Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - Gabriela Jatkowska, Artur Pośpiech - ebook + audiobook

Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej ebook i audiobook

Gabriela Jatkowska, Artur Pośpiech

4,1
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Artur „Żyd” Pośpiech urodził się i wychował na cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze. W wieku dziewięciu lat zaczął kraść, od tego czasu pnąc się po szczeblach złodziejskiej kariery i wchodząc coraz głębiej w przestępczy świat, by wreszcie na początku lat dziewięćdziesiątych wstąpić w szeregi mokotowskiej mafii. Codzienność kradzieży, włamań, rabunków, wymuszeń i bezwzględnej przemocy przeplatała się z pobytami w więzieniu, które w efekcie pochłonęły większość czterdziestoparoletniego życia bohatera. W rozmowie z Gabrielą Jatkowską opowiada o rozkwicie przestępczości zorganizowanej w okresie polskiej transformacji, swojej drodze na przestępczy szczyt, a także o spektakularnym upadku. To opowieść o świecie dla większości niedostępnym lub niewidzialnym, o prawie bezprawia, przestępczym kodeksie i pozbawionych skrupułów ludziach. Opowiedziana językiem, który nie zna przenośni, zdrobnień i subtelności, ponieważ jest szorstki, dosadny i brutalny – jak życie poza prawem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 31 min

Lektor: Michał Celeda

Oceny
4,1 (59 ocen)
31
14
6
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Nie polecam

Ponoć są ludzie, których jarają takie opowieści. Ponoć łobuz kocha bardziej. I tak dalej i tak dalej. Czytanie tej książki było jak chłeptanie psich wymiocin. Styl chujowy. Język nudny. Opowieści - z tych co znamy je i nie lubimy. Po co toto wyszło ?
20
almacino77

Nie polecam

jak taka patologie można promować
10
ponczzo

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00
smiecmon

Nie polecam

Powtórki całych zdań. Ktoś nie przyłożył się do opracowania nagrania. Nudne.
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Hejka Książkowe Iskierki! 🔥 🚨"Rzezimieszek" to książka, która od pierwszej strony wciąga nas w świat, o którym większość z nas woli nie myśleć. Jednak ten świat istnieje i można na tą historię spojrzeć różnie. Ja ponieważ interesuje się mafią zarówno jako fikcją literacką jak i literaturą faktu, to opowieść Artura "Żyda" Pośpiecha chętnie przeczytałam i uważam za bardzo dobrą książkę. To brutalna opowieść o życiu w szarej strefie, gdzie wartościami są siła, lojalność i przemoc. 🚨 Jatkowska i Pośpiech zabierają nas w mroczną podróż po najciemniejszych zakątkach warszawskiej Pragi. Od dzieciństwa Artura na Brzeskiej, gdzie przestępcze życie było codziennością, przez kradzieże, napady, aż po moment, gdy trafia on w szeregi mokotowskiej mafii. Czy było to łatwe życie? I tak i nie, wszystko zależy jak na nie spojrzymy. Artur w swojej książce opisuje rzeczywistość, swoje wzloty i upadki, balansowanie na granicy prawa i przekraczanie granicy moralności. Dla mnie jest to historia, człowi...
00

Popularność




Wstęp

Kiedy jako mała dziew­czynka, sie­dząc wie­czo­rami przy kola­cji, chło­nę­łam legen­darny pro­gram 997. Maga­zyn kry­mi­nalny, nie wie­dzia­łam jesz­cze, że to zapo­wiedź moich przy­szłych dzien­ni­kar­skich eks­plo­ra­cji. Oglą­da­łam ten popu­larny pro­gram true crime z Bab­cią, która niby to zaj­mo­wała się ośmio­let­nią wów­czas wnuczką – co też oczy­wi­ście miało miej­sce – ale jed­nak przede wszyst­kim z zapar­tym tchem wpa­try­wała się w ekran wypu­kłego tele­wi­zora marki, bodajże Grun­dig, śle­dząc losy boha­te­rów Maga­zynu.

Już jako dzien­ni­karka zaj­mu­jąca się tema­tyką kry­mi­nalną, musia­łam tra­fić na ławy sądowe. To było nie­unik­nione. Na jed­nej ze spraw sądzony był seryjny zabójca, a w roli świadka poja­wił się pewien poli­cjant. Oka­zał się nim pro­ce­so­wiec ze sto­łecz­nego ter­roru, który zafa­scy­no­wał mnie swoją opo­wie­ścią o namie­rza­niu wspo­mnia­nego zabójcy.

Marek Hubert urzekł mnie jed­nak inną histo­rią – o pew­nym gang­ste­rze, któ­rego robił w ramach śledz­twa doty­czą­cego grupy moko­tow­skiej. Przed­sta­wił Artura „Żyda” Pośpie­cha jako bez­kom­pro­mi­so­wego gang­stera, lawi­ru­ją­cego pomię­dzy stra­chem a chci­wo­ścią i ryzy­ku­ją­cego wszystko w imię swo­ich zasad.

Losy Artura były opo­wie­ścią o prze­trwa­niu w świe­cie, który nie daje dru­giej szansy.

– Ta histo­ria to wynik koope­ra­cji trzech struk­tur: poli­cji, dzien­ni­ka­rza i prze­stępcy, która w natu­ral­nym śro­do­wi­sku ni­gdy by nie zaist­niała – komen­tuje Marek, chcąc uchwy­cić moment powsta­nia pomy­słu, a w efek­cie niniej­szej książki. Ale to także splot nie­sły­cha­nych zda­rzeń wokół Rze­zi­mieszka, czyli Artura Pośpie­cha. Jak cho­ciażby poja­wie­nie się w jego życiu foto­re­por­tera „Gazety Wybor­czej”, Pio­tra Sadur­skiego, który scho­wany za szpi­talną ele­wa­cją przy ulicy Brze­skiej okiem apa­ratu uchwy­cił moment napadu w wyko­na­niu Artura i jego kom­pa­nów.

Udało mi się odna­leźć tego foto­re­por­tera. Usie­dli­śmy w ogród­kach piw­nych na placu Naru­to­wi­cza. Sadur­ski był tro­chę w szoku, że po latach wraca do niego ten temat, który jed­nak bar­dzo dobrze pamię­tał:

– Dosta­li­śmy w redak­cji tele­fon i redak­tor Dróżdż wysłał mnie na Brze­ską, żebym scho­wał się w jed­nej z kamie­nic. Poje­cha­łem, ukry­łem się w szpi­talu naprze­ciwko bramy Brze­skiej 7. Byłem tam może pół godziny. W tym cza­sie jacyś chłopcy krę­cili się po ulicy i w pew­nym momen­cie zauwa­ży­łem, że napa­dają na dwie kobiety obła­do­wane dużymi tor­bami. Od razu wycią­gną­łem apa­rat i zro­bi­łem serię zdjęć. To było dość nie­sa­mo­wite, że zna­la­złem się w tym miej­scu i cza­sie, mogąc na żywo doku­men­to­wać napad. Po wszyst­kim natych­miast wró­ci­łem do redak­cji i prze­ka­za­łem mate­riał Dróż­dżowi. Ten sie­dział dość znu­dzony za biur­kiem, ale jak tylko przej­rzał moje zdję­cia, natych­miast się pode­rwał i z rolką wywo­ła­nego filmu na szyi, niczym kra­wiec z cen­ty­me­trem, pole­ciał do redak­cji, by zdą­żyć jesz­cze puścić moje foto­gra­fie do bie­żą­cego numeru. Gazeta zamy­kana była o sie­dem­na­stej i zdję­cia od razu tra­fiły do druku. Od tego zaczęła się seria arty­ku­łów doty­czą­cych naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc na Pra­dze, a potem także w innych dziel­ni­cach War­szawy.

Artur tra­fił na łamy „Gazety Wybor­czej”, a kilka lat póź­niej na okładkę „Poli­tyki”, która wyko­rzy­stała jedno ze wspo­mnia­nych zdjęć Sadur­skiego. Dziś nato­miast jest boha­te­rem i współ­au­to­rem niniej­szej książki, którą w Pań­stwa ręce odda­jemy.

Gabriela Jat­kow­ska

Żydek z warszawskiej Pragi…

Żydek z war­szaw­skiej Pragi, co miał braci wielu, już jako szczaw doko­nał nie­złego for­telu. Krnąbrny i głu­chy na rodzi­ców woła­nie zara­biał nie­le­gal­nie na wyma­rzone w postaci gum i cukier­ków posia­da­nie. Co to z niego także i pół Pragi obku­py­wał, a potem wra­cał na Brze­ską i dalej Ruskich osku­by­wał – z dóbr, złota, pie­nię­dzy, po to, by nikomu na Brze­skiej nie żyło się w nędzy. War­szaw­ski rakiet1 zabie­rze ci wszystko, co masz przy sobie, niech się strzegą Ruscy, Wiet­namcy czy inni śmiał­ko­wie. Po wielu latach zło­dziej­skiej kariery został lide­rem bandy i siał postrach wśród innych zło­dziei, bo któ­re­goś dnia się Żydek roz­je­bał i wielu moko­tow­skich do wię­zie­nia wje­bał.

Artur „Żyd” Pośpiech

Akcja

O tej kon­kret­nej Wiet­namce z war­szaw­skiego Sta­dionu Dzie­się­cio­le­cia dowie­dzia­łem się zupeł­nie przy­pad­kowo, kiedy to wydzwo­nił nas Śruba i powia­do­mił o zaob­ser­wo­wa­nej przez sie­bie ofie­rze. Zapra­gnę­li­śmy ją jak naj­szyb­ciej przy­wi­tać w naszym kró­le­stwie bez­pra­wia.

Śruba poin­for­mo­wał nas, że kon­kret­nego dnia Wiet­namka wcho­dzi do kilku bud po kolei, skąd odbiera rekla­mówki z pie­niędzmi, a potem wkłada to wszystko w jedną torbę i kie­ruje się do kolej­nej budy, w któ­rej prze­sia­duje z pięt­na­stu Wiet­nam­ców. Posta­no­wi­li­śmy jesz­cze dodat­kowo ich poob­ser­wo­wać, co trwało dobry tydzień z pomi­nię­ciem week­en­dów, a to dla­tego, że w soboty i nie­dziele na sta­dio­nie odby­wał się han­del deta­liczny, a we wtorki i czwartki – hur­towy. Wia­domo więc było, że wię­cej kasy do ścią­gnię­cia będzie w tygo­dniu. Z naszych ana­liz wyni­kało, że Wiet­namka powta­rza czyn­no­ści z odbie­ra­niem rekla­mó­wek od wiet­nam­skich han­dla­rzy, prze­mie­rza tę samą trasę i koń­czy ją w jed­nej wiet­nam­skiej budzie. Musie­li­śmy zapla­no­wać, gdzie i jak ją zaata­ko­wać, żeby było naj­ła­twiej ode­brać całą kasę i bez­piecz­nie się z nią ulot­nić.

Zda­li­śmy sobie sprawę z tego, że wciąż nie namie­rzy­li­śmy osoby, która z tej ostat­niej budy, w któ­rej zawsze było kil­ku­na­stu Azja­tów, wywo­ziła całą przy­nie­sioną przez Wiet­namkę kasę. Trop ury­wał się wła­śnie na niej i tej ostat­niej budzie, w któ­rej zni­kała. Plan był pro­sty, ale wyma­gał od nas nie lada odwagi. Musie­li­śmy ją zro­bić, czyli okraść, tuż przed jej znik­nię­ciem we wnę­trzu ostat­niego baraku. Tylko tyle i aż tyle. Wiet­namka zmie­rzała do celu alej­kami, po któ­rych obu stro­nach były budy pełne Wiet­nam­ców, setki jej braci, któ­rzy natych­miast rzu­ci­liby się jej na pomoc. Musie­li­śmy być szybcy. Szybcy i wście­kli, bar­dziej niż to stado Wiet­nam­ców, które nie­chyb­nie ruszy­łoby z pomocą Wiet­namce i chyba zja­dłoby nas na surowo. Dosłow­nie.

Ta buda, do któ­rej Wiet­namka zno­siła kasę, była na szczę­ście bli­sko wia­duktu kole­jo­wego w oko­li­cach ulicy Zamoy­skiego, gdzie par­ko­wały auta. Wpa­dłem więc na genialny pomysł, że w tym wła­śnie miej­scu Nowak sta­nie samo­cho­dem, tym­cza­sem ja ze Śrubą jeb­niemy rekla­mówkę z kasą. Nowak będzie cze­kał na nas, kiedy ude­rzymy w długą, dając dyla przed hordą wście­kłych Wiet­nam­czy­ków, i wsko­czymy już do rusza­ją­cego auta pro­wa­dzo­nego przez Nowaka, chwilę wcze­śniej go wydzwa­nia­jąc. Zała­twi­li­śmy sztukę na tę akcję, czyli samo­chód, który miał być użyty do prze­stęp­stwa, w tym wypadku był to ford mon­deo. Żeby uła­twić sobie drogę ucieczki, wymon­to­wa­li­śmy w nim tylne drzwi, te od strony pasa­żera, oraz tylną szybę. Wszystko po to, aby uspraw­nić nasze szyb­kie ulot­nie­nie się, kiedy ile sił w nogach będziemy ucie­kać przed tymi małymi, zwin­nymi ludźmi – każda sekunda była na wagę złota. I życia.

Do dnia napadu samo­chód z wyję­tymi szybą i drzwiami stał pod plan­deką w oko­li­cach miej­sca pla­no­wa­nej akcji, gdzie go kilka dni wcze­śniej zapar­ko­wa­li­śmy. Prze­stęp­stwo zapla­no­wa­li­śmy na bodaj wto­rek, na pewno był to śro­dek tygo­dnia ze względu na naj­więk­sze utargi u Wiet­nam­czy­ków. Do samej wyrwy – tak nazy­wa­li­śmy kra­dzieże tore­bek czy sasze­tek – bar­dzo się przy­go­to­wy­wać nie musie­li­śmy, choć pamię­tać trzeba, że aby uciec spod wiet­nam­skiego topora, musie­li­śmy być w zna­ko­mi­tej for­mie. Stąd też podział ról wśród nas: posta­no­wi­li­śmy, że wyrwy doko­namy ja i Śruba, bo Nowak ze względu na dużą masę ciała nie potra­fił szybko bie­gać. Został więc naszym kie­rowcą. Na dzień napadu mie­li­śmy spe­cjal­nie do tej roboty zaku­pione czapki z dasz­kiem i kominy, które zało­ży­li­śmy tuż po wej­ściu na sta­dion. Wyglą­dało to dość natu­ral­nie, bo była zima i wszy­scy prze­cież byli czymś otu­leni.

Wraz ze Śrubą ruszy­li­śmy z buta w kie­runku sta­dionu, Nowak zajął stra­te­giczne miej­sce za kół­kiem na par­kingu przy Zamoy­skiego, tak że samo­chód stał ze trzy­sta metrów od tej budy, do któ­rej zmie­rzać będzie nasza Wiet­namka. Nowak cze­kał jed­no­cze­śnie na nasz tele­fon, który mie­li­śmy wyko­nać, jak kobieta będzie bli­sko celu. Nie chcie­li­śmy, żeby wcze­śniej pod­jeż­dżał bez­po­śred­nio pod budę, bo tylko zwró­ciłby na sie­bie uwagę samo­cho­dem bez drzwi i okna.

Weszli­śmy na sta­dion i wypa­try­wa­li­śmy naszej Wiet­namki. Chwilę trwało, zanim się poja­wiła. Natych­miast też zaczę­li­śmy podą­żać za nią jak cie­nie, nie tra­cąc jej ani na chwilę z oczu. Zaj­rzała do sied­miu bud, z każ­dej pobrała rekla­mówkę z kasą, a nam wyobraź­nia pra­co­wała i pod­su­wała obrazy tych cie­płych kana­pek, czyli bank­no­tów zło­żo­nych przez nią w torebce. Kobieta czuła się na tyle pew­nie, że ta wypchana gotówką rekla­mówka swo­bod­nie dyn­dała u jej boku, jakby nio­sła w niej bułki i kefir. Też pew­nie czuł­bym się tak bez­piecz­nie, gdy­bym oto­czony był swo­imi ludźmi. Nie mogła przy­pusz­czać, że została nomi­no­wana do roli ofiary, a już na pewno przez myśl jej nie prze­szło, że ktoś odważy się zapo­lo­wać na nią na jej tere­nie! Kiedy zbli­żała się do tej ostat­niej, naj­waż­niej­szej dla nas budy, z rekla­mówką pełną kasy pobra­nej z wszyst­kich innych ruder na tra­sie, wydzwo­ni­li­śmy Nowaka, by był w goto­wo­ści, bo zaraz nad­bie­gamy! Zwarty i gotowy szy­ko­wa­łem się do skoku na torbę.

Na umó­wiony znak ruszy­li­śmy na kobietę, zła­pa­łem za tę dro­go­cenną torbę, Śruba – no co tu dużo mówić – przy­je­bał jej z całej siły w plecy, a ona drobna i nie­wy­soka, pole­ciała na jakieś pięć metrów do przodu, upa­dła i zaczęła roz­pacz­li­wie krzy­czeć. Gaz do dechy! Spie­prza­li­śmy tak szybko, że się za nami kurzyło, a w tym samym momen­cie, kiedy kobieta pod­nio­sła rwe­tes, w pościg za nami puściło się paru­dzie­się­ciu Wiet­nam­ców! Mie­li­śmy do poko­na­nia jakieś sześć­dzie­siąt metrów w tem­pie mistrzow­skim do naszego odpa­lo­nego już auta. Rzu­ci­li­śmy się do jego środka na szczu­paka, Nowak już ruszał, a ja dosłow­nie czu­łem oddech Wiet­namca na szyi.

Jako pierw­szy wsko­czy­łem na tylną kanapę na śle­dzia, zaraz na mnie roz­płasz­czył się Śruba, Nowak cisnął gaz do dechy, ale był w cięż­kim szoku, jak zoba­czył zewsząd wyska­ku­ją­cych Wiet­nam­ców. Przy­ci­skał pedał gazu, my prze­wa­la­jąc się po sobie jakoś w końcu usie­dli­śmy w nor­mal­nych pozy­cjach. Musie­li­śmy też uwa­żać, żeby nie wyle­cieć z samo­chodu.

Co tam się działo, to nie tyle trudno opo­wie­dzieć, ile nawet sobie wyobra­zić – było to kla­syczne kino akcji z rodzaju tych „zabili go i uciekł”. No i fak­tycz­nie, gdyby któ­raś z rzu­ca­nych w naszą stronę rze­czy w nas tra­fiła, to i do zabój­stwa ze strony Wiet­nam­ców mogło dojść. Z każ­dej budy, dziury, alejki wyska­ki­wały dzie­siątki tych Wiet­nam­czy­ków, pró­bo­wali nas zła­pać, a jak sobie tę bra­wu­rową ucieczkę przy­po­mnę, to do tej pory nie poj­muję, jak nam się ta rej­te­rada udała! Wiet­nam­czycy jakiś czas za nami bie­gli, ale żaden z nich nas nie dopadł, a samo­chód porzu­ci­li­śmy w oko­li­cach ulicy Sprzecz­nej i przy­kry­li­śmy plan­deką.

Szybko też prze­li­czy­li­śmy nasz uro­bek – było tego dwie­ście tysięcy zło­tych, zatem jak naj­bar­dziej ryzyko się opła­cało, choć muszę przy­znać, że ten napad wspo­mi­na­li­śmy póź­niej wie­lo­krot­nie, rysu­jąc różne sce­na­riu­sze zakoń­cze­nia – co by było, gdyby nas jed­nak dopa­dli. Jak można się domy­śleć, żaden z two­rzo­nych w naszych gło­wach sce­na­riu­szy nie miał happy endu, więc naprawdę mie­li­śmy dużo szczę­ścia, że tego dnia uszli­śmy z życiem.

Nie muszę tłu­ma­czyć, że strach, który nam towa­rzy­szył pod­czas opi­sa­nej akcji, w żaden spo­sób nie powstrzy­mał nas przed kolej­nymi napa­dami i Wiet­namcy nie mieli z nami życia. Inną formą napa­dów na nich było zawi­ja­nie ich do samo­chodu i teraz sobie przy­po­mnia­łem jedno, które wywo­łuje uśmiech na mojej twa­rzy. Nie zawi­ja­li­śmy ludzi, żeby ich prze­trzy­my­wać i męczyć. To były raczej takie krót­kie porwa­nia, po to aby prze­szu­kać takiego sku­bańca i go ska­so­wać, a potem zwy­czaj­nie puścić wolno. Ile było upro­wa­dzeń, nie pamię­tam. Ni­gdy nie bawi­łem się w zli­cza­nie takich drob­nych prze­stępstw, ale zapew­nić mogę, że było tego mnó­stwo.

Jak już decy­do­wa­li­śmy się porwać Wiet­namca, to wjeż­dża­li­śmy na sta­dion bez­po­śred­nio autem, wie­dząc wcze­śniej, który typ ma przy sobie wię­cej hajsu i wart jest naszego zain­te­re­so­wa­nia. Łapa­li­śmy ją albo jego, wrzu­ca­li­śmy do samo­chodu na przy­pał, czyli na żywca – mie­li­śmy gdzieś, czy ktoś nas widzi, czy nie, czy Wiet­nam­cowi ktoś pró­buje pomóc, czy w nas czymś ktoś rzuca. Po pro­stu wcią­ga­li­śmy go czy ją do środka, dwóch z tyłu go trzy­mało, bo zazwy­czaj wił się jak piskorz, i spie­prza­li­śmy z naszą ofiarą, przy czym hordy Wiet­nam­ców wyska­ki­wały nam przed maskę, cza­sem też wcho­dziły na nią. Jakby Vega chciał wów­czas krę­cić jeden ze swo­ich fil­mów akcji, nie potrze­bo­wałby kaska­de­rów, to były gotowe kadry fil­mowe.

Porwa­nie, o któ­rym myślę, miało miej­sce chwilę przed napa­ścią na Wiet­namkę, na jesieni 2000 roku. Tym razem towa­rzy­szył mi jak poprzed­nio Nowak, ale w miej­sce Śruby poja­wił się nie­jaki Opa. Śruba był wtedy w melanżu, ostro ćpał i chlał, więc trzeba było mu zała­twić zastęp­stwo. Wiet­nam­skiego fra­jera wyczaił Nowak, oczy­wi­ście na sta­dio­nie, w oko­li­cach Portu Pra­skiego, gdzie była mała uliczka, w którą można było wje­chać samo­cho­dem. Zanim zawi­nę­li­śmy Wiet­namca, poszli­śmy ze Śrubą – wciąż jesz­cze pokła­da­łem w nim nadzieję, że weź­mie udział w akcji – oba­dać, co tam się kręci. Wiet­na­miec wyglą­dał na boga­tego han­dla­rza – miał kilka bud, co zapo­wia­dało złoty strzał. Jedyny pro­blem pole­gał na tym, że Wiet­namcy byli już nieco wyczu­leni i roz­draż­nieni, zwra­cali w oko­licy tar­go­wi­ska uwagę na wszyst­kie nie swoje samo­chody z mło­dymi osob­ni­kami wewnątrz.

Do porwań Wiet­nam­czy­ków docho­dziło wtedy dość czę­sto i było ich naprawdę sporo. No więc wymy­śli­łem, że aby nasz samo­chód wyglą­dał bar­dziej jak ich, to na tylną kanapę wła­du­jemy parę kar­to­nów, tak aby uda­wał jakie­goś dostaw­czaka. Na robotę Nowak ogar­nął sztukę w postaci kom­biaka – opla astrę, któ­rego zaku­pił od nie­ja­kiego Serka, co to latał na kie­szeni, czyli kradł ludziom z kie­szeni i na przy­kład wyj­mo­wał z nich klu­czyki samo­cho­dowe. Wycze­ki­wa­li­śmy już tylko dnia hur­to­wego, bo jak wia­domo, wtedy była szansa na roz­bój więk­szej rangi.

W wybra­nym dniu sta­wi­li­śmy się do roboty, ale – czego się zresztą oba­wia­łem – Śruba zawa­lił, bo jak już wspo­mnia­łem, był wtedy w ostrym cugu. Wraz z Nowa­kiem odpu­ści­li­śmy robotę w tym dniu. Następ­nego ogar­ną­łem Opę. Astra, zapar­ko­wana na Jagiel­loń­skiej, już się do nas uśmie­chała, miała też spe­cjal­nie zmie­nione bla­chy, nale­żało więc tylko do niej wsiąść i wyru­szyć po naszego Wiet­namca. Niczym akto­rzy przed wej­ściem na scenę powtó­rzy­li­śmy swoje kwe­stie: Opa wjeż­dża autem na sta­dion, a potem z niego wyjeż­dża, ja z Nowa­kiem łapiemy Wiet­namca, wsa­dzamy go do środka i gaz do dechy, nic prost­szego. Wyru­szy­li­śmy na pie­chotę w kie­runku sta­dionu, Opa pod­je­chał w oko­licę Portu Pra­skiego, no i – akcja! Jak tylko wypa­trzy­li­śmy zbli­ża­ją­cego się han­dla­rza, zadzwo­ni­łem do Opy i kaza­łem mu ruszać. Wiet­na­miec zaba­wił w jed­nej budzie nieco dłu­żej, a w astrze cze­kał w napię­ciu nasz nie do końca jesz­cze wpra­wiony i świeży w tego typu akcjach kie­rowca Opa. Na chwilę musiał się przy­czaić, bo usta­wił się przo­dem do wyjazdu, no i tro­chę się bał, ma się rozu­mieć, że jest na widoku sko­śnych azja­tyc­kich oczu.

My cze­ka­li­śmy, aż Wiet­na­miec raczy opu­ścić budę. Na szczę­ście długo tam nie zaba­wił i gdy wyszedł, skie­ro­wał swoje drobne kroki w stronę naszego auta. Nowak natych­miast go pochwy­cił, co nie było w ogóle trudne, bo Wiet­na­miec ważył tyle co cher­lawa kura, więc potęż­nie zbu­do­wany Nowak bez trudu wrzu­cił Wiet­nam­czyka na kanapę, wpa­da­jąc do środka razem z nim. Ja zamkną­łem drzwi i usia­dłem obok Opy, który strasz­nie spa­ni­ko­wał na widok Wiet­nam­ców, któ­rzy przy­szli z odsie­czą temu bie­da­kowi. Zaczęli wrzesz­czeć, pisz­czeć w tym swoim cudacz­nym języku, ale nie to było naj­gor­sze, tylko to ich ska­ka­nie po samo­cho­dzie, dobi­ja­nie się do środka, wale­nie, kopa­nie – niczym chmara os raczej niż stado koni. Jako że mie­limy już doświad­cze­nie z takimi upro­wa­dze­niami, zaraz po wrzu­ce­niu czło­wieka do auta trzeba było zamknąć się od środka, żeby któ­ryś nie otwo­rzył drzwi, łapiąc za klamkę, i dać gaz do dechy, nie bacząc na nic.

Nowak leżał na coraz sła­biej dają­cym oznaki życia Wiet­namcu, bo bidak przy­du­szony został cię­ża­rem stu dwu­dzie­stu kilo, więc nasza ofiara miała z gruntu prze­rą­bane. Opa za kie­row­nicą wpadł w panikę, bo Azjaci zaczęli ska­kać nam po masce. No widok był tak egzo­tyczny, że ja pier­dolę, a chło­pak nie był wpra­wiony w takich akcjach i tylko źre­nice mu się powięk­szały do wiel­ko­ści spodków, a łapy trzę­sły. Musia­łem jakoś temu zara­dzić.

– Kurwa, gaz do dechy, dajesz! – naka­za­łem. – Nie patrz, że się obi­jają od maski samo­chodu jak te pla­sti­kowe lalki, musimy spie­przać! – Podzia­łało i jakoś otrzeź­wiał, więc ruszy­li­śmy z piskiem opon, a tamci tylko się odbi­jali od naszej astry niczym krę­gle!

Wyjazd trwał z minutę, może ciut wię­cej, ale mie­li­śmy wra­że­nie, że wiecz­ność. Jak odje­cha­li­śmy na bez­pieczną odle­głość, Nowak jesz­cze przy­je­bał temu naszemu bidzie pią­chą w żebra, co to i tak je musiał mieć naru­szone pod wpły­wem ciel­ska Nowaka, jak sądzę, i po szyb­kim kipi­szu u Wiet­namca zna­lazł torbę pełną pie­nię­dzy. Opa się wtedy zatrzy­mał, a Nowak naka­zał Wiet­nam­cowi wypier­da­lać. Po takim porwa­niu zazwy­czaj wypusz­cza­li­śmy ich w oko­li­cach Zamoy­skiego, wtedy szybko na pie­chotę wra­cali do swo­ich.

Po wyrzu­ce­niu chło­pa­czyny wyru­szy­li­śmy na Szmulki, na któ­rych miesz­kał Opa, i tam pod­li­czy­li­śmy nasze wyna­gro­dze­nie. Tym razem było tego po jakieś dwa­dzie­ścia pięć tysi na głowę. Soli­dar­nie posta­no­wi­li­śmy odpa­lić też działkę Śru­bie, który miał wtedy ten swój słab­szy okres. Był prze­cież stałą czę­ścią naszej zło­dziej­skiej ekipy.

Po wszyst­kim musie­li­śmy tylko poże­gnać świet­nie spi­su­jącą się w tym dniu astrę, która doko­nała żywota na prze­my­sło­wym Tar­gówku, gdzie Opa ją spa­lił.

Rozdział 1. Dzieciństwo na Pradze

Roz­dział 1

Dzie­ciń­stwo na Pra­dze

Nazy­wam się Artur Pośpiech, ksywa Żyd. Mam czter­dzie­ści sześć lat i więk­szość swo­jego życia, a już na pewno jego połowę, prze­sie­dzia­łem w wię­zie­niu. Jako dziecko, w wieku dzie­wię­ciu lat zaczą­łem doko­ny­wać prze­stępstw. Jed­nym z czyn­ni­ków, które były począt­kiem mojej kry­mi­nal­nej histo­rii, było to, że uro­dzi­łem się i miesz­ka­łem na war­szaw­skiej Pra­dze, pod adre­sem Brze­ska 7.

To tu zaczęła się moja kariera, jak to się po pra­sku mówi – od zło­dzieja do gang­stera, a potem… do fra­jera. W każ­dym razie moje życie można by opi­sać jed­nym krót­kim i cał­kiem na Pra­dze popu­lar­nym hasłem: „Od małego na całego!”.

Począw­szy od drob­nych kra­dzieży na Pra­dze, którą zmie­nia­łem z cza­sem na inne dziel­nice War­szawy, po grub­sze napady i roz­boje, któ­rych doko­ny­wa­łem w całej Pol­sce. Napa­da­łem z bro­nią w ręku, okra­da­łem ludzi w domach, ale znany byłem głów­nie z napa­dów na jubi­le­rów, kan­tory czy sklepy RTV. Moje życie to ukła­danka zło­żona z wielu napa­dów, któ­rych doko­na­łem na prze­strzeni dwu­dzie­stu lat życia. Róż­nią się one meto­dami, a zwłasz­cza wiel­ko­ścią zra­bo­wa­nych dóbr. Mnie i moich braci czę­sto nazy­wano „grupą jubi­le­rów”, tak się już utarło, no i zdaje się, że w tych jubi­le­rach wyspe­cja­li­zo­wa­łem się naj­moc­niej.

Na potęgę kra­dli­śmy w latach dzie­więć­dzie­sią­tych i dwu­ty­sięcz­nych. Lata dzie­więć­dzie­siąte stały się kolebką, jak to się dziś mówi, pol­skiej mafii – czyli grup prze­stęp­czych wszel­kiej maści. Ja obra­łem sobie w pierw­szej kolej­no­ści Pragę, tu było moje kró­le­stwo, w któ­rym, można rzec, nie­po­dziel­nie rzą­dzi­łem, aż do pierw­szej poważ­nej odsiadki. Kiedy w końcu tra­fi­łem za kraty, pozna­łem tuzów prze­stęp­czej War­szawy, tam nawią­za­łem zna­czące zna­jo­mo­ści, które przy­czy­niły się do wej­ścia w nowy etap mojego życia. A było to wej­ście w grupę moko­tow­ską, za sprawą Oskara Z. pseu­do­nim Maczuga, dziś odsia­du­ją­cego potężny wyrok mię­dzy innymi za tak zwane palu­chy, czyli gang obci­na­czy pal­ców. To z nim i Mar­ci­nem S. pseu­do­nim Molek – wła­śnie Molek, nie Mołek, jak nie­któ­rzy dzien­ni­ka­rze podają – dziś ska­za­nym na wie­lo­let­nie wię­zie­nie za serię bru­tal­nych napa­dów, doko­na­łem naj­wię­cej prze­stępstw w latach 2011–2013. Wtedy to po raz kolejny tra­fi­łem do wię­zie­nia. Gro­ziła mi druga odsiadka, tym razem naprawdę gruba.

Jak wspo­mnia­łem, zaczą­łem swoje prze­stęp­cze życie w wieku dzie­wię­ciu lat od okra­da­nia samo­cho­dów pozo­sta­wio­nych na ulicy Brze­skiej, na któ­rej miesz­ka­łem. Brze­ska lat dzie­więć­dzie­sią­tych to jedna z naj­mrocz­niej­szych ulic na war­szaw­skiej Pra­dze. Mało kto się tu zapusz­czał, a jeśli już to robił, to na swoją, zasad­ni­czo nie­prze­my­ślaną do końca odpo­wie­dzial­ność. Okra­da­li­śmy sklepy, szkoły, napa­da­li­śmy na Ruskich i wią­żąc w kra­wat, pozba­wia­li­śmy ich urobku dnia. Ale do naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych akcji nale­żały kra­dzieże, jakich doko­ny­wa­li­śmy na Wiet­nam­czy­kach han­dlu­ją­cych na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia.

Trzeba pod­kre­ślić rolę, jaką Sta­dion Dzie­się­cio­le­cia, a dziś nasza „duma naro­dowa”, odgry­wał pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych, a dla nas szcze­gól­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. To był jedyny w swoim rodzaju bazar, nazwany Jar­mar­kiem Europa, na któ­rym można było kupić wszystko. Dosłow­nie, od fira­nek aż po broń. Ruscy, czy w ogóle inni oby­wa­tele bloku wschod­niego, han­dlo­wali tym, co udało im się prze­my­cić przez gra­nicę. Zaj­mo­wali prak­tycz­nie całą koronę sta­dionu, pod­czas gdy dół oraz teren wokół zaj­mo­wali Polacy. Ruscy han­dlo­wali, ale też sku­po­wali towar – jedni skar­petki, inni broń, doku­menty, futra. Wszy­scy byli dla nas łako­mym kąskiem i sta­no­wili łatwy cel. W pew­nym momen­cie Ruskich zaczęli wypie­rać Wiet­namcy, tak ich nazy­wa­li­śmy, czyli sze­roko pojęci miesz­kańcy Azji, któ­rzy z suk­ce­sem zaczęli przej­mo­wać sta­dio­nowy rynek i otwie­rać coraz wię­cej bud, które słu­żyły za pro­wi­zo­ryczne sklepy. Ich towar był tań­szy, dys­po­no­wali naprawdę wie­loma budami na sta­dio­nie i sta­no­wili dla Pola­ków czy Ruskich ogromną kon­ku­ren­cję.

Śmiało można powie­dzieć, że pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych powstało na sta­dio­nie mia­sto Azja­tów i stało się ono maszynką do robie­nia pie­nię­dzy. Dla nas z kolei zaczął się raj i tylko odci­na­li­śmy kupony od tego, że Azjaci weszli na nasz teren. W Pol­sce prze­by­wali w więk­szo­ści na nie­le­galu, o czym oczy­wi­ście wie­dzie­li­śmy, więc ni­gdy albo pra­wie ni­gdy nie zgła­szali napa­dów, do jakich wów­czas docho­dziło za naszym, ale prze­cież nie tylko naszym udzia­łem. Dosko­nale zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że napady na Wiet­nam­ców są obwa­ro­wane nie­wiel­kim ryzy­kiem zatrzy­ma­nia, czu­li­śmy się zatem cał­ko­wi­cie bez­karni. Napa­da­li­śmy na nich, ile dusza zapra­gnie.

W 1997 roku, kiedy wysze­dłem z zakładu kar­nego w Mie­lę­ci­nie po dwu­let­niej pierw­szej w moim życiu odsiadce, zaczą­łem regu­lar­nie napa­dać i okra­dać Wiet­nam­ców. Takich sko­ków doko­na­łem mnó­stwo i jak­bym chciał te napady poli­czyć, to star­tu­jąc od dziś, liczył­bym chyba do końca swo­ich dni. Trwało to kilka lat, na pewno do jakie­goś 2001 roku. Napady na Wiet­nam­czy­ków były żyłą złota, ale żeby fak­tycz­nie przy­nio­sły nam wyma­rzony hajs, musie­li­śmy je dobrze zapla­no­wać. Naj­waż­niej­sze było wyty­po­wa­nie osoby, która w danym dniu będzie mieć dużą gotówkę przy sobie. Żeby taką postać wyse­lek­cjo­no­wać, wcho­dzi­li­śmy na sta­dion w celu jej wyha­cze­nia. Prze­cha­dza­li­śmy się zatło­czo­nymi sta­dionowymi alej­kami, zaglą­da­li­śmy dys­kret­nie do tych bud, w któ­rych han­dlo­wali. Budy były małe, wszystko w nich było widać jak na dłoni.

Portret rodzinny

Na początku miesz­ka­li­śmy z rodzi­cami przy ulicy Kowień­skiej – ja i moich trzech braci: bliź­niacy Rafał pseu­do­nim Keczup i Wal­de­mar pseu­do­nim Perełka oraz naj­młod­szy Edek ksywa Kaczor. Byli­śmy rodziną szczę­śliwą, może nie naj­bo­gat­szą, ale trzy­ma­jącą się razem, bar­dzo się kocha­li­śmy. Bar­dzo małe było to miesz­ka­nie, w któ­rym się gnieź­dzi­li­śmy. Na nas czte­rech i rodzi­ców przy­pa­dały bowiem: jeden pokój, łazienka i kuch­nia. Moje kry­mi­nalne życie zaczęło się w roku 1986, kiedy to dosta­li­śmy kwa­te­ru­nek na Brze­skiej. Mama, wyrzu­cana drzwiami wra­cała oknem, aż w końcu z pomocą taty ukła­dów i zna­jo­mo­ści wywal­czyła dla nas więk­szy metraż. Miesz­ka­nie na Brze­skiej było prze­stronne, jawiło się nam jako kró­le­stwo. Tam zamiesz­ka­li­śmy, a ja pozna­łem nowych kole­gów. Od tego wszystko się zaczęło.

Tata Rysiek, bo w tej wła­śnie for­mie zwra­ca­łem się do niego, dla całej Pragi był po pro­stu Ryś­kiem. On i jego rodzina pocho­dzili z War­szawy i, o ile pamię­tam, to miesz­kali na Bród­nie. Tata ni­gdy nie dopin­go­wał mnie w moich zło­dziej­skich wyczy­nach, był im prze­ciwny i wie­lo­krot­nie karał mnie za kolejne odwa­lone numery. Ale był też reali­stą, miesz­kał na Pra­dze, sam zara­biał, łowiąc ryby w męt­nej wodzie, a słynny na całą Pol­skę Bazar Różyc­kiego był jego kró­le­stwem. Wszy­scy go tam znali, a on tam wła­śnie wynaj­dy­wał swoje ofiary.

No a nawią­zu­jąc do tych kar, to jak zda­rzyło mi się nawy­wi­jać, ojciec sto­so­wał wobec mnie nagany – lanie pasem lub sznu­rem od pro­diża na gołą dupę. Do dziś pamię­tam, jak mi kie­dyś spu­ścił taki łomot, że przez dwa dni nie mogłem sie­dzieć. Robił to w celu wbi­cia mi do głowy pew­nych zasad, żebym zro­zu­miał, co jest dobre, a co złe. Nie­stety, zawsze byłem uparty, więc nawet gdy dosta­wa­łem od niego cięż­kie cięgi, to póź­niej i tak musia­łem posta­wić na swoim i znowu wycho­dzi­łem na sza­ber, włam, no, znowu kra­dłem. Ale wycią­ga­łem wnio­ski z nie­po­wo­dzeń i uczy­łem się na swo­ich błę­dach.

Kiedy po całym dniu wałę­sa­nia się po Pra­dze, jakichś kra­dzie­żach, wtedy jesz­cze drob­niej­szych, wra­ca­łem do domu, mama mówiła, że Rysiek się znów dowie­dział o moich wyczy­nach. Wtedy już wie­dzia­łem, że znów będę mieć karę i że tata Rysiek zabroni mi wycho­dzić na dwór – od razu wie­dzia­łem, że muszę wiać! Krę­ci­łem się wtedy po cha­łu­pie, cze­ka­jąc dobrego momentu, żeby dać dyla. Na gigan­cie potra­fi­łem prze­by­wać kilka dni, dopóki się nie dowie­dzia­łem, że w domu już zapa­no­wał spo­kój i winy mam odpusz­czone. Jak byłem na gigan­cie, to zazwy­czaj sypia­łem u kole­gów, spa­łem też po roz­licz­nych stry­chach albo komór­kach.

Kie­dyś w podwór­kach Brze­skiej były takie komórki, gdzie ludzie trzy­mali opał czy inne dupe­rele. I zda­rzało mi się spać w takich miej­scach. Tata jed­nak szybko odkrył wszyst­kie moje kry­jówki, a potem zabro­nił też moim kole­gom i ich rodzi­com udzie­la­nia mi noc­legu. Za każ­dym razem, kiedy dawa­łem nogę, mama z tatą cho­dzili po miesz­ka­niach moich kole­gów i tam mnie szu­kali w pierw­szej kolej­no­ści. Miej­sca noc­le­gowe u kum­pli mia­łem więc spa­lone, tata z cza­sem znał wszyst­kie komórki, stry­chy i zaka­marki wymy­ślane przeze mnie na noc­leg. Za każ­dym razem, kiedy wra­ca­łem do domu, rodzice tłu­ma­czyli mi, żebym tego nie robił, gdyż oni się bar­dzo o mnie mar­twią, nie wie­dzą, co się ze mną dzieje, i że te moje ucieczki nie mają naj­mniej­szego sensu. Ja z kolei myśla­łem, że tymi uciecz­kami zmu­szę rodzi­ców do tego, że będę mógł sobie robić, co chcę.

Na gigancie

Któ­re­goś dnia, musiał to być rok 1990, przy­je­chał do nas z wizytą dzia­dek Raj­chert, czyli ojciec mamy. Pokłó­cił się z bab­cią i musiał u nas prze­no­co­wać. Jak widać, ucieczki z domu były u nas rodzinne! Dziad­ko­wie od strony mamy miesz­kali w Waw­rze i bywa­łem tam jako dziecko, bo jeź­dzi­łem do nich na waka­cje. W trak­cie tej wizyty u nas na Brze­skiej dzia­dek sie­dział z ojcem przy kuchen­nym stole i – jak to faceci – pili sobie do kola­cji, aż w końcu narą­bali się jak szpa­dle. I tu dostrze­głem swoją szansę, bo na nie­szczę­ście dziadka już wcze­śniej wycza­iłem, że ma przy sobie dużą kwotę w mar­kach nie­miec­kich. Gdy dzia­dek z ojcem, naje­bani jak szpaki, ledwo już kon­tak­to­wali, pomy­śla­łem jako ten gnój: Po co dziad­kowi tyle hajsu, mnie on się przyda zde­cy­do­wa­nie bar­dziej – i zaju­ma­łem mu cały, jaki przy sobie miał. Pole­cia­łem zaraz na podwórko i tam zako­pa­łem swoją zdo­bycz. Po cichutku, jak gdyby ni­gdy nic, wró­ci­łem do domu i posze­dłem spać.

Rano obu­dziła mnie dzika awan­tura. Ojciec cho­dził po domu jak lew po klatce, dzia­dek sie­dział z nie­tęgą miną, chyba w szoku. Ojciec nie mógł sobie daro­wać, że dziad­kowi Raj­cher­towi zgi­nęły pie­nią­dze w domu, w któ­rym go gościł. Nie przy­pusz­cza­łem wtedy, że to aż tak na grubo pój­dzie, że wybuch­nie taka afera. Mama była wście­kła, ojcu to para z wście­kło­ści szła uszami – nie wiem, co ja sobie myśla­łem, krad­nąc te dziad­kowe pie­nią­dze! Sądzi­łem chyba, że pomy­ślą tak: w trak­cie tego ich picia i wycho­dze­nia na metę po kolejną butelkę po pro­stu gdzieś te pie­nią­dze zgu­bili, ewen­tu­al­nie, że ktoś im je pod­wę­dził, kiedy na przy­kład pła­cili za wódkę. No ale mój ociec był nie w cie­mię bity i od razu podej­rze­nie padło na mnie – jako naj­star­szego z braci, w dodatku, o czym też tata co nieco wie­dział, coś już tam pod­kra­da­ją­cego.

Tak oto zna­la­złem się na pierw­szym miej­scu na liście podej­rza­nych. Wzięli mnie wtedy z mamą w krzy­żowy ogień pytań i zaczęli wypy­ty­wać, czy to ja wzią­łem te pie­nią­dze, a jeśli tak, to żebym natych­miast się do tego przy­znał. Wyja­śniali, że ni­gdy, ale to przeni­gdy nie można okra­dać rodziny i, jeśli to zro­bi­łem, mam natych­miast wska­zać miej­sce ukry­cia dziad­ko­wych pie­nię­dzy. Byłem uparty i nie mia­łem zamiaru się przy­zna­wać, a oni dali mi wtedy spo­kój. Gra­łem nie­wi­niątko, zapew­nia­łem, że nie mógł­bym zgo­la­sić wła­snego dziadka, i zdaje się wypa­da­łem prze­ko­nu­jąco, bo za chwilę usły­sza­łem, że rodzice kładą za mnie swoje głowy pod topór i zapew­niają dziadka, że ja tych marek na pewno mu nie zabra­łem. Jak zoba­czy­łem, że rodzice mają łzy w oczach i tak bar­dzo wie­rzą w moje zapew­nie­nia o nie­win­no­ści, gdy usły­sza­łem, że gwa­ran­tują dziad­kowi, że to nie ja, dotarło do mnie, że zro­bi­łem coś bar­dzo, bar­dzo złego. Od razu wysze­dłem z domu, pole­cia­łem po tę kasę, wyko­pa­łem ją i chcia­łem natych­miast oddać dziad­kowi, ale w tym momen­cie poczu­łem, że strasz­nie zawio­dłem rodzi­ców. I że nawet jeśli wrócę i oddam te pie­nią­dze, wtedy sta­nie się jasne, że wszyst­kich ich okła­ma­łem i naprawdę zarą­ba­łem kasę wła­snemu dziad­kowi, a to spo­wo­duje, że zwy­czaj­nie pękną im serca. No i nie­stety siła wyż­sza pod­su­nęła mi na ten moment, jak mi się zda­wało, o wiele lep­sze roz­wią­za­nie. Posta­no­wi­łem, że ten dziad­kowy hajs pod­rzucę gdzieś w łazience, że niby on tam cały czas był, tylko dia­beł ogo­nem przy­krył, cho­ciaż wie­dzia­łem, że jak rodzice znajdą tę mamonę, będą od razu wie­dzieli, że to po pro­stu ja.

Wyje­ba­łem więc na giganta, a to już był ten czas, kiedy ojciec znał te wszyst­kie moje kry­jówki, więc auten­tycz­nie nie mia­łem się gdzie podziać. Wysze­dłem z domu, poje­cha­łem gdzieś do cen­trum i szla­ja­łem się po uli­cach. Nie było łatwo, bo to były czasy, kiedy takim samot­nym dzie­cia­kiem nikt się nie przej­mo­wał i nie zwra­cał na niego uwagi. Więc spa­łem gdzie popad­nie, ale naj­czę­ściej na Dworcu Cen­tral­nym, w pocze­kal­niach, w któ­rych było względ­nie cie­pło. Tam się zawsze tro­chę zagrza­łem, można też było popa­trzeć w tele­wi­zor, a jak byłem już za długo, to wsia­da­łem w pierw­szy lep­szy auto­bus i jeź­dzi­łem nim od pętli do pętli. Wtedy to po raz pierw­szy zda­rzyło mi się zasnąć w auto­busie i obu­dzi­łem się, dopiero jak jakaś kobieta się nade mną pochy­lała i coś do mnie mówiła. Pytała mnie auten­tycz­nie prze­jęta i zmar­twiona o to, co ja tu robię oraz gdzie są moi rodzice. Z oczu dobrze jej patrzyło, a ja byłem głodny i wyzię­biony, więc jak spy­tała mnie, czy pójdę z nią do jej domu, gdzie da mi jeść i się wyśpię, posta­no­wi­łem, że z nią pójdę. Była jakoś po trzy­dzie­stce i jako jedyna zain­te­re­so­wała się dziec­kiem śpią­cym w auto­busie. Mówiła, że ma syna mniej wię­cej w moim wieku.

Z prze­bły­sków pamięci wyła­nia mi się ten jej blok z wiel­kiej płyty, mie­ścił się, jak sądzę, na Sady­bie. Wje­cha­li­śmy do jej miesz­ka­nia windą, w środku byli mama tej pani i jej syn, który już spał, bo to była późna godzina. Dosta­łem tam czy­ste ubra­nie, zosta­łem nakar­miony i wyką­pany i ta pani poło­żyła mnie do łóżka z jej synem. Rano jak się obu­dził, to był tro­chę w szoku, co robi obcy chło­piec w jego pokoju. Tro­chę z nim poga­da­łem, na co weszła ta pani, żeby­śmy się szy­ko­wali, bo zaraz będzie śnia­da­nie. Znowu się umy­łem, zje­dli­śmy śnia­da­nie, chło­piec szy­ko­wał się do szkoły, a ta pani zaczęła mnie wypy­ty­wać, co się stało, że jestem na gigan­cie. Począt­kowo myślała, że pocho­dzę z piją­cej rodziny, w któ­rej rodzice non stop się alko­ho­li­zują i do tego mnie biją, i że dla­tego ucie­kłem. Nie chcia­łem dłu­żej trzy­mać jej w nie­pew­no­ści i wszystko jej opo­wie­dzia­łem. To była nad­zwy­czaj dobra osoba, w mig pojęła, co się stało, i zaczęła mi tłu­ma­czyć, że moi rodzice na pewno umie­rają ze stra­chu o mnie i że odwie­zie mnie do nich. Oddała mi moje rze­czy, które zdą­żyła wcze­śniej wyprać i wypra­so­wać, wzię­li­śmy tak­sówkę i poje­cha­li­śmy na Brze­ską. A ja się tak, kurwa, bałem tej kon­fron­ta­cji z rodzi­cami, że szok! Zapew­niali dziadka o mojej nie­win­no­ści, a oka­zało się, że został okra­dziony w domu swo­jej córki i jej męża – przez wnuczka!

Pod­je­cha­li­śmy pod sió­demkę, poka­za­łem tej pani moje okna. I ona tam ze mną poszła na górę. Trzą­słem się jak osika, gdy naci­snę­li­śmy dzwo­nek. Otwo­rzyła mama… i od razu mnie przy­tu­liła. Zaczęła pła­kać, tata to usły­szał i też przy­le­ciał i zaczął mnie tulić. Jak już im tro­chę prze­szło, zapro­sili tę panią do środka, roz­ma­wiali w kuchni, nie wiem, o czym, bo mnie przy tej roz­mo­wie nie było. Wiem tylko tyle od taty, że rodzice bar­dzo jej dzię­ko­wali, że się mną zaopie­ko­wała i wzięła mnie pod swój dach. Chcieli pokryć koszty tej opieki, oddać jej za tak­sówkę, ale ona nie chciała ani gro­sza.

Ten jedyny raz w życiu poja­wiła się na mojej dro­dze taka pomocna dłoń, która zain­te­re­so­wała się losem dziecka szwę­da­ją­cego się nocą po opu­sto­sza­łym mie­ście. Ja tych ucie­czek z domu zali­cza­łem sporo, bo to był mój rodzaj buntu, ale ta ucieczka była ostat­nią. Wtedy zro­zu­mia­łem, jak bar­dzo rodzice mnie kochają, bo cho­ciaż zro­bi­łem coś tak złego, oni są w sta­nie mi wszystko wyba­czyć. Od tam­tej pory już ni­gdy nie ucie­kłem z domu. Nie dosta­łem nawet klapsa, a ojciec wziął mnie tylko potem na roz­mowę i tłu­ma­czył, że jeśli już muszę coś kraść, to ni­gdy bli­skim i nie we wła­snym domu! Że nie wolno okra­dać rodziny, bo każdy, kto chce kraść, ma do domu przy­no­sić, a nie z niego wyno­sić – i to jest święta prawda. Ale pod­kre­ślił też, że nie ma jego zgody na to, aby syno­wie zaj­mo­wali się zło­dziej­stwem i kra­dli, że są inne spo­soby na zaro­bek. Wyja­śniał mi, że on tu jest od tego, żeby nam się dostat­nio żyło, że jego w tym głowa, aby wyży­wić rodzinę. No i jestem pewien, że gdyby żył, to poszedł­bym w jego ślady i bym nie kradł, ale na pewno nie w takim zakre­sie, bo ojciec to szy­ko­wał mnie na swo­jego suk­ce­sora.

Rysiek z benkla

Ojca okre­ślił­bym dziś jako sta­rego pra­skiego cwa­niaka w naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu. Nie do końca wiem, dla­czego ojciec był tak wysoko w hie­rar­chii zbó­jec­kiej i cie­szył się takim powa­ża­niem, że nawet Dziad z Woło­mina mu się wtedy w pas kła­niał. Jestem zatem pewien, że gdyby tata żył dłu­żej, poka­załby mi inną drogę zarob­ko­wa­nia. Ojciec miał wokół sie­bie mnó­stwo zna­jo­mych, przy­cho­dzili, a on im coś zała­twiał.

Jed­nym z jego kole­gów, z któ­rym robił różne biz­nesy, był Jakub, kie­row­nik pra­skiego oddziału Zakładu Ubez­pie­czeń Spo­łecz­nych. Był u nas czę­stym gościem. Jak do nas przy­cho­dził, to ojciec zamy­kał się z nim w ostat­nim pokoju – nazy­wa­li­śmy go „poko­ikiem”, bo był naj­mniej­szy – i tam liczyli kartki na paliwo, mięso i co tam jesz­cze wtedy na kartki bywało. Potem mój ojciec z tymi kart­kami cho­dził na bazar i je sprze­da­wał.

Odkry­łem tę jego dzia­łal­ność tro­chę przez przy­pa­dek. Kie­dyś odsu­ną­łem jedną z szu­flad regału w dużym pokoju i cała była tymi kart­kami wypchana. Nie wiem, jaka była rola tego Jakuba, czy po pro­stu razem z ojcem te kartki dru­ko­wał, czy może miał do nich jakieś doj­ście. Wiem, że w cza­sach, kiedy ludzie o te kartki się zabi­jali, ojciec z Jaku­bem nimi han­dlo­wali i część z nich była raczej dru­ko­wana po pro­stu niż skądś kom­bi­no­wana. Z Jaku­bem ojciec zała­twiał także ludziom renty. Oczy­wi­ście lewe, no a nie­kiedy to zapewne ratu­jące życie. To była jedna z dzia­łal­no­ści ojca. Druga to biz­nes, jaki pro­wa­dził na Baza­rze Różyc­kiego.

Wie­lo­krot­nie obser­wo­wa­łem ojca i jego kole­gów, jak łapią fra­jera. Na Baza­rze Różyc­kiego ojciec stał na ben­klu, a ben­kiel to po pra­sku grupa opry­chów, która oszu­ki­wała przy­jezd­nych – zazwy­czaj, za prze­pro­sze­niem, cha­mów ze wsi – w tak zwane trzy kolory czy ina­czej w trzy karty albo też trzy kółka. Stali tam na bazarku w sze­ściu lub ośmiu na tym ben­klu wła­śnie i jak tylko zoba­czyli wzbie­ra­jącą w ich kie­runku falę cha­mów – no prze­pra­szam, że tak ich okre­ślam, ale Praga, raz, że była bez­li­to­sna, dwa, nie­zbyt tole­ran­cyjna wobec obcych, czyli nie­war­sza­wia­ków – to zaczy­nała się gra.

Na takim cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tam­tych lat koszu na śmieci nazy­wa­nym hasio­rem, sta­wia­nym do góry dnem, rzu­cało się na przy­kład trzema kół­kami. Jeden, głów­no­do­wo­dzący, zaczy­nał krzy­czeć: „Czarna prze­grywa, czer­wona wygrywa!”. Drugi wów­czas rzu­cał dychę, dołą­czał kolejny – oczy­wi­ście wszy­scy uda­jąc, że się nie znają – i na oczach cha­mów któ­ryś z nich wygry­wał. Ma się rozu­mieć tylko na pokaz, po to by zła­pać jele­nia. Cham nie taki głupi i za pierw­szym razem nie postawi na wygraną, na czer­woną kartę czy kulkę. Zaraz też szła druga runda, karty czy kubki z kul­kami w róż­nych kolo­rach na stół – i znowu wygry­wał jeden z kole­gów ojca, obsta­wia­jący, powiedzmy, czarną. No i cha­mowi już się oczy zaczy­nały świe­cić, gdy widział, że tu się da radę wzbo­ga­cić, bo wygrana była dwu­krot­no­ścią pie­nię­dzy poło­żo­nych na tym dnie od kosza. I kiedy cham tak patrzył, to ojciec do niego pod­bi­jał wtedy z tek­stem: „Dawaj, pan, postaw! To jest pewne, od patrze­nia pan nic nie wygrasz”. Do ojca dołą­czał kolejny i też rzu­cał dychę na ten pro­wi­zo­ryczny stół. Ten, co rzu­cał, wcze­śniej krzy­czał, że czer­wone wygrywa, no i ojciec z dumą pod­no­sił krą­żek czer­wo­nym do wierz­chu – albo kartę, albo w co tam aku­rat grali – a ten z ben­kla wypła­cał mu rze­komą wygraną. Ojciec lub inny z chło­pa­ków dawali cha­mowi na wabia jakiś bank­not, żeby posta­wił, no to on zachę­cony w ten spo­sób sta­wiał, za chwilę wygry­wał, no i nie trzeba być jasno­wi­dzem, żeby się domy­ślić, że tak zła­pany jeleń już sam ocho­czo się­gał po port­fel i sta­wiał swoje, oczy­wi­ście zde­cy­do­wa­nie więk­sze pie­nią­dze. Jak połknął haczyk, jest już wia­domo, że było po nim. Zawsze sta­wiali na ten sam kolor co naga­niacz, myśląc, że prze­chy­trzą wszyst­kich. No i to był począ­tek końca, bo taki deli­kwent wycho­dził nie­mal w samych majt­kach po tak zaaran­żo­wa­nej grze. Nie­raz na wła­sne oczy widzia­łem, jak kobiety zosta­wiały tam kol­czyki, pier­ścionki, a nawet obrączki ślubne. Zda­rzało się, że taki cham był wyjąt­kowo ostrożny i mimo całej poka­zówki na­dal opie­rał się przed wyło­że­niem gotówki, a ben­kla­rze już wie­dzieli, że ma kupę szmalu, no to wtedy go po pro­stu dzie­sio­no­wali – czyli napa­dali i zabie­rali kasę. Z kole­gów ojca z Różyca pamię­tam takiego Tadka Flagę i Andrzeja, ale z nazwisk to już nie­wielu wię­cej.

Bywały dni, że łazi­łem tam codzien­nie i pod­pa­try­wa­łem ojca, ale jak jego kole­dzy mnie widzieli, infor­mo­wali tatę:

– Rysiek, twój naj­star­szy znowu się tu kręci! – no i ojciec naka­zy­wał mi odwrót do domu.

Ale że ja zawsze byłem upar­ciu­chem, nie sze­dłem na Brze­ską, tylko od Ząb­kow­skiej dosta­wa­łem się na dach budynku han­dla­rzy i z tego dachu dalej przy­glą­da­łem się pracy ojca. Cza­sami przy­cho­dzi­łem na bazar, jak już było po wszyst­kim, kiedy skoń­czyli te swoje gry, i wtedy tata pozwa­lał mi z nimi postać, a ja czu­łem się dumny jak paw, że mam takiego ojca. A on mówił wtedy tym ben­kla­rzom, że kie­dyś przejmę po nim schedę. Mam po nim na dru­gie Ryszard.

No a jak już wpa­da­łem po jego pracy, to brał mnie ze sobą do tych róż­nych bud, gdzie można było kupić mnó­stwo jedze­nia, a przede wszyst­kim gotowe obiady. Zazwy­czaj kupo­wa­li­śmy szamę w budzie koło komisu z rze­czami uży­wa­nymi, gdzie w spe­cjal­nych koszach leżały gotowe zestawy obia­dowe. To były moje smaki dzie­ciń­stwa – te wszyst­kie flaczki, pyzy, kotlety mie­lone czy scha­bowe z ziem­nia­kami i kapu­stą. Tyle lat minęło, a ślinka na wspo­mnie­nie od razu mi ciek­nie… I jak wcho­dzi­li­śmy tam z tatą na obiad, to te panie, co goto­wały, zawsze mnie cało­wały i mówiły:

– Rysiek, ale ci się syn tra­fił. Jak doro­śnie, to nie­jedna dziew­czyna będzie za nim bie­gała.

I jak one mnie tak cało­wały i tak o mnie miło mówiły, to się strasz­nie wsty­dzi­łem i czer­wie­ni­łem. Nie­raz to wręcz chcia­łem stam­tąd ucie­kać, tak mnie wstyd zale­wał.

Po takim obie­dzie wra­ca­li­śmy z tatą do domu, a tam na nas cze­kała mama, oczy­wi­ście także z obia­dem! Od progu zaczy­nała nam nakła­dać, a my jej, że teraz nie jeste­śmy głodni, więc ona w złość, bo wie­działa, że byli­śmy na Różycu i tam się posi­li­li­śmy. Nic to jed­nak nie dawało, bo i tak kazała nam ten obiad jeść, a tata mówił, że musimy jej słu­chać, bo ina­czej już ni­gdy nam nie nago­tuje. No i wpy­cha­li­śmy w sie­bie przy­go­to­wane przez mamę potrawy, choć byli­śmy naje­dzeni pysz­no­ściami z Różyca. Wia­domo, że to mamy strawy zawsze były i będą naj­pysz­niej­sze!

Świa­do­mość, że ojciec zaj­muje się nie­le­galną dzia­łal­no­ścią, mia­łem dzięki Róży­cowi, ale zda­rzały się dni, kiedy pozna­wa­łem jego zna­jo­mych spoza bazaru i z pracy zde­cy­do­wa­nie innej niż ben­kiel.

Pierwsze lekcje życia

Któ­re­goś dnia, mogłem mieć wtedy naj­wyż­szej osiem lat, a moi bra­cia to już w ogóle byli bar­dzo mali, przy­je­chał do naszego domu zna­jomy ojca z dziew­czyną. Został u nas w poko­iku przez kilka kolej­nych dni. Za wszelką cenę chcia­łem się dowie­dzieć, po co on się u nas zatrzy­mał, bo jak już wspo­mnia­łem, byłem dziec­kiem krnąbr­nym i dość prze­bie­głym i zawsze, jak coś się przed nami w domu ukry­wało, to po pro­stu musia­łem wie­dzieć co.

Oka­zało się, że ten kolega ojca został postrze­lony i u nas się ukry­wał, prze­cho­dząc rekon­wa­le­scen­cję pod okiem zała­twio­nego przez tatę leka­rza. Został u nas przez kilka dni, może tydzień. Dziew­czyna tego rekon­wa­le­scenta bar­dzo mnie polu­biła, kupo­wała mi i moim bra­ciom w Bal­to­nie pre­zenty w postaci gum, cze­ko­la­dek i orzesz­ków. Ojciec jak to zoba­czył, mówił do mamy: „Patrz, Maryśka, jak nas zabrak­nie, to sobie pora­dzi. Nie dość, że kazał sobie naku­po­wać tych sło­dy­czy, to jesz­cze bra­ciom zała­twił. No cały nasz Żydek, on zawsze da sobie radę”.

Ja nawet z tą dziew­czyną spa­łem w prze­zna­czo­nym dla nich poko­iku, gdy kolega taty poczuł się na tyle lepiej, że zaczął wycho­dzić. Wra­cał po nocy, a ja uda­wa­łem wtedy, że śpię, ale bar­dzo chcia­łem się dowie­dzieć, czemu koleś po postrzale łazi gdzieś nocą. No i raz usły­sza­łem jego roz­mowę z tą dziew­czyną. Oka­zało się, że obe­rwał pod­czas jakie­goś napadu połą­czo­nego z kra­dzieżą. A że szy­ko­wali się do znik­nię­cia, to na­dal wycho­dził i kradł, a z każ­dego sza­bru zawsze coś tej swo­jej dziew­czy­nie przy­no­sił, zazwy­czaj jakąś biżu­te­rię. Mój tata te zra­bo­wane rze­czy potem sprze­da­wał, bo zaj­mo­wał się także paserką. Innym razem w tym zaję­tym przez parę poko­iku zna­la­złem pisto­let tego czło­wieka i to był mój pierw­szy kon­takt z bro­nią palną. Wyją­łem ją z małej sza­feczki, w któ­rej on trzy­mał swoje rze­czy, wzią­łem do ręki i pierw­szy raz waży­łem pisto­let w dłoni. W każ­dym razie oni nie miesz­kali u nas długo, może tydzień, dwa. Zapa­mię­ta­łem przede wszyst­kim to, jak kolega ojca trak­to­wał swoją dziew­czynę – jak jej te świe­ci­dełka przy­no­sił, jaki był z sie­bie wtedy zado­wo­lony, a ona szczę­śliwa.

Tata Rysiek zawsze powta­rzał, że dla niego rodzina jest naj­waż­niej­sza. Za wszelką cenę sta­rał się utrzy­my­wać dobro­byt, bar­dzo chciał, żeby mamie, mi i moim małym wów­czas bra­ciom niczego nie bra­ko­wało. Dla­czego w takim razie – ktoś może zapy­tać – skoro tak bar­dzo kocha­łem tatę, a on nas, jed­nak zbo­czy­łem z drogi i już jako dziecko kra­dłem, kom­bi­no­wa­łem i napa­da­łem? Ano może wła­śnie dla­tego, że cała dziel­nica kra­dła i kom­bi­no­wała… Naprawdę trzeba było być pra­go­od­por­nym, żeby tu żyjąc, ustrzec się przed takim losem. Pew­nie gdyby tata dożył naszego wej­ścia w doro­słość, nie byli­by­śmy zło­dzie­jami, bo wiele by nas nauczył, wszystko wyja­śnił, wytłu­ma­czył. I poszedł­bym, a wszy­scy moi bra­cia pew­nie też, w jego ślady. Był woj­sko­wym i to wyso­kiego stop­nia, spę­dził w woj­sku wiele lat. A potem zało­żył rodzinę i miał nas – żonę i czwórkę synów, któ­rych bar­dzo kochał i wycho­wy­wał, któ­rymi się opie­ko­wał. Moi rodzice zawsze byli dla mnie naj­waż­niejsi i tak jest do teraz, choć dziś żyje tylko moja mama. Tata odszedł dość wcze­śnie i to ja, jako naj­star­szy z braci, naj­le­piej go pamię­tam i naj­wię­cej z nim prze­ży­łem. Z naszej czwórki naj­moc­niej byłem z ojcem zwią­zany.

Śmierć taty

Tata zmarł na początku 1992 roku i to mogło stać się przy­czyną wszyst­kich naszych pro­ble­mów. Jestem bowiem pewien, że gdyby ojciec dożył naszej peł­no­let­no­ści, życie mogłoby wyglą­dać z deka ina­czej. Nie chcę się tu uspra­wie­dli­wiać, że moje zło­dziej­skie życie zaczęło się od śmierci taty, bo kra­dłem także, jak jesz­cze żył. Nato­miast pamię­tam, jak mi powta­rzał: „Żydu, jak coś robisz, to rób to tak, żeby jak naj­mniej osób o tym wie­działo”. No i ta zasada przy­świe­cała mi przez całe moje ban­dyc­kie życie, bo naj­go­rzej to opo­wia­dać o swo­ich wyczy­nach czy zarob­kach w sze­ro­kim gro­nie.

Odszedł nagle i do dziś nie umiem się z tym pogo­dzić. Czuję wyrwę w sercu, bo zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. Do dziś przed oczami mam karetkę, która zabiera tatę do szpi­tala, odtwa­rzam, jak ratow­nicy medyczni kładą go na noszach sta­rego typu. Karetka też była nie­zbyt, nawet jak na tamte czasy, nowo­cze­sna, bo to był fiat 125 p typu kombi. Tata, leżący na noszach, był zupeł­nie przy­tomny, świa­domy.

Jak po niego przy­je­chali, wszy­scy w domu wpa­dli w czarną roz­pacz, mama pła­kała, ja z braćmi dosta­li­śmy wręcz spa­zmów i dusz­no­ści. Mama nas uspo­ka­jała, że wszystko będzie dobrze, ale nie potra­fi­łem się uspo­koić, bo niby jak, skoro na moich oczach zabie­rano uko­chaną mi osobę. Przez pierw­sze dni mama powta­rzała nam, że z tatą jest coraz lepiej, tylko że nie możemy go odwie­dzić, bo w tym szpi­talu, gdzie leży, nie ma odwie­dzin dla dzieci. Łyk­nę­li­śmy to. A dzień, w któ­rym dowie­dzia­łem się o taty śmierci, jest do dziś naj­gor­szym dniem mojego życia.

Z samego rana wpadł do nas wujek i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem prze­ka­zał mamie tę straszną wia­do­mość. Rysiek zmarł. Razem sie­dzieli i pła­kali w kuchni, a ja ich pod­słu­chi­wa­łem. Wujek mówił mamie, że musi dać sobie radę ze względu na chło­pa­ków, że Rysiek nie chciałby, żeby się zała­mała. Kiedy tylko usły­sza­łem z ust wujka, że trzeba zor­ga­ni­zo­wać pogrzeb, to wpa­dłem do kuchni jak opa­rzony i zaczą­łem się drzeć wnie­bo­głosy, że tatę to w tym szpi­talu zabili! Mama i wujek sta­rali się mnie uspo­koić, ale już nie mogłem być spo­kojny. Prze­ży­łem to naj­bar­dziej z braci, byłem w takim sta­nie, że rodzina nie pozwo­liła mi pójść na pogrzeb, który odbył się kilka dni póź­niej. Bali się, że coś sobie zro­bię, nie wiem, rzucę się na trumnę ojca, zwy­zy­wam gości. Nie­wy­klu­czone, że tak wła­śnie by się stało. Więc jako naj­star­szy syn nie uczest­ni­czy­łem w ostat­niej dro­dze ojca. Naprze­mien­nie pła­ka­łem i pani­ko­wa­łem albo dla odmiany zio­ną­łem agre­sją – byłem w ist­nym szale i nie nada­wa­łem się na tę uro­czy­stość. Wiem, że gdy tatę żegnało bar­dzo wiele osób, ja sie­dzia­łem z kimś w domu. Ze wście­kło­ści i bez­rad­no­ści poroz­wa­la­łem jakieś wazo­niki, które stały na półce w kuchni, ale tuż przed powro­tem mamy wszyst­kie je z powro­tem uło­ży­łem, żeby dodat­kowo się nie mar­twiła. Już jako star­szy chło­pak bar­dzo czę­sto jeź­dzi­łem na grób ojca zapa­lić znicz i się pomo­dlić, zresztą do dziś pierw­sze, co robię, za każ­dym razem po wyj­ściu z wię­zie­nia, to jadę go odwie­dzić. Sie­dzę tam sobie i z nim roz­ma­wiam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rakiet, czę­ściej rekiet – w slangu prze­stęp­czym ozna­cza osobę pobie­ra­jącą hara­cze. [wróć]