpowiedzi udaję się do Komitetu Matek Żołnierzy i pytam należące do niego kobiety: „Czy wasi synowie się cieszyli, że wstąpili do wojska? Czy zrobiło z nich prawdziwych mężczyzn?”. Ich odpowiedzi mówią mi bardzo wiele.
Szczegół znaczy więcej niż duży obraz. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Misza Nikołajew mieszkał w obwodzie moskiewskim. Rodzina odprowadzała go do wojska w lipcu 2001 roku. Wysłano go na służbę w straży granicznej, do punktu granicznego oddalonego o dziesięć godzin lotu od Moskwy, w wiosce Goriaczij Plaż na wyspie Anuczina w archipelagu Kuryli Mniejszych. Są to te wyspy, które przyczyniają tak wielu problemów politykom rosyjskim i japońskim od zakończenia II wojny światowej.
Podczas gdy politycy się waśnią, ktoś przecież musi patrolować granicę. Misza był jednym z tych, którzy wykonywali właśnie to zadanie. Wytrwał zaledwie pół roku na tej militarnej placówce rosyjskiego Dalekiego Wschodu; zmarł 22 grudnia 2001 roku. Już na jesieni pisał alarmujące listy do rodziny, odkrywszy na swym ciele jątrzące się rany. Prosił członków rodziny, aby przysłali mu lekarstwa: balsam Wiśniewskiego, sulfanilamid, „właściwie to jakiekolwiek lekarstwa skuteczne na ropienie, metamizol, środki odkażające, bandaże i plastrów opatrunkowych, ile tylko można. Tutaj nie ma nic”. Rodzice wysyłali paczki, nie narzekając, świadomi, że nasza armia jest niedofinansowana, ale też myśląc, że przecież nie może być aż tak źle, skoro Misza w dalszym ciągu pracuje jako kucharz w wojskowych kuchniach. Gdyby był poważne chory – mniemali jego rodzice – nie dopuszczono by go przecież w pobliże miejsca przygotowywania posiłków!
A Misza w dalszym ciągu gotował posiłki dla oddziałów, nawet gdy jego skóra była pokryta ropiejącymi ranami. Patolog, który przeprowadził potem sekcję zwłok, zeznał, że tkanki nieszczęsnego żołnierza dosłownie rozwierały się pod nacięciem skalpela. Na początku XXI wieku rosyjski żołnierz gnił żywcem pod okiem swoich oficerów, pozbawiony jakiejkolwiek opieki medycznej. Miszę zabił całkowity brak odpowiedzialności zwierzchników.
Dmitrija Kisielewa oddelegowano do służby w wiosce Istra w obwodzie moskiewskim. W Rosji takie oddelegowanie odbierane jest jako uśmiech losu. Dmitrij stacjonował niedaleko od Moskwy; rodzice jego, jako moskwianie, mogli odwiedzać syna, a gdy potrzebował pomocy, przedrzeć się do jego oficera dowodzącego. To nie były Wyspy Kurylskie. Lecz i to nie uchroniło Dmitrija od skutków zdeprawowania zwierzchników.
Podpułkownik Aleksandr Boronienkow, dowódca szeregowego Kisielewa, miał dodatkowe, lukratywne zajęcie zarobkowe. W dzisiejszej armii rosyjskiej to nic niezwykłego. Ludzie dorabiają sobie na boku, jako że ich pobory nie są nadzwyczajne. Ten konkretny podpułkownik trudnił się handlem żołnierzami. Istra to osada dacz będących drugimi domami właścicieli, toteż Boronienkow sprzedawał swoich żołnierzy posiadaczom pobliskich działek jako tanią siłę roboczą. Żołnierze pracowali tylko za wyżywienie, ich płaca wędrowała wprost do dowódcy. Taki model zarobkowania nie jest bynajmniej czymś wyjątkowym; przeciwnie – jest szeroko rozpowszechniony: żołnierzy na czas służby „sprzedaje się” osobom zamożnym jako nieopłacanych robotników niewykwalifikowanych, czyli jako niewolników. Oficerowie wykorzystują darmową pracę podwładnych jako sposób na prowadzenie handlu wymiennego z ludźmi, których uznają za „użytecznych”. Jeśli oficer potrzebuje zreperować swój samochód, a nie dysponuje gotówką, zagania kilku żołnierzy do warsztatu, który zatrudnia ich bez wynagrodzenia przez taki okres, na jaki ma zapotrzebowanie, w zamian zaś auto oficera zostaje naprawione.
Pod koniec czerwca 2002 roku przyszła kolej na sprzedanie w niewolę nowo powołanego Dmitrija Kisielewa. Szeregowy Kisielew został oddelegowany do zbudowania domu dla niejakiego Karabutowa, członka Stowarzyszenia Ogrodniczego „Mir” w rejonie istrińskim. Początkowo Kisielew budował dom, lecz później jemu i siedmiu innym rekrutom kazano wykopać głęboki rów na całą długość działki. O siódmej wieczorem 2 lipca zawaliły się ściany rowu, grzebiąc trzech chłopców – wśród nich Dmitrija, który się udusił pod ziemią. Rodzice Dmitrija próbowali zaciągnąć podpułkownika Boronienkowa przed sąd, lecz oficer się wywinął. Znał przecież wielu „użytecznych” ludzi. Dmitrij był jedynym synem Kisielewów[2].
W dniu 28 sierpnia 2002 roku jednostkę 42839 rozlokowano w Czeczenii opodal wioski Kalinowskaja – w miejscu, gdzie od długiego czasu nie toczyły się żadne walki. „Dziadki” upijały się w trupa. Tak nazywa się zwykłych żołnierzy, którzy wkrótce mają zostać zdemobilizowani i odejść do rezerwy; to budząca największą zgrozę i najbardziej zbrodnicza siła w naszym wojsku. Wieczorną porą „dziadki” uznały, że kończy im się wódka, toteż pierwszemu żołnierzowi, jaki się napatoczył – był nim Jurij Diaczenko – kazały pójść do wioski i „zdobyć więcej, skąd będzie chciał”. Ale żołnierz odmówił. Po pierwsze, był na służbie, pełnił straż nad częścią umocnień i nie miał prawa oddalić się ze stanowiska. Po drugie – jak im wyjaśnił – nie miał pieniędzy. „Dziadki” kazały mu wobec tego ukraść coś w wiosce i w ten sposób zdobyć dla nich wódkę.
Ale Jurij zdecydowanie odparł: „Nie, nie pójdę”. Zaczęli więc go bić brutalnie i bili aż do piątej nad ranem, a w przerwach poddawali okrutnym, odrażającym, poniżającym zabiegom. Zanurzali ścierkę do podłogi w latrynie i wcierali brud z niej w twarz Jurija. Zmuszali go do mycia podłogi, a kiedy się pochylił, na zmianę wciskali mu w odbyt kijek od zmywaka. Na zakończenie „sesji szkoleniowej”, jak to nazwali, zaciągnęli Jurija do kantyny i tam zmusili, by jadł kaszę z trzylitrowego garnka, a kiedy próbował przestać, znów spuszczali mu lanie.
Gdzie byli oficerowie? Tej nocy oni również tak chlali, że fizycznie do niczego nie byli zdolni. Około szóstej rano 29 sierpnia 2002 roku Jurija Diaczenkę znaleziono w magazynie żywności. Powiesił się.
Syberia to nie Czeczenia, leży daleko od działań wojennych, ale nawet to nie robi żadnej różnicy. Walerija Putnicewa, człowieka urodzonego w obwodzie tiumeńskim, skierowano do Kraju Krasnojarskiego, do miasta Użur, stolicy rejonu użurskiego, w celu odbycia służby w elitarnym oddziale Wojsk Rakietowych Przeznaczenia Strategicznego. Jego matka, Swietłana Putnicewa, była zachwycona. Ponieważ jednostka ta obsługiwała najnowocześniejszą, a zarazem najniebezpieczniejszą broń na naszej planecie, oficerowie uchodzili za najlepiej wykształconych w armii, niepijących, niebijących poborowych i utrzymujących dyscyplinę. Niebawem jednak pani Swietłana zaczęła otrzymywać od syna przykre listy, w których oficerów swojej jednostki nazywał „szakalami”:
Witaj, Mamo! Nie chciałbym, żeby ktokolwiek poza Tobą zobaczył ten list, a szczególnie proszę Cię, żebyś nie pokazywała tego, co tu piszę, Babuni. Oboje wiemy, co jest grane, i jestem pewny, że nie pozwolisz, by jeszcze bardziej nadszarpnęła sobie zdrowie. Bardzo się o nią martwię. Nie mogę pogodzić się z tym, że muszę pracować jak niewolnik na rzecz ludzi, którymi gardzę. Bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnę pracować dla dobra ludzi, których uważam za swoich – dla polepszenia warunków bytowych mojej rodziny. Dopiero kiedy znalazłem się tutaj, zdałem sobie sprawę, ile wszyscy dla mnie znaczycie…
Ale Walerijowi nie było dane już nigdy powrócić, aby mógł pracować dla dobra ludzi, których uważał za swoich. Oficerowie w użurskich koszarach byli pozbawieni jakiejkolwiek kontroli. Porucznicy ograbiali żołnierzy ze wszystkiego, co mieli, poniżając wszystkich, którzy – tak jak Walerij – próbowali bronić swojej godności. Podczas półrocza, które spędził w tej jednostce, wyniesiono w trumnach czterech żołnierzy. Wszyscy byli szeregowymi; wszyscy zostali pobici na śmierć.
Najpierw oficerowie skonfiskowali Walerijowi mundur (nasi żołnierze nie mają ubrań poza mundurami właśnie). Powiedzieli mu, że teraz będzie musiał go wykupić. Założyli, że napisze do swoich z prośbą o pilne przysłanie pieniędzy. Walerij stawił opór. Wiedział, że matka żyje bardzo skromnie razem z babcią emerytką, siostrą i jej córeczką i że raczej nie mogą sobie pozwolić na przysłanie mu pieniędzy. Został za to brutalnie pobity, i to nie jeden raz. W końcu miał już dosyć. Naskoczył na oficerów, za co posłano go do wartowni za niesubordynację. Tam pod pretekstem represji za rzekomą próbę ucieczki bardzo go pokiereszowano. Zaniepokojona Swietłana Putnicewa zadzwoniła do oficera dowodzącego jednostką, podpułkownika Butowa, który ją poinformował, że wie, jak należy bić, by nie pozostawić żadnych śladów. Pani Swietłana rzuciła wszystko i poleciała do Użuru, gdzie zastała syna na granicy śmierci. Miał rany postrzałowe miednicy, pęcherza moczowego, moczowodu i tętnicy udowej. W szpitalu powiedzieli matce, żeby zdobyła krew do transfuzji: „Błyskawicznie! Nie mamy krwi”. Była sama w obcym mieście i musiała znaleźć krwiodawców. Czym prędzej wróciła do jednostki wojskowej z prośbą o pomoc. Oficer dowodzący odmówił. Ruszyła pędem przez miasto, próbując ratować syna. Nie udało się jej. Nie doczekawszy transfuzji, Walerij zmarł 27 lutego 2002 roku. W jednym ze swoich ostatnich listów napisał do pani Swietłany: „Nie spodziewałem się wiele pomocy od oficerów. Jedyne, co potrafią, to poniżać ludzi”.
Znowu obwód moskiewski. Jest poranek 4 maja 2002 roku; jednostka 13815 stacjonuje w wiosce Bałaszycha. Dwie palaczki z kotłowni dostarczającej ciepło do jednostki słyszą dochodzące z niedaleka wołania o pomoc. Wybiegają na zewnątrz i widzą, że na środku podwórka wykopano dół, w którym tkwi zagrzebany po szyję żołnierz. Kobiety go odkopują, przecinają sznur, którym ma związane ręce i nogi, i pomagają mu się wydostać.
W tejże chwili pojawia się rozjuszony major Aleksandr Simakin. Krzyczy na kobiety, aby zostawiły żołnierza w spokoju. Daje właśnie szkołę szeregowemu Czesnokowowi i jeśli obie panie natychmiast nie wrócą do kotłowni, zwolni je z pracy.
A szeregowy Czesnokow, uciekłszy z rowu, zdezerterował z jednostki.
Rosyjska armia zawsze była jednym z najważniejszych filarów państwa. Do dziś jest przeważnie otoczonym drutem kolczastym obozem jenieckim, w którym młodzi obywatele naszego kraju są więzieni bez sądu. I co za tym idzie, wojsko rządzi się quasi-więziennymi prawami narzucanymi przez kadrę oficerską. To miejsce, gdzie podstawową metodą szkoleniową jest „wybijanie komuś bzdetów ze łba”. Tak się składa, że jest to zbieżne z metodą walki z wrogami wewnętrznymi zapowiedzianej przez Putina, gdy po raz pierwszy wstąpił na kremlowski tron.
Być może ten stan rzeczy odpowiada panu prezydentowi, który sam ma epolety podpułkownika, w domu zaś dwie córki, które nigdy nie będą musiały służyć w takim wojsku. Ale cała reszta nas wszystkich – z wyjątkiem kasty oficerów, którzy napawają się swoim statusem drobnych gangsterów stojących ponad prawem – jest tym stanem rzeczy głęboko unieszczęśliwiona. Szczególnie dotyczy to tych, którzy mają synów, a jeszcze dotkliwsze się staje, kiedy synowie ci osiągają wiek poborowy. Nie doczekują reform w wojsku, obiecywanych od tak dawna i niezmiennie wstrzymywanych. Ludzie ci boją się chwili, gdy ich synowie będą musieli odejść z domu rodzinnego i zostaną wysłani na poligon w Kamyszynie albo do Czeczenii, czy też w jakieś inne miejsce, skąd nie będzie powrotu.
* Istniał do 2010 roku. Od 1 IX 2010 wchodzi w skład Południowego Okręgu Wojskowego (przyp. red.).
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[1] Historia tych pięćdziesięciu czterech żołnierzy odbiła się szerokim echem, ze skutkiem takim, że przeprowadzono urzędowe dochodzenie pod auspicjami Głównej Prokuratury Wojskowej. W jego toku wykazano, że o ile podczas „szkolenia” żołnierzy oficerowie przekroczyli swe uprawnienia, to jednak złe zachowanie żołnierzy na placu ćwiczebnym sprowokowało oficerów, którzy stracili panowanie nad sobą. Sprawy nie skierowano do sądu i żaden z oficerów nie otrzymał wyroku z tytułu popełnionego przestępstwa. Żołnierzy porozmieszczano po różnych jednostkach, żeby nie powodowali dalszych problemów. Wymiar sprawiedliwości wydał ten salomonowy wyrok szczególnie na użytek sił zbrojnych. Podobne przypadki są przedmiotem badań prokuratur wojskowych, które następnie przekazują je sądom wojskowym. I prokuratorzy, i sędziowie sami są członkami tychże sił zbrojnych, składali przysięgę i są podporządkowani swoim przełożonym. I tak dalej – aż do poziomu ministra obrony. W ten sposób na żadnym poziomie prokuratorzy i sędziowie nie mogą być w swoich osądach i werdyktach niezależni.
[2] Ten wypadek potraktowano zasadniczo tak samo jak przypadek pięćdziesięciu czterech żołnierzy. Otóż śledztwo przeprowadziła prokuratura garnizonowa, której pracownicy podlegali dowódcy jednostki, w której zdarzył się incydent. I tym razem prokuratura uniewinniła oficerów. Nielegalna „sprzedaż” i „wynajmowanie” żołnierzy jako niedrogich robotników niewykwalifikowanych – zazwyczaj przez swoich oficerów w celu wykonania określonych prac rolniczych czy budowlanych – stanowi w Rosji powszechną praktykę. Za swoją rolę w takiej transakcji oficerowie otrzymują przeważnie określoną gratyfikację. Niezwykle rzadko natomiast się zdarza, by samym żołnierzom płacono inną walutą niż jedzenie, papierosy i zakwaterowanie na noc. Czasami w ogóle nie ma żadnego wynagrodzenia. Jeśli oficer i pracodawca są porządnymi ludźmi, żołnierze mogą zostać przeniesieni na jakiś czas poza obręb jednostki po prostu dlatego, że poza koszarami można ich lepiej żywić.
TYTUŁ ORYGINAŁU
Putin’s Russia
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Martyna Tondera-Łepkowska
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce i wyklejce: © JEGAS RA / Stock.Adobe.com
Copyright © Anna Politkovskaya, 2004
First published as PUTIN’S RUSSIA in 2004, by Harvill, an imprint of Vintage.
Vintage is part of the Penguin Random House group of companies.
Copyright © 2022 for the Polish edition by Mova
an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Tristan Korecki, 2005
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-8321-058-2
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek