Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na peryferiach Pragi, w ogrodzie chińskiego biznesmena, zostaje znalezione ciało młodej dziewczyny. Ofiara jest ubrana wyjątkowo niestosownie do pogody – w seksowny czerwony kombinezon z siateczki. Roznegliżowana.
Na miejscu natychmiast zjawia się podinspektor Marián Holina, wielbiciel rogalików i astropsychologii, zawierzający wyłącznie własnej intuicji, która objawia się łaskotaniem w okolicy pępka. W rozwiązaniu kolejnej niełatwej sprawy, z praską mniejszością wietnamską w tle, wesprą go: wpędzająca współpracowaników płci męskiej w kompleksy, hiperaktywna kapitan Šotolová, młody podkomisarz Diviš, zawsze potrafiący zadbać o zawartość swojego żołądka, i niezbyt rozmowna stażystka Běla.
Czy sympatycznemu zespołowi Holiny uda się połapać w labiryncie tropów tak licznych i poplątanych, jak alejki na ogromnym wietnamskim targowisku?
Roznegliżowane to druga część serii ze śledczym Mariánem Holiną autorstwa Ivy Procházkovej. Pierwszy tom, Mężczyzna na dnie, zjednał dużą sympatię także polskich czytelników. Wartka akcja i nieodzowny czeski humor sprawiają, że Procházková wprowadza nową jakość do literatury kryminalnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
zakupiono w sklepie:
Sklep Testowy
identyfikator transakcji:
1569357040882911
e-mail nabywcy:
znak wodny:
Tytuł oryginału: Dívky nalehko
First published in 2016 by Nakladatelství Paseka
Chopinova 4, Praha 2, Česká republika
Redakcja: Marta Mizuro
Korekta: Magdalena Lalak
Projekt okładki: Kasia Michałkiewicz-Hansen
Skład: Mimi Wasilewska
Zdjęcie na skrzydełku: Vladimír Holomek
Copyright © by Iva Procházková, 2016
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Afera, Wrocław 2017
Copyright © for the Polish translation by Julia Różewicz
All rights reserved
ISBN 978-83-65707-09-3
Wydanie I, Wrocław 2017
www.wydawnictwoafera.pl
Skład wersji elektronicznych:
konwersja.virtualo.pl
Kiedy na Andrzeja śnieg,
cichnie gołąbeczki śpiew
Matki. Wszędzie. Tamara starała się ich nie dostrzegać, ale to nie takie proste. Matki były jedną z nieodłącznych części praskiej społeczności. Grupą, do której Tamara nigdy nie należała i nigdy już należeć nie… Udało jej się w porę zatrzymać myśli i stłumić żal. Ojciec Daniel podczas ostatniej spowiedzi tłumaczył, jak ma postępować w takich chwilach. Smutek nie jest niczym złym, to naturalny zwiastun zmian.
– Stoi pani w kolejce? – zapytał starszy mężczyzna z wypełnionym kuponem w dłoni.
– Nie, proszę. – Odeszła na bok, by przepuścić staruszka, i zerknęła w stronę kasy. Ondřej właśnie płacił. Przechylił otwarty portfel ku ladzie i zaczął niezdarnie liczyć wysypane monety. Latem Tamara pomagała mu jeszcze w czynnościach takich jak płacenie, teraz Ondřej jest na kolejnym etapie rehabilitacji, musi rozwijać samodzielność.
– Dał mi pan tylko dwadzieścia koron – usłyszała głos sprzedawcy. Biło od niego źle skrywane zniecierpliwienie. – Brakuje stu.
Ondřej coś odpowiedział, chyba niezrozumiale. Jego oczy szukały Tamary. Szybko spuściła wzrok, niby przeglądając czasopisma na stojaku. Ondřej nie mógł się zorientować, że wciąż go obserwuje. Ciągła kontrola nie jest wskazana. Proszę nie pilnować go na każdym kroku, proszę mu pozwolić popełniać błędy, upominał ją jego psychoterapeuta. Pani współczucie go osłabia. Może pani być żal męża, ale proszę mu tego nie okazywać. Próbowała, ale nie zawsze wychodziło.
– Mówi, że brakuje stu koron. – Ondřej wciąż stał z otwartym portfelem.
– Daj mu dwieście – doradziła.
– Jakie dwieście?
Tamara wzięła od męża portfel i przejrzała przegródki. W zagięciu kieszonki na drobne ukryła się jedna korona. To wszystko. Banknotu dwustukoronowego nie było. Dziwne.
– Kupuje pan ten zakład czy nie? – Sprzedawca już otwarcie okazywał irytację. Sięgnęła do swojej portmonetki, wyjęła sto koron i podała je Ondřejowi. Kiedy mąż wracał do okienka zapłacić za los, znów przejrzała jego portfel. Banknot, który włożył do niego przedwczoraj, zniknął. Tamara sprawdziła, czy zatrzask działa jak powinien. Trzymał mocno, nie był poluzowany. Wyglądało na to, że Ondřej zgubił pieniądze. Wciąż miał kłopoty z siłą uchwytu i małą motoryką. Ćwiczył codziennie, Doubravka mówiła, że z rękami coraz lepiej, jest szansa, że wrócą do dawnej sprawności. Tamara ufała Doubravce. Była świetną fizjoterapeutką i potrafiła zmotywować pacjenta. Gdyby nie ona, Ondřej byłby teraz w dużo gorszym stanie.
Od wypadku minęły już trzy lata, Ondřej robił coraz większe postępy. Rehabilitanci ułożyli mu plan ćwiczeń, z których część mógł wykonywać sam. Tamara mogła znów iść do pracy, na razie na pół etatu.
– Kiedy wrócisz? – pytał każdego dnia, gdy wychodziła, a ona nastawiała wskazówki papierowego zegarka dla dzieci, który porównywał z prawdziwym, w kuchni, i jeśli spóźniała się choćby pięć minut, zaraz do niej dzwonił. Kiedy była z nim Anh (postrzelona dziewczyna, ale opiekowała się mężem już ponad półtora roku, więc się do niej przyzwyczaił, może wręcz za bardzo…), nie brakowało mu Tamary, jednak źle znosił całkowitą samotność. Potrafił wtedy zadzwonić nawet koło jedenastej: – Tak mi się ten czas dłuży – mówił z tłumionym płaczem w głosie. – Możesz przyjechać? – Nie zachowywał się jak czterdziestopięcioletni mężczyzna, tylko jak dziecko w wieku przedszkolnym.
– Zaraz będę – obiecywała zawsze, rzucała wszystko i wracała do domu. Mina, z jaką otwierał jej drzwi, wynagradzała wszystkie problemy, które miała później w pracy.
– Nie wydał reszty. – Znów stał obok niej, mówił szeptem, odwracając się dyskretnie w stronę okienka, przy którym sprzedawca obsługiwał już kolejną osobę.
– Dałeś mu sto dwadzieścia koron.
– Czyli nie ma reszty?
Na jego twarzy malowała się niepewność. Tamara dawno do niej przywykła, zapomniała już, jak wyglądała twarz przedwypadkowego Ondřeja. Czasami, kiedy oglądała zdjęcia ślubne, nie mogła pozbyć się wrażenia, że obok niej w urzędzie stoi obcy facet. Przystojny mężczyzna ze świadczącym o inteligencji czołem, oczami, z których bije pewność siebie, z linią warg ułożoną w uśmiech, lecz zdradzającą zarazem upór i zdecydowanie. Zdecydowanie, pewność siebie i inteligencja. Cechy, dla których wybrała Ondřeja. Imponował jej zaradnością, naturalną charyzmą, z jaką podejmował każde wyzwanie. Urodzony lider. Zawsze czuł się odrobinę lepszy od innych, lecz tę krztę arogancji równoważył humorem – czasami sarkastycznym, ale nie złośliwym. Lubił się śmiać, a jego śmiech miał wielką moc. Ale to było kiedyś. Ludziom, którzy poznali go dopiero po wypadku, trudno byłoby uwierzyć, że mają przed sobą tego samego człowieka. Niemożliwy do przewidzenia plan Boży i nagła awaria żurawia hydraulicznego zmieniły jej męża w zupełnie innego człowieka.
– Przedwczoraj włożyłeś do portfela dwieście. To dość dużo pieniędzy – wróciła do tematu Tamara, kiedy wyszli z kolektury i skierowali się w stronę wyjścia z pasażu.
– Jak to możliwe, że dwieście koron zmieściło się w takim małym portfelu? – pytał zadziwiony.
– To był jeden banknot.
– Jak to jeden? – Patrzył na nią zdezorientowany.
– Są różne banknoty, Ondro, uczyliśmy się o tym. Dwieście koron to taki pomarańczowy, na obrazku jest facet z brodą. Pamiętasz? – wyjaśniała cierpliwie, choć czuła, że mówi po próżnicy. Najwyraźniej za wcześnie jeszcze na samodzielność w kwestii zarządzania finansami.
– Zaraz wygramy miliony w tej loterii, nie ma co się przejmować jednym facetem z brodą – oświadczył pełnym entuzjazmu tonem. Tamara nie mogła powstrzymać uśmiechu. Faktycznie, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
– Na co my wydamy tę całą kasę, hm? – zapytała.
– Pojedziemy nad morze. Na cały rok – odpowiedział natychmiast. – Wiesz, tam, gdzie są takie ogromne fale.
Nawet gdyby trafili tylko pięć liczb, bez Euronumerów, mogliby pozwolić sobie na częstsze wycieczki nad morze. Tam skarb twój, gdzie serce twoje, odpowiedział ojciec Daniel, kiedy zapytała, czy hazard to grzech. Zrozumiała te słowa. Na nasz los wpływają sprawy, na które najbardziej się nastawiamy. Ani ona, ani Ondřej nie nastawiali się na wygraną. EuroJackpot był dla nich tylko zabawą. Poświęcali na grę kilka minut tygodniowo i zawsze kupowali góra dwa zakłady.
– Patrz! – Zatrzymała się pod kwiaciarnią i wskazała głową tablicę z nakreślonym kredą imieniem. – Kto ma dzisiaj imieniny?
Zatopił spojrzenie w tablicy. Po wypadku wszystkiego musiał uczyć się od nowa: jeść, chodzić, mówić. Potem czytać i pisać. Ścieżki, którymi wcześniej biegły słowa, zatarły się, mózg musiał utorować sobie nowe. Lekarze tłumaczyli, że uszkodzenie lewej półkuli jest duże i niektórych rzeczy niestety nie da się odbudować, znikną na zawsze. Musi też pani mieć na uwadze, że mogą pojawić się zupełnie nowe cechy, mówili. Mieli rację. Ondřej bezpowrotnie utracił ogrom swojej wiedzy w zakresie inżynierii, matematyki, z trudem wypracowywał myślenie werbalne, lecz polepszyła mu się spostrzegawczość i wyostrzył słuch. Muzyka zaczęła silniej niż przed wypadkiem oddziaływać na jego zmysły, stał się bardziej wrażliwy na nastroje innych ludzi. Wyglądało na to, że stery przejęła prawa półkula.
– On-dřej – odczytał powoli imię z tablicy. Jego twarz rozpromieniła się, jakby doznał olśnienia. – To ja! Ja mam imieniny!
Tamara złożyła mu życzenia już rano, zaraz jak wstali, rozmawiali też przy śniadaniu o planowanej uroczystości. Na imieniny miała wpaść Doubravka, która w ciągu trzech lat rehabilitacji awansowała z fizjoterapeutki na przyjaciółkę rodziny. Niemal na jej członka. Imieniny nie mogłyby odbyć się bez niej. Ondřej rano słuchał jej i cieszył się na przyjęcie, ale potem wszystko wyleciało mu z głowy. Jak zwykle.
– Doubravka mówiła, że szykuje niespodziankę – przypomniała mu. – Może nawet przyniesie tort?
– Doubravka jest bardzo fajna – powiedział. Słowo „fajny” miało mocną pozycję w jego niedawno odbudowanym zasobie słownictwa. Określenie „bardzo fajny” było natomiast wyrazem najwyższej aprobaty. – Kupmy jej kwiatka.
Nie czekając na to, co powie żona, wciągnął ją za sobą do kwiaciarni. Zdecydował się na astry.
– Proszę dobrze zapakować – zaznaczył. – Bo zmarzną.
Ostatni dzień listopada był tego roku niezwykle chłodny. Na dachach praskich domów iskrzył się mróz, w powietrzu fruwały drobniutkie płatki, na schodach przed kościołem powoli zaczął ścielić się śnieżny dywan. Gdy święty Andrzej ze śniegiem przybieży, sto dni śnieg w polu leży, głosiło ludowe porzekadło. Globalne zmiany klimatu wprawdzie trochę namąciły w mądrościach przodków i nie za bardzo można było polegać na ich przesłaniu w dzisiejszych czasach, wciąż jednak miały w sobie pewną magię. Dla Tamary brzmiały niemal jak zaklęcia: Śnieg w świętego Andrzeja, zła dla żyta nadzieja. Na świętego Andrzeja trza kożucha dobrodzieja… Wydawnictwo, w którym pracowała, publikowało kalendarze, zbiory złotych myśli, przysłów ludowych, dzienniczki z cytatem na każdy dzień. Tamara uwielbiała tę pracę, bo złote myśli zbierała właściwie przez całe życie. Odziedziczyła po babci stary, pożółkły zeszyt pełen porzekadeł i przysłów, sama zebrała tysiące kolejnych. Odnajdywała w nich głęboki sens i pociechę w każdej sytuacji. Ondřejowi też czasami czytała przysłowia, jednak mąż najbardziej lubił bajki. Słuchał ich z dziecięcym zachwytem. Niektórych z przerażeniem. Wszystko odbierał dosłownie, jakby zło wyrządzane w bajce dokonywało się tu i teraz.
– Wyobraź sobie, że ta wstrętna Baba Jaga chciała upiec i zjeść Jasia i Małgosię! – wołał wzburzony kilka dni temu, kiedy wróciła z pracy. Dosłownie dławił się ze złości i przerażenia: – To była bardzo zła Baba Jaga! Chciała wsadzić dzieci do pieca! Ale ostatecznie to dzieci wsadziły do pieca Babę Jagę. Też niedobrze. Wiesz, jak ją to musiało boleć? – Miał oczy pełne łez, najwyraźniej bardzo namacalnie wyobrażał sobie śmierć w płomieniach. Dominująca prawa półkula skrajnie spotęgowała empatię.
Weszli do przedsionka kościoła, Ondřej przytrzymał Tamarze drzwi, puścił ją przodem. Weszła do nawy, wzięła głęboki oddech. Kadzidło, topniejący wosk, wilgotne płaszcze, kurz, który na stałe już osiadł w zgięciach starych drewnianych ławek – wszystko to składało się na zapach, który w ciągu ostatnich kilku lat na dobre zagościł w jej życiu. Dzięki kościołowi nie traciła właściwej perspektywy, potrafiła spoglądać z niej na pewne wydarzenia. W czasie przedwypadkowymwiara nie była obecna w jej życiu. Ani w jej życiu, ani w życiu Ondřeja. Nie byli wychowani w duchu chrześcijańskim, żadne z nich nie chodziło do kościoła. Wypadek wszystko zmienił. Dało się żyć bez kariery i zasobnego konta w banku, ale nie dało się żyć bez nadziei. Przeżegnali się, usiedli. Kiedy rozległ się dźwięk organów, poczuła dłoń Ondřeja. Gładził ją po kolanie i wewnętrznej części uda. Muzyka wyzwalała w nim emocje, którym musiał dać upust. Nachylił się i pocałował ją w policzek.
– Kocham cię.
Jego oczy błyszczały, w głosie nie było grama żalu. Dawno zapomniał, co ma wydarzyć się jutro, jakiego rodzaju zabieg czeka Tamarę, z jaką stratą musi się pogodzić. Siedział obok i był szczęśliwy. Tak po prostu.
– Ja też cię kocham – szepnęła i odwzajemniła pocałunek. – Jesteś fajny. Jesteś bardzo fajny, Ondro.
Błogość na jego twarzy była teraz jeszcze większa. Tamara zamknęła oczy, próbując poczuć się tak samo dobrze jak mąż. Przygniatający smutek jej na to nie pozwalał, starała się jednak pamiętać o słowach ojca Daniela. Smutek to naturalny zwiastun zmian, bez których nie byłoby naszego życia. A życie, wbrew wszystkim troskom, które ze sobą niosło, cieszyło Tamarę. Nawet jeśli miałoby to być życie bez dzieci.
– Re-da-ktor Tamara Knot-ko-vá – sylabizował, czytając słowa na ostatniej stronie książki. Trudne słowa. Słowa oznaczające jego żonę. Podniósł na nią oczy. Stała w drzwiach kuchni i rozmawiała z Doubravką. Pewnie o torcie. Tort miał być niespodzianką. Ukrywały go przed solenizantem, miał go zobaczyć dopiero po kolacji. Ciekawe, czy będzie na nim napis z czekolady. Napis Ondřej. Lubił czekoladę. Bezwiednie przełknął ślinę i otworzył książkę w miejscu zaznaczonym tasiemką. Rozłożył tom przed sobą, oparł łokcie o blat stołu.
– Śnież-ka wy-ros-ła na pięk-ną dziew-czy-nę – dukał szeptem. Zdanie brzmiało znajomo, chyba już kiedyś czytał tę historię. Zjechał oczami kilka wersów niżej. – A lus-tro od-po-wie-dzia-ło…
Lustra chyba normalnie nie mówią. Ale to było czarodziejskie. Królowa pytała, kto jest najpiękniejszy w świecie, a lustro odpowiedziało: „Śnieżka”. Odpowiedź ta, nie wiedzieć czemu, rozgniewała królową. Po co w ogóle pytała, skoro nie chciała poznać prawdy?
– Chciała, żeby lustro odpowiedziało: „Tyś, Królowo, najpiękniejsza jest na świecie” – wyjaśniła mu dziś rano Ania. A może to było wczoraj. Albo przedwczoraj. Ondřej nie za bardzo się orientował, w czasie łatwo było się pogubić. Podobnie jak w imionach. Ania tak naprawdę nie miała na imię Ania. Oderwał się na chwilę od książki, próbując wyłowić z odmętów pamięci prawdziwe imię swojej asystentki. Anita? Aneta? A może Anka? Anh! Miała na imię Anh, ale to imię nie podobało mu się ani trochę. Ania pasowało do niej o wiele bardziej. Ania, Aneczka, śliczna jak laleczka. Równie dobrze mogłaby nosić imię Śnieżka. Miała delikatną skórę, długie rzęsy i włosy… Ondřej całym sobą poczuł błogość na samo wspomnienie chwili, kiedy pozwoliła mu wziąć w palce kosmyk i obciąć go.
Coraz szybciej oddychał. Czuł, że twardnieje tam, na dole, położył rękę na rozporku, lecz nagle uświadomił sobie, co robi, i cofnął ją. Gdyby była z nim teraz Ania, pozwoliłaby, żeby sam się głaskał, wytrysnąłby, a ona by się śmiała. Ale Ani tu nie było. Miał tylko kosmyk włosów i jej pachnące majteczki, ale nie mógł ich teraz wziąć. Ukrył je dobrze przed swoją żoną i Doubravką. Ania nie chciała, żeby się dowiedziały, że je ma. Mówiła, że nie byłyby zadowolone. Tak samo jak z tego, że dawał jej pieniądze. Na powrót wlepił oczy w książkę, był jednak zbyt pobudzony, tekst rozmazywał mu się przed oczami, nie mógł się na nim skupić. Wziął ze stołu karteczkę i przyłożył ją pod właśnie czytany wers.
– Kró-lo-wa ka-za-ła my-śli-we-mu – dukał. To zdanie też skądś znał. Ogarnęło go niepokojące przeczucie, że w bajce zaraz wydarzy się coś strasznego, ale nie pamiętał co. To był jeden z głównych problemów Ondřeja. Czuł, że jakaś myśl tkwi w jego głowie, ale nie potrafił tego odnaleźć. Nie był w stanie jej wyłowić, wciąż tylko krążył wokół niej po omacku. Czuł jednak, jaki ma kształt. Potrafił rozpoznać, czy jest ładna czy okropna, wesoła czy smutna. Czasami zauważał takie ukryte rzeczy i myśli, także w głowach innych osób. Szczególnie w głowie żony. Dziś w kościele Tamara była smutna, ale nie powiedziała dlaczego. A może powiedziała?
– My-śli-wy pro-wa-dził Śnież-kę da-lej i da-lej w las – czytał, czując, że na ciele wyskakuje mu gęsia skórka. To coś zaraz się wydarzy! Struchlał, wiedząc, co zamierza myśliwy. To coś złego, bardzo złego. Przesunął niżej karteczkę, którą podkreślał sobie zdania, ale nie miał odwagi spojrzeć na kolejny wers. Jeśli nie przeczyta o tej strasznej rzeczy, rzecz wcale się nie wydarzy. Zostanie w książce, w ukryciu, jak rzeczy, których nie da się wygrzebać z pamięci. Jak jego wiedza, wiedza inżyniera. Ciekawe, co to takiego, ta wiedza inżyniera. Zdaje się, że coś związanego z liczbami. Z siłą, która wcale nie nazywa się siła, tylko… Przebiegał wzrokiem z kąta w kąt, próbował wytężyć umysł. Wiedział, że w szufladzie czarnej szafki, na którą Tamara mówi „sekretarzyk”, leży ważny papier. Kiedyś mu go pokazywała. Był już stary, ale wciąż ważny, tak samo jak ważne są stare zdjęcia, chociaż ludzie, których przedstawiają, wyglądają teraz zupełnie inaczej. Na papierze był napis Dyplom, a pod spodemOndřej Knotek, inżynier energoelektryki czyelektroenergetyki, coś w tym rodzaju. Tamara próbowała wyjaśnić mu, co znaczą te słowa, ale uznał, że są za trudne. Bo były bardzo, bardzo trudne. Inżynier Ondřej Knotek przechodził jego pojęcie. Z postaciami z bajek tak nie było, potrafił je pojąć. Ale niektórych się bał. Robiło mu się przez to smutno w środku. Coś nagle jakby go dusiło, robiło mu się przykro i łzy same cisnęły się do oczu.
– Ojej, przecież to tylko bajka – pocieszała go Ania. Uważała, że bajki to bujda. Myliła się. Ondřej czuł, że bajki to szczera prawda. To, co było w nich napisane, wydarzyło się naprawdę, może znów się wydarzyć, mało tego, może nawet właśnie się dzieje. Teraz. Gdy on siedzi przy stole. Czas był podstępny. Robił bardzo wiele rzeczy naraz, ale nigdy nie chciał zdradzić ich wszystkich.
Wrócił do czytania.
– Za-pro-wa-dził Śnież-kę do ciem-ne-go la-su – z trudem odczytywał kolejne sylaby. Był niespokojny, słowa zlewały się ze sobą, szumiało mu w głowie, serce biło jak oszalałe. – Tam wy-jął os-try nóż…
Teraz! Nie mógł dalej czytać. Wiedział, po co myśliwy zabrał ze sobą ostry nóż i dlaczego wyjął go tam, w ciemnym lesie. Od razu wiadomo, co się wydarzy. Co by się wydarzyło, gdyby czytał dalej. Szybko zatrzasnął książkę. Serce wciąż biło zbyt szybko, ale stopniowo odzyskiwał spokój. Nie dopuścił do zła. Zapobiegł katastrofie. Wstał i odniósł książkę do biblioteczki. Ustawił ją na półce i mocno ścisnął z obu stron innymi książkami. Nie chce już jej czytać. Już nigdy jej nie otworzy, nikt więcej nie wyjmie jej z biblioteczki. Ondřej nie pozwoli, by wyszło z niej zło. Rozległ się dzwonek do drzwi.
– Pewnie odczyt wodomierzy – zawołała z kuchni Tamara. Wciąż coś tam szykowały z Doubravką. Niespodziankę. Tort. – Otworzysz, Ondro?
– Idę!
Poszedł do przedpokoju. Podniósł słuchawkę domofonu.
– Halo? Kto tam?
– Odczyt wodomierzy – dobiegł go damski głos z ulicy.
– Proszę wejść – powiedział Ondřej. Nie rozumiał, jak to możliwe, że głos osoby będącej daleko dostaje się do słuchawki, ale lubił rozmawiać przez takie urządzenia. Często specjalnie przeciągał rozmowy. – Mieszkamy na pierwszym piętrze – dodał.
Wcisnął przycisk otwierający drzwi do bramy. Był z siebie dumny, że radzi sobie z tak skomplikowaną czynnością. Kiedyś podobno obsługiwał dużo bardziej skomplikowane urządzenia. Zanim poluzowało się ramię dźwigu. Zanim wpadło z trzaskiem w okno biura, w którym siedział, i wbiło mu gdzieś głęboko, nie wiadomo gdzie, całą wiedzę inżyniera. Podobno nadal ją miał, ale ukrytą. Każda zguba prędzej czy później musi się znaleźć, zapewniała go czasem Tamara. Ondřej nie miał pewności. Tamara była mądra, ale nie znała wydarzeń, które dopiero miały nadejść. Czasami je przewidywała – często jednak nie. Człowiek planuje, Pan Bóg krzyżuje, mawiała, kiedy coś poszło inaczej, niż chciała. Ale pan Bóg to był czas, Ondřej wiedział to na pewno. A czasowi nie ufał.
Doubravka kręciła się, próbując znaleźć wygodną pozycję. Szkoda, że jednak nie położyła się na podłodze. Stara, wysiedziana kanapa Knotków była jak madejowe łoże; jutro będzie cała obolała. Nie lubiła nocować u kogoś. Szczególnie na zbyt miękkim materacu, w przegrzanym pokoju. Ale nie miała wyjścia. Tamara szła jutro na zabieg do szpitala, a Doubravka obiecała, że zostanie z Ondřejem aż do jej powrotu. Przynajmniej tak mogła pomóc Tamarze w jej niełatwej sytuacji. Usunięcie macicy oznaczało koniec nadziei na to, że kiedykolwiek zostanie matką. Jedno dziecko straciła przed porodem, na drugie już nie będzie miała szans.
– Może to i lepiej – powtarzała w kółko, rozmawiając z Doubravką o przyszłości. – Mam prawie czterdzieści trzy lata, Ondřej pochłania całą moją uwagę. Nie jestem pewna, czy w ogóle dałoby się to pogodzić z macierzyństwem.
Doubravka kiwała głową, pytając jednak w duchu, jak niby wyglądałoby zapłodnienie. Nie miała wprawdzie wiedzy na temat pożycia małżeńskiego państwa Knotków, ale zauważyła ostatnio, że Ondřej po kryjomu się onanizuje. Robił to w schowku na miotły i stare graty, gdzie zawsze zamykał się z tajemniczą miną. Później słyszała przez drzwi jego głośny przyspieszony oddech. Miał tam swój mały sekret – ukryty w bocznej kieszeni zielonej walizki. Tamara o tym wiedziała albo i nie. Doubravka nie zamierzała jej o niczym mówić. Każdy ma prawo do swoich tajemnic. Wypadek mocno odbił się na sprawności Ondřeja, ale nie zrobił z niego impotenta. Był zdolny do erekcji (Doubravka zauważała to czasami podczas ćwiczeń rehabilitacyjnych), z popędem też nie miał problemu. Zaspokajał się sam, bo brakowało mu regularnych stosunków, a ich brak wynikał z kolei z mięśniaków Tamary. Mięśniaki sprawiły, że seks stał się dla Tamary bolesny i zaczęła go unikać. Lekarze zapewniali, że po operacji wszystko wróci do normy.
Na dworze padał śnieg. Doubravka widziała z kanapy, jak płatki, niczym przesiewana przez sitko mąka, powoli zasypują ulice. Latarnia przed domem i gzymsy budynku naprzeciwko miały białe mankiety. Któryś z pobliskich kościołów zaczął wybijać północ, po chwili dołączyły do niego kolejne dzwonnice. Ruch pod oknami powoli ustawał, opony samochodów cicho szeleściły na świeżym śniegu. Przytłumione odgłosy nocy gwałtownie przerwało ostre piknięcie, na stole zapalił się wyświetlacz telefonu. Doubravka wyciągnęła rękę. Pamiętam nasz pierwszy śnieg, pisał Arnošt. Kiedy wypróbujemy ten? Ich pierwszym śniegiem był tak naprawdę ostatni śnieg minionej zimy. Cieszyli się nim w Alpach, w Kirchenberg, pod koniec kwietnia, najpierw każde z osobna, a pod koniec wycieczki już wspólnie.
Doubravka patrzyła na wyświetlacz, rozstrząsała, co odpisać. Gryzły ją wyrzuty sumienia. Okłamywała Arnošta i nic nie wskazywało na to, że przestanie. Gdyby wyznała mu prawdę, to byłby koniec. Który mężczyzna da sobie przyprawiać rogi, w dodatku kiedy partnerka robi to z jego kolegą? „Kolega” to może za dużo powiedziane. David i Arnošt grali kiedyś w nogę w tym samym klubie, ale odkąd David przestał grać, bardzo rzadko się spotykali. Byli tylko starymi znajomymi, dziś prawie nic ich nie łączyło. Nic, prócz Doubravki.
Może w piątek? Odpowiedziała pytaniem na pytanie. Oczywiście nie chodziło o żaden śnieg. Chętnie spędziłaby z Arnoštem trochę czasu, kiedy oboje będą mogli na chwilę oderwać się od obowiązków i zająć wyłącznie sobą. W piątek powinno się udać. Po południu ma przyjść Anh i na kilka godzin uwolnić Doubravkę od Knotka.
To idę odkurzyć zebrę, natychmiast przyszła odpowiedź. Wywołała uśmiech Doubravki, uśmiech i lekkie podniecenie. Imitacja skóry zebry (gdyby była prawdziwa, dawno skonfiskowaliby ją komornicy), która leżała w kawalerce Arnošta przy kominku, nieraz posłużyła im jako przyjemne miejsce na miłosne igraszki: ogień w kominku, zapach rozgrzanej skóry, rosnące pożądanie, chłodząca się w kubełku butelka szampana. Cieszyli się tym rytuałem, angażując wszystkie zmysły. Mieli, rzecz jasna, z Arnoštem wiele innych miejsc i innych zwyczajów, które zdążyli wypracować w ciągu dziewięciu miesięcy związku. David bezwstydnie o nie wypytywał. Był ciekaw pikantnych szczegółów, a Doubravka zdradzała mu je bez jakichkolwiek barier. Pokazywała. Prowokowała go. Bardzo podniecająca erotyka, masa adrenaliny. Potrafili się tak drażnić aż do szczytowania.
– Ty suko – szepnęła w cichym pokoju. Ostatnio często w ten sposób wyzwalała pogardę, jaką czuła wobec siebie samej. – Ty mała latawico.
Utrzymywanie relacji intymnych z dwoma mężczyznami wywoływało w niej coraz większe wyrzuty sumienia. To coś nienormalnego, perwersyjnego, wiedziała o tym. Nie potrafiła jednak porzucić żadnego z nich. Nawet po tym, kiedy poznała zdanie Tamary:
– Pomyślisz pewnie, że jestem staroświecka, ale jak dla mnie gra na dwa fronty to zwyczajne świństwo. Zdecyduj się na jednego, drugiego zostaw i już. – I już! Dla Tamary wszystko było proste. Wiara czyniła jej życie łatwiejszym. Doubravka nie miała wiary. Miała swoje dwa fronty. I swój stygmat.
Cicho wstała i otworzyła drzwi salonu. Chwilę nasłuchiwała, czy nikt nie idzie, po czym poszła do łazienki. Kiedy tylko pomyślała o stygmacie, natychmiast musiała na niego popatrzeć – to był odruch Pawłowa. Ostrożnie minęła przedpokój, nie chciała zwracać niczyjej uwagi. Ondřej pewnie spał jak kamień, ale Tamara stresowała się jutrzejszym przyjęciem do szpitala. Ani chybi leżała z otwartymi oczami, analizując w głowie kolejne i kolejne scenariusze własnej przyszłości.
Doubravka przeszła obok sypialni, weszła do łazienki, cicho zamknęła za sobą drzwi i zapaliła światło. Stanęła przed lustrem, podciągnęła koszulę nocną. Wszystko po staremu, cudów nie ma. Pokryty bliznami brzuch przypominał krajobraz po bitwie. Odpychał, odrzucał, zniechęcał do dotyku. Fachowcy zapewniali ją, że jeszcze da się z nim coś zrobić. Zabieg zdziałałby cuda, ale jego cena przewyższała możliwości finansowe Doubravki. Raczej nie miała na niego szans. Nawet w odległej przyszłości. Położyła dłoń na piersiach, powoli zaczęła przesuwać ją w dół. Przejechała nią po zniekształconym pępku aż do pachwin, gdzie skóra z przeszczepu graniczyła z jej prawdziwą skórą. Nie czuła obrzydzenia, jej dłonie zbyt dobrze znały to wrażenie. Co jednak czuła czyjaś ręka, dotykając jej brzucha?
Opuściła koszulę, podniosła oczy, spojrzała na swoją buzię. To też był odruch Pawłowa. Po frustracji, jaką wypełniał ją widok brzucha, musiała pocieszyć się wyglądem twarzy. Była bardzo atrakcyjna. Mężczyźni oglądali się za nią, zaczepiali, szukali kontaktu, próbowali poderwać. Czasami im się udawało. Zwykle odgrywali ten sam scenariusz: śmiała ofensywa, gwałtowne ochłodzenie, tchórzliwy odwrót. Tylko ci odważniejsi decydowali się przemierzyć ugór brzucha Doubravki, ale i tak zwykle nie zostawali przy niej zbyt długo. Arnošt i David byli wyjątkami. Tylko przy nich nie czuła się gorsza. Tylko dla nich dwóch była pociągająca także bez ubrania. Lubili się z nią kochać. Dlatego zatrzymała ich przy sobie. Obu.
– Ty suko – powiedziała znów. Tym razem uśmiechnęła się do lustra. – Ty mała latawico!
– Idziesz, Anh?
– Tak, tak, już!
– Weź stolik numer siedem. Siedzą tam jacyś krawaciarze – mówiła Vanda. – Czterech gości, widać, że dziani, przyszli zaszaleć.
– Minutka!
Anh usłyszała zza drzwi oddalające się kroki Vandy. Zrobiła ostatni ścieg, zawiązała supełek i przegryzła nitkę. Sprawdziła, czy zacerowane miejsce dobrze trzyma. Czerwony kombinezon z siateczki doskonale kontrastował z kolorem jej skóry i zakrywał dokładnie tyle, by eksponować co trzeba, a jednocześnie sprawiać, by Anh nie czuła się kompletnie naga. Może i ciuszek wyglądał pierwszorzędnie, lecz był cholerną tandetą. Rozerwał się, kiedy tylko go włożyła. Jutro kupi coś lepszego. Nienawidziła tandety, sama czuła się w niej tania.
Szybko pomalowała rzęsy, przeciągnęła usta krwistoczerwoną szminką. Jeden kosmyk włosów niesfornie sterczał, efekt odcięcia pasma nożyczkami, schowała go pod grzywkę. No. Teraz idealnie! Wyszła z garderoby, ruszyła w stronę sali, co nie było takie proste na niebotycznych obcasach. W drodze ćwiczyła jeszcze odpowiedni wyraz twarzy. To, co potrafiło wynieść biedaczynę Knotka na wyżyny, nie wystarczało klientom baru Niveau. Ich wymagania były naprawdę wysokie. Vanda tłumaczyła jej to od samego początku. Ekskluzywny night club nie oznacza, że masz po prostu latać tam na golasa i roznosić drinki. Nasi klienci oczekują czegoś wyjątkowego. Wszystko musi idealnie ze sobą współgrać: makijaż, ruchy, perfumy, modulacja głosu, wyraz twarzy. Ci faceci muszą odnosić wrażenie, że każde figlarnie puszczone oczko, każdy twój gest, choćby to, że odchodząc od stolika, zakręcisz tyłkiem, wszystko to show specjalnie dla nich, coś ekstra. Specjalne traktowanie, bonusy, premie. Przychodzą tu właśnie dla nich. Inaczej poszliby przecież do pierwszej lepszej knajpy!
Anh bardzo dobrze wiedziała, co oznacza mieć wysokie wymagania. Sama takie miała i nie cofnęłaby się przed niczym, by im sprostać. Pilnie wkuwała kolejne paragrafy z kodeksu, ochoczo latała na spacerki z panem Knotkiem, odgrzewała mu obiadki, prowadziła rozmowy o sprawiedliwości, bądź jej braku w przypadku bajki o Jasiu i Małgosi, grała z nim w chińczyka, i z lubością skubała go z kasy, jeśli tylko takową posiadał. Knotek dysponował niewielkimi kwotami, ale też niewiele za nie żądał. Chciał ledwie chwilę poprzebierać palcami w jej włosach, trochę się przytulić, dotknąć sutka, pocałować tam, gdzie mu pozwalała, po czym spuszczał się w spodnie i było po sprawie. Zawsze robił tylko to, na co mu pozwalała – posłuszny dzieciak w ciele czterdziestopięciolatka. Przed wypadkiem musiał być całkiem interesującym mężczyzną. Wciąż miał coś z dawnego seksapilu.
Bar powoli wypełniał się ludźmi. Anh pracowała tu dopiero drugi tydzień i jeszcze nie udało jej się całkiem pozbyć tremy. Menadżer na rozmowie kwalifikacyjnej był niezwykle rzeczowy, wręcz grubiański.
– Wietnamki tu jeszcze nie mieliśmy – zauważył, przyglądając jej się z wysokości swoich ponad dwóch metrów. – Obcasy! Jak najwyższe! – Zrozumiała, że to nie prośba, a rozkaz. Powiedział, by nie przedstawiała się klientom jako Anh, Ania brzmi o wiele lepiej. Przyjął ją na okres próbny. Do świąt Bożego Narodzenia. Jeśli się nie sprawdzi, adieu, o tę posadę biją się setki lasek. Anh nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Vanda mówiła, że można zarobić nawet pięćset koron za godzinę. Menadżer zaznaczył, że ma szansę dostać jeszcze więcej. Jeśli tylko chce. Bez wahania powiedziała, że chce i chętnie zrobi, co będzie trzeba. Robiła.
Stolik numer siedem znajdował się w tylnym rogu lokalu. Siedziało przy nim trzech mężczyzn. Czwarty najwyraźniej poszedł na stronę, na oparciu pustego krzesła wisiał jego czarny szalik. Zbliżając się do stolika, Anh oceniała w duchu siedzącą przy nim trójkę. Dwóch koło pięćdziesiątki, jeden młodzik. Dobrze ubrani, kulturalni. Partnerzy biznesowi albo koledzy z pracy, zgadywała.
– Dobry wieczór panom – przywitała się z trenowanym od wielu dni uśmiechem. – Panowie pozwolą, że złożę najszczersze gratulacje.
Czekała, który pierwszy zareaguje.
– A z jakiej to okazji? – zapytał jeden z pięćdziesięciolatków. Na jego nadgarstku lśnił rolex z różowego złota.
– Z takiej, że wybrali panowie najlepszy bar w Pradze – odparła.
– A kto mówi, że najlepszy? – przejął pałeczkę drugi z pięćdziesięciolatków. Miał wesołe iskierki w oczach, był w zabawowym nastroju. Anh poszerzyła swój wystudiowany uśmiech o kilka milimetrów.
– Mam na imię Ania i będę panów obsługiwać dzisiejszego wieczoru – kontynuowała wstępną grę słów, prześliz-gując spojrzenie z jednego na drugiego. Vanda tłumaczyła, jak ważne jest, żeby poświęcać wszystkim zgromadzonym przy stole klientom tyle samo uwagi. Żeby żaden nie czuł się zaniedbany. – Może na początek zaproponuję panom drinka powitalnego Niveau, na koszt firmy?
– Jestem otwarty na wszelkie propozycje, Aniu – zapewnił ją ten z iskierkami w oczach.
– Ja wolę nie eksperymentować – oświadczył Rolex. – Poproszę Jacka Danielsa, bez lodu.
Pozostał najmłodszy z trójki. Dotąd uciekał wzrokiem, jego mina świadczyła, że nie wybrał się tu z własnej woli, a raczej za namową starszych kolegów.
– A co tak wyjątkowego znajdę w drinku Niveau? – zapytał.
– Barman robi go według własnej oryginalnej receptury – odpowiedziała obiecująco. Wszystko, co oferowali w barze, musiało być kuszące, ekskluzywne. – Podstawą jest szwedzka wódka i świeżo wyciśnięty sok z limonki. Więcej nie mogę zdradzić. Ma pan ochotę?
W końcu udało jej się uchwycić spojrzenie chłopaka. Był bardzo młody. Słodziak z piercingiem w brwi. Wyraźnie zażenowany faktem, że siedzi w takim miejscu. Patrzył jej w oczy, pewnie by nie pomyślała, że interesuje go wyłącznie jej nagie ciało.
– Dobrze więc – powiedział, siląc się na naturalność. – Zaryzykuję.
Anh zamierzała odejść, by zrealizować zamówienie, kiedy usłyszała za plecami męski głos. Głos czwartego z klientów, właściciela czarnego szala.
– Co tam, panowie? Co mi przeszło koło nosa?
Znajomy baryton, silnie akcentowane głoski syczące. Znajomy zapach. To nie mógł być przypadek. Anh poczuła gwałtowny uścisk w żołądku, gorączkowo zastanawiała się, jak wybrnąć z opresji. W jej głowie kotłowało się od pomysłów. Wszystkie były niewykonalne. Kiedy decydowała się na pracę w tym lokalu, wiedziała, że prędzej czy później może dojść do podobnej sytuacji. Nie spodziewała się jednak, że tak szybko. Z trudem przełknęła ślinę, wyrównała oddech, odwróciła się. Stał przed nią, w najlepszym garniturze, dyskretnie skropiony Terre D’Hermès, kręcone włosy niedbale opadały mu na czoło. Nawet jeśli był w takim samym szoku jak ona, nie zdradził się z tym. Patrzył na Anh, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
– Ania proponuje nam drinka na koszt firmy – poinformował go wesoło facet z iskierkami w oczach. – Masz ochotę?
– Owszem, zaufam w tej kwestii Ani. Jestem pewien, że trafi w dziesiątkę.
Przejechał dłonią po wąskim, wypielęgnowanym zaroście, po czym wykonał gest, przeznaczony tylko dla niej, gest, którego nie mogli zauważyć jego towarzysze. Dość wymowny gest. Kciuk na dół. Anh nie miała już wątpliwości, nie jest dobrze.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – zaświergotała. – Za sekundkę wracam.
Obdarzyła całą czwórkę olśniewającym uśmiechem i wykręciła zgrabny półobrót na swoich wysokich obcasach. Idąc w stronę baru, czuła, że pod seksownym kombinezonem z siateczki wyskakuje jej gęsia skórka. Ta noc na pewno będzie miała konsekwencje. Zastanawiała się, kiedy je poniesie i czy da się im jakoś zapobiec.
Święta Łucyja
ciepło zabija
Mija dziesięć dni od chwili, gdy nieznany gracz z Czech wygrał w loterii EuroJackpot miliard dwieście milionów koron. Niewiarygodna suma wciąż czeka na odbiór. Nadal nie wiemy, kim jest ów szczęśliwiec i dlaczego do tej pory nie zgłosił się po wygraną. O tajemniczym zwycięzcy wiadomo jedynie, że wykupił zakład w Pradze…
Wyciągnął rękę, nie zapalając światła, po omacku odnalazł pokrętło, wyłączył radio. Zakłady, miliardy i tajemniczy zwycięzcy nie interesowali go ani trochę. Wyjrzał przez okno. Ogród przypominał świeżo wyprane prześcieradło. Olśniewająco białe z delikatnym odcieniem błękitu. Śnieg ciemniał za każdym razem, gdy księżyc chował się za chmurami, a kiedy chmury odpływały, ogród znów cały lśnił.
Bedřich Holopírek obserwował światłocień za oknem domku letniskowego, w którym od dwóch lat mieszkał nie tylko latem, lecz także w pozostałych porach roku. Kiedy zmarła żona, zrozumiał, że znów, po długim czasie, jest jedynym kowalem swojego losu i może o nim decydować. Miał siedemdziesiąt siedem lat. Czuł, że zostało mu zbyt mało życia, by spędzać je w mieście, którego nigdy nie lubił i nigdy nie polubi. Bez żalu opuścił mieszkanie w Pradze i wrócił tam, gdzie jego miejsce, na peryferie, do małego domku po rodzicach. Właśnie tu, pod lasem, w podmiejskiej dzielnicy Velká Chuchle, na niespełna ćwierci akra, w swoim prywatnym raju z dwoma okienkami, zadeptanym gankiem i pokrzywionym, porośniętym mchem płotem Bedřich Holopírek czuł się naprawdę szczęśliwy i miał nadzieję, że wytrwa w tym szczęściu jeszcze kilka lat.
Popatrzył na zegar. Nie widział wyraźnie po ciemku, ale było chyba kilka minut po północy. Z czystym sumieniem zapalił papierosa. Wypalał koło pięciu dziennie, liczba ta mieściła się w jego pojęciu szczęścia. Nie lubił ekstremum. Nigdy nie był zwolennikiem ani rozpusty, ani ascezy, ani nadmiernego lenistwa, ani przesadnej harówki. Kiedy tylko wywędrował za miasto, natychmiast pozbył się wszystkich roślin, które wymagały szczególnej troski. Potem wymienił mocno już wysłużony piecyk. Tym nowym mógł sobie nagrzać jak w saunie. Bedřich Holopírek lubił ciepełko. Była jeszcze jedna rzecz, za którą przepadał: obserwować świat. Być może kto inny nazwałby to kukaniem, gapieniem się, czy wręcz inwigilacją, jednak zdaniem Holopírka podpatrywanie było jedną ze szlachetniejszych form symbiozy z otaczającą go rzeczywistością. Sposobem, na który nie mógłby sobie pozwolić pod czujnym okiem żony.
Przed południem lubił siedzieć i obserwować teren po południowo-wschodniej stronie swojej działki, w ciągu dnia, wykonując przy okazji drobne prace, powoli, po łuku, przemieszczał się na północny zachód, a po zmroku siadywał na ganku. Nocą zaś, kiedy nie mógł zasnąć, mościł się w fotelu bujanym i z okna w kuchni patrzył na las. Jego domek stał w idealnym miejscu, Holopírek miał świetny widok z każdej strony, no i w okolicy zawsze było coś ciekawego do podejrzenia. Obserwował, myślał, analizował w głowie podpatrzone sytuacje. Dzięki temu naprawdę nigdy się nie nudził.
Delikatnie bujał się w fotelu i delektował nocnym papieroskiem, od czasu do czasu przeciągle ziewając. Okno powoli zachodziło mrozem. Holopírek przypomniał sobie, że nie dołożył do pieca. Musi dorzucić przed snem, żeby wstawało się lepiej, w ciepełku. Kiedy wyjmował ze skrzyni przy piecu odpowiedniej wielkości polano, usłyszał dziwny dźwięk z zewnątrz. Jakby śnieg skrzypiał pod ciężarem czyichś kroków, tuż obok jego domku. Wyjrzał przez okno, lecz nie dostrzegł nikogo ani na skraju lasu, ani w ogrodzie. Białego jak prześcieradło, zalanego światłem księżyca kraj-obrazu nie zakłócał najmniejszy ruch.
A może dźwięki dochodziły z drugiej strony? Przeszedł do pokoju, którego używał jako sypialni, ostrożnie zbliżył się do okna, wytężył wzrok.
Dopiero po chwili dojrzał człowieka. Szedł skrajem ogrodu, przy podmurówce starego, usuniętego już płotu, gdzie Holopírek zamierzał (w nieokreślonej przyszłości, o ile w ogóle najdzie go ochota na pracę) zamontować poziomo dwie kłody, by oddzielić swoją działkę od działki sąsiada. Nie miał potrzeby stawiać większego ogrodzenia. Dobrze żył z chińskimi sąsiadami. Na końcu ogrodu Chińczyków, na który miał widok Holopírek, był basen i krzewy ozdobne. Holopírek lubił latem zapuszczać tam żurawia, by w cieniu krzewów obserwować kąpiącą się chińską rodzinę.
Postać na zewnątrz nie była dobrze widoczna. Padał na nią cień szopy. Mimo to Holopírek dostrzegł, że człowiek coś niesie.
– Jasny gwint! – wyrwało mu się. Wczoraj ciął w szopie stare deski i zostawił tam piłę mechaniczną. Była prawie nowa, kupił ją latem, kiedy tylko zaczęły się zniżki posezonowe. Wiele razy obiecywał sobie, że będzie zabierał na noc do domu droższe narzędzia, albo przynajmniej wstawi lepszy zamek w drzwiach szopy, ale w przypadku Holopírka droga od postanowień do czynów była bardzo daleka. – Tyleś widział swoją piłę, ty stary idioto! – wściekał się na siebie, spiesząc w stronę drzwi. Zastanawiał się, co robić. Musi zachować ostrożność, nigdy nie wiadomo, co takiemu złodziejowi może strzelić do głowy. Jego wzrok spoczął na ścianie. Wisiała tam wiatrówka. Szybko zdjął ją z wieszaka, odsunął rygiel w drzwiach, otworzył.
– Stać! – krzyknął najmocniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć, i wycelował broń w stronę postaci. – Stój, bo strzelam!
Brzaskowi nigdzie się nie spieszyło. O szóstej zero cztery słońce wciąż kryło się daleko za horyzontem, a kontury lasu ledwo odcinały się od nieba, na którym ciągle lśniły gwiazdy. Było bardzo mroźno, przez główną ulicę Velkej Chuchli przejeżdżała właśnie odśnieżarka.
Marián Holina, podinspektor z praskiego Wydziału Zabójstw, nie zważał na chłód. Patrzył na dziewczynę. Leżała kawałek od basenu ogrodowego, jej czarne włosy opadały na twarz, częściowo ją przysłaniając; to, co miała na sobie, nie przysłaniało natomiast prawie nic. Mariánowi mimo woli przypomniała się bajka o mądrej wieśniaczce, którą czytała mu w dzieciństwie ciotka Jozefína. Zdaje się, że król powiedział do wieśniaczki: Przybądź do mnie, nie będąc naga ani ubrana, czy jakoś tak. Marián później próbował sobie wyobrazić, jak też może wyglądać taka ubrana, ale nieubrana dziewczyna. Teraz już wiedział.
– Jezu miłosierny, co ona ma na sobie? – jęknął przygnębiony. To nie było pytanie, raczej próba oddalenia rozmowy o innych, dużo bardziej tragicznych szczegółach znaleziska.
– Fishnet bodystocking – wyjaśniła lekarka medycyny sądowej Léblová. Dojechała na miejsce zaraz po Holinie i w przeciwieństwie do niego, i w zupełnie nieprzyzwoity jak na tę porę dnia sposób, wprost tryskała energią. Kiedy tylko technicy dopuścili ją do ciała, co ze względu na zabezpieczenie śladów na śniegu trwało całe wieki, dokonała oględzin, pobrała próbki i prawdopodobnie już swoje wiedziała. Z tym że nie zamierzała się tym „swoim” z nikim dzielić, do momentu kiedy nie będzie go pewna, a pewna będzie dopiero po sekcji, pomyślał Marián. Ich mała wojna o szybszy dostęp do informacji trwała od lat i Marián od lat ją przegrywał.
– Tak przynajmniej mówi na to moja córka – Léblová dokończyła swoją wypowiedź na temat ubioru denatki.
– Pani córka chodzi w czymś takim?
Natychmiast pożałował tych słów. Léblová miała niezwykłą umiejętność: potrafiła jednym, krótkim spojrzeniem spionować człowieka tak, że natychmiast oblewał się rumieńcem.
– Można to też nazwać po prostu kombinezonem z siateczki – dodała. – I gwoli ścisłości, nie, moja córka nie chodzi w niczym takim, byłoby jej trochę niewygodnie na sali operacyjnej. Takie rzeczy noszą tancerki go-go i panie świadczące usługi erotyczne. Albo wariatki, które lubią prowokować. O ile im na to pozwala figura, oczywiście.
Marián znów popatrzył na martwą dziewczynę. Figura jej na to pozwalała. Ale prowokować już nie będzie.
– Cóż, nie jestem wielkim specjalistą od tancerek go-go, zakładam jednak, że nawet one nie wychodzą z domu zimą takie roznegliżowane. – Zawartą w jego słowach ironię zupełnie wchłonęło bijące z głosu przygnębienie. Zwątpienie i żal. Nie potrafił się ich pozbyć. Od chwili, kiedy zobaczył dziewczynę – zatrważające kontrasty, jej czarne włosy i świeży śnieg, giętkie ciało odziane w absurdalną czerwoną sieć, spod której wystawały groszki sutków, żałosny splot cienkich sznureczków nieosłaniający zagłębienia pępka ani wydepilowanego wzgórka łonowego.
– Do tego boso – dokończył.
Bose stopy dziewczyny leżały na śniegu zwrócone palcami do siebie, na paznokciach lśnił czerwony lakier. Jej nagie ramiona leżały blisko tułowia, głowa była skręcona w bok. Marián pochylił się, dłonią w rękawiczce odgarnął kosmyk kruczoczarnych włosów, popatrzył z bliska na jej delikatną twarz o azjatyckich rysach. Na lewej skroni miała ranę pokrytą strupkiem zaschniętej krwi.
– To się nie stało tutaj – stwierdziła oczywisty fakt Léblová. Rana ewidentnie nie była świeża. Strup zszarzał i wyglądał na stwardniały, ponadto w pobliżu oświetlonego policyjnymi reflektorami basenu nie znaleziono śladów krwi.
– Jak pani myśli, ile miała lat?
– W przypadku Azjatek zawsze trochę trudniej to określić. Coś między dwudziestką a trzydziestką.
– Kiedy zmarła?
– Kilka dni temu.
– Dni? – Odpowiedź zaskoczyła Mariána. Myślał, że mowa będzie raczej o godzinach.
– Ciało najprawdopodobniej cały czas leżało w niskiej temperaturze, dlatego nie doszło do widocznych zmian pośmiertnych.
– Przyczyna zgonu? – Marián wciąż patrzył na rozciętą skroń dziewczyny.
– Nie mam pewności. Nie wiem jeszcze, jak głęboka jest rana i czy nastąpił wylew krwi do mózgu. Tak czy siak, jeszcze przed śmiercią nabawiła się tego. – Léblová wskazała dłonią otarcia i siniaki na rękach i twarzy dziewczyny. Szyja była sina. – Ktoś ją dusił. Jeśli sekcja wykaże przemoc seksualną… – Lekarka w zadumie popatrzyła na siniaki i zdecydowała się nie kończyć zdania. – Zobaczymy.
Marián wiedział, że nie wyciągnie dziś od Léblovej niczego więcej. Wstała i ruszyła do stojącego w pobliżu domu. Technicy rozłożyli w ogrodzie kładkę, żeby jeszcze bardziej nie zadeptano miejsca znalezienia ciała (świadek Holopírek nieświadomie przeprowadził bowiem perfekcyjną wręcz likwidację śladów). Drzwi domu były zamknięte, w środku nie paliły się światła. Willa z okresu pierwszej republiki, z wieżyczką, tarasem i rozchodzącymi się na dwie strony schodami przed wejściem, kosztowna, ale odremontowana z lekkim bezguściem. Mariánowi od razu rzuciły się w oczy małe grzeszki architektoniczne, jak szklane filary poręczy schodów, złote klamki i lustrzane witrażyki. Pan domu miał wyraźną słabość do lśniących powierzchni. Panem domu był Wang Li, chiński biznesmen i właściciel szeregu restauracji, od dwunastu lat osiadły w Czechach. Właściwie tylko tyle udało im się na razie ustalić. No, może jeszcze, że obecnie spędza urlop z żoną i dwoma synami na Wyspach Kanaryjskich i że, przynajmniej na zdjęciu zrobionym przez policyjnego fotografa, nie rozpoznaje dziewczyny. Marián kazał załatwić tę sprawę podkomisarzowi Mrštíkowi, któremu udało się nawiązać z Wangiem kontakt telefoniczny. Wang był wstrząśnięty i obiecał, że postara się jak najszybciej wrócić do Pragi.
Marián odwrócił wzrok od ciemnej willi i znów nachylił się nad dziewczyną. Nie miała dokumentów, nie miała znaków szczególnych, nie miała nic. Nic prócz fishnet body-stocking. Zresztą, za chwilę straci nawet tę nieszczęsną siatkę. Kiedy zabiorą ją na patologię i położą na stole, stanie się tylko kolejnym numerkiem.
Po raz ostatni na nią spojrzał i wstał. Poranne spotkanie ze śmiercią poruszyło go dużo bardziej, niżby sobie życzył. Czuł, że się garbi, więc gwałtownie wyprostował plecy. Postanowił, że spróbuje przezwyciężyć okrutne przygnębienie aktywnością ruchową.
Dziarsko przeszedł przez kładkę, pożegnał się z Léblovą i wyszedł z ogrodu na drogę. Las powoli zrzucał ciemny płaszcz i nabierał wyraźniejszych konturów, w nieśmiałym świetle dnia można było już rozpoznać kształty fruwających między koronami drzew ptaków – wron, może kawek. Ich krzyk nieprzyjemnie rezonował w czaszce Mariána.
Skierował kroki w stronę stojącego nieopodal młodego mężczyzny. Należał do ekipy techników i natychmiast zapadał w pamięci swoim rozmówcom z dwóch powodów. Po pierwsze: nosił okulary w bardzo grubych i do tego turkusowych oprawkach, po drugie: dysponował sympatyczną i raczej rzadką wśród techników cechą – był człowiekiem rzeczowym, lecz jednocześnie obdarzonym fantazją.
– Co dla mnie masz, Rudolfie? – zapytał krótko Marián.
– Pogoda bardzo ułatwiła nam zadanie. Stara warstwa śniegu była już silnie zmarznięta i dopiero wczoraj napadały nowe trzy, cztery centymetry. Wszystkie ślady są świeże. – Rudolf zatoczył ręką łuk, wskazując teren odgrodzony taśmą policyjną. Za taśmą, w świetle reflektorów widniały ślady opon, częściowo wypełnione już środkiem do traseologii.
– Jak świeże?
– Zostawił je samochód, który przyjechał tu wczoraj po jedenastej wieczorem. Mniej więcej o tej porze przestał padać śnieg.
– Mamy tylko jedno auto?
– Na to wygląda. Zjechane gumy. Przyturlał się z dołu. Ta plątanina śladów oznacza cofanie się i zawracanie… wracał tędy.
– Trzeba jak najszybciej porównać te ślady ze śladami opon dostawczaka z dzisiejszej kolizji na dole, przy górce.
– Chodzi ci o tego volkswagena?
Marián skinął głową. Rudolf nie tylko miał dużą jak na technika wyobraźnię, był też zawsze na bieżąco. Dzięki niemu Marián nieraz zaoszczędził mnóstwo czasu.
– Według mnie to mogło być właśnie to auto – zauważył, wpatrując się w ślady opon na śniegu.
– Czemu tak uważasz?
Rudolf uniósł taśmę policyjną, dał Mariánowi przejść i ostrożnie, skrajem drogi podprowadził go w miejsce, gdzie widniały ślady parkowania.
– Auto, które tu stało, również miało przesuwne boczne drzwi. Tutaj widać, jak ktoś wysiadał. Podeszwy ustawione prostopadle do auta, widzisz? – Wyciągnął rękę i nie chcąc zdeptać nienaruszonej warstwy śniegu, pomachał nią kawałek przed sobą, ale Marián widział tylko niepojęty labirynt śladów. Rudolf potrafił z nich czytać. – Nikt nie wysiadał od strony kierowcy. Tylko tędy. W ten sam sposób wsiadł potem do środka. Miał dość małe stopy. Najwyżej czterdziestka.
– Czyli albo kabina kierowcy nie była w żaden sposób oddzielona od tyłu auta, albo w samochodzie były co najmniej dwie osoby – dedukował Marián. Wciąż jednak nie zdobyli żadnych dowodów na to, że samochód, który przyjechał tu w nocy, a potem odjechał, miał w ogóle coś wspólnego z martwą dziewczyną w ogrodzie Wanga. Marián liczył, że dowodów dostarczy im volkswagen crafter, który wpadł w poślizg, po czym skończył w rowie kilometr stąd. Jak dotąd nie mogli liczyć na rozmowę z kierowcą. Leżał w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu i masą złamań. Nazywał się Nguyen Duong i był Wietnamczykiem. Marián nie lubił wyciągać pochopnych wniosków, ale w tej sprawie było aż nadto czynników azjatyckich (martwa dziewczyna, ogród chińskiego biznesmena, kierowca Wietnamczyk), wydało mu się to co najmniej dziwne. Zbadanie śladów wokół basenu powinno wnieść więcej światła do sprawy. O ile Holopírek wszystkich dokumentnie nie zatarł.
– Od razu widać, że ścieżka śladów stóp prowadząca z samochodu jest głębsza od tej, która prowadzi z powrotem do auta. Wygląda na to, że ten ktoś w drodze z samochodu niósł coś ciężkiego. Ewentualnie druga opcja: w jego butach wracał tędy ktoś inny, dużo od niego lżejszy. Albo trzecia opcja… – Rudolf zrobił minę pod tytułem „Eureka!” – …od momentu, kiedy wysiadł, do momentu, kiedy wsiadał z powrotem, ekstremalnie schudł.
Marián docenił uśmiechem jego hipotezę. Poczuł przy tym bolesny świąd w okolicy brody i ust, podrażniona od mrozu skóra dała o sobie znać. Już trzecią godzinę tkwił na grudniowym porannym ziąbie.
– Na pewno wezmę pod uwagę wszystkie trzy możliwości – powiedział Marián, wyjmując z kieszeni komórkę, dostał esemesa. – Masz coś jeszcze?
– Nie, to na razie wszystko.
Marián skinięciem głowy powiedział mu za jednym zamachem „dzięki” i „na razie”, po czym ostrożnie ruszył skrajem ścieżki do ogrodzenia z taśmy policyjnej. Idąc, czytał wiadomość od Diviša. Wywnioskował z niej, że przesłuchanie Holopírka idzie opornie.
– Jakby co, będę tam – oznajmił policjantce w mundurze, która z termosem w ręku pilnowała, by nikt nie przechodził przez taśmę. Wskazał ręką mały domek, sąsiadujący z ogrodem Wanga.
– Może herbatki? – Gdy policjantka odkręciła korek termosu, biały obłoczek pary wzbił się w mroźne, poranne powietrze.
– Dziękuję, proszę zostawić dla siebie, przyda się na później, trochę tu jeszcze posiedzimy.
– Jestem odpowiednio przygotowana – oświadczyła. – Mam skarpety z turmalinu.
– Z czego?
– Z turmalinu – wyjaśniła, widząc jednak, że Marián wcale nie zrobił się od tego mądrzejszy, dodała: – To taki minerał. Poprawia krążenie krwi.
– Turmalin? – powtórzył, biorąc od niej nakrętko-kubek z herbatą. Upił łyk. Była mocna i słodka. – To taki kamyczek rozgrzewający?
– Nie tylko rozgrzewający. Dodaje energii i ma masę właściwości leczniczych. Musi pan koniecznie spróbować.
Niekłamany entuzjazm, jaki wywoływały w policjantce skarpetki z turmalinu, od razu poprawił Mariánowi nastrój. Czuł, że poranna depresja powoli go opuszcza. Jakkolwiek mocno sparaliżowałaby go magia śmierci, ostatecznie zawsze zwyciężały w nim małe radości życia. Podziękował za herbatę, oddał pusty kubeczek i poszedł do domku Holopírka. Z komina leciały obiecujące obłoczki dymu. Mariánowi już bardzo spieszyło się do ciepełka.
Palce podkomisarza Diviša Mrštíka wprawnie biegały po klawiaturze leżącego przed nim na stole kuchennym laptopa. Pisał wszystkimi dziesięcioma palcami, zręcznie i bezbłędnie. W jego głosie pobrzmiewała jednak irytacja.
– Przed chwilą twierdził pan, że go widział, teraz z kolei mówi pan, że go nie widział. Może by się pan zdecydował?
– Widziałem. Po prostu nie widziałem twarzy. Było ciemno. To znaczy… tylko jak księżyc zachodził.
– Ale zauważył pan, że ten człowiek niesie pańską piłę.
– Zauważyłem tylko, że coś niesie. I podejrzewałem, że to moja piła.
– Piła, którą chwilę później znalazł pan w szopie – porządkował słowa świadka Diviš. – Czy tak właśnie było?
Bedřich Holopírek pokiwał twierdząco głową.
– A co z kłódką? – wtrącił się Marián. Stał przy piecu, próbując odtajać, stopniowo mu się udawało. Tu, w cieple kuchni, zaśnieżony ogród nagle wydał mu się romantyczny, basenu sąsiadów nie było stąd widać. – Czy kłódka do szopy pozostała nietknięta?
Holopírek powoli podniósł oczy.
– Tak, nietknięta – odpowiedział pomału. Marián zauważył coś znajomego w jego gestach i słowach. Ktoś, kogo znał, poruszał się i mówił z podobną flegmą. Nie mógł sobie przypomnieć kto taki.
– Szopa była zamknięta… nic nie zginęło… piła wisiała na swoim miejscu… no, ale tego nie mogłem przecież wiedzieć. To prawie nowa piła, nie chciałem jej stracić – wyjaśniał Holopírek w sposób, jaki Marián nazywał popierdywanie głoskami i który doprowadzał Diviša, kolejny raz poprawiającego protokół, do jawnego szału.
– Wtedy wziął pan wiatrówkę. – Diviš usiłował popchnąć rozwlekłą konwersację ciut do przodu. – Czym jest nabita?
– Śrutem. Już stara, ale działa. Tata strzelał z niej do szpaków, co nam skubały czereśnie.
– A pan do złodzieja, co panu nic nie ukradł – zauważył kąśliwie Marián. Wraz z ciepełkiem powracał mu cięty dowcip. Opuścił przypiecek, przeszedł do pokoju obok i wyjrzał przez okno, które wychodziło na ogród Wanga. Nie było stąd widać basenu, zasłaniała go szopa Holopírka.
– Nie wiem, jak udało się panu trafić go w tych ciemnościach – usłyszał z kuchni głos Diviša.
– Wcale nie chciałem go trafić. Chciałem go tylko nastraszyć.
– Ale trafił pan. Czystym przypadkiem.
– Przypadki chodzą po ludziach – filozofował Holopírek. – Ja to mam, panie, zawsze tak. Przypadkiem udają mi się rzeczy, które w życiu by mi się nie udały, gdybym próbował je zrobić.
Teraz, kiedy Marián nie widział Holopírka, tylko słyszał jego głos, przypomniało mu się, do kogo był podobny. Mówił zupełnie tak samo jak jego wuj Belo. Powoli, gnuśnie, leniwie, robiąc ogromniaste przerwy między poszczególnymi słowami. Belo był kiedyś kierowcą ciężarówki i kiedy akurat nie siedział w tirze, byczył się zawsze na starym, wyciągniętym z jakiegoś starego rzęcha siedzeniu samochodowym, które ustawił sobie na tyłach domu w Lehôtce. Marián chyba nigdy nie widział, żeby wuj chodził. Kiedy był mały, zdawało mu się nawet, że jest niepełnosprawny. Później zrozumiał, że Belo po prostu nie powinien się urodzić na Słowacji, ale gdzie indziej, dużo dalej na wschód. W jakimś hinduistycznym kraju, gdzie życie uważane jest za iluzję, którą człowiek może rozwiać jedynie poprzez niezachwiany spokój ducha, w optymalnym zaś przypadku poprzez absolutny brak ruchu. Wuj Belo faktycznie na starość dotarł do tego stanu, Holopírkowi został jeszcze kawał drogi. Dopóki uważał, że warto walczyć o swój dobytek z wiatrówką w ręku, daleko mu było do spokoju ducha.
– Co działo się potem? – Diviš ciągnął go za język. – Kiedy już oddał pan strzał.
– Facet krzyknął. Przestraszyłem się, że oberwał w oko. Ale to by chyba i tak wyszło, że ten… że strzelałem w obronie własnej, dobrze mówię?
– I co dalej? – zapytał Diviš zamiast udzielić mu odpowiedzi.
– Spytałem, co tam robi. Ale nie odpowiadał. Słyszałem tylko, jak mu śnieg skrzypi pod nogami. A potem zobaczyłem, że z drugiej strony… – Holopírek wszedł do sypialni i stanął obok Mariána. Wskazywał róg ogrodu, w którym brakowało kawałka płotu. Ze śniegu wystawała betonowa podmurówka z kilkoma sztachetkami. – O, tamtędy uciekł. Chwilę później usłyszałem odjeżdżający samochód. No to myślę sobie, że spodnie założę. Bo wcześniej to w samych gaciach byłem.
– Czemu tam jest ta wyrwa w płocie, jeśli można spytać?
Marián patrzył przez okno na podmurówkę z osamotnionymi sztachetkami. Właśnie tam technicy znaleźli szaloną plątaninę śladów.
– Zawalił się. Na wiosnę nowy postawię.
– A kiedy się zawalił?
Holopírek zastanawiał się przez chwilę, wreszcie wzruszył ramionami.
– Parę miesięcy będzie.
Marián miał pewność, że od zawalenia się płotu minęło dużo więcej niż parę miesięcy. Wuj Belo potrzebował nie miesięcy, a długich lat na wyczyny typu naprawa płotu. Zabierał się do zepsutych urządzeń dopiero, kiedy zmuszały go do tego okoliczności lub siła wyższa.
– Panie Holopírek, pozwoli pan, że podsumuję dotychczasowe zeznania – z jadalni rozległ się głos Diviša, w którym irytacja przeszła w stanowczość. – Jakieś dziesięć minut po północy usłyszał pan kroki w pobliżu swojego domu. Wyjrzał pan przez okno i zobaczył człowieka, który coś niesie. Podejrzewał pan, że niesie on pańską piłę, którą ukradł. Strzelił pan do niego z wiatrówki…
– Nie strzelałem do niego. To był tak zwany strzał ostrzegawczy – poprawił go Holopírek. – Chciałem go tylko nastraszyć.
– Ponieważ człowiek krzyknął, przypuszcza pan, że go trafił. Uciekł przez dziurę w płocie, po chwili usłyszał pan dźwięk odjeżdżającego samochodu. Poszedł pan do szopy, by sprawdzić, czy nic nie zginęło. Mniej więcej do tego momentu mamy względnie jasną sytuację, panie Holopírek. Proszę więc zakończyć zeznania, dobrze? W miarę zwięźle, jeżeli jest taka możliwość! – rozkazał Diviš. – Proszę już nie wspominać o tym, że zadzwonił pan na policję, rozmowa była rejestrowana. Zadzwonił pan tam za piętnaście druga. Dlaczego dopiero wtedy?
– Byłem w gaciach, przecież już mówiłem. Ubrać się musiałem… buty założyć… latarkę wziąć… w szopie nie ma światła, znaczy jest, ale nie działa. Dopiero kiedy stwierdziłem, że nic nie zginęło, rozejrzałem się trochę po ogrodzie.
– Własnym i sąsiada, prawda?
– No, pomyślałem, że może ten łobuz wkradł się do domu Wanga. Niby tam mają jakieś alarmy i tak dalej, ale od czego ma się sąsiadów, dobrze mówię? Jak go nie ma, to nieraz zerknę, przypilnuję… tak na wszelki wypadek – wyjaśniał Holopírek. Im bardziej zbliżał się do najważniejszego punktu swojej opowieści, tym szybciej mówił. Rytm jego wypowiedzi zbliżał się teraz do rytmu wypowiedzi normalnego człowieka.
– Jak daleko zaszedł pan w ogrodzie sąsiada? – zapytał Marián.
– Tylko do basenu. Tam zobaczyłem tą dziewuszkę.
– Co pan wtedy zrobił?
Holopírek nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, patrząc na Mariána niewidzącym wzrokiem. Nocna przygoda najwyraźniej wróciła do niego w całej okazałości.
– Od razu zorientował się pan, że nie żyje?
– Dotknąłem jej ręki i poświeciłem latarką na twarz. Była zimna jak lód. I zupełnie biała. W życiu bym nie powiedział…
Głos Holopírka gwałtownie się załamał, jego twarz wykrzywił grymas, oczy wypełniły się łzami. Marián się tego nie spodziewał. Pod maską zobojętniałego flegmatyka krył się drugi Holopírek, wrażliwy i uczuciowy. Łzy wypłynęły z kącików oczu i wędrowały teraz po gęstej siatce zmarszczek w stronę podbródka. Wyjął chusteczkę, przetarł twarz i głośno wydmuchał nos.
– Bo wiecie panowie, ja… mam już siedemdziesiąt siedem lat, ale nigdy… w całym swoim życiu nie widziałem martwej młodej dziewczyny – wyznał drżącym głosem. – To takie… nienaturalne… nienormalne. Boję się, że ten widok już nigdy nie zniknie mi sprzed oczu. Tam przy basenie to jest wesoło latem… Do Wanga nieraz ktoś wpada… w ogrodzie jest gwar, śmiech i życie… ale od teraz już na zawsze będzie tam leżeć ta martwa dziewuszka.
Znów wydmuchał nos. Z pokoju obok dobiegał cichy stukot klawiatury. Tym razem Diviš zapisywał zeznanie Holopírka, nie robiąc żadnych uwag.
– Wie pan może, kim była ta dziewczyna? – zapytał Marián.
Holopírek zastanawiał się przez chwilę, po czym z wahaniem pokręcił głową.
– Nigdy wcześniej jej pan nie widział?
– Nie jestem pewien – odparł Holopírek. – Może i widziałem. Tyle że tak całkiem szczerze i od serca panu powiem, te skośne jak dla mnie wszystkie podobne do siebie są. Ładne, nie powiem, ale żeby tak jedną od drugiej odróżnić, to nie.
Dziesiąty dzień po operacji, drugi dzień w domu, pierwszy dzień bez Doubravki. Znów byli sami z Ondřejem. Życie wracało na stare tory.
Tamara ostrożnie obróciła się na drugi bok i popatrzyła na męża. Spał, spod kołdry wystawał tylko czubek głowy z bujną czupryną. Tamara popatrzyła czule na jego włosy. Były gęste, kasztanowe, bez siwizny. Całkowicie przysłaniały bliznę. Czasami Ondřejowi zdarzało się wjechać w nią grzebieniem, syczał wtedy z bólu, ale zwykle w ogóle nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. W ciągu trzech lat zagoiła się tak doskonale, że o niej zapomniał. Tamara na razie nie potrafiła zapomnieć o swoich. Były zbyt świeże. Musiała przewracać się co kilka minut, by znaleźć odpowiednią pozycję. Teraz, kiedy wybudziła się z przerywanego, płytkiego snu, była połamana i zupełnie wyprana z energii. Czuła, że nic już nie będzie jak dawniej. Upadnie ten, kto kurczowo trzyma się przeszłości. Cytat z kalendarza na dziś. Westchnęła.
– Dokąd idziesz? – wymamrotał Ondřej. Miał zamknięte oczy, mówił przez sen. – Wracaj! Nie odchodź!
Tamara uśmiechnęła się. Zawsze miał bardzo realistyczne sny i nigdy ich potem nie pamiętał. Przynajmniej tak twierdził. Kiedy byli jeszcze bardzo młodzi, świeżo po ślubie, czasem dopuszczała się niezbyt uczciwego eksperymentu: zadawała śpiącemu mężowi pytania. Uważała wtedy, że to świetna zabawa. Ale pewnej nocy eksperymenty zemściły się na niej. Rozwiodę się, szepnął pewnej nocy. Chcę być tylko z tobą, kochanie. Kocham cię.
Mówił pełnym czułości głosem, a na jego twarzy malowało się szczęście tak ogromne, że Tamarze mało serce nie pękło. Mąż zastanawiał się nad rozwodem! Miał inną, mówił do niej kochanie. Tamarę zalała fala szaleńczej zazdrości. Najwyraźniej nie wystarczała Ondřejowi. W jego życiu była inna kobieta. Śnił o niej. Tamarze nigdy nie udało się odkryć, kim była ta druga. Żeby ją poznać, musiałaby wedrzeć się w sny Ondřeja, co było niemożliwe. Miała tylko jedno wyjście i choć kosztowało ją to wiele wysiłku, ostatecznie musiała je wybrać. Nauczyła się panować nad piekącą zazdrością. Przestała zadawać śpiącemu mężowi pytania. Pogodziła się, że nigdy nie będzie mogła w stu procentach go kontrolować.
– Nie odchodź! – powtarzał wzburzony. – Zostań…
Tamara wyciągnęła rękę i delikatnie pogładziła go po czole. Ucichł, chwilę się powiercił, ale wciąż spał. W sypialni było ciemno, zaciągnięte rolety pozwalały wśliznąć się do środka tylko cienkim wiązkom światła. Dochodzące z ulicy głosy świadczyły, że wtorkowy poranek rusza pełną parą. Tamara wzięła komórkę z nocnego stolika, zerknęła na wyświetlacz: siódma dwadzieścia. Zastanawiała się, czy wstawać, ale nie miała po co. Nigdzie jej się nie spieszyło. Doubravka zajęła się wszystkim naprawdę idealnie. Mieszkanie wysprzątane, lodówka pełna, zrobiła im nawet obiad na dzisiaj. Kiedy Ondřej wstanie, Tamara wyśle go po świeże pieczywo. To było jedno z zadań, które wykonywał samodzielnie. Sprzedawczyni w piekarni dobrze go znała i zawsze ucinała sobie z nim miłą pogawędkę. Nigdy nie zapominała też o paragonie. Ondřej bardzo tego pilnował. Zawsze dokładnie sprawdzał należność, a po powrocie do domu starannie, choć z błędami liczył resztę. Bardzo lubił bilon. Szczególnie pięćdziesięciokoronówki.
– Ile pięćdziesięciokoronówek wygraliśmy? – spytał wczoraj przed snem.
– To nasza tajemnica – przypomniała mu. – Pamiętaj, nikomu nie mówimy o wygranej.
– Dlaczego?
– O niektórych rzeczach po prostu lepiej nikomu nie mówić – odpowiedziała, nie wdając się w szczegóły. Nie chciała, żeby mąż zrobił się podejrzliwy wobec świata. Lubiła dziecięcą ufność, której nabrał od wypadku.
– Powiedz tylko ile – nie odpuszczał. – Całą górę?
– Dużo, dużo gór. Ale nikt nam ich nie wypłaci, jeśli nie okażemy kuponu w kasie – wyjaśniała po raz kolejny, wiedząc, że mężowi i tak zaraz wszystko wyleci z głowy. – A kuponu niestety nie możemy znaleźć.
– Dał Pan i zabrał Pan – odpowiedział często stosowanym przez żonę cytatem, naśladując nawet jej ton, jakby chciał jej dogryźć.
Westchnęła. Znów poczuła świeże blizny, musiała zmienić pozycję. Włączyła internet w telefonie. Była ciekawa, czy media wciąż interesują się oszałamiającą wygraną. Suma była naprawdę zawrotna, nie tylko jak na Czechy. Czterdzieści pięć milionów euro. Miliard dwieście milionów koron.
Świeżo upieczony miliarder nadal nie odebrał wygranej, czytała najnowsze wiadomości online. Wciąż nie znamy szczęśliwca, który wygrał miliard, pisał inny portal. Zwycięski kupon skończył w płomieniach! Głosił nagłówek internetowego portalu plotkarskiego. W artykule poniżej można było przeczytać, że właściciel zwycięskiego kuponu wolał spalić go niż narażać rodzinę na stres związany z posiadaniem tak ogromnej sumy. Nie chcę sobie zniszczyć życia, stracić przyjaciół. Nie wiem zresztą, co zrobiłbym z taką forsą, twierdził człowiek podający się za zwycięzcę. Może i udało mu się zamydlić komuś oczy. Ale nie Tamarze. Nie tylko znała na pamięć kombinację numerów, bo ona i Ondřej skreślali ją już całe lata, pamiętała też doskonale, gdzie i kiedy kupili ten zakład. To było w kolekturze na Smíchowie, przy pasażu handlowym, po południu, na świętego Ondřeja. Dzień przed jej pójściem do szpitala. Całą sytuację z kuponem pamiętała bardzo dobrze, ale tylko do tego momentu. To, co stało się później, pozostawało wielkim znakiem zapytania. Zwycięski kupon przepadł. Przypomina sobie, że Ondřej trzymał go w dłoni, kiedy stali przy stojaku na prasę, ale co z nim zrobił potem? Włożył do kieszeni? Do portfela? Nie miała pojęcia. Była rozkojarzona, myślała o zabiegu i o tym, że nigdy nie zostanie matką. Miała EuroJackpot głęboko gdzieś.
Przewróciła się na drugi bok, żeby odkryć kołdrę (wciąż nie mogła siadać), opuściła nogi na podłogę i wstała z łóżka. Cicho poszła w stronę drzwi.
– Co się stało, Aniu? – zamykając drzwi, usłyszała jeszcze słowa Ondřeja. Najwyraźniej śniła mu się Anh. Nie pierwszy raz tej nocy. Podczas gdy Tamara na swojej połowie łóżka walczyła z bólem, przewracając się z boku na bok, Ondřej denerwował się przez sen. Martwił się o swoją asystentkę. Wołał ją i wciąż pytał, czy wróci. Musiało mu jej bardzo brakować.
Tamara postanowiła, że do niej zadzwoni. Podeszła do stojącego w przedpokoju aparatu i wykręciła numer stacjonarny mieszkania, które Anh wynajmowała wraz z innymi studentami. Zarówno Tamara, jak i Doubravka dzwoniły tam kilkakrotnie i zostawiały wiadomości, bez odzewu. Jakby ich słowa trafiały w próżnię. Tamara postanowiła tym razem zagrać trochę ostrzej. Da Anh do zrozumienia, że jeśli natychmiast się nie odezwie, straci pracę. Że znajdą nową opiekunkę. Być może nawet Tamara wytknie jej tamto (choć na pewno krępowałaby się, wspominając o takich rzeczach). Powie, że prócz braku odpowiedzialności i kontaktu, znalazłoby się więcej powodów do jej zwolnienia.
– Halo? – tym razem po drugiej stronie wreszcie ktoś się odezwał. Młody głos. Męski, zaspany.
– Dzień dobry, mówi Tamara Knotková. Czy mogę rozmawiać z Anh?
– Sprawdzę, czy jest w domu.
Kroki, dobiegające z oddali głosy. Nigdy nie była w mieszkaniu Anh, ale musiało być duże i w miarę przestronne. Dźwięki niosły się po nim swobodnie, niczym nietłumione.
– Niestety, nie ma jej – znowu męski głos. Nie był już zaspany, teraz zdawał się chętny do pomocy. – Ma pani numer na komórkę?
– Mam, ale Anh nie ma przy sobie komórki – tłumaczyła Tamara. – Zostawiła ją… nieważne. Po prostu muszę z nią pilnie porozmawiać.
– Mogłaby pani jeszcze raz podać swoje nazwisko?
– Knotková. Anh pracuje u nas jako asystentka…
– Aha, kojarzę. Pani chwilę zaczeka, dobrze? – powiedział i położył słuchawkę. Tamara słyszała, że chłopak z kimś się kłóci, chyba w innym pokoju. Burzliwa rozmowa trwała dość długo. Tamara czekała cierpliwie, wpatrując się w kalendarz ścienny. Było na nim zdjęcie zaśnieżonej alejki, a pod nim słowa Saint-Exupéry’ego: Bóg jest prawdziwy – ale stworzony być może przez nas. Niby proste i prawdziwe, jednak nie wszyscy w redakcji byli tego zdania. Wątpili, że klientów zainteresuje kalendarz ścienny, w którym „roi się od Boga”. Ostatecznie Tamarze udało się namówić wydawcę na swój projekt i kalendarze wcale nie zalegały w magazynie. Jednak jej bestsellerem były organizery z cytatem na każdy dzień. Niesamowite, jak wiele osób potrzebowało tego rodzaju wsparcia. Mądrych, krzepiących słów. Wydawnictwo przygotowało nawet wersję elektroniczną na nadchodzący rok. Naczelny chwalił Tamarę, pytał, czy nie chciałaby wrócić na pełny etat. Chciała, ale ze względu na Ondřeja po prostu nie miała jak.
– Jest tam pani? – Usłyszała w telefonie głos chłopaka.
– Tak.
– Koleżanka mówi, że prawdopodobnie zobaczy się z Anh dzisiaj na uczelni. Nie jest pewna, czy Anh przyjdzie na zajęcia, ale jeśli tak, przekaże, że jej pani szuka.
– Dziękuję – odpowiedziała. Było jej trochę głupio, obudziła tego chłopaka, a on się nie pogniewał, tylko był taki pomocny. – Przepraszam, jeśli pana obudziłam.
– Nic się nie stało – zapewnił. – Do widzenia pani…
– Przepraszam – przerwała mu. – Już ponad tydzień nie możemy skontaktować się z Anh. Czy to znaczy, że od tak dawna nie ma jej w domu?
Określenie mieszkania studenckiego mianem domu nie było może najtrafniejsze, ale Tamarze w pośpiechu nie przyszło do głowy nic lepszego.
– Pewnie wyjechała.
– Wyjechała? Dokąd?