Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Artur „Żyd” Pośpiech urodził się i wychował na cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze. W wieku dziewięciu lat zaczął kraść, od tego czasu pnąc się po szczeblach złodziejskiej kariery i wchodząc coraz głębiej w przestępczy świat, by wreszcie na początku lat dziewięćdziesiątych wstąpić w szeregi mokotowskiej mafii. Codzienność kradzieży, włamań, rabunków, wymuszeń i bezwzględnej przemocy przeplatała się z pobytami w więzieniu, które w efekcie pochłonęły większość czterdziestoparoletniego życia bohatera. W rozmowie z Gabrielą Jatkowską opowiada o rozkwicie przestępczości zorganizowanej w okresie polskiej transformacji, swojej drodze na przestępczy szczyt, a także o spektakularnym upadku. To opowieść o świecie dla większości niedostępnym lub niewidzialnym, o prawie bezprawia, przestępczym kodeksie i pozbawionych skrupułów ludziach. Opowiedziana językiem, który nie zna przenośni, zdrobnień i subtelności, ponieważ jest szorstki, dosadny i brutalny – jak życie poza prawem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Kiedy jako mała dziewczynka, siedząc wieczorami przy kolacji, chłonęłam legendarny program 997. Magazyn kryminalny, nie wiedziałam jeszcze, że to zapowiedź moich przyszłych dziennikarskich eksploracji. Oglądałam ten popularny program true crime z Babcią, która niby to zajmowała się ośmioletnią wówczas wnuczką – co też oczywiście miało miejsce – ale jednak przede wszystkim z zapartym tchem wpatrywała się w ekran wypukłego telewizora marki, bodajże Grundig, śledząc losy bohaterów Magazynu.
Już jako dziennikarka zajmująca się tematyką kryminalną, musiałam trafić na ławy sądowe. To było nieuniknione. Na jednej ze spraw sądzony był seryjny zabójca, a w roli świadka pojawił się pewien policjant. Okazał się nim procesowiec ze stołecznego terroru, który zafascynował mnie swoją opowieścią o namierzaniu wspomnianego zabójcy.
Marek Hubert urzekł mnie jednak inną historią – o pewnym gangsterze, którego robił w ramach śledztwa dotyczącego grupy mokotowskiej. Przedstawił Artura „Żyda” Pośpiecha jako bezkompromisowego gangstera, lawirującego pomiędzy strachem a chciwością i ryzykującego wszystko w imię swoich zasad.
Losy Artura były opowieścią o przetrwaniu w świecie, który nie daje drugiej szansy.
– Ta historia to wynik kooperacji trzech struktur: policji, dziennikarza i przestępcy, która w naturalnym środowisku nigdy by nie zaistniała – komentuje Marek, chcąc uchwycić moment powstania pomysłu, a w efekcie niniejszej książki. Ale to także splot niesłychanych zdarzeń wokół Rzezimieszka, czyli Artura Pośpiecha. Jak chociażby pojawienie się w jego życiu fotoreportera „Gazety Wyborczej”, Piotra Sadurskiego, który schowany za szpitalną elewacją przy ulicy Brzeskiej okiem aparatu uchwycił moment napadu w wykonaniu Artura i jego kompanów.
Udało mi się odnaleźć tego fotoreportera. Usiedliśmy w ogródkach piwnych na placu Narutowicza. Sadurski był trochę w szoku, że po latach wraca do niego ten temat, który jednak bardzo dobrze pamiętał:
– Dostaliśmy w redakcji telefon i redaktor Dróżdż wysłał mnie na Brzeską, żebym schował się w jednej z kamienic. Pojechałem, ukryłem się w szpitalu naprzeciwko bramy Brzeskiej 7. Byłem tam może pół godziny. W tym czasie jacyś chłopcy kręcili się po ulicy i w pewnym momencie zauważyłem, że napadają na dwie kobiety obładowane dużymi torbami. Od razu wyciągnąłem aparat i zrobiłem serię zdjęć. To było dość niesamowite, że znalazłem się w tym miejscu i czasie, mogąc na żywo dokumentować napad. Po wszystkim natychmiast wróciłem do redakcji i przekazałem materiał Dróżdżowi. Ten siedział dość znudzony za biurkiem, ale jak tylko przejrzał moje zdjęcia, natychmiast się poderwał i z rolką wywołanego filmu na szyi, niczym krawiec z centymetrem, poleciał do redakcji, by zdążyć jeszcze puścić moje fotografie do bieżącego numeru. Gazeta zamykana była o siedemnastej i zdjęcia od razu trafiły do druku. Od tego zaczęła się seria artykułów dotyczących najniebezpieczniejszych miejsc na Pradze, a potem także w innych dzielnicach Warszawy.
Artur trafił na łamy „Gazety Wyborczej”, a kilka lat później na okładkę „Polityki”, która wykorzystała jedno ze wspomnianych zdjęć Sadurskiego. Dziś natomiast jest bohaterem i współautorem niniejszej książki, którą w Państwa ręce oddajemy.
Gabriela Jatkowska
Żydek z warszawskiej Pragi, co miał braci wielu, już jako szczaw dokonał niezłego fortelu. Krnąbrny i głuchy na rodziców wołanie zarabiał nielegalnie na wymarzone w postaci gum i cukierków posiadanie. Co to z niego także i pół Pragi obkupywał, a potem wracał na Brzeską i dalej Ruskich oskubywał – z dóbr, złota, pieniędzy, po to, by nikomu na Brzeskiej nie żyło się w nędzy. Warszawski rakiet1 zabierze ci wszystko, co masz przy sobie, niech się strzegą Ruscy, Wietnamcy czy inni śmiałkowie. Po wielu latach złodziejskiej kariery został liderem bandy i siał postrach wśród innych złodziei, bo któregoś dnia się Żydek rozjebał i wielu mokotowskich do więzienia wjebał.
Artur „Żyd” Pośpiech
O tej konkretnej Wietnamce z warszawskiego Stadionu Dziesięciolecia dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, kiedy to wydzwonił nas Śruba i powiadomił o zaobserwowanej przez siebie ofierze. Zapragnęliśmy ją jak najszybciej przywitać w naszym królestwie bezprawia.
Śruba poinformował nas, że konkretnego dnia Wietnamka wchodzi do kilku bud po kolei, skąd odbiera reklamówki z pieniędzmi, a potem wkłada to wszystko w jedną torbę i kieruje się do kolejnej budy, w której przesiaduje z piętnastu Wietnamców. Postanowiliśmy jeszcze dodatkowo ich poobserwować, co trwało dobry tydzień z pominięciem weekendów, a to dlatego, że w soboty i niedziele na stadionie odbywał się handel detaliczny, a we wtorki i czwartki – hurtowy. Wiadomo więc było, że więcej kasy do ściągnięcia będzie w tygodniu. Z naszych analiz wynikało, że Wietnamka powtarza czynności z odbieraniem reklamówek od wietnamskich handlarzy, przemierza tę samą trasę i kończy ją w jednej wietnamskiej budzie. Musieliśmy zaplanować, gdzie i jak ją zaatakować, żeby było najłatwiej odebrać całą kasę i bezpiecznie się z nią ulotnić.
Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wciąż nie namierzyliśmy osoby, która z tej ostatniej budy, w której zawsze było kilkunastu Azjatów, wywoziła całą przyniesioną przez Wietnamkę kasę. Trop urywał się właśnie na niej i tej ostatniej budzie, w której znikała. Plan był prosty, ale wymagał od nas nie lada odwagi. Musieliśmy ją zrobić, czyli okraść, tuż przed jej zniknięciem we wnętrzu ostatniego baraku. Tylko tyle i aż tyle. Wietnamka zmierzała do celu alejkami, po których obu stronach były budy pełne Wietnamców, setki jej braci, którzy natychmiast rzuciliby się jej na pomoc. Musieliśmy być szybcy. Szybcy i wściekli, bardziej niż to stado Wietnamców, które niechybnie ruszyłoby z pomocą Wietnamce i chyba zjadłoby nas na surowo. Dosłownie.
Ta buda, do której Wietnamka znosiła kasę, była na szczęście blisko wiaduktu kolejowego w okolicach ulicy Zamoyskiego, gdzie parkowały auta. Wpadłem więc na genialny pomysł, że w tym właśnie miejscu Nowak stanie samochodem, tymczasem ja ze Śrubą jebniemy reklamówkę z kasą. Nowak będzie czekał na nas, kiedy uderzymy w długą, dając dyla przed hordą wściekłych Wietnamczyków, i wskoczymy już do ruszającego auta prowadzonego przez Nowaka, chwilę wcześniej go wydzwaniając. Załatwiliśmy sztukę na tę akcję, czyli samochód, który miał być użyty do przestępstwa, w tym wypadku był to ford mondeo. Żeby ułatwić sobie drogę ucieczki, wymontowaliśmy w nim tylne drzwi, te od strony pasażera, oraz tylną szybę. Wszystko po to, aby usprawnić nasze szybkie ulotnienie się, kiedy ile sił w nogach będziemy uciekać przed tymi małymi, zwinnymi ludźmi – każda sekunda była na wagę złota. I życia.
Do dnia napadu samochód z wyjętymi szybą i drzwiami stał pod plandeką w okolicach miejsca planowanej akcji, gdzie go kilka dni wcześniej zaparkowaliśmy. Przestępstwo zaplanowaliśmy na bodaj wtorek, na pewno był to środek tygodnia ze względu na największe utargi u Wietnamczyków. Do samej wyrwy – tak nazywaliśmy kradzieże torebek czy saszetek – bardzo się przygotowywać nie musieliśmy, choć pamiętać trzeba, że aby uciec spod wietnamskiego topora, musieliśmy być w znakomitej formie. Stąd też podział ról wśród nas: postanowiliśmy, że wyrwy dokonamy ja i Śruba, bo Nowak ze względu na dużą masę ciała nie potrafił szybko biegać. Został więc naszym kierowcą. Na dzień napadu mieliśmy specjalnie do tej roboty zakupione czapki z daszkiem i kominy, które założyliśmy tuż po wejściu na stadion. Wyglądało to dość naturalnie, bo była zima i wszyscy przecież byli czymś otuleni.
Wraz ze Śrubą ruszyliśmy z buta w kierunku stadionu, Nowak zajął strategiczne miejsce za kółkiem na parkingu przy Zamoyskiego, tak że samochód stał ze trzysta metrów od tej budy, do której zmierzać będzie nasza Wietnamka. Nowak czekał jednocześnie na nasz telefon, który mieliśmy wykonać, jak kobieta będzie blisko celu. Nie chcieliśmy, żeby wcześniej podjeżdżał bezpośrednio pod budę, bo tylko zwróciłby na siebie uwagę samochodem bez drzwi i okna.
Weszliśmy na stadion i wypatrywaliśmy naszej Wietnamki. Chwilę trwało, zanim się pojawiła. Natychmiast też zaczęliśmy podążać za nią jak cienie, nie tracąc jej ani na chwilę z oczu. Zajrzała do siedmiu bud, z każdej pobrała reklamówkę z kasą, a nam wyobraźnia pracowała i podsuwała obrazy tych ciepłych kanapek, czyli banknotów złożonych przez nią w torebce. Kobieta czuła się na tyle pewnie, że ta wypchana gotówką reklamówka swobodnie dyndała u jej boku, jakby niosła w niej bułki i kefir. Też pewnie czułbym się tak bezpiecznie, gdybym otoczony był swoimi ludźmi. Nie mogła przypuszczać, że została nominowana do roli ofiary, a już na pewno przez myśl jej nie przeszło, że ktoś odważy się zapolować na nią na jej terenie! Kiedy zbliżała się do tej ostatniej, najważniejszej dla nas budy, z reklamówką pełną kasy pobranej z wszystkich innych ruder na trasie, wydzwoniliśmy Nowaka, by był w gotowości, bo zaraz nadbiegamy! Zwarty i gotowy szykowałem się do skoku na torbę.
Na umówiony znak ruszyliśmy na kobietę, złapałem za tę drogocenną torbę, Śruba – no co tu dużo mówić – przyjebał jej z całej siły w plecy, a ona drobna i niewysoka, poleciała na jakieś pięć metrów do przodu, upadła i zaczęła rozpaczliwie krzyczeć. Gaz do dechy! Spieprzaliśmy tak szybko, że się za nami kurzyło, a w tym samym momencie, kiedy kobieta podniosła rwetes, w pościg za nami puściło się parudziesięciu Wietnamców! Mieliśmy do pokonania jakieś sześćdziesiąt metrów w tempie mistrzowskim do naszego odpalonego już auta. Rzuciliśmy się do jego środka na szczupaka, Nowak już ruszał, a ja dosłownie czułem oddech Wietnamca na szyi.
Jako pierwszy wskoczyłem na tylną kanapę na śledzia, zaraz na mnie rozpłaszczył się Śruba, Nowak cisnął gaz do dechy, ale był w ciężkim szoku, jak zobaczył zewsząd wyskakujących Wietnamców. Przyciskał pedał gazu, my przewalając się po sobie jakoś w końcu usiedliśmy w normalnych pozycjach. Musieliśmy też uważać, żeby nie wylecieć z samochodu.
Co tam się działo, to nie tyle trudno opowiedzieć, ile nawet sobie wyobrazić – było to klasyczne kino akcji z rodzaju tych „zabili go i uciekł”. No i faktycznie, gdyby któraś z rzucanych w naszą stronę rzeczy w nas trafiła, to i do zabójstwa ze strony Wietnamców mogło dojść. Z każdej budy, dziury, alejki wyskakiwały dziesiątki tych Wietnamczyków, próbowali nas złapać, a jak sobie tę brawurową ucieczkę przypomnę, to do tej pory nie pojmuję, jak nam się ta rejterada udała! Wietnamczycy jakiś czas za nami biegli, ale żaden z nich nas nie dopadł, a samochód porzuciliśmy w okolicach ulicy Sprzecznej i przykryliśmy plandeką.
Szybko też przeliczyliśmy nasz urobek – było tego dwieście tysięcy złotych, zatem jak najbardziej ryzyko się opłacało, choć muszę przyznać, że ten napad wspominaliśmy później wielokrotnie, rysując różne scenariusze zakończenia – co by było, gdyby nas jednak dopadli. Jak można się domyśleć, żaden z tworzonych w naszych głowach scenariuszy nie miał happy endu, więc naprawdę mieliśmy dużo szczęścia, że tego dnia uszliśmy z życiem.
Nie muszę tłumaczyć, że strach, który nam towarzyszył podczas opisanej akcji, w żaden sposób nie powstrzymał nas przed kolejnymi napadami i Wietnamcy nie mieli z nami życia. Inną formą napadów na nich było zawijanie ich do samochodu i teraz sobie przypomniałem jedno, które wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Nie zawijaliśmy ludzi, żeby ich przetrzymywać i męczyć. To były raczej takie krótkie porwania, po to aby przeszukać takiego skubańca i go skasować, a potem zwyczajnie puścić wolno. Ile było uprowadzeń, nie pamiętam. Nigdy nie bawiłem się w zliczanie takich drobnych przestępstw, ale zapewnić mogę, że było tego mnóstwo.
Jak już decydowaliśmy się porwać Wietnamca, to wjeżdżaliśmy na stadion bezpośrednio autem, wiedząc wcześniej, który typ ma przy sobie więcej hajsu i wart jest naszego zainteresowania. Łapaliśmy ją albo jego, wrzucaliśmy do samochodu na przypał, czyli na żywca – mieliśmy gdzieś, czy ktoś nas widzi, czy nie, czy Wietnamcowi ktoś próbuje pomóc, czy w nas czymś ktoś rzuca. Po prostu wciągaliśmy go czy ją do środka, dwóch z tyłu go trzymało, bo zazwyczaj wił się jak piskorz, i spieprzaliśmy z naszą ofiarą, przy czym hordy Wietnamców wyskakiwały nam przed maskę, czasem też wchodziły na nią. Jakby Vega chciał wówczas kręcić jeden ze swoich filmów akcji, nie potrzebowałby kaskaderów, to były gotowe kadry filmowe.
Porwanie, o którym myślę, miało miejsce chwilę przed napaścią na Wietnamkę, na jesieni 2000 roku. Tym razem towarzyszył mi jak poprzednio Nowak, ale w miejsce Śruby pojawił się niejaki Opa. Śruba był wtedy w melanżu, ostro ćpał i chlał, więc trzeba było mu załatwić zastępstwo. Wietnamskiego frajera wyczaił Nowak, oczywiście na stadionie, w okolicach Portu Praskiego, gdzie była mała uliczka, w którą można było wjechać samochodem. Zanim zawinęliśmy Wietnamca, poszliśmy ze Śrubą – wciąż jeszcze pokładałem w nim nadzieję, że weźmie udział w akcji – obadać, co tam się kręci. Wietnamiec wyglądał na bogatego handlarza – miał kilka bud, co zapowiadało złoty strzał. Jedyny problem polegał na tym, że Wietnamcy byli już nieco wyczuleni i rozdrażnieni, zwracali w okolicy targowiska uwagę na wszystkie nie swoje samochody z młodymi osobnikami wewnątrz.
Do porwań Wietnamczyków dochodziło wtedy dość często i było ich naprawdę sporo. No więc wymyśliłem, że aby nasz samochód wyglądał bardziej jak ich, to na tylną kanapę władujemy parę kartonów, tak aby udawał jakiegoś dostawczaka. Na robotę Nowak ogarnął sztukę w postaci kombiaka – opla astrę, którego zakupił od niejakiego Serka, co to latał na kieszeni, czyli kradł ludziom z kieszeni i na przykład wyjmował z nich kluczyki samochodowe. Wyczekiwaliśmy już tylko dnia hurtowego, bo jak wiadomo, wtedy była szansa na rozbój większej rangi.
W wybranym dniu stawiliśmy się do roboty, ale – czego się zresztą obawiałem – Śruba zawalił, bo jak już wspomniałem, był wtedy w ostrym cugu. Wraz z Nowakiem odpuściliśmy robotę w tym dniu. Następnego ogarnąłem Opę. Astra, zaparkowana na Jagiellońskiej, już się do nas uśmiechała, miała też specjalnie zmienione blachy, należało więc tylko do niej wsiąść i wyruszyć po naszego Wietnamca. Niczym aktorzy przed wejściem na scenę powtórzyliśmy swoje kwestie: Opa wjeżdża autem na stadion, a potem z niego wyjeżdża, ja z Nowakiem łapiemy Wietnamca, wsadzamy go do środka i gaz do dechy, nic prostszego. Wyruszyliśmy na piechotę w kierunku stadionu, Opa podjechał w okolicę Portu Praskiego, no i – akcja! Jak tylko wypatrzyliśmy zbliżającego się handlarza, zadzwoniłem do Opy i kazałem mu ruszać. Wietnamiec zabawił w jednej budzie nieco dłużej, a w astrze czekał w napięciu nasz nie do końca jeszcze wprawiony i świeży w tego typu akcjach kierowca Opa. Na chwilę musiał się przyczaić, bo ustawił się przodem do wyjazdu, no i trochę się bał, ma się rozumieć, że jest na widoku skośnych azjatyckich oczu.
My czekaliśmy, aż Wietnamiec raczy opuścić budę. Na szczęście długo tam nie zabawił i gdy wyszedł, skierował swoje drobne kroki w stronę naszego auta. Nowak natychmiast go pochwycił, co nie było w ogóle trudne, bo Wietnamiec ważył tyle co cherlawa kura, więc potężnie zbudowany Nowak bez trudu wrzucił Wietnamczyka na kanapę, wpadając do środka razem z nim. Ja zamknąłem drzwi i usiadłem obok Opy, który strasznie spanikował na widok Wietnamców, którzy przyszli z odsieczą temu biedakowi. Zaczęli wrzeszczeć, piszczeć w tym swoim cudacznym języku, ale nie to było najgorsze, tylko to ich skakanie po samochodzie, dobijanie się do środka, walenie, kopanie – niczym chmara os raczej niż stado koni. Jako że mielimy już doświadczenie z takimi uprowadzeniami, zaraz po wrzuceniu człowieka do auta trzeba było zamknąć się od środka, żeby któryś nie otworzył drzwi, łapiąc za klamkę, i dać gaz do dechy, nie bacząc na nic.
Nowak leżał na coraz słabiej dającym oznaki życia Wietnamcu, bo bidak przyduszony został ciężarem stu dwudziestu kilo, więc nasza ofiara miała z gruntu przerąbane. Opa za kierownicą wpadł w panikę, bo Azjaci zaczęli skakać nam po masce. No widok był tak egzotyczny, że ja pierdolę, a chłopak nie był wprawiony w takich akcjach i tylko źrenice mu się powiększały do wielkości spodków, a łapy trzęsły. Musiałem jakoś temu zaradzić.
– Kurwa, gaz do dechy, dajesz! – nakazałem. – Nie patrz, że się obijają od maski samochodu jak te plastikowe lalki, musimy spieprzać! – Podziałało i jakoś otrzeźwiał, więc ruszyliśmy z piskiem opon, a tamci tylko się odbijali od naszej astry niczym kręgle!
Wyjazd trwał z minutę, może ciut więcej, ale mieliśmy wrażenie, że wieczność. Jak odjechaliśmy na bezpieczną odległość, Nowak jeszcze przyjebał temu naszemu bidzie piąchą w żebra, co to i tak je musiał mieć naruszone pod wpływem cielska Nowaka, jak sądzę, i po szybkim kipiszu u Wietnamca znalazł torbę pełną pieniędzy. Opa się wtedy zatrzymał, a Nowak nakazał Wietnamcowi wypierdalać. Po takim porwaniu zazwyczaj wypuszczaliśmy ich w okolicach Zamoyskiego, wtedy szybko na piechotę wracali do swoich.
Po wyrzuceniu chłopaczyny wyruszyliśmy na Szmulki, na których mieszkał Opa, i tam podliczyliśmy nasze wynagrodzenie. Tym razem było tego po jakieś dwadzieścia pięć tysi na głowę. Solidarnie postanowiliśmy odpalić też działkę Śrubie, który miał wtedy ten swój słabszy okres. Był przecież stałą częścią naszej złodziejskiej ekipy.
Po wszystkim musieliśmy tylko pożegnać świetnie spisującą się w tym dniu astrę, która dokonała żywota na przemysłowym Targówku, gdzie Opa ją spalił.
Rozdział 1
Dzieciństwo na Pradze
Nazywam się Artur Pośpiech, ksywa Żyd. Mam czterdzieści sześć lat i większość swojego życia, a już na pewno jego połowę, przesiedziałem w więzieniu. Jako dziecko, w wieku dziewięciu lat zacząłem dokonywać przestępstw. Jednym z czynników, które były początkiem mojej kryminalnej historii, było to, że urodziłem się i mieszkałem na warszawskiej Pradze, pod adresem Brzeska 7.
To tu zaczęła się moja kariera, jak to się po prasku mówi – od złodzieja do gangstera, a potem… do frajera. W każdym razie moje życie można by opisać jednym krótkim i całkiem na Pradze popularnym hasłem: „Od małego na całego!”.
Począwszy od drobnych kradzieży na Pradze, którą zmieniałem z czasem na inne dzielnice Warszawy, po grubsze napady i rozboje, których dokonywałem w całej Polsce. Napadałem z bronią w ręku, okradałem ludzi w domach, ale znany byłem głównie z napadów na jubilerów, kantory czy sklepy RTV. Moje życie to układanka złożona z wielu napadów, których dokonałem na przestrzeni dwudziestu lat życia. Różnią się one metodami, a zwłaszcza wielkością zrabowanych dóbr. Mnie i moich braci często nazywano „grupą jubilerów”, tak się już utarło, no i zdaje się, że w tych jubilerach wyspecjalizowałem się najmocniej.
Na potęgę kradliśmy w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Lata dziewięćdziesiąte stały się kolebką, jak to się dziś mówi, polskiej mafii – czyli grup przestępczych wszelkiej maści. Ja obrałem sobie w pierwszej kolejności Pragę, tu było moje królestwo, w którym, można rzec, niepodzielnie rządziłem, aż do pierwszej poważnej odsiadki. Kiedy w końcu trafiłem za kraty, poznałem tuzów przestępczej Warszawy, tam nawiązałem znaczące znajomości, które przyczyniły się do wejścia w nowy etap mojego życia. A było to wejście w grupę mokotowską, za sprawą Oskara Z. pseudonim Maczuga, dziś odsiadującego potężny wyrok między innymi za tak zwane paluchy, czyli gang obcinaczy palców. To z nim i Marcinem S. pseudonim Molek – właśnie Molek, nie Mołek, jak niektórzy dziennikarze podają – dziś skazanym na wieloletnie więzienie za serię brutalnych napadów, dokonałem najwięcej przestępstw w latach 2011–2013. Wtedy to po raz kolejny trafiłem do więzienia. Groziła mi druga odsiadka, tym razem naprawdę gruba.
Jak wspomniałem, zacząłem swoje przestępcze życie w wieku dziewięciu lat od okradania samochodów pozostawionych na ulicy Brzeskiej, na której mieszkałem. Brzeska lat dziewięćdziesiątych to jedna z najmroczniejszych ulic na warszawskiej Pradze. Mało kto się tu zapuszczał, a jeśli już to robił, to na swoją, zasadniczo nieprzemyślaną do końca odpowiedzialność. Okradaliśmy sklepy, szkoły, napadaliśmy na Ruskich i wiążąc w krawat, pozbawialiśmy ich urobku dnia. Ale do najbardziej spektakularnych akcji należały kradzieże, jakich dokonywaliśmy na Wietnamczykach handlujących na Stadionie Dziesięciolecia.
Trzeba podkreślić rolę, jaką Stadion Dziesięciolecia, a dziś nasza „duma narodowa”, odgrywał pod koniec lat osiemdziesiątych, a dla nas szczególnie w latach dziewięćdziesiątych. To był jedyny w swoim rodzaju bazar, nazwany Jarmarkiem Europa, na którym można było kupić wszystko. Dosłownie, od firanek aż po broń. Ruscy, czy w ogóle inni obywatele bloku wschodniego, handlowali tym, co udało im się przemycić przez granicę. Zajmowali praktycznie całą koronę stadionu, podczas gdy dół oraz teren wokół zajmowali Polacy. Ruscy handlowali, ale też skupowali towar – jedni skarpetki, inni broń, dokumenty, futra. Wszyscy byli dla nas łakomym kąskiem i stanowili łatwy cel. W pewnym momencie Ruskich zaczęli wypierać Wietnamcy, tak ich nazywaliśmy, czyli szeroko pojęci mieszkańcy Azji, którzy z sukcesem zaczęli przejmować stadionowy rynek i otwierać coraz więcej bud, które służyły za prowizoryczne sklepy. Ich towar był tańszy, dysponowali naprawdę wieloma budami na stadionie i stanowili dla Polaków czy Ruskich ogromną konkurencję.
Śmiało można powiedzieć, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych powstało na stadionie miasto Azjatów i stało się ono maszynką do robienia pieniędzy. Dla nas z kolei zaczął się raj i tylko odcinaliśmy kupony od tego, że Azjaci weszli na nasz teren. W Polsce przebywali w większości na nielegalu, o czym oczywiście wiedzieliśmy, więc nigdy albo prawie nigdy nie zgłaszali napadów, do jakich wówczas dochodziło za naszym, ale przecież nie tylko naszym udziałem. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że napady na Wietnamców są obwarowane niewielkim ryzykiem zatrzymania, czuliśmy się zatem całkowicie bezkarni. Napadaliśmy na nich, ile dusza zapragnie.
W 1997 roku, kiedy wyszedłem z zakładu karnego w Mielęcinie po dwuletniej pierwszej w moim życiu odsiadce, zacząłem regularnie napadać i okradać Wietnamców. Takich skoków dokonałem mnóstwo i jakbym chciał te napady policzyć, to startując od dziś, liczyłbym chyba do końca swoich dni. Trwało to kilka lat, na pewno do jakiegoś 2001 roku. Napady na Wietnamczyków były żyłą złota, ale żeby faktycznie przyniosły nam wymarzony hajs, musieliśmy je dobrze zaplanować. Najważniejsze było wytypowanie osoby, która w danym dniu będzie mieć dużą gotówkę przy sobie. Żeby taką postać wyselekcjonować, wchodziliśmy na stadion w celu jej wyhaczenia. Przechadzaliśmy się zatłoczonymi stadionowymi alejkami, zaglądaliśmy dyskretnie do tych bud, w których handlowali. Budy były małe, wszystko w nich było widać jak na dłoni.
Na początku mieszkaliśmy z rodzicami przy ulicy Kowieńskiej – ja i moich trzech braci: bliźniacy Rafał pseudonim Keczup i Waldemar pseudonim Perełka oraz najmłodszy Edek ksywa Kaczor. Byliśmy rodziną szczęśliwą, może nie najbogatszą, ale trzymającą się razem, bardzo się kochaliśmy. Bardzo małe było to mieszkanie, w którym się gnieździliśmy. Na nas czterech i rodziców przypadały bowiem: jeden pokój, łazienka i kuchnia. Moje kryminalne życie zaczęło się w roku 1986, kiedy to dostaliśmy kwaterunek na Brzeskiej. Mama, wyrzucana drzwiami wracała oknem, aż w końcu z pomocą taty układów i znajomości wywalczyła dla nas większy metraż. Mieszkanie na Brzeskiej było przestronne, jawiło się nam jako królestwo. Tam zamieszkaliśmy, a ja poznałem nowych kolegów. Od tego wszystko się zaczęło.
Tata Rysiek, bo w tej właśnie formie zwracałem się do niego, dla całej Pragi był po prostu Ryśkiem. On i jego rodzina pochodzili z Warszawy i, o ile pamiętam, to mieszkali na Bródnie. Tata nigdy nie dopingował mnie w moich złodziejskich wyczynach, był im przeciwny i wielokrotnie karał mnie za kolejne odwalone numery. Ale był też realistą, mieszkał na Pradze, sam zarabiał, łowiąc ryby w mętnej wodzie, a słynny na całą Polskę Bazar Różyckiego był jego królestwem. Wszyscy go tam znali, a on tam właśnie wynajdywał swoje ofiary.
No a nawiązując do tych kar, to jak zdarzyło mi się nawywijać, ojciec stosował wobec mnie nagany – lanie pasem lub sznurem od prodiża na gołą dupę. Do dziś pamiętam, jak mi kiedyś spuścił taki łomot, że przez dwa dni nie mogłem siedzieć. Robił to w celu wbicia mi do głowy pewnych zasad, żebym zrozumiał, co jest dobre, a co złe. Niestety, zawsze byłem uparty, więc nawet gdy dostawałem od niego ciężkie cięgi, to później i tak musiałem postawić na swoim i znowu wychodziłem na szaber, włam, no, znowu kradłem. Ale wyciągałem wnioski z niepowodzeń i uczyłem się na swoich błędach.
Kiedy po całym dniu wałęsania się po Pradze, jakichś kradzieżach, wtedy jeszcze drobniejszych, wracałem do domu, mama mówiła, że Rysiek się znów dowiedział o moich wyczynach. Wtedy już wiedziałem, że znów będę mieć karę i że tata Rysiek zabroni mi wychodzić na dwór – od razu wiedziałem, że muszę wiać! Kręciłem się wtedy po chałupie, czekając dobrego momentu, żeby dać dyla. Na gigancie potrafiłem przebywać kilka dni, dopóki się nie dowiedziałem, że w domu już zapanował spokój i winy mam odpuszczone. Jak byłem na gigancie, to zazwyczaj sypiałem u kolegów, spałem też po rozlicznych strychach albo komórkach.
Kiedyś w podwórkach Brzeskiej były takie komórki, gdzie ludzie trzymali opał czy inne duperele. I zdarzało mi się spać w takich miejscach. Tata jednak szybko odkrył wszystkie moje kryjówki, a potem zabronił też moim kolegom i ich rodzicom udzielania mi noclegu. Za każdym razem, kiedy dawałem nogę, mama z tatą chodzili po mieszkaniach moich kolegów i tam mnie szukali w pierwszej kolejności. Miejsca noclegowe u kumpli miałem więc spalone, tata z czasem znał wszystkie komórki, strychy i zakamarki wymyślane przeze mnie na nocleg. Za każdym razem, kiedy wracałem do domu, rodzice tłumaczyli mi, żebym tego nie robił, gdyż oni się bardzo o mnie martwią, nie wiedzą, co się ze mną dzieje, i że te moje ucieczki nie mają najmniejszego sensu. Ja z kolei myślałem, że tymi ucieczkami zmuszę rodziców do tego, że będę mógł sobie robić, co chcę.
Któregoś dnia, musiał to być rok 1990, przyjechał do nas z wizytą dziadek Rajchert, czyli ojciec mamy. Pokłócił się z babcią i musiał u nas przenocować. Jak widać, ucieczki z domu były u nas rodzinne! Dziadkowie od strony mamy mieszkali w Wawrze i bywałem tam jako dziecko, bo jeździłem do nich na wakacje. W trakcie tej wizyty u nas na Brzeskiej dziadek siedział z ojcem przy kuchennym stole i – jak to faceci – pili sobie do kolacji, aż w końcu narąbali się jak szpadle. I tu dostrzegłem swoją szansę, bo na nieszczęście dziadka już wcześniej wyczaiłem, że ma przy sobie dużą kwotę w markach niemieckich. Gdy dziadek z ojcem, najebani jak szpaki, ledwo już kontaktowali, pomyślałem jako ten gnój: Po co dziadkowi tyle hajsu, mnie on się przyda zdecydowanie bardziej – i zajumałem mu cały, jaki przy sobie miał. Poleciałem zaraz na podwórko i tam zakopałem swoją zdobycz. Po cichutku, jak gdyby nigdy nic, wróciłem do domu i poszedłem spać.
Rano obudziła mnie dzika awantura. Ojciec chodził po domu jak lew po klatce, dziadek siedział z nietęgą miną, chyba w szoku. Ojciec nie mógł sobie darować, że dziadkowi Rajchertowi zginęły pieniądze w domu, w którym go gościł. Nie przypuszczałem wtedy, że to aż tak na grubo pójdzie, że wybuchnie taka afera. Mama była wściekła, ojcu to para z wściekłości szła uszami – nie wiem, co ja sobie myślałem, kradnąc te dziadkowe pieniądze! Sądziłem chyba, że pomyślą tak: w trakcie tego ich picia i wychodzenia na metę po kolejną butelkę po prostu gdzieś te pieniądze zgubili, ewentualnie, że ktoś im je podwędził, kiedy na przykład płacili za wódkę. No ale mój ociec był nie w ciemię bity i od razu podejrzenie padło na mnie – jako najstarszego z braci, w dodatku, o czym też tata co nieco wiedział, coś już tam podkradającego.
Tak oto znalazłem się na pierwszym miejscu na liście podejrzanych. Wzięli mnie wtedy z mamą w krzyżowy ogień pytań i zaczęli wypytywać, czy to ja wziąłem te pieniądze, a jeśli tak, to żebym natychmiast się do tego przyznał. Wyjaśniali, że nigdy, ale to przenigdy nie można okradać rodziny i, jeśli to zrobiłem, mam natychmiast wskazać miejsce ukrycia dziadkowych pieniędzy. Byłem uparty i nie miałem zamiaru się przyznawać, a oni dali mi wtedy spokój. Grałem niewiniątko, zapewniałem, że nie mógłbym zgolasić własnego dziadka, i zdaje się wypadałem przekonująco, bo za chwilę usłyszałem, że rodzice kładą za mnie swoje głowy pod topór i zapewniają dziadka, że ja tych marek na pewno mu nie zabrałem. Jak zobaczyłem, że rodzice mają łzy w oczach i tak bardzo wierzą w moje zapewnienia o niewinności, gdy usłyszałem, że gwarantują dziadkowi, że to nie ja, dotarło do mnie, że zrobiłem coś bardzo, bardzo złego. Od razu wyszedłem z domu, poleciałem po tę kasę, wykopałem ją i chciałem natychmiast oddać dziadkowi, ale w tym momencie poczułem, że strasznie zawiodłem rodziców. I że nawet jeśli wrócę i oddam te pieniądze, wtedy stanie się jasne, że wszystkich ich okłamałem i naprawdę zarąbałem kasę własnemu dziadkowi, a to spowoduje, że zwyczajnie pękną im serca. No i niestety siła wyższa podsunęła mi na ten moment, jak mi się zdawało, o wiele lepsze rozwiązanie. Postanowiłem, że ten dziadkowy hajs podrzucę gdzieś w łazience, że niby on tam cały czas był, tylko diabeł ogonem przykrył, chociaż wiedziałem, że jak rodzice znajdą tę mamonę, będą od razu wiedzieli, że to po prostu ja.
Wyjebałem więc na giganta, a to już był ten czas, kiedy ojciec znał te wszystkie moje kryjówki, więc autentycznie nie miałem się gdzie podziać. Wyszedłem z domu, pojechałem gdzieś do centrum i szlajałem się po ulicach. Nie było łatwo, bo to były czasy, kiedy takim samotnym dzieciakiem nikt się nie przejmował i nie zwracał na niego uwagi. Więc spałem gdzie popadnie, ale najczęściej na Dworcu Centralnym, w poczekalniach, w których było względnie ciepło. Tam się zawsze trochę zagrzałem, można też było popatrzeć w telewizor, a jak byłem już za długo, to wsiadałem w pierwszy lepszy autobus i jeździłem nim od pętli do pętli. Wtedy to po raz pierwszy zdarzyło mi się zasnąć w autobusie i obudziłem się, dopiero jak jakaś kobieta się nade mną pochylała i coś do mnie mówiła. Pytała mnie autentycznie przejęta i zmartwiona o to, co ja tu robię oraz gdzie są moi rodzice. Z oczu dobrze jej patrzyło, a ja byłem głodny i wyziębiony, więc jak spytała mnie, czy pójdę z nią do jej domu, gdzie da mi jeść i się wyśpię, postanowiłem, że z nią pójdę. Była jakoś po trzydziestce i jako jedyna zainteresowała się dzieckiem śpiącym w autobusie. Mówiła, że ma syna mniej więcej w moim wieku.
Z przebłysków pamięci wyłania mi się ten jej blok z wielkiej płyty, mieścił się, jak sądzę, na Sadybie. Wjechaliśmy do jej mieszkania windą, w środku byli mama tej pani i jej syn, który już spał, bo to była późna godzina. Dostałem tam czyste ubranie, zostałem nakarmiony i wykąpany i ta pani położyła mnie do łóżka z jej synem. Rano jak się obudził, to był trochę w szoku, co robi obcy chłopiec w jego pokoju. Trochę z nim pogadałem, na co weszła ta pani, żebyśmy się szykowali, bo zaraz będzie śniadanie. Znowu się umyłem, zjedliśmy śniadanie, chłopiec szykował się do szkoły, a ta pani zaczęła mnie wypytywać, co się stało, że jestem na gigancie. Początkowo myślała, że pochodzę z pijącej rodziny, w której rodzice non stop się alkoholizują i do tego mnie biją, i że dlatego uciekłem. Nie chciałem dłużej trzymać jej w niepewności i wszystko jej opowiedziałem. To była nadzwyczaj dobra osoba, w mig pojęła, co się stało, i zaczęła mi tłumaczyć, że moi rodzice na pewno umierają ze strachu o mnie i że odwiezie mnie do nich. Oddała mi moje rzeczy, które zdążyła wcześniej wyprać i wyprasować, wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy na Brzeską. A ja się tak, kurwa, bałem tej konfrontacji z rodzicami, że szok! Zapewniali dziadka o mojej niewinności, a okazało się, że został okradziony w domu swojej córki i jej męża – przez wnuczka!
Podjechaliśmy pod siódemkę, pokazałem tej pani moje okna. I ona tam ze mną poszła na górę. Trząsłem się jak osika, gdy nacisnęliśmy dzwonek. Otworzyła mama… i od razu mnie przytuliła. Zaczęła płakać, tata to usłyszał i też przyleciał i zaczął mnie tulić. Jak już im trochę przeszło, zaprosili tę panią do środka, rozmawiali w kuchni, nie wiem, o czym, bo mnie przy tej rozmowie nie było. Wiem tylko tyle od taty, że rodzice bardzo jej dziękowali, że się mną zaopiekowała i wzięła mnie pod swój dach. Chcieli pokryć koszty tej opieki, oddać jej za taksówkę, ale ona nie chciała ani grosza.
Ten jedyny raz w życiu pojawiła się na mojej drodze taka pomocna dłoń, która zainteresowała się losem dziecka szwędającego się nocą po opustoszałym mieście. Ja tych ucieczek z domu zaliczałem sporo, bo to był mój rodzaj buntu, ale ta ucieczka była ostatnią. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo rodzice mnie kochają, bo chociaż zrobiłem coś tak złego, oni są w stanie mi wszystko wybaczyć. Od tamtej pory już nigdy nie uciekłem z domu. Nie dostałem nawet klapsa, a ojciec wziął mnie tylko potem na rozmowę i tłumaczył, że jeśli już muszę coś kraść, to nigdy bliskim i nie we własnym domu! Że nie wolno okradać rodziny, bo każdy, kto chce kraść, ma do domu przynosić, a nie z niego wynosić – i to jest święta prawda. Ale podkreślił też, że nie ma jego zgody na to, aby synowie zajmowali się złodziejstwem i kradli, że są inne sposoby na zarobek. Wyjaśniał mi, że on tu jest od tego, żeby nam się dostatnio żyło, że jego w tym głowa, aby wyżywić rodzinę. No i jestem pewien, że gdyby żył, to poszedłbym w jego ślady i bym nie kradł, ale na pewno nie w takim zakresie, bo ojciec to szykował mnie na swojego sukcesora.
Ojca określiłbym dziś jako starego praskiego cwaniaka w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie do końca wiem, dlaczego ojciec był tak wysoko w hierarchii zbójeckiej i cieszył się takim poważaniem, że nawet Dziad z Wołomina mu się wtedy w pas kłaniał. Jestem zatem pewien, że gdyby tata żył dłużej, pokazałby mi inną drogę zarobkowania. Ojciec miał wokół siebie mnóstwo znajomych, przychodzili, a on im coś załatwiał.
Jednym z jego kolegów, z którym robił różne biznesy, był Jakub, kierownik praskiego oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Był u nas częstym gościem. Jak do nas przychodził, to ojciec zamykał się z nim w ostatnim pokoju – nazywaliśmy go „pokoikiem”, bo był najmniejszy – i tam liczyli kartki na paliwo, mięso i co tam jeszcze wtedy na kartki bywało. Potem mój ojciec z tymi kartkami chodził na bazar i je sprzedawał.
Odkryłem tę jego działalność trochę przez przypadek. Kiedyś odsunąłem jedną z szuflad regału w dużym pokoju i cała była tymi kartkami wypchana. Nie wiem, jaka była rola tego Jakuba, czy po prostu razem z ojcem te kartki drukował, czy może miał do nich jakieś dojście. Wiem, że w czasach, kiedy ludzie o te kartki się zabijali, ojciec z Jakubem nimi handlowali i część z nich była raczej drukowana po prostu niż skądś kombinowana. Z Jakubem ojciec załatwiał także ludziom renty. Oczywiście lewe, no a niekiedy to zapewne ratujące życie. To była jedna z działalności ojca. Druga to biznes, jaki prowadził na Bazarze Różyckiego.
Wielokrotnie obserwowałem ojca i jego kolegów, jak łapią frajera. Na Bazarze Różyckiego ojciec stał na benklu, a benkiel to po prasku grupa oprychów, która oszukiwała przyjezdnych – zazwyczaj, za przeproszeniem, chamów ze wsi – w tak zwane trzy kolory czy inaczej w trzy karty albo też trzy kółka. Stali tam na bazarku w sześciu lub ośmiu na tym benklu właśnie i jak tylko zobaczyli wzbierającą w ich kierunku falę chamów – no przepraszam, że tak ich określam, ale Praga, raz, że była bezlitosna, dwa, niezbyt tolerancyjna wobec obcych, czyli niewarszawiaków – to zaczynała się gra.
Na takim charakterystycznym dla tamtych lat koszu na śmieci nazywanym hasiorem, stawianym do góry dnem, rzucało się na przykład trzema kółkami. Jeden, głównodowodzący, zaczynał krzyczeć: „Czarna przegrywa, czerwona wygrywa!”. Drugi wówczas rzucał dychę, dołączał kolejny – oczywiście wszyscy udając, że się nie znają – i na oczach chamów któryś z nich wygrywał. Ma się rozumieć tylko na pokaz, po to by złapać jelenia. Cham nie taki głupi i za pierwszym razem nie postawi na wygraną, na czerwoną kartę czy kulkę. Zaraz też szła druga runda, karty czy kubki z kulkami w różnych kolorach na stół – i znowu wygrywał jeden z kolegów ojca, obstawiający, powiedzmy, czarną. No i chamowi już się oczy zaczynały świecić, gdy widział, że tu się da radę wzbogacić, bo wygrana była dwukrotnością pieniędzy położonych na tym dnie od kosza. I kiedy cham tak patrzył, to ojciec do niego podbijał wtedy z tekstem: „Dawaj, pan, postaw! To jest pewne, od patrzenia pan nic nie wygrasz”. Do ojca dołączał kolejny i też rzucał dychę na ten prowizoryczny stół. Ten, co rzucał, wcześniej krzyczał, że czerwone wygrywa, no i ojciec z dumą podnosił krążek czerwonym do wierzchu – albo kartę, albo w co tam akurat grali – a ten z benkla wypłacał mu rzekomą wygraną. Ojciec lub inny z chłopaków dawali chamowi na wabia jakiś banknot, żeby postawił, no to on zachęcony w ten sposób stawiał, za chwilę wygrywał, no i nie trzeba być jasnowidzem, żeby się domyślić, że tak złapany jeleń już sam ochoczo sięgał po portfel i stawiał swoje, oczywiście zdecydowanie większe pieniądze. Jak połknął haczyk, jest już wiadomo, że było po nim. Zawsze stawiali na ten sam kolor co naganiacz, myśląc, że przechytrzą wszystkich. No i to był początek końca, bo taki delikwent wychodził niemal w samych majtkach po tak zaaranżowanej grze. Nieraz na własne oczy widziałem, jak kobiety zostawiały tam kolczyki, pierścionki, a nawet obrączki ślubne. Zdarzało się, że taki cham był wyjątkowo ostrożny i mimo całej pokazówki nadal opierał się przed wyłożeniem gotówki, a benklarze już wiedzieli, że ma kupę szmalu, no to wtedy go po prostu dziesionowali – czyli napadali i zabierali kasę. Z kolegów ojca z Różyca pamiętam takiego Tadka Flagę i Andrzeja, ale z nazwisk to już niewielu więcej.
Bywały dni, że łaziłem tam codziennie i podpatrywałem ojca, ale jak jego koledzy mnie widzieli, informowali tatę:
– Rysiek, twój najstarszy znowu się tu kręci! – no i ojciec nakazywał mi odwrót do domu.
Ale że ja zawsze byłem uparciuchem, nie szedłem na Brzeską, tylko od Ząbkowskiej dostawałem się na dach budynku handlarzy i z tego dachu dalej przyglądałem się pracy ojca. Czasami przychodziłem na bazar, jak już było po wszystkim, kiedy skończyli te swoje gry, i wtedy tata pozwalał mi z nimi postać, a ja czułem się dumny jak paw, że mam takiego ojca. A on mówił wtedy tym benklarzom, że kiedyś przejmę po nim schedę. Mam po nim na drugie Ryszard.
No a jak już wpadałem po jego pracy, to brał mnie ze sobą do tych różnych bud, gdzie można było kupić mnóstwo jedzenia, a przede wszystkim gotowe obiady. Zazwyczaj kupowaliśmy szamę w budzie koło komisu z rzeczami używanymi, gdzie w specjalnych koszach leżały gotowe zestawy obiadowe. To były moje smaki dzieciństwa – te wszystkie flaczki, pyzy, kotlety mielone czy schabowe z ziemniakami i kapustą. Tyle lat minęło, a ślinka na wspomnienie od razu mi cieknie… I jak wchodziliśmy tam z tatą na obiad, to te panie, co gotowały, zawsze mnie całowały i mówiły:
– Rysiek, ale ci się syn trafił. Jak dorośnie, to niejedna dziewczyna będzie za nim biegała.
I jak one mnie tak całowały i tak o mnie miło mówiły, to się strasznie wstydziłem i czerwieniłem. Nieraz to wręcz chciałem stamtąd uciekać, tak mnie wstyd zalewał.
Po takim obiedzie wracaliśmy z tatą do domu, a tam na nas czekała mama, oczywiście także z obiadem! Od progu zaczynała nam nakładać, a my jej, że teraz nie jesteśmy głodni, więc ona w złość, bo wiedziała, że byliśmy na Różycu i tam się posililiśmy. Nic to jednak nie dawało, bo i tak kazała nam ten obiad jeść, a tata mówił, że musimy jej słuchać, bo inaczej już nigdy nam nie nagotuje. No i wpychaliśmy w siebie przygotowane przez mamę potrawy, choć byliśmy najedzeni pysznościami z Różyca. Wiadomo, że to mamy strawy zawsze były i będą najpyszniejsze!
Świadomość, że ojciec zajmuje się nielegalną działalnością, miałem dzięki Różycowi, ale zdarzały się dni, kiedy poznawałem jego znajomych spoza bazaru i z pracy zdecydowanie innej niż benkiel.
Któregoś dnia, mogłem mieć wtedy najwyższej osiem lat, a moi bracia to już w ogóle byli bardzo mali, przyjechał do naszego domu znajomy ojca z dziewczyną. Został u nas w pokoiku przez kilka kolejnych dni. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, po co on się u nas zatrzymał, bo jak już wspomniałem, byłem dzieckiem krnąbrnym i dość przebiegłym i zawsze, jak coś się przed nami w domu ukrywało, to po prostu musiałem wiedzieć co.
Okazało się, że ten kolega ojca został postrzelony i u nas się ukrywał, przechodząc rekonwalescencję pod okiem załatwionego przez tatę lekarza. Został u nas przez kilka dni, może tydzień. Dziewczyna tego rekonwalescenta bardzo mnie polubiła, kupowała mi i moim braciom w Baltonie prezenty w postaci gum, czekoladek i orzeszków. Ojciec jak to zobaczył, mówił do mamy: „Patrz, Maryśka, jak nas zabraknie, to sobie poradzi. Nie dość, że kazał sobie nakupować tych słodyczy, to jeszcze braciom załatwił. No cały nasz Żydek, on zawsze da sobie radę”.
Ja nawet z tą dziewczyną spałem w przeznaczonym dla nich pokoiku, gdy kolega taty poczuł się na tyle lepiej, że zaczął wychodzić. Wracał po nocy, a ja udawałem wtedy, że śpię, ale bardzo chciałem się dowiedzieć, czemu koleś po postrzale łazi gdzieś nocą. No i raz usłyszałem jego rozmowę z tą dziewczyną. Okazało się, że oberwał podczas jakiegoś napadu połączonego z kradzieżą. A że szykowali się do zniknięcia, to nadal wychodził i kradł, a z każdego szabru zawsze coś tej swojej dziewczynie przynosił, zazwyczaj jakąś biżuterię. Mój tata te zrabowane rzeczy potem sprzedawał, bo zajmował się także paserką. Innym razem w tym zajętym przez parę pokoiku znalazłem pistolet tego człowieka i to był mój pierwszy kontakt z bronią palną. Wyjąłem ją z małej szafeczki, w której on trzymał swoje rzeczy, wziąłem do ręki i pierwszy raz ważyłem pistolet w dłoni. W każdym razie oni nie mieszkali u nas długo, może tydzień, dwa. Zapamiętałem przede wszystkim to, jak kolega ojca traktował swoją dziewczynę – jak jej te świecidełka przynosił, jaki był z siebie wtedy zadowolony, a ona szczęśliwa.
Tata Rysiek zawsze powtarzał, że dla niego rodzina jest najważniejsza. Za wszelką cenę starał się utrzymywać dobrobyt, bardzo chciał, żeby mamie, mi i moim małym wówczas braciom niczego nie brakowało. Dlaczego w takim razie – ktoś może zapytać – skoro tak bardzo kochałem tatę, a on nas, jednak zboczyłem z drogi i już jako dziecko kradłem, kombinowałem i napadałem? Ano może właśnie dlatego, że cała dzielnica kradła i kombinowała… Naprawdę trzeba było być pragoodpornym, żeby tu żyjąc, ustrzec się przed takim losem. Pewnie gdyby tata dożył naszego wejścia w dorosłość, nie bylibyśmy złodziejami, bo wiele by nas nauczył, wszystko wyjaśnił, wytłumaczył. I poszedłbym, a wszyscy moi bracia pewnie też, w jego ślady. Był wojskowym i to wysokiego stopnia, spędził w wojsku wiele lat. A potem założył rodzinę i miał nas – żonę i czwórkę synów, których bardzo kochał i wychowywał, którymi się opiekował. Moi rodzice zawsze byli dla mnie najważniejsi i tak jest do teraz, choć dziś żyje tylko moja mama. Tata odszedł dość wcześnie i to ja, jako najstarszy z braci, najlepiej go pamiętam i najwięcej z nim przeżyłem. Z naszej czwórki najmocniej byłem z ojcem związany.
Tata zmarł na początku 1992 roku i to mogło stać się przyczyną wszystkich naszych problemów. Jestem bowiem pewien, że gdyby ojciec dożył naszej pełnoletności, życie mogłoby wyglądać z deka inaczej. Nie chcę się tu usprawiedliwiać, że moje złodziejskie życie zaczęło się od śmierci taty, bo kradłem także, jak jeszcze żył. Natomiast pamiętam, jak mi powtarzał: „Żydu, jak coś robisz, to rób to tak, żeby jak najmniej osób o tym wiedziało”. No i ta zasada przyświecała mi przez całe moje bandyckie życie, bo najgorzej to opowiadać o swoich wyczynach czy zarobkach w szerokim gronie.
Odszedł nagle i do dziś nie umiem się z tym pogodzić. Czuję wyrwę w sercu, bo zupełnie się tego nie spodziewałem. Do dziś przed oczami mam karetkę, która zabiera tatę do szpitala, odtwarzam, jak ratownicy medyczni kładą go na noszach starego typu. Karetka też była niezbyt, nawet jak na tamte czasy, nowoczesna, bo to był fiat 125 p typu kombi. Tata, leżący na noszach, był zupełnie przytomny, świadomy.
Jak po niego przyjechali, wszyscy w domu wpadli w czarną rozpacz, mama płakała, ja z braćmi dostaliśmy wręcz spazmów i duszności. Mama nas uspokajała, że wszystko będzie dobrze, ale nie potrafiłem się uspokoić, bo niby jak, skoro na moich oczach zabierano ukochaną mi osobę. Przez pierwsze dni mama powtarzała nam, że z tatą jest coraz lepiej, tylko że nie możemy go odwiedzić, bo w tym szpitalu, gdzie leży, nie ma odwiedzin dla dzieci. Łyknęliśmy to. A dzień, w którym dowiedziałem się o taty śmierci, jest do dziś najgorszym dniem mojego życia.
Z samego rana wpadł do nas wujek i konspiracyjnym szeptem przekazał mamie tę straszną wiadomość. Rysiek zmarł. Razem siedzieli i płakali w kuchni, a ja ich podsłuchiwałem. Wujek mówił mamie, że musi dać sobie radę ze względu na chłopaków, że Rysiek nie chciałby, żeby się załamała. Kiedy tylko usłyszałem z ust wujka, że trzeba zorganizować pogrzeb, to wpadłem do kuchni jak oparzony i zacząłem się drzeć wniebogłosy, że tatę to w tym szpitalu zabili! Mama i wujek starali się mnie uspokoić, ale już nie mogłem być spokojny. Przeżyłem to najbardziej z braci, byłem w takim stanie, że rodzina nie pozwoliła mi pójść na pogrzeb, który odbył się kilka dni później. Bali się, że coś sobie zrobię, nie wiem, rzucę się na trumnę ojca, zwyzywam gości. Niewykluczone, że tak właśnie by się stało. Więc jako najstarszy syn nie uczestniczyłem w ostatniej drodze ojca. Naprzemiennie płakałem i panikowałem albo dla odmiany zionąłem agresją – byłem w istnym szale i nie nadawałem się na tę uroczystość. Wiem, że gdy tatę żegnało bardzo wiele osób, ja siedziałem z kimś w domu. Ze wściekłości i bezradności porozwalałem jakieś wazoniki, które stały na półce w kuchni, ale tuż przed powrotem mamy wszystkie je z powrotem ułożyłem, żeby dodatkowo się nie martwiła. Już jako starszy chłopak bardzo często jeździłem na grób ojca zapalić znicz i się pomodlić, zresztą do dziś pierwsze, co robię, za każdym razem po wyjściu z więzienia, to jadę go odwiedzić. Siedzę tam sobie i z nim rozmawiam.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Rakiet, częściej rekiet – w slangu przestępczym oznacza osobę pobierającą haracze. [wróć]