Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie doczekał się potomków ostatni z Jagiellonów. Zygmunt August zakończył historię litewsko-polskiej dynastii. Została jedynie siostra Anna, ale powierzyć jej korony się nie zdecydowano. W ciągu niespełna roku spisano Pacta Conventa i wysłano propozycję pretendentowi. Przyjechał, koronę wziął i po roku uciekł. Panowie i sejm radzili, to do nich należał jeszcze głos decydujący, który już niedługo całkiem straci swoją wagę. Tym razem wybrali znakomicie, ale to niestety ostatni dobry wybór.
Na kartach Rzeczpospolitej Obojga Narodów staje nad przed oczyma ogrom błędów, jakie poczynili nasi przodkowie; Paweł Jasienica punktuje je prawie wszystkie, przedstawiając niezbite dowody i fakty. Zaniechanie reform, z jednej strony fanatyzm, z drugiej zaś bezwład, brak strategicznych koncepcji, brak hierarchii potrzeb i brak politycznego słuchu Wazów zrujnowały dotychczasowy porządek i zepchnęły w ruinę myśl reformatorską i polityczną swoich czasów. Jeszcze siła była, ale nogi już gliniane…
Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, znawcę wybitnego polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 597
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci żony, Władysławy
Herb i godło Rzeczypospolitej Obojga Narodów
Stan posiadania
Król umarł przez potomka: tak się Bogu zdało,
Aby się ku lepszemu w tej Koronie miało.
Nie zostawił potomka, lecz wolność zostawił...
Jan Głuchowski, Interregnum, 1572
Krótko trwał zamęt w Knyszynie. Znaleźli się tacy, co powściągnęli rozhulaną kamarylę dworską. Parę dni po zgonie królewskim godnie przybrane zwłoki Zygmunta Augusta znalazły się na katafalku ustawionym w sali zamkowej. Wtajemniczeni swobodnie opowiadali przybyszom, że zdobiąca głowę nieboszczyka korona jest klejnotem zastępczym, pochodzi z zagranicy, z Węgier. Rok wcześniej ostatni z Jagiellonów otrzymał ją w spadku po władcy tego kraju, a własnym siostrzeńcu, Janie Zygmuncie z rodu Zapolyów.
Strzegący Wawelu dostojnik polski stanowczo odmówił wydania prawdziwych insygniów monarszych. Dynastia wygasła, rozpoczynało się przesilenie, którego konieczność od lat całych trwożyła obywateli. Należało się strzec, zapobiegać wszelkiej możliwości uzurpacji. Zamknięty na klucz skarbiec wawelski był naprawdę najwłaściwszym miejscem dla korony Piastów i Jagiellonów.
Nieuchronną rzeczy koleją musiała ona wkrótce spocząć na skroniach cudzoziemca. Najprostsza i najbardziej logiczna droga była przed krajem zamknięta. Zamiar powołania na tron rodaka zaliczał się do pięknych może, lecz niezbyt rozumnych mrzonek. Swojskie to słowo oznaczało bowiem wówczas w Warszawie i w Krakowie jedno, w Olicie zaś, Perejasławiu, a nawet w Grudziądzu za każdym razem coś zupełnie innego.
Drugi paragraf uchwalonej w roku następnym ustawy zasadniczej zaczynał się od słów: „A iż w tej zacnej koronie [czyli państwie] narodu polskiego, litewskiego, ruskiego, inflanckiego i innych...”.
Zwłaszcza to „innych” wymaga dziś komentarza.
Najlepszy z ówczesnych publicystów, Jan Dymitr Solikowski, tłumaczył szlachcie, że jeśliby się nawet udało cudem jakimś przerobić Polaka i Litwina w jedność, to zgodny ich głos też nie wystarczy, bo Prusak stanie okoniem i nie da sobie narzucić decyzji. Taki również Prusak, który się nazywa Działyński, uznaje za język macierzysty polszczyznę i nie lubi Niemców.
Śmierć Zygmunta Augusta w Knyszynie – 1572 rok. Autor: Jan Matejko
Nie wolno było wywyższać jednej prowincji kosztem innych, niweczyć równowagi mozolnie wytworzonej pracą stuleci. W państwie, które zarówno swoi, jak obcy dość beztrosko zowią dziś „Polską”, przypominając sobie czasem co najwyżej o Litwie, w państwie tym u schyłku doby jagiellońskiej najpotężniejsza magnateria to była sama szczera Ruś prawosławna. Wśród najwielmożniejszych prym dzierżyli Ostrogscy, Zbarascy i Słuccy, wywodzący swe zatwierdzone przez unię lubelską tytuły książęce jeśli nie od Ruryka, to przynajmniej od potomków Giedymina. Ostrogscy z Zasławskimi, a Zbarascy z Wiśniowieckimi tworzyli właściwie te same rody, i to licząc po mieczu! Po nich dopiero szli Radziwiłłowie ze swymi ogromnymi włościami wokół Birż, Ołyki, Nieświeża, Szydłowca, Pacanowa oraz ze świeżutką mitrą otrzymaną od cesarza. Im głębiej w dół, tym rojniej było na drabinie owej hierarchii od koroniarzy, Polaków właściwych, którzy w tym czasie czuli się w renesansowej Europie jak u siebie w domu i uznani już przez nią zostali za naród kulturalnie dojrzały.
Mogli – owszem – kniaziowie Wiśniowieccy przyjmować język polski i obyczaj, w przyszłości nawet wiarę zmienić na łacińską. Nie mogliby uznać za Miłościwego Pana półpanka z Korony, na którego nawet zbiedniali Woronieccy spoglądali z góry, jako na takiego, co się nie wywodzi od starodawnych dynastów, a pod względem stanu równy jest byle szlachetce znad Świdra.
Polska właściwa znajdowała się podówczas u szczytu swej historii. Politycznie rzecz biorąc, stanowiła część składową państwa, które według mocno uproszczonej arytmetyki wspaniale nazywano Rzecząpospolitą Obojga Narodów. Dwa równorzędne podmioty zawarły w Lublinie ostateczną unię – stąd miano. Ale wszyscy przecież zdawali sobie sprawę, że narodów w prawdziwym tego słowa znaczeniu liczy Rzeczpospolita trzy. I jeśli nawet utożsamiano Białoruś z Litwą, to nikt nie negował przez to istnienia Rusi. Szybko przybliżał się dzień, w którym pióro skryby sejmowego wpisać miało do oficjalnego dokumentu imię Ukrainy. Na razie województwo ze stolicą we Lwowie, obejmujące kasztelanie lwowską, halicką, przemyską i sanocką, zwało się urzędowo województwem ruskim.
Kwestia Ukrainy–Rusi to było najtrudniejsze i najtragiczniejsze z wyzwań rzuconych nam przez historię. Unia lubelska jeszcze mu nie sprostała. Wyznaczyła tylko drogę, po której należało iść – pod groźbą kary śmierci.
Wielu było później takich, co w państwie rozciągającym się od Międzyrzecza i Będzina aż po Dzikie Pola i Połock upierali się widzieć jedynie Polskę. Według nich Wilno i Kijów posiadały tę samą rangę polityczną co Sandomierz, Kalisz albo i Sieradz. Tytułem do chwały miało być stworzenie jednolitego imperium, wspomnienie o nim skarbem bez ceny. Zwolennicy takich poglądów szli właściwie w jednym szeregu z ludźmi, którzy imperializm oraz zaborczość uznawali za najcięższe z grzechów lechickich. Głosy niefortunnych chwalców i zbyt pochopnych prokuratorów zlewały się w jeden fałszywy chór.
Główną w czasach popiastowskich zasługą polską wobec historii kontynentu był udział w stworzeniu pierwszego w dziejach Europy państwa wielu narodów, wiar i kultur. Polska współpracowała w tej mierze z Litwą i Rusią, lecz bez wątpienia była naczelnym, upartym i wytrwałym budowniczym wspólnego domu, walnym jego wspornikiem czy fundamentem, a ze względu na gęściejsze zaludnienie, wyższy poziom kultury i cywilizacji materialnej – także i przodownikiem. Gdyby kiedykolwiek odmówiła ponoszenia ciężarów, wschodnia ściana owego gmachu runęłaby od razu. Polska nie mogła ani się wycofać, ani narzucić Rzeczypospolitej swej dyktatury, osadzając na tronie Polaka. Droga na Wawel była przed nim niemal hermetycznie zamknięta, a to dlatego właśnie, że Korona faktycznie przewodniczyła państwu i za rządów litewskiej dynastii. Jeszcze jeden krok w kierunku władzy, a świeże szwy mogły puścić.
W ćwierćwiecze po wygaśnięciu Jagiellonów wiele zamieszania narobił projekt swoistej wymiany dostojników, o którym się jeszcze powie obszerniej. Litwin zostać miał biskupem krakowskim, koroniarz wileńskim. Pierwszą połowę planu urzeczywistniono bez zbytnich trudności, drugiej nie wykonano nigdy – pomimo protekcji ze strony króla, a nawet papieża. Kardynał Jerzy Radziwiłł do Krakowa poszedł, Bernard Maciejowski – późniejszy prymas – do Wilna nie trafił. Tak się działo z urzędem duchownym, z natury noszącym cechę pewnego kosmopolityzmu. Cóż by się stać mogło, gdyby spór dotyczył dygnitarstwa świeckiego, przeznaczonego dla swoich!
Dozorca Wawelu, który w roku 1572 tak pilnie strzegł insygniów koronacyjnych, niezbyt się pewnie obawiał zamachu stanu ze strony obywateli będących rodowitymi Polakami.
W dobie rozpoczynającego się bezkrólewia największa trudność doraźna stanowiła cenę największej zdobyczy i zasługi wobec historii. Kandydata na króla należało szukać wśród obcych. Magnaci litewscy stanowczo go sobie życzyli, ruscy dopiero z czasem myśleć zaczęli o koronie dla siebie. Fakty mają wymowę nieodpartą. Pierwszym krajowym pomazańcem został w Rzeczypospolitej Michał Korybut Wiśniowiecki, Ukrainiec z pochodzenia. Ale to się stało aż u schyłku następnego stulecia.
Zaraz po zgonie Zygmunta Augusta drobiazg publicystyczny jął przekonywać, że nie warto obierać żadnego z rodaków, bo „gdy sowa zjastrzębieje, chce wyżej latać niż sokół”. Później, kiedy czas zatarł kontury wspomnień, a na tronie umościła się nowa i wcale niefortunna dynastia, tędzy nawet pisarze zwalali odpowiedzialność na wrodzoną rzekomo Polakom zazdrość, która zagrodziła drogę swoim. Tak zupełnie jak gdyby zawiść i zajadłość w walce o pierwszeństwo nie były stanową wprost cechą arystokracji wszystkich czasów i narodów. Ale w samej chwili próby, kiedy kraj stanął wobec konieczności dokonania pierwszej w swych dziejach wolnej elekcji, praktycy i myśliciele godni tego miana liczyli się z rzeczywistością. To znaczy z bogactwem struktury wewnętrznej Rzeczypospolitej, państwa, które nie znało jednolitości etnicznej i nie uznawało zasady dominacji jednego narodu nad innymi. Państwa, które nigdy nie stanowiło imperium, było bowiem jego zaprzeczeniem – federacją.
Poprzedni tom tego cyklu zawierał wiele ujemnych uwag o postępowaniu magnatów litewskich. Trudno zaprzeczyć – dalekowzrocznością ci ludzie się nie odznaczali. Cechował ich przerost ambicji i żałosny woluntaryzm, dość typowy dla środowisk pozbawionych głębszych tradycji kulturalnych. Nie umieli uznać dyktatury faktów, wyobrażali sobie, że chcenie ludzkie zdolne jest odmienić rzeczywistość materialną. Wskutek tego nie dbali o wzmocnienie jedynej prawdziwej podpory Litwy, to znaczy Polski, nie byli zdolni do wysnucia słusznych wniosków z dowodnie wykazanej prawdy, że bez pomocy ze strony Korony Wielkie Księstwo ulegnie Moskwie.
Rejestru grzechów poprzedni tom nie wyczerpał, u wstępu do niniejszego trzeba jednak dokonać rachunku zasług. Dopiero teraz przyszła po temu pora, omawiamy wszak sprawy, które się działy trzy lata zaledwie po unii lubelskiej.
Magnaci litewscy nie zawiedli w tym, co im nakazywała miłość ojczyzny. Ustrzegli jej odrębności. Radziwiłłowie brali w wieczyste władanie wielkie latyfundia w Polsce, zostawali jej dostojnikami, grywali na Wawelu pierwsze skrzypce. Nigdy żaden z nich od Litwy się plecami nie odwrócił, nie zaparł się jej. Litwinem być nie przestał. Ileż wymowy w jednym zdaniu listu, który Mikołaj Rudy napisał raz po polsku do Zygmunta Augusta: nie pokazuj, Wasza Królewska Mość, tego mojego skryptu swym sekretarzom, bo oni są Polakami, a ja Litwin!
Ziemiaństwo Wielkiego Księstwa też strzegło odrębności, a do finału w postaci unii pragnęło dojść drogą krótszą, oszczędzającą czas. Ale w ówczesnej stratygrafii społecznej liczyło się przede wszystkim zdanie potentatów. Dlatego twierdzić można, że postawa litewskich Gasztołdów i Radziwiłłów, białoruskich Chodkiewiczów i Sapiehów oraz rozumna skłonność większości Polaków do kompromisu stworzyły federację. Pomysły zwykłego wcielenia Litwy do Polski zostały przekreślone, Wielkie Księstwo nie utraciło własnego bytu ani oblicza.
Po unii lubelskiej nabrał wyrazistości pewien proces dziejowy, który pięknie wzbogaciłby mapę kultury europejskiej, gdyby nie padł ofiarą katastrof wojennych i politycznych. W Wielkim Księstwie Litewskim tworzyła się i krzepła nowa, wieloplemienna narodowość. Istniejące wciąż państwo stwarzało nację. Zwykle tak bywa w historii.
Niechaj nikogo nie myli polszczyzna, którą biegle i coraz to lepiej władali Radziwiłłowie czy Hlebowiczowie. Językiem urzędów i prawa, językiem państwowym pozostawał w Wilnie ruski, prabiałoruski – powiedzielibyśmy dzisiaj. Ogromna większość tamtejszego ludu posługiwała się nim od dzieciństwa aż do zgonu.
W styczniu 1576 roku biskupem żmudzkim został książę Melchior Giedroyć. Znalazł w diecezji stan rzeczy niezbyt wesoły: siedmiu księży katolickich oraz powrotne pogaństwo. Zborów kalwińskich było wtedy na owym terytorium równo czterdzieści. Radziwiłłowie birżańscy przyjęli wyznanie helweckie, i to rozstrzygnęło na pewien czas o religijnym obliczu kraju. Giedroyć zabrał się do pracy od podstaw – na wzór swego poprzednika sprzed dwóch stuleci. Organizował misje, udzielał chrztu osobom dorosłym. Władysław Jagiełło przełożył ongi główne modlitwy chrześcijańskie na język swego ludu. Teraz Melchior Giedroyć ruszył przetartym tropem, ale na wyższym poziomie. Nie poprzestał na wyszukiwaniu duchownych mówiących po litewsku. Namówił księdza Mikołaja Daukszę do przetłumaczenia na tę mowę katechizmu Ledesmy oraz Postylli Jakuba Wujka. Z własnej szkatuły pokrył koszty druku.
Żył jeszcze Zygmunt August, kiedy podczas najgorętszych debat o dokończenie unii nieznany mistrz odbił i rozpowszechnił broszurę publicystyczną Rozmowa Polaka z Litwinem o wolności i niewolej. Autorem jej był zapewne Augustyn Rotundus Mieleski, wójt wileński i gorący patriota Wielkiego Księstwa, rdzenny Lach z Wielunia. Opowiadając o czasach pradawnych, pogańskich jeszcze, powtórzył on powszechną widać podówczas opinię, że odkąd „jęła się Litwa po rusku mówić” – „bo Ruś byli bojowi i ozdobni a wdzięczni u Litwy ludzie” – jej własny język „nie był użyteczny, jedno tu nad tym morskim brzegiem, gdzie teraz Prusy, Żmodź, Inflanty, aż po Wilią”.
Linia lubelska określiła nowe granice Wielkiego Księstwa. Na południu sięgały one za Prypeć. Litewski w ówczesnym pojęciu był Pińsk, Mozyrz i Dawidgródek. Przychodzące z Krakowa do tego kraju dokumenty monarsze nieodmiennie zaczynały się od słów: „My, Bozoju Miłostju Korol Polski, Wieliki Kniaź Litowski y Ruski, Kniazie Pruskojey Zomoyskoje”.
Kiedy ucichły już hałasy pierwszych bezkrólewi, Janusz Zbaraski – wielki pan na Rusi południowej – jął zabiegać o województwo wileńskie. Odmówiono mu, bo nie był w Wielkim Księstwie „indygeną”, czyli obywatelem. Najwyższe godności nad Wilią stały za to otworem dla Benedykta Woyny, szlachcica z Mińszczyzny, który tak samo jak Zbaraski dopiero co porzucił prawosławie. Cała Rzeczpospolita uznawała go zgodnie za prawdziwego Litwina i on sam tak czuł.
Do nacjonalistycznych obłędów XIX i XX stulecia było wtedy jeszcze daleko. Litwa etniczna dawała Wielkiemu Księstwu nazwę, lecz nie stanowiła jego wyłącznej treści. Zaliczała się do żywych owego tworu składników. Podobnie działo się z Polską, której imienia i swoi, i obcy używali czasem dla oznaczenia całej Rzeczypospolitej. Dawna domena Piastów była także członem federacji. Wdała się w próbę twórczą, trudną i na razie uwieńczoną powodzeniem.
Dyskryminacji narodowej, ksenofobii, narzucania przemocą jakiejkolwiek bądź mowy Rzeczpospolita nie znała. Oryginalna to była, na uwagę, szacunek i podziw nawet zasługująca budowla. Państwo składające się z dwóch równorzędnych politycznie prowincji wkrótce miało znowu powiększyć swój obszar, czyniąc nabytki na korzyść Litwy, przybliżyć się do oszałamiającej liczby miliona kilometrów kwadratowych. Wielkie Księstwo, które zachowało własne godności wszelkich szczebli oraz skarb, stanowiło osobną całość gospodarczą. Jego obywatele poczuwali się do odrębności narodowej, którego to prawa nikt pod słońcem im nie zaprzeczał, odczuwali swój własny, litewski patriotyzm. Na tym, niestety, nie poprzestając, szli dalej drogą, która ostatecznie miała całą Rzeczpospolitą zaprowadzić do katastrofy: przypisywali sobie przywilej samodzielnego działania w polityce zagranicznej, potrafili pomijać w tej mierze wolę i zdanie sfederowanej Korony, która też niekiedy chadzała samopas.
Imponująca budowla nie była jeszcze należycie wykończona.
Ta sama prawda odnosiła się do Korony. Po unii lubelskiej spęczniała ona o spolszczone już całkiem Podlasie (którego wojewodą pozostał Litwin, Mikołaj Kiszka), lecz także o Wołyń i całą w ogóle Ukrainę. W Gdańsku oraz w Inflantach mieszkali Niemcy, rozumnie pozostawieni przez Zygmunta Augusta „przy niemieckim ich magistracie”. Sejmik Prus Królewskich obradował w Grudziądzu po polsku, lecz wytrwale a zazdrośnie strzegł autonomicznych uprawnień regionu.
W Knyszynie – na pograniczu Korony i Litwy – zmarł ostatni męski przedstawiciel dynastii, pod której rządami scaliła się wieloplemienna mozaika. „Nie zostawił potomka, lecz wolność zostawił”. Pobłądzimy, odnosząc ten ostatni rzeczownik do samych tylko przywilejów stanowych szlachty. Podczas bezkrólewia Wilno pilnie zważało, by nie został czasem „zaniechań i zaniedbań naród nasz i wszystko Wielkie Księstwo Litewskie”. Chodziło także o wolność, czyli o równouprawnienie narodów.
Ludzie umiejący myśleć politycznie, w służbie publicznej zaprawieni, wzruszali ramionami na prostoduszne pomysły osadzenia na tronie „Piasta”. Należało powołać takiego władcę, którego osoba nie obrażałaby uczuć żadnego z uczestników federacji.
Był rok 1572. Nie pożółkł jeszcze pergamin, na którym spisano w Lublinie akt ostatecznej unii. Kolory pieczęci woskowych świeciły świeżo. Nowe formy związku państwowego liczyły sobie równo trzy lata i jeden tydzień. W lipcu podpisano ugodę, w lipcu również zamknięto powieki ostatniemu z Jagiellonów.
W 1572 roku umarł również Andrzej Frycz Modrzewski. Mikołaja Reja pochowano trzy zimy wcześniej. Nazwiska pisarzy, symbolizujące wielki przełom, przechodziły już do historii, polska tradycja kulturalna wzbogacała się, twórczość trwała. Jan Kochanowski porzucił właśnie życie dworskie, przeniósł się na wieś. Jeszcze wtedy nie było Trenów, Psałterza, Sobótki. Liczne drukarnie Europy przywykły tłoczyć utwory Polaków. Przed dwudziestu laty młodziutki Stanisław Warszewicki herbu Paprzyca – syn podsędka liwskiego, Jana – spowodował na Zachodzie sensację literacką. Przetłumaczył z greckiego na łacinę Etiopiki Heliodora, romans z III wieku po Chrystusie, głośny ongi i lubiany w Bizancjum. Teraz wznowienia, przyswojenia obcym językom, przeróbki i adaptacje popłynęły strumieniem. Inny Mazowszanin – Stanisław Iłowski – udostępniał czytającemu ogółowi utwory Dionizjusza z Halikarnasu, Bazylego Wielkiego. Lecz kiedy przetłumaczył na łacinę i wydał traktujące o sztuce wymowy dzieło Demetriusza z Faleronu, doznał niemiłego zapewne zaskoczenia. Dokładnie w tym samym roku ukazał się w Padwie inny przekład tejże rozprawy. Autorem jego był niejaki Franciszek Masłowski. Bardzo oryginalnego zadania podjąć się miał wkrótce Krzysztof Warszewicki, przyrodni brat Stanisława. Przetłumaczył z włoskiego na łacinę traktat Paola Parato Della perfettione della vita politica. Do pracy zabrał się za zgodą, a podobno i na prośbę autora. Dziwne zjawisko: traktat italskiego teoretyka wyrażony mową Cycerona przez kogoś, kto pochodzi z Warszewic położonych w okolicach Góry Kalwarii (po drugiej stronie Wisły, na wprost Czerska). Książka Marcina Kromera, poświęcona pochodzeniu i obyczajom Polaków, ukazała się najpierw w Bazylei, wzbudziła zainteresowanie, była czytana. Dostarczała wiadomości Francuzom i Włochom pisującym o naszym kraju.
Tak wyglądało, jakby zachodnia połać federacji jagiellońskiej już na dobre umieściła się wśród twórców i rozdawców wartości powszechnych.
Na wschodzie, w Wielkim Księstwie, wiek męski i wysoką godność marszałka osiągnął podówczas człowiek, który pierwszy z Litwinów napisać miał książkę nielękającą się próby czasu. Podróż do Ziemi Świętej, Syrii i Egiptu Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła z przydomkiem Sierotka po upływie czterystu lat bez mała nadaje się do czytania, pasjonuje i świadczy. O tym mianowicie, że dla ojczyzny autora kończył się już okres bierności kulturalnej. Litwa wydała artystę, którego na pewno nie powstydziłaby się i Francja ówczesna.
Radziwiłł napisał swą Podróż po polsku. Niewłaściwie rozumiejąc ten niesporny fakt, zalicza się owo dzieło do literatury po prostu polskiej, bez ceremonii gwałcąc uczucia autora, który nigdy się za Lacha nie uważał i jak najwyraźniej powiedział to w swym utworze. Uproszczone, prymitywne skale naszego wieku przeszkadzają w ocenie bogactwa dawnej historii. Język Podróży to polszczyzna bezbłędna i piękna, ale w istocie swej, w życiowej roli odmienna od tej, z której stworzona jest Odprawa posłów greckich. To tylko domowy, towarzyski i polityczny język litewskiego magnata i patrioty. Sprawne narzędzie działania artystycznego, lecz nie deklaracja narodowa.
Radziwiłł Sierotka był wrogiem unii lubelskiej, dążył do skasowania jej postanowień. Grubo przekraczając granice rozsądku, nie cofnął się przed potajemnym układem, który mógł poważnie naruszyć związek państwowy. Wspomni się jeszcze o tym.
Znowu się okazuje, że dojrzałość kulturalna potrafi wyprzedzać polityczną. Pisarz europejskiej miary w materii stanu postępował jak dziecko. Wzbudził politowanie we włoskim dyplomacie, z którym spiskował. Razem z Sierotką działał wtedy magnat litewski nieparający się piórem. Prymitywizm myślenia politycznego nie wynikał więc z naiwności artysty. Wciąż jeszcze cechował, niestety, przywódców Wielkiego Księstwa.
Siedemnaście lat po zgonie Zygmunta Augusta pewien kasztelan smoleński wygłosić miał w Warszawie mowę sejmową, która dochowała się do naszych czasów w postaci celowo zniekształconej. Warto jednak przytoczyć fragmenty, bo starczą za najuczeńsze wywody:
Wyjechawszy z domu, prosiłem Boga, abym ku wam zdrowo przyjechał i wasze miłoście zdrowe oglądał i przywitał. Przychodzi mi z wami radzić, a ja na takich zjazdach nigdy nie bywał i z Królami Ichmością nigdy nie zasiadał, bo za nieboszczyków, Wielkich Książąt naszych Litewskich, sentencji nie bywało, po prostu oni prawym sercem howoryli, polityki nie znali i w oczy złotą prawdę mówili; choć kto podrwił, to z dobrej chęci. [...]
Król Henryk, który z niemieckiej strony zza morza tutaj przyjechał, gdy spostrzegł, żeśmy mu nie dawali szabinkować i Niemcom jego brykać, nic nikomu nie mówiwszy, wyjechał, już za morze skinął, a choć, prawdę mówiąc, nie tyle on winien, co nasze rodne bałamuty, co siedzą przy królach, wiele kręcą, drą, Rzeczpospolitą gubią, przez nich to Podlasie i Wołyń przepadły. Chodzimy jak podurzeni, bo się ich bojemy, prawdy nie mówiem, potakujemy pochlebnymi językami. Ach! żeby można było bisów takich kułakiem w mordę, zapomnieliby mącić. (...]
Alboż to i nie duractwo, że panie w tak bogatych sukniach chodzą. Nie znano przedtem tej tam portugały czy fortugały, a czepienie jakoweś rucha się koło podołka, a dworzanim jak sokół czubaty pogląda, jak by uskubnąć. Ja bym radził, niechby białoszyjki nasze postroiły się w dawniejsze zapinania, a w sznurowaniu na zadu nosiły rozporki, a k temu żeby z niemiecka pluder nie używać, byłoby spokojniej i warowniej od dobrochotników miłosnych, nie tak prędko by skradywali lubietylnią brydnie, a dziś, choćbyś z rohatyną stał na warcie, to bisa tego nie upilnujesz...
Kasztelan, senator Rzeczypospolitej, przemawiał pewnie w tym duchu, ale nie tak dosłownie. Przytoczony został po prostu fragment parodii, której nieznany sprawca zdradził się mimo woli przed dzisiejszymi fachowcami, pakując w tekst nazwisko osoby jeszcze naówczas w Polsce nieobecnej. Ale każda parodia musi pozostawać w związku z prawdziwą treścią i formą utworu przedrzeźnianego, w obraźliwy nawet sposób celować w zjawisko rzeczywiste.
Tak niewątpliwie było i tym razem. Bieguny europejskiej kultury politycznej mieściły się w jednym i tym samym parlamencie Rzeczypospolitej Obojga Narodów. A więc i od tej strony oceniać należy jej stan posiadania.
Senatorem był Wawrzyniec Goślicki, statysta wytrawny, teoretyk, którego pisma ceniono na całym kontynencie oraz na Wyspach Brytyjskich. Obok niego zasiąść miał Jan Zamoyski, polityk próby wysokiej. Dawna izba poselska sejmu koronnego zapisała najświetniejszy rozdział dziejów naszego parlamentaryzmu. A od niedawna przybyli jej koledzy wyrośli w zupełnie innych tradycjach. Na krótko przed unią lubelską zaświadczono, że w Wielkim Księstwie:
...nie takowe sejmiki, jako u nas, bo tam szlachta nie jeździ na nie, ale jeno wojewoda, kasztelan, starosta przejedzie, a potym poślą do szlachty, aby się podpisali i pieczęć przyłożyli, a jeśliby nie przyłożyli, tedy kijem zagrożą.
Na którą ze stron przechyli się waga? Odpowiedź na to pytanie miała rozstrzygnąć o przyszłości, o bycie lub zagładzie państwa.
Ostatni Jagiellonowie zmarnowali wczesną sposobność naprawy Rzeczypospolitej. Zygmunt August pozostawił ją bez drogowskazu. Unia lubelska rozwiązała niektóre od wieków ciążące problemy i stworzyła nowe, równie zawiłe. Trudności piętrzyły się zewsząd. Nie było wśród nich spraw beznadziejnych, zawczasu pogrzebanych.
Deską ratunku był racjonalizm. Ten sam, który cechował stary traktat Ostroroga, postępowanie sejmów koronnych z doby ostatniego Jagiellona i umysłowość katolickiej szlachty polskiej, co wybierała na posłów samych niemal protestantów. Racjonalizm, który uczy rozróżniać program i przekonanie od aktu wiary, wyjaśnia, że prawdziwy mąż stanu bardziej się zajmuje techniką polityczną niż ideologią, ostrzega przed krańcowością.
Niezmiernie ważne stawało się teraz wszystko, co nastąpić dalej miało w szkołach i w tych dziedzinach, które kształcą sposób ludzkiego myślenia i odczuwania. Przyszłość zależała od tego, jaki typ umysłowości stanie się w kraju wzorcem.
Nazwę polityków wynaleziono dla tych, którzy przekładają pokój królestwa nad zbawienie swej duszy i ponad religię; którzy wolą raczej, aby królestwo pozostawało w pokoju bez Boga niż w wojnie dla niego. Ci politycy powiadają: nie dopuszczając jak tylko jedną religię, całą Francję zaburzy się wojną; dopuszczenie zaś obu jest pokojem i odpoczynkiem królestwa.
Takie oto rozważania snuł sobie Gaspard de Saulx, seigneur de Tavannes, autor pamiętników odnoszących się do tej samej doby dziejów. Mówiąc o „politykach”, miał na myśli konkretne, takiej właśnie nazwy używające stronnictwo, które usiłowało doprowadzić do opamiętania dwa nawzajem się wymordowujące obozy.
Naszym ówczesnym pamiętnikarzom i publicystom bywało zazwyczaj dość daleko do galickiej precyzji określeń, a także do zasługującego na uznanie cynizmu wynurzeń. Przyznać jednak trzeba, że dotychczasowa ewolucja Rzeczypospolitej Jagiellońskiej szła raczej w kierunku naszkicowanym przez pana de Saulx. W roku 1564 stanął przed sądem sejmowym młody arianin Erazm Otwinowski, który podczas procesji w Lublinie wyrwał księdzu monstrancję z dłoni i podeptał ją. Bronił oskarżonego Mikołaj Rej: Otwinowski winien zapłacić za zniszczoną kosztowność, a jeśli Pan Bóg uważa się za obrażonego, to niech sam sobie wymierza sprawiedliwość – wywodził i przekonał posłów. Nam dziś się zdaje, że wyzywające i bezczelne słowa Reja mogły rozjątrzyć umysły i zamącić pokój pomiędzy różniącymi się w wierze. Prymas Jakub Uchański wcale się wypadkiem lubelskim nie przejął.
Rzeczpospolita wcześnie zebrała obfite żniwo własnej tolerancji, obojętności w sprawach poglądu na świat czy też indyferentyzmu – wszystko jedno, jak nazwiemy samo zjawisko, bo ważne są jego skutki. Dzień 1 marca 1562 roku to, według zgodnej opinii historyków, początek wojen religijnych we Francji. Ludzie księcia de Guise zabili wtedy w Vassy dwudziestu trzech protestantów, a stu kilkudziesięciu poranili. Stanisław Grzybowski przypomniał nam ostatnio obliczenia ówczesnych rachmistrzów publicystycznych, którzy ustalili, że w ciągu następnych lat dwudziestu w walkach wyznaniowych zginęło we Francji blisko dziewięć tysięcy duchownych, trzydzieści trzy tysiące szlachty, przeszło sześćset pięćdziesiąt tysięcy osób z ludu oraz żołnierzy, no i trzydzieści dwa tysiące obcokrajowców. Niemal doszczętnie wytępiła się nawzajem elita wojactwa herbowego, zaprawiona do szpady podczas wypraw włoskich. Znikli z widowni politycznej ludzie mawiający o sobie: „Francuz, który raz był na wojnie, nie ma już innego rzemiosła”.
Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary,
Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?
– tak śpiewał w Polsce Jan Kochanowski i miał po temu pełne prawo. Przyzwyczailiśmy się zazdrościć narodom, którym historia nowożytna okazuje więcej łaski niż nam. Rzeczpospolita też miała swój wiek szczęśliwy. Nastał wcześnie, przeminął i został zapomniany.
Powieściopisarze stworzyli fałszywy obraz przeszłości. Wmówili czytelnikom, że szlachta ówczesna czciła przede wszystkim walecznych rycerzy. W rzeczywistości zaś hołdowała ona ideałom ziemiańskim, a nie wojowniczym. Z języka polskiego znikł zupełnie czasownik „żołdować”. W XVI wieku znaczył on: iść na wyprawę, uczestniczyć w kampanii. Konno i zbrojno stawała szlachta na popisy pospolitego ruszenia, głosiła z dumą, że nie mury twierdz, lecz piersi mężnych obywateli bronią kraju. Na co dzień nie przeszkadzało to jej uważać służby w wojsku za jeden ze sposobów zarabiania pieniędzy na utrzymanie. Gospodarowanie na folwarku uchodziło w oczach ogółu za czynność bez porównania wznioślejszą. Dobrze urodzony, majętny i osiadły – oto znamiona wzorowego obywatela. Opłakując smutne skutki najazdu Tatarów na Podole, wzywał Kochanowski rodaków przede wszystkim do przekucia srebrnych talerzy na talary, czyli do zebrania gotówki na zaciężnych:
Dajmy; a naprzód dajmy! Sami siebie
Ku gwałtowniejszej chowajmy potrzebie.
Należy wzmocnić granice, ale to nie oznacza jeszcze konieczności porzucenia miłego Czarnolasu. Istnieją rozsądniejsze sposoby zaradzenia złu.
Niewielu Polaków, którzy raz zasmakowali wojny, uważało ją później za jedyne rzemiosło godne dłoni szlacheckiej. Szum skrzydeł husarskich upajał przede wszystkim mieszczańskich czytelników Trylogii. Herbowi obywatele dawnej Rzeczypospolitej mniej byli rozmiłowani w tej melodii.
W następnym stuleciu opisywał te sprawy Andrzej Maksymilian Fredro, autor dobrej, a zupełnie zapomnianej książki Dzieje Narodu Polskiego pod Henrykiem Walezjuszem. Możemy ufać statyście, znanemu z innych swych dzieł i głośnemu ongi w Europie. Fredro czerpał wiedzę z papierów, po których śladu i popiołu nie zostało, omawiał zjawiska i tendencje trwałe. Od dawna – twierdził – powstało w kraju przekonanie, że wojny toczą się „raczej dla zachcenia panujących niż za sprawą Pospolitej Rzeczy”. Tak przełożył łaciński tekst oryginału Władysław Syrokomla.
W XV wieku szlachta poparła wyprawę bukowińską Jana Olbrachta, lecz uważała ją za prywatną imprezę Jagiellonów – zapewniają dzisiejsi historycy.
Po wygaśnięciu dynastii – mówi Fredro:
...ujrzano, że już by należało przestać powiększać Rzeczpospolitą, która na północ z Morzem Bałtyckim, na wschód z Czarnym, na południe z Karpatami graniczy; że raczej należy czuwać nad zachowaniem dawnych niż nad zdobyciem nowych posiadłości [...] zbyt małe i zbyt obszerne państwa zarówno są pełne niedogodności.
To samo przekonanie wyczytać można z niektórych szczęśliwie zachowanych zabytków publicystyki. Niczego innego nie głosił w gruncie rzeczy Andrzej Frycz Modrzewski, kiedy ostrzegał Zygmunta Augusta, że ci, którzy się na ościenne królestwa łasili, swoje własne narażali czasem na bezmiar niebezpieczeństw. Wspomniany już przekład Etiopik poświęcił Stanisław Warszewicki swemu monarsze, Zygmuntowi Augustowi. Drukowana dedykacja potępia wojny i zabory, sławi pokój. Przyrodni brat Stanisława, Krzysztof, wydał jakiś czas później książkę o dyplomacji. Napisał w niej dosłownie: „Jesteśmy wszyscy obywatelami świata i obowiązkiem naszym jest wzajemnie sobie pomagać”.
Nastroje kraju zastanowiły nuncjusza papieskiego Juliusza Ruggieri. Kazały mu przewidywać znaczne kłopoty Rzeczypospolitej. Jej wschodnia połać – Wielkie Księstwo – od wieków wszak uwikłana była w spór z Moskwą, „której prawa i porządki mają po większej części wojnę na celu”.
Stanowczy, skamieniały pacyfizm szlachty nadawał ton naszym dziejom i jak najpoważniej wpłynął na ich bieg. Pragnienie pokoju od wschodu podyktowało ongi Polakom decyzję unii z Litwą. Ono również zaliczało się do wytycznych postępowania podczas zjazdów elekcyjnych, protegowało jednych, degradowało innych kandydatów do korony.
Od dawna już właściwie była Rzeczpospolita państwem konstytucyjnym. Rząd musiał się liczyć z wolą obywateli. Większości znanych z historii wojen nie byłoby wcale, gdyby decyzje ich rozpoczynania zależały od głosowania powszechnego, a nie od sztabów i ośrodków rządzenia. Pacyfizm naszej szlachty nie wynikał z polskich, litewskich czy ruskich cnót narodowych, lecz z typu ustroju. Za Jagiellonów król miał prawo samodzielnie rozpocząć wojnę, ale prowadzić ją musiał żołnierzem zaciężnym i płacić mu z własnej szkatuły. Nie wolno było bez zgody sejmu nakładać nowych podatków ani zwoływać pospolitego ruszenia. Jagiellonów zabrakło. Ogół herbowy miał teraz sam określić przyszły ustrój państwa.
Pacyfizm szlachty zaliczyć należy do głównych przyczyn późniejszej katastrofy Rzeczypospolitej. Miała ona wielu wrogów, lecz szczególnie trudno jej było zastosować najlepszą formę obrony, którą przeważnie jest atak. Przyczyniło się to walnie do naszej zguby.
Nie jest to zbyt optymistyczny osąd spraw ludzkich. Tym gorzej, że słuszny chyba.
Jan Kochanowski nie był w swej dobie unikatem. Nie on jeden pojmował, w jakim błogostanie przyszło żyć obywatelom Rzeczypospolitej. Wiadomości ze świata napływały do niej obficie, zarówno Polacy, jak Litwini podróżowali chętnie. Publicystyka zwięźle podsumowywała spostrzeżenia: w Hiszpanii tyrania i serwilizm, we Francji i w Niemczech rzezie, w Czechach i na Węgrzech ucisk, w Moskwie bestialstwo Iwana Groźnego.
Magnatom wiodło się u nas znakomicie, szlachcie na ogół wcale dobrze, nawet chłopu jeszcze nie najgorzej. Ograniczone w prawach politycznych miasta przeżywały okres rozkwitu, jaki już nigdy w przyszłości powtórzyć się nie miał.
Moraliści narzekali na bezkarność silnych, rozpasanie, gwałty i przemoc. Mieli niewątpliwie słuszność, ale... Jakiś czas później, kiedy obyczaje popsuły się jeszcze bardziej, pewien Włoch pouczał rodaków, że podróżując po Rzeczypospolitej, trzeba wystrzegać się dwóch rzeczy: noszenia sztyletu i chełpienia się dokonanymi zabójstwami. I jedno, i drugie fatalnie widziane w Sarmacji!
Zmarły w 1572 roku ksiądz Stanisław Górski – twórca słynnego zbioru dokumentów historycznych Acta Tomiciana oraz Tek swego imienia – wyprzedził Piotra Skargę, należał do wczesnych w naszych dziejach wieszczów żałobnych. Przepowiadał upadek państwa wskutek rozstroju wewnętrznego. Zauważyć na marginesie wypada, że i Francji wróżono podówczas zagładę. Ludzie lubują się zazwyczaj w snuciu przewidywań politycznych. Szczególnie gustowali w nich ci, których reformacja nauczyła sięgać po Stary Testament, obfitujący w proroctwa. Z wielkiego mnóstwa zapowiedzi niektóre mogą się czasem sprawdzić. Ksiądz Górski biadał między innymi nad upadkiem ortodoksji katolickiej, osłabieniem znaczenia kleru, zdecydowanie potępiał szlachecki ruch reformatorski. Uznawał to wszystko za objawy zgubne.
Zupełnie odosobniony nie był. Nuncjusz papieski Alojzy Lippomano nazwał nasz kraj po prostu „piekłem”. Przysłany nad Wisłę w charakterze najwcześniejszego pioniera reakcji katolickiej, szybko zraził sobie ogół i lękał się o własne życie, nie bez przesady pewnie. Rzeczpospolita nie mogła się podobać działaczom, w których wzbudzają odrazę takie zjawiska, jak wolność myśli, sumienia i słowa.
W Polsce i na Litwie panowała ona jak nigdzie indziej, a nawet spiętrzała się niejako w sposób osobliwy. Zajadłymi wrogami arian byli w tym czasie kalwiniści oraz luteranie. Biskupi łacińscy sprzeciwiali się ich pomysłom wypędzenia antytrynitarzy, ponieważ uważali słusznie, że taki dekret siłą faktu równałby się uznaniu praw pozostałych wyznań protestanckich. „Wojna wśród heretyków to pokój dla Kościoła” – mawiał kardynał Stanisław Hozjusz. I oto nagle główny w Rzeczypospolitej protektor kalwinizmu, sam potężny Mikołaj Radziwiłł Czarny, zaczyna otaczać arian opieką. Do Kalwina pisuje, braci polskich wpuszcza do swej „pogasztołdowskiej” kamienicy w Wilnie. Pozwala im założyć tam zbór i szkołę. Później zagrozi podobno, że pozrzuca ze schodów przesadnych radykałów, ale w rachubę biorą się czyny, a nie przedśmiertne irytacje starego człowieka.
Albo i ci katolicy polscy! 7 lutego 1571 roku zebrało się tłumnie całe mieszczaństwo lubelskie. Odczytano reskrypt królewski zabraniający arianom pobytu w tym mieście. Uchwalono nawet surowe rozporządzenia dodatkowe. Nie wolno było od tej pory użyczać lokali na zgromadzenia i nabożeństwa kacerzy, zadawać się z nimi. Na wszelki wypadek zabroniono również zatrudniać nauczycieli domowych, uważanych widocznie za element szczególnie podejrzany, podatny na zgubne nowinki. Obywatele nieposłuszni tym postanowieniom, szukający przeciwko nim protekcji szlachty lub magnatów, mieli być z grodu wypędzeni, a mienie ich konfiskowane.
Wszystko potulnie uchwalono, nie wykonano niczego. Akurat w tym czasie skrajny i rdzennie rodzimy odłam braci polskich obrał sobie Lublin za siedzibę stałą. Mieszkał już tam Marcin Czechowic, a także Jan Niemojewski, człowiek moralnie przepiękny. To on właśnie – zamożny szlachcic z Wielkopolski – zjawiał się na sejmach „w odzieniu bardzo prostym i podniszczonym, bez szabli, bez juków podróżnych, bez służby i towarzystwa”. Demokrata nie tylko w teorii zrzekł się urzędu sędziego, pozwracał dzierżone królewszczyzny i pracował własnoręcznie.
Zwolennicy prześladowania Niemojewskich stanowili na razie wyraźną mniejszość.
Obywatele tego dziwnego państwa zdawali sobie sprawę, jak wiele osobiście osiągnęli. „Tak zakwitnęła Polska, iż żaden naród pod światem wolności i swobód więtszych nie ma nad nas” – napisano zaraz po zgonie Zygmunta Augusta. Bezimienny autor przytoczonych słów należał – niestety! – do tej grupy, która mniemała, że „ojczyzna od przodków naszych tak jest mądrze postanowiona, iż przechodzi rozumy mądrych onych stanowiec rzeczypospolitych, co piszą o Likurgu, Solonie, Romulusie...”.
Przepowiednie nieuchronnego upadku były stanowczo przedwczesne. Zachwyty nad ustrojem obłędne. Z uznaniem można za to mówić o niektórych treściach wypełniających jego wątłe ramy.