Rysa na szkle - Laura Anderson Kurk - ebook

Rysa na szkle ebook

Laura Anderson Kurk

4,5

Opis

Kiedy Meg Kavanagh zaczyna się w coś angażować, od razu napotyka kłopoty – najpierw z Jo Russell, ekscentryczną artystką z demencją, której chciała pomóc, a potem z Quinnem O’Neillem, intrygującym samotnikiem, który próbuje rywalizować z Henrym o jej uczucia. Ostatni rok liceum nie wygląda tak, jak planowała, ale czasami to, co najlepsze, przydarza się w najmniej spodziewanych momentach.

Henry Whitmire wyjeżdża na rok do pracy w sierocińcu w Nikaragui. Tysiące kilometrów od Meg i rodzinnego rancza uczy się, czym jest zaufanie. Kiedy jest się tak daleko od domu, odkrycie rysy na swoim idealnym wizerunku może napawać przerażeniem.

Jednak w napotykanych nieszczęściach człowiek przegląda się jak w kryształowym lustrze.

Rysa na szkle Laury Anderson Kurk to opowieść o dojrzewaniu do miłości, stracie, która odbiera siły, i pojednaniach, które przywracają życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
8
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Ta część zdecydowanie przygnębiająca.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:
Per­fect Glass
Au­tor:
Laura An­der­son Kurk
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego:
Jo­anna Ole­jar­czyk
Re­dak­cja:
Agata To­kar­ska
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Ali­cja Ma­linka
Skład:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-66977-31-0
Zdję­cie na okładce: Gio­van Bat­ti­sta D’Achille / Tre­vil­lion Ima­ges
Ale­xis / Pi­xa­bay.com
© 2013 by Laura An­der­son Kurk
© 2021 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Pio­tra Skargi 4, 35-202 Rze­szów
www.de­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Lega
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Dla Mary Scha­steen, przy­ja­ciółki i ar­tystki,

po­nie­waż wi­dzi mnie taką, jaka je­stem

W mą­dro­ści swo­jej dał lu­dziom los.

Nie­szczę­ście! Jak lu­stro z krysz­tału –

W nim bo­wiem wi­dzimy prawdę o so­bie.

Wil­liam Da­ve­nant

1

meg

Wi­dzia­łam je­dy­nie jej zdję­cie, zro­bione chyba w la­tach sześć­dzie­sią­tych przez ja­kie­goś słyn­nego fo­to­grafa. Była na nim ubrana w nie­bie­ską, bez­kształtną su­kienkę i stała przy szta­lu­dze, pa­trząc na płótno, jakby za­wie­rało w so­bie od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia. Wy­pięte bio­dro. Jedna ręka obej­mu­jąca ta­lię, skrzy­żo­wana z drugą, dy­miący pa­pie­ros w luź­nej dłoni. Wy­mowne spoj­rze­nie i unie­siona brew. Za­pa­mię­ta­łam wszyst­kie li­nie, rysy i cie­nie.

Sie­dzia­łam te­raz w je­epie, wpa­trzona w jej stary dom. Prze­chy­lał się ostro na lewo i miał troje fron­to­wych drzwi – każde po­ma­lo­wane na ja­skrawy ko­lor. Kręty chod­ni­czek pro­wa­dzący do ganku ra­ził jesz­cze bar­dziej.

Wy­tar­łam wil­gotne dło­nie w dżinsy, po czym za­bra­łam się do pra­daw­nego ludz­kiego ry­tu­ału strze­la­nia kost­kami pal­ców. Raz. I drugi. Ale na­wet to nie po­mo­gło mi uspo­koić ner­wów. Ist­niały jed­nak słowa, które tłumiły pa­nikę. Na przy­kład te…

Henry Whit­mire jest wart tego i jesz­cze o wiele wię­cej.

Henry Whit­mire jest wart tony złota.

Troje drzwi, za­mknię­tych na cztery spu­sty, jakby chciały po­wie­dzieć: „Idź so­bie”. Drwiły ze mnie.

W końcu środ­kowe, w ko­lo­rze wi­śnio­wym, po­woli się otwo­rzyły. Czy to broń? Schy­li­łam się pod kie­row­nicę. Pró­bo­wa­łam wy­peł­nić sobą prze­strzeń za­re­zer­wo­waną dla ko­lan, ko­stek i cza­sem to­reb, któ­rych nie po­winno tam być, bo mo­gły się wsu­nąć pod pe­dał ha­mulca. Za­nu­ci­łam, żeby się uspo­koić.

Moja mama opo­wia­dała o Jo Rus­sell, ar­ty­stce mię­dzy­na­ro­do­wej sławy, jak o cu­do­twór­czyni. Jej ob­razy przed­sta­wia­jące ko­nie i ste­rane ży­ciem ludz­kie twa­rze stały się sym­bo­lem Za­chodu. Jed­nak wśród miej­sco­wych Jo była znana bar­dziej z nie­prze­wi­dy­wal­nego za­cho­wa­nia niż ze swo­jej sztuki. W wieku osiem­dzie­się­ciu sied­miu lat nada­wała nowy wy­miar słowu „sza­leń­stwo” – któ­rego nie rzu­cam na wiatr.

Z pół­przy­mknię­tymi oczami wy­obra­zi­łam so­bie, jak owija się płasz­czem, uśmie­cha po­błaż­li­wie i ta­necz­nym kro­kiem pod­cho­dzi do mo­jego je­epa, żeby mnie po­wi­tać. Nie pu­ści­łam jed­nak wo­dzy tej fan­ta­zji, bo fan­ta­zje ni­gdy nie wy­cho­dziły mi na do­bre.

Na­wet je­śli we­dług plo­tek ta ko­bieta była wredna, mimo wszystko była czło­wie­kiem. A czło­wieka da się po­znać i zro­zu­mieć.

Zer­k­nę­łam po­nad deskę roz­dziel­czą. Opie­rała się o fra­mugę drzwi. Miała nade mną prze­wagę, stała wy­żej. W ogóle nie przy­po­mi­nała mo­jego wy­obra­że­nia. Po­ma­chała do mnie, więc chwy­ci­łam to­rebkę i klu­czyki i wy­sko­czy­łam z je­epa. Le­piej się przed­sta­wić, póki jest przy zdro­wych zmy­słach. W po­ło­wie ścieżki zda­łam so­bie sprawę, że ona wcale do mnie nie ma­cha, tylko mnie od­pę­dza.

– Mam broń, młoda damo.

Jej słowa były wy­wa­żone i nie­skru­szone – ot, prze­ka­zy­wały in­for­ma­cję, która w naj­bliż­szej przy­szło­ści mo­gła mi się przy­dać.

Za­sty­głam w miej­scu i unio­słam ręce.

– Je­stem Meg, pani Rus­sell.

Mój głos za­brzmiał ci­cho i za­ska­ku­jąco dzie­cin­nie jak na sie­dem­na­sto­let­nią dziew­czynę. Przez ostat­nich kilka lat prze­szłam wiele in­ten­syw­nych do­świad­czeń. Stra­ci­łam brata, Wy­atta. Prze­pro­wa­dzi­łam się dwa i pół ty­siąca ki­lo­me­trów od je­dy­nego domu, jaki zna­łam. Stra­ci­łam mamę, a po­tem na nowo ją od­na­la­złam, tym ra­zem głę­biej. Za­ko­cha­łam się w chło­paku, z któ­rym po­tem się po­że­gna­łam. To spo­tka­nie… z nową osobą, ar­tystką, nie po­winno mnie w ogóle ru­szać.

– Co­kol­wiek sprze­da­jesz, nie ku­pię tego.

Zmu­si­łam się, by na­wią­zać z nią kon­takt wzro­kowy i wy­glą­dać przy­jaź­nie. Miała na gło­wie weł­nianą czapkę w ko­lo­rach tę­czy, była ubrana w nar­ciar­skie spodnie moro i po­pla­miony biały swe­ter z na­pi­sem: „NIE JEM ŻÓŁ­TEGO ŚNIEGU”.

– Ni­czego nie sprze­daję, pro­szę pani.

– Czemu we­szłaś bez po­zwo­le­nia na mój te­ren?

Jej twarde spoj­rze­nie po­zba­wiło mnie pew­no­ści sie­bie.

– Moja mama roz­ma­wiała z pa­nią wczo­raj, czy mo­gła­bym po­móc pani w domu… albo prze­pro­wa­dzić z pa­nią wy­wiad. Czy przy­szłam nie w porę?

– Czy przy­szłam nie w porę? – Za­śmiała się i za­klęła jed­no­cze­śnie. – Ko­cha­niutka, pora za­wsze jest zła.

Jesz­cze nie spu­ściła gardy. Jedną rękę miała ukrytą za drzwiami, praw­do­po­dob­nie trzy­ma­jąc tę strzelbę.

Za­czę­łam się wa­hać. Mu­sia­łam to prze­trwać, żeby do­stać się na Uni­wer­sy­tet Wy­oming z Hen­rym, tak jak pla­no­wa­li­śmy. Moja mama, kiedy do­wie­działa się, że do po­da­nia na stu­dia po­trze­buję do­ku­men­tów po­świad­cza­ją­cych udział w ja­kimś wo­lon­ta­ria­cie, na­mó­wiła mnie do przy­wró­ce­nia do­brego imie­nia klej­no­towi ko­ron­nemu Cha­pin. Utoż­sa­miała się z Jo w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć. „Jo Rus­sell cierpi” – po­wie­działa mi kie­dyś ze łzami w oczach. „Mo­gła­byś od­wró­cić jej uwagę od pro­ble­mów i prze­ko­nać ją do ostat­niej wy­stawy w ga­le­rii”.

Mu­sia­łam więc wy­ka­zać się przed Jo, nie zwa­ża­jąc na za­gra­ża­jący mi śrut. Za­dzwo­ni­łam zę­bami i owi­nę­łam się cia­śniej kurtką przed ostrym je­sien­nym wia­trem.

– Pani Rus­sell, czy na­prawdę ce­luje pani do mnie ze strzelby? – Nie chcia­łam, żeby to za­brzmiało aż tak bez­czel­nie.

– A wy­glą­dam na ko­goś, kto skła­małby na ten te­mat?

Tak? Nie? Może…

– Nie przy­szłam pani nie­po­koić. Po pro­stu… sta­ram się o przy­ję­cie na stu­dia pi­sar­skie, a moje po­da­nie jest tro­chę nudne.

– Jed­no­wy­mia­rowe – po­pra­wiła.

– Słu­cham?

– Cho­dzi ci o to, że twoje po­da­nie jest jed­no­wy­mia­rowe.

Uśmiech­nę­łam się, bo uwiel­biam lu­dzi, któ­rzy nie umieją się po­wstrzy­mać przed wy­ja­śnia­niem, zwłasz­cza ta­kich, któ­rzy wy­raź­nie ak­cen­tują ważnesłowa, jakby przy­wy­kli do roz­mów zim­be­cy­lami.

– Tak, pro­szę pani, ale sły­sza­łam, że mo­głaby mi pani po­móc.

Wie­dzia­łam, że le­piej jej nie mó­wić, że by­łam tu też w tym celu, by po­móc jej w pod­sta­wo­wych co­dzien­nych czyn­no­ściach – jak my­cie tłu­stych wło­sów i dba­nie o to, by zja­dła tyle, żeby prze­żyć do ju­tra.

– Kto, do li­cha, po­wie­dział ci, że po­mogę ci z ja­kimś cho­ler­nym po­da­niem na stu­dia?

– Moja mama… Adele Ka­va­nagh. Ona też jest ar­tystką.

– Ni­gdy o niej nie sły­sza­łam.

Dłoń, w któ­rej niby trzy­mała strzelbę, wy­su­nęła się zza drzwi, żeby za­tknąć za ucho zbłą­kany ko­smyk wło­sów.

Ach… Co za ulga.

– Współ­pra­cuje z Ga­le­rią Ka­elin w mie­ście. Spo­tkała się z pa­nią kilka razy. Po­dobno wspo­mi­nała pani, że przy­dałby się pani ktoś do po­mocy w domu.

– Czemu mia­ła­bym mó­wić coś ta­kiego? Nie chcę ni­kogo w swoim domu. – Zmie­rzyła mnie wzro­kiem od stóp do głów. – Zwłasz­cza ta­kich jak ty, co uszczę­śli­wiają in­nych na siłę.

– Aha. – Pró­bo­wa­łam nie po­zwo­lić, by po­czu­cie krzywdy wy­ma­lo­wało się na mo­jej twa­rzy.

– Je­stem stara, na li­tość bo­ską! Lu­dziom się wy­daje, że wy­my­ślą dla mnie coś no­wego. Głu­pie, głu­pie, głu­pie… – Jej słowa roz­pły­nęły się w po­mruk, który zro­zu­miała tylko ona sama.

– Mo­gła­bym po­ma­lo­wać pani ga­nek, o tu­taj, gdzie łusz­czy się farba. Albo po­móc wy­sprzą­tać po­dwó­rze. Nie mu­szę wcho­dzić do środka.

Jo po­krę­ciła głową, a po­tem wy­cią­gnęła obie ręce do góry, te­atral­nie pró­bu­jąc mi po­ka­zać, że­bym prze­stała ga­dać.

Po­dra­pa­łam się w głowę.

– A więc… Nie?

– Nie. – Uśmiech­nęła się sar­ka­stycz­nie.

– Do­brze, dzię­kuję pani Rus­sell. Prze­pra­szam, że pa­nią nie­po­ko­iłam.

Od­wró­ci­łam się z po­wro­tem do je­epa. Za­nim otwo­rzy­łam drzwi, zo­ba­czy­łam przed oczami twarz Henry’ego, który swo­imi brą­zo­wymi oczami bła­gał mnie, bym spró­bo­wała jesz­cze raz. Mó­wił: „Mo­żemy być w La­ra­mie ra­zem”.

– Chyba źle się wy­ra­zi­łam – za­wo­ła­łam z pod­jazdu. – Cho­dzi o to, że po­trze­buję kre­atyw­nej men­torki, a pani jest naj­lep­sza. Chcę na­pi­sać o pani w moim po­da­niu na UW, bo pró­buję do­stać się na kurs pi­sar­stwa dla ab­sol­wen­tów, nie bę­dąc jesz­cze ab­sol­wentką. Nie mam kwa­li­fi­ka­cji, ale bar­dzo tego chcę.

Tym ra­zem mnie nie uci­szyła i nie kłó­ciła się. Na­bra­łam pary.

– Czy pani otrzy­mała od ko­goś po­moc, gdy zo­stała pani ar­tystką?

Jo unio­sła jedną brew, za­częła sku­bać strup na przed­ra­mie­niu i ze­szła z ganku, żeby przyj­rzeć się mo­jemu je­epowi.

– Znam to auto. Z księ­garni Wind Ri­ver Bo­oks.

– Pra­cuję tam po szkole. Ale chcę pra­co­wać dla pani. Po­dzi­wiam pani ob­razy.

W jej klatce pier­sio­wej za­dud­nił głę­boki śmiech i jed­no­cze­śnie wy­dała z sie­bie chra­pliwe par­sk­nię­cie.

– Ta, ja­sne. – Unio­sła twarz do nieba. – Sły­sza­łaś już ta­kie słowo jak „li­zu­so­stwo”?

Ob­la­łam się ru­mień­cem. Bo tak jakby… miała ra­cję.

– To który jest twój ulu­biony? – Od­wró­ciła się do mnie ple­cami i zaj­rzała przez okno do mo­jego je­epa.

– Ten ze sta­rym ran­cze­rem. Tym pie­go­wa­tym.

– To plamy od słońca. Cli­fton We­atherby. Nie wiem, co lu­dzie wi­dzą w tym ob­ra­zie. Jest kiep­ski. Nie mógł usie­dzieć bez ru­chu, bo ze­sztyw­niałby do ar­tre­ty­zmu.

– Cho­dzi o jego oczy. – Przy­glą­da­łam się temu ob­ra­zowi w al­bu­mie w na­szej bi­blio­tece tak długo, że mo­głam bez trudu przy­wo­łać go w pa­mięci. – My­ślę, że wy­gląda na za­gu­bio­nego.

– Bo był za­gu­biony. Biedny, stary Cli­fton. Po­zo­wał mi na ty­dzień przed upły­wem daty waż­no­ści. Już śmier­dział roz­kła­dem. – Pa­trzyła na mnie wy­zy­wa­jąco, cze­ka­jąc na re­ak­cję.

Zro­bi­łam krok w jej stronę i unio­słam dłoń w dwu­pal­co­wej rę­ka­wiczce tak samo, jak ro­biła moja te­ra­peutka Ro­bin, kiedy my­ślała, że na­stą­pił punkt zwrotny.

– Za­pewne był pani przy­ja­cie­lem.

Za­mknęła oczy.

– Nie zno­si­łam go.

Ru­szyła w stronę szopy za do­mem. Po­szłam za nią, bo nie by­łam pewna, czy już ze mną skoń­czyła.

– Je­steś dziew­czyną Whit­mire’a, prawda?

Drep­ta­łam tuż za nią jak roz­ocho­cony pies.

– Tak. Henry to mój… Je­ste­śmy parą.

We­szła do szopy i za­częła szpe­rać w sto­sie na­rzę­dzi, aż wy­cią­gnęła starą mio­tłę i po­dała mi. Wzię­łam ją i cze­ka­łam na in­struk­cje.

– Gdzie on jest? Na stu­diach?

Od­chrząk­nę­łam.

– Nie, pro­szę pani. Wy­je­chał do Ni­ka­ra­gui, po­maga w sie­ro­cińcu pro­wa­dzo­nym przez sio­strę i jej męża. Spę­dzi tam rok.

– Rok? – Prych­nęła. – W służ­bie hu­ma­ni­tar­nej? Jaki na­sto­la­tek robi coś ta­kiego? Po­wi­nien za­li­czać pa­nienki na ja­kimś kam­pu­sie.

Po­czu­łam, jak sztyw­nieje mi krę­go­słup w go­to­wo­ści obrony wy­bo­rów Henry’ego.

– Skoń­czył szkołę w maju i chciał zro­bić coś waż­nego, za­nim pój­dzie na stu­dia.

– Waż­nego. – Ob­ra­cała to słowo w ustach, jakby je pró­bo­wała.

– Tak. Waż­nego.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– No cóż, chyba sie­ro­ci­niec w brud­nym, bied­nym kraju pa­suje do tego opisu.

Po­ki­wa­łam głową.

– Póź­niej wy­je­dzie na Uni­wer­sy­tet Wy­oming. Ze mną, mam na­dzieję.

– Ma miłą ro­dzinę – po­wie­działa, jakby w od­po­wie­dzi na ko­tłu­jące się w jej my­ślach py­ta­nia. – Znam ich od dawna. – Od­wró­ciła się do półki na ścia­nie i za­częła prze­sta­wiać za­rdze­wiałe puszki po ka­wie pełne gwoź­dzi i śru­bek. – Je­śli Whit­mire’owie uwa­żają, że je­steś dość do­bra, chyba mo­żesz wy­sprzą­tać moją szopę. Na­rzę­dzia są po­roz­rzu­cane, a w cza­sie bu­rzy w ze­szłym ty­go­dniu na­wiało tu pół po­dwó­rza.

– Tak, pro­szę pani.

– Ro­zu­miem, że chcesz, bym pod­pi­sała ci coś do szkoły.

– Ra­czej nie. Na­pi­szę po­tem pracę o mo­ich do­świad­cze­niach. O tym, czego na­uczy­łam się w cza­sie, który spę­dzi­ły­śmy ra­zem.

Prych­nęła.

– To bę­dzie bar­dzo krót­kie wy­pra­co­wa­nie.

Jo prze­szła przez po­dwó­rze na tylną we­randę i znik­nęła, za­trza­sku­jąc za sobą fio­le­towe drzwi. Pa­trzyła na mnie przez mi­nutę przez okno, po czym za­cią­gnęła za­słony.

Zer­k­nę­łam na niebo. Nad­cią­gał deszcz, więc mia­łam ja­kąś go­dzinę, za­nim za­miast pyłu będę wy­mia­tać błoto.

2

meg

– Co to za czer­wień? – za­py­tał Tha­net, cią­gnąc mnie za kurtkę pal­cami sztyw­nymi z po­wodu mó­zgo­wego po­ra­że­nia dzie­cię­cego i chłodu pa­nu­ją­cego w ko­ry­ta­rzu. – To wy­kra­cza poza twoją zwy­cza­jową pa­letę sza­ro­ści. Nie wta­piasz się w oto­cze­nie.

– Łapy precz. To kurtka Wy­atta.

Zna­la­złam ją ubie­głego wie­czoru, kiedy prze­glą­da­łam pu­dła z rze­czami po bra­cie, które moi ro­dzice przy­wieźli do Wy­oming z sen­ty­mentu. Wcze­śniej nie przy­szło mi do głowy, żeby no­sić jego ciu­chy.

– A… sorry. Nie wiem, co na to od­po­wie­dzieć. – Prze­łknął ślinę i wy­glą­dał na szcze­rze skru­szo­nego.

– To nie od­po­wia­daj. Wiesz, że to w po­rządku.

Sta­ra­li­śmy się oszczę­dzać so­bie na­wza­jem peł­nych li­to­ści słów. Kiedy Tha­net miał dwa­na­ście lat, jego tata zmarł na raka. Mó­wił mi, że był wy­czer­pany, pa­trząc, jak lu­dzie usi­łują użyć „wła­ściwych słów”.

Póź­niej ra­zem je­dli­śmy lunch na ko­ry­ta­rzu łą­czą­cym sto­łówkę z salą gim­na­styczną. Na­sza obia­dowa grupa zo­stała zdzie­siąt­ko­wana przez kon­flikt pla­nów lek­cji, więc za­zwy­czaj by­li­śmy z Tha­ne­tem sami. Sie­dzie­li­śmy na pod­ło­dze i mie­li­śmy cały ko­ry­tarz dla sie­bie. Tylko my… no i Abby O’Ne­ill, dziew­czyna ze snów Tha­neta.

Była nową, ci­chą pierw­szo­kla­sistką i wo­lała sia­dać na krze­słach roz­sta­wio­nych w ko­ry­ta­rzu i czy­tać niż uda­wać du­szę to­wa­rzy­stwa w sto­łówce. Jej brat Qu­inn cho­dził do ma­tu­ral­nej klasy i za­zwy­czaj przy­sia­dał koło niej na pod­ło­dze albo na są­sied­nim krze­śle. Wy­glą­dał jakby żyw­cem wy­jęty z wi­de­oklipu mu­zyki in­die – wy­soki i pa­ty­ko­waty, w ciem­nych, ob­ci­słych dżin­sach i ni­skich ko­za­kach, znisz­czo­nym, ciem­nym weł­nia­nym płasz­czu i ni­sko na­cią­gnię­tej czar­nej czapce.

Cho­dził ze mną na an­giel­ski, więc wi­dzia­łam go bez czapki – miał lśniące czarne włosy i ja­sno­nie­bie­skie oczy. Nie mógłby wy­glą­dać bar­dziej ir­landzko.

– Idź, Tha­net. Za­ga­daj do niej. – Szep­ta­łam mu tak każ­dego dnia, od­kąd za­uwa­ży­łam, że gapi się na Abby. Już za­czy­nało mnie to nu­dzić. – Za­bu­ja­łeś się w niej na amen.

– Nie chcę ro­bić jej siary.

– To bez sensu – od­par­łam ci­cho. – Co ona dzi­siaj czyta?

– Mu­ra­ka­miego. Co czyni ją, prawdę mó­wiąc, ide­alną. Mu­ra­ka­aamiego, kur­czę, Meg…

Kiedy za­czął ję­czeć, wie­dzia­łam, że za­du­rzył się na po­waż­nie. Tha­net gryzł pa­zno­kieć u ma­łego palca, kiedy się de­ner­wo­wał. Wy­cią­gnę­łam rękę i wy­ję­łam mu go z ust.

– Wi­dzisz? Mó­wi­cie tym sa­mym ję­zy­kiem. Mo­żesz z nią po­ga­dać o pod­ziem­nych świa­tach i… no nie wiem… wsz­cze­pial­nych elek­tro­dach.

– Ha, ha. Bar­dzo śmieszne. Ona sie­dzi pół ki­lo­me­tra da­lej. Upadnę, pró­bu­jąc do niej dojść, i na za­wsze po­zo­sta­nie jej trauma po od­ra­ża­ją­cym Ku­ter­no­dze.

Zgro­mi­łam go wzro­kiem za uży­wa­nie ksywki, która przy­lgnęła do niego, gdy prze­pro­wa­dził się do Cha­pin.

– Mogę pójść z tobą. Mi­niemy ją, ob­ró­cimy się i za­ga­damy: „O, nie wie­dzie­li­śmy, że tu je­steś”. Przy­dałby się jej przy­ja­ciel, Tha­net.

– Na pewno nie szu­kasz ja­kiejś wy­mówki, żeby za­ga­dać do Qu­in­nly O’Bal­li­vana O’Ne­illa? – od­rzekł.

– Co?

– Prze­stań. Nie uda­waj, że go nie za­uwa­ży­łaś. Prze­cież ko­chasz ir­landzką mu­zykę.

Od­chy­lił się, żeby zo­ba­czyć moją twarz. Nie­znacz­nie się uśmie­chał.

– On nie jest ir­landzką mu­zyką. To po­zer i wcale nie pró­buję do niego za­ga­dać. – Wła­śnie od­kry­łam, że trudno jest szep­tać, gdy przyj­muje się po­stawę obronną.

Tha­net przy­glą­dał mi się przez chwilę, więc po­ka­za­łam mu ję­zyk. Wcale nie ob­ser­wo­wa­łam Qu­inna O’Ne­illa. To nie dla­tego tu sie­dzie­li­śmy. Usie­dli­śmy na tym ko­ry­ta­rzu, za­nim Qu­inn tu przy­szedł z lek­turą dnia. Opa­no­wał do per­fek­cji epa­to­wa­nie ław­kową sa­mot­no­ścią, które sami ćwi­czy­li­śmy, a to ozna­czało, że le­piej szło mu od­rzu­ca­nie za­tę­chłej spo­łecz­no­ści szkol­nej niż nam. Czy­tał Spójrz ku domowi, aniele, a to było… po pro­stu… bar­dzo wy­mowne.

– No do­bra, Than, wy­rzuć to z sie­bie. Co ci się ko­tłuje w tym twoim mó­zgu?

– Nic. – Wzru­szył ra­mio­nami i wsa­dził mały pa­lec dru­giej ręki do ust. – A co u Henry’ego?

Wes­tchnę­łam.

– Ten tok ro­zu­mo­wa­nia jest błędny. Nie pró­buj łą­czyć kro­pek mię­dzy Qu­in­nem, mną i Hen­rym. Mar­twi się o ja­kie­goś dzie­ciaka, z któ­rym pra­cuje, i to go do­łuje. Chyba chce wró­cić do domu.

Qu­inn pod­wi­nął tylną okładkę swo­jej książki, oparł się o ścianę za ple­cami i ro­zej­rzał spod czapki. Aku­rat się w niego wpa­try­wa­łam, kiedy na mnie zer­k­nął. Ski­nął w moją stronę pod­bród­kiem, a ja naj­wy­raź­niej nie je­stem od­porna na ten gest, bo ob­la­łam się ru­mień­cem. Jak fa­ceci to ro­bią? Na­wet nie mu­szą się sta­rać. Uda­łam, że go nie za­uwa­ży­łam, opar­łam po­li­czek na dło­niach i wpa­trzy­łam się w Tha­neta, który wo­dził wzro­kiem mię­dzy mną i Qu­in­nem.

– Mar­twię się o moje po­da­nie na UW – po­wie­dzia­łam, prze­kie­ro­wu­jąc roz­mowę z po­wro­tem na rze­czy­wi­stość. – Za­pi­sa­łam się na wo­lon­ta­riat u ar­tystki w mie­ście, a ona mnie nie­na­wi­dzi.

– Nikt cię nie nie­na­wi­dzi. Nie da się.

– Mówię se­rio. Na­wet nie wpusz­cza mnie do domu. My­śli, że prze­no­szę cho­roby.

– To chyba nie Jo Rus­sell, co?

– A je­śli po­wiem, że tak?

Tha­net prych­nął tak, jak tylko on po­tra­fił.

– Ona jest go­rzej niż po­rą­bana. Przy­cho­dzi cza­sem do księ­garni i do­pro­wa­dza moją mamę do szału. Czemu ona?

– Ona… ma przy­ćmiony umysł. Nie ma ro­dziny i traci spraw­ność.

– A ty masz ja­kieś do­świad­cze­nie z ta­kimi ludźmi?

Tha­neta oczy­wi­ście nie było przy mnie w trud­nych chwi­lach w ze­szłym roku, kiedy opie­ko­wa­łam się mamą. I nie pla­no­wa­łam mó­wić mu o tej czę­ści mo­jego ży­cia.

– Mam tro­chę do­świad­cze­nia. Wiem, że sa­mot­ność jest dla niej trudna. Cho­dzi o moje po­da­nie na stu­dia, dzi­waku. Musi być ide­alne. Co je­śli Henry… – urwa­łam, bo zo­ba­czy­łam, że Tha­net pa­trzy na coś po­nad moim le­wym ra­mie­niem.

Qu­inn schy­lił się i usiadł na pod­ło­dze obok mnie.

– Cześć, ziom – po­wie­dział Tha­net. Na­wet je­śli był po­dejrz­liwy wo­bec Qu­inna, za­mie­rzał być miły dla no­wego ucznia i brata dziew­czyny, w któ­rej się za­bu­jał.

– Cześć.

Qu­inn wy­glą­dał, jakby usil­nie za­sta­na­wiał się, co po­wie­dzieć da­lej. Roz­chy­lił lekko usta i zmru­żył oczy w za­my­śle­niu. Do­kład­nie w taki sam ci­chy, po­ważny spo­sób Wy­att pod­cho­dził do roz­mów. Bez po­śpie­chu. Bez stresu. Z bli­ska Qu­inn wy­da­wał się mniej pewny sie­bie i bar­dziej chło­pięcy. A koń­cówki ciem­nych wło­sów pod­wi­jały mu się na czapkę. No do­bra, to było uro­cze.

Wy­cią­gnął do mnie rękę.

– Je­stem Qu­inn. Cho­dzisz ze mną na an­giel­ski, prawda?

Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie tak, jakby zro­bili to nasi ro­dzice. Po­dał też rękę Tha­ne­towi – usza­no­wa­łam ten gest, bo dło­nie Tha­neta są po­wy­krzy­wiane i nie­któ­rzy lu­dzie uni­kają do­ty­ka­nia go. Co do­pro­wa­dza mnie do szału, bo, na­prawdę, do­ro­śnij­cie wresz­cie.

– Tak, mamy ra­zem an­giel­ski. Je­stem Meg, a to Tha­net.

– Czemu sie­dzi­cie tu co­dzien­nie?

– Zo­sta­li­śmy wy­gnani z grupy ró­wie­śni­czej – od­po­wie­dział Tha­net.

– Cool– stwier­dził Qu­inn i wy­pro­sto­wał się z za­in­te­re­so­wa­niem. – Co na­ro­bi­li­ście?

– Meg nie współ­gra z in­nymi.

Zgro­mi­łam Tha­neta wzro­kiem.

– Aha. Ja też – od­parł Qu­inn.

Za każ­dym ra­zem, gdy zmie­niał po­zy­cję, czu­łam wo­kół sie­bie za­pach czy­stego pra­nia i szam­ponu.

Mu­sia­łam prze­rwać nie­zręczną ci­szę.

– Skąd się prze­pro­wa­dzi­łeś?

– Char­le­stown, Rhode Is­land. Pew­nie kiedy le­piej mnie po­znasz, bę­dziesz chciała, że­bym ci opo­wie­dział o Jo­se­phie Stan­to­nie.

– O kim? – spy­tał Tha­net.

– No wła­śnie – od­po­wie­dział Qu­inn. – A ty? – Spoj­rzał mi w oczy, żeby do­bit­nie po­ka­zać, że mówi do mnie.

– Skąd wiesz, że się tu prze­pro­wa­dzi­łam?

– Po­zna­łem po dżin­sach. Po pierw­sze, są ob­ci­słe. Po dru­gie, nie są nie­bie­skie. – Po­chy­lił głowę w stronę mo­ich nóg i uśmiech­nął się. – I nie masz kurtki z logo Przyszłych Far­merów Ame­ryki.

Twarz znowu za­pło­nęła mi ru­mień­cem. Zwró­cił uwagę na moje ciu­chy!

– Ja po­cho­dzę z oko­lic Pit­ts­bur­gha, a Tha­net jest z Chi­cago.

– Wa­szych ro­dzi­ców też przy­cią­gnęła obie­cana uto­pia Wy­oming? – spy­tał Qu­inn.

– Coś w tym stylu… – Wy­cią­gnę­łam nogi przed sie­bie i opar­łam się o ścianę.

– Moja mama użyła sfor­mu­ło­wa­nia „Brook Farm”, kiedy wy­brała Cha­pin na ma­pie – po­wie­dział Tha­net. – Mó­wi­łem jej, że ta cała Brook Farm i inne trans­cen­den­talne wspól­noty były w Mas­sa­chu­setts, ale nic jej to nie ob­cho­dziło.

Qu­inn się ro­ze­śmiał i uniósł brew.

– To do­piero słod­kie. Co to miej­sce ma wspól­nego z Brook Farm? Oprócz wspól­nej pracy. I ega­li­ta­ry­stycz­nej wy­miany my­śli.

Pa­trzył na mnie, a ja z ca­łych sił pró­bo­wa­łam zna­leźć ja­kąś od­po­wiedź, ale nic nie przy­szło mi do głowy.

– Mamy rów­nież „ocze­ki­wa­nie na erup­cję su­per­wul­kanu w Yel­low­stone” – po­wie­dział Tha­net. – A Meg pra­cuje w księ­garni mo­jej mamy. A przez resztę czasu sie­dzi na Sky­pie ze swoim chło­pa­kiem.

Szturch­nę­łam Tha­neta łok­ciem, a Qu­inn się za­śmiał.

– Mi­łość na od­le­głość, co? – po­wie­dział. – True love tra­vels on a gra­vel road.

Praw­dziwa mi­łość po­dró­żuje po żwi­ro­wej dro­dze?

– Kto to po­wie­dział? Sam to na­pi­sa­łeś? – za­py­ta­łam, prze­glą­da­jąc men­talną bazę po­ezji w po­szu­ki­wa­niu źró­dła tych słów.

– Ja? Nie. Percy Sledge. Do­bra pio­senka. Gdzie ta księ­gar­nia? Przy­pro­wa­dzę tam swoją sio­strę, żeby uzu­peł­niła za­pasy. Lubi ta­nie wy­da­nia w mięk­kich okład­kach.

– To Wind Ri­ver Bo­oks przy…

Za­nim zdą­ży­łam do­koń­czyć, Tha­net prze­rwał mi:

– Przy­pro­wadź ją tam. Dzi­siaj. Zde­cy­do­wa­nie. Bę­dziemy.

Od­wró­ci­łam się do niego i zro­bi­łam wiel­kie oczy, pró­bu­jąc wy­słać mu te­le­pa­tyczną wia­do­mość, żeby zwo­ool­nił i wy­lu­zo­wał. Chcesz się spo­tkać z Abby, to nie wy­strasz jej star­szego brata.

– Ja mam dzi­siaj wolne – po­wie­dzia­łam. – Będę u Jo w ra­mach próby wo­lon­ta­riatu.

– Ach, tak – od­parł Tha­net. – Meg bę­dzie po­no­sić klę­skę w wo­lon­ta­ria­cie.

– Może i tak wpad­niemy – rzekł Qu­inn, pro­stu­jąc nogi i wsta­jąc. Skrzy­żo­wał ręce na piersi i pa­trzył na mnie z góry przez mi­nutę. Nie by­łam pewna, czego ocze­kuje.

– Do­bra, cześć – po­wie­dzia­łam.

Ro­ze­śmiał się, aż kilka osób prze­cho­dzą­cych ko­ry­ta­rzem się od­wró­ciło. Nie spo­dzie­wali się ta­kiego cie­płego, ra­do­snego śmie­chu od ko­goś o tak mrocz­nym i po­nu­rym wy­glą­dzie.

– Ka­va­nagh – wy­ar­ty­ku­ło­wał. – Tak masz na na­zwi­sko, prawda? Ir­landz­kie. Ozna­cza: „Ten, który po­dąża za Ke­vi­nem”.

– No i? – od­par­łam.

Znowu się ro­ze­śmiał i po­krę­cił głową.

– Mia­łem na­dzieję, że zro­bię na to­bie wra­że­nie swoją wie­dzą o sta­rym kraju. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Do zo­ba­cze­nia na an­giel­skim.

Ski­nął głową do Tha­neta i od­szedł do Abby, która cze­kała na niego w drzwiach sto­łówki. Coś jej po­wie­dział. Zer­k­nęła na nas po­nad jego ra­mie­niem i uśmiech­nęła się. Wy­da­wało mi się, że sły­szę, jak Tha­net dławi się wła­snym ję­zy­kiem.