Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej - Gabriela Jatkowska, Artur Pośpiech - ebook + audiobook

Rzezimieszek. Z Brzeskiej na Pradze do mafii mokotowskiej ebook

Gabriela Jatkowska, Artur Pośpiech

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Artur „Żyd” Pośpiech urodził się i wychował na cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej na warszawskiej Pradze. W wieku dziewięciu lat zaczął kraść, od tego czasu pnąc się po szczeblach złodziejskiej kariery i wchodząc coraz głębiej w przestępczy świat, by wreszcie na początku lat dziewięćdziesiątych wstąpić w szeregi mokotowskiej mafii. Codzienność kradzieży, włamań, rabunków, wymuszeń i bezwzględnej przemocy przeplatała się z pobytami w więzieniu, które w efekcie pochłonęły większość czterdziestoparoletniego życia bohatera. W rozmowie z Gabrielą Jatkowską opowiada o rozkwicie przestępczości zorganizowanej w okresie polskiej transformacji, swojej drodze na przestępczy szczyt, a także o spektakularnym upadku. To opowieść o świecie dla większości niedostępnym lub niewidzialnym, o prawie bezprawia, przestępczym kodeksie i pozbawionych skrupułów ludziach. Opowiedziana językiem, który nie zna przenośni, zdrobnień i subtelności, ponieważ jest szorstki, dosadny i brutalny – jak życie poza prawem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Oceny
4,0 (43 oceny)
21
12
3
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Nie polecam

Ponoć są ludzie, których jarają takie opowieści. Ponoć łobuz kocha bardziej. I tak dalej i tak dalej. Czytanie tej książki było jak chłeptanie psich wymiocin. Styl chujowy. Język nudny. Opowieści - z tych co znamy je i nie lubimy. Po co toto wyszło ?
10
almacino77

Nie polecam

jak taka patologie można promować
10
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Hejka Książkowe Iskierki! 🔥 🚨"Rzezimieszek" to książka, która od pierwszej strony wciąga nas w świat, o którym większość z nas woli nie myśleć. Jednak ten świat istnieje i można na tą historię spojrzeć różnie. Ja ponieważ interesuje się mafią zarówno jako fikcją literacką jak i literaturą faktu, to opowieść Artura "Żyda" Pośpiecha chętnie przeczytałam i uważam za bardzo dobrą książkę. To brutalna opowieść o życiu w szarej strefie, gdzie wartościami są siła, lojalność i przemoc. 🚨 Jatkowska i Pośpiech zabierają nas w mroczną podróż po najciemniejszych zakątkach warszawskiej Pragi. Od dzieciństwa Artura na Brzeskiej, gdzie przestępcze życie było codziennością, przez kradzieże, napady, aż po moment, gdy trafia on w szeregi mokotowskiej mafii. Czy było to łatwe życie? I tak i nie, wszystko zależy jak na nie spojrzymy. Artur w swojej książce opisuje rzeczywistość, swoje wzloty i upadki, balansowanie na granicy prawa i przekraczanie granicy moralności. Dla mnie jest to historia, człowi...
00
Chochlikowebooki

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawy i dobrze napisany reportaż będący biografią jednego z rzezimieszków z mokotowskiej mafii.
00
Kasia105

Nie polecam

Strasznie to było słabe.
00

Popularność




Wstęp

Kiedy jako mała dziew­czynka, sie­dząc wie­czo­rami przy kola­cji, chło­nę­łam legen­darny pro­gram 997. Maga­zyn kry­mi­nalny, nie wie­dzia­łam jesz­cze, że to zapo­wiedź moich przy­szłych dzien­ni­kar­skich eks­plo­ra­cji. Oglą­da­łam ten popu­larny pro­gram true crime z Bab­cią, która niby to zaj­mo­wała się ośmio­let­nią wów­czas wnuczką – co też oczy­wi­ście miało miej­sce – ale jed­nak przede wszyst­kim z zapar­tym tchem wpa­try­wała się w ekran wypu­kłego tele­wi­zora marki, bodajże Grun­dig, śle­dząc losy boha­te­rów Maga­zynu.

Już jako dzien­ni­karka zaj­mu­jąca się tema­tyką kry­mi­nalną, musia­łam tra­fić na ławy sądowe. To było nie­unik­nione. Na jed­nej ze spraw sądzony był seryjny zabójca, a w roli świadka poja­wił się pewien poli­cjant. Oka­zał się nim pro­ce­so­wiec ze sto­łecz­nego ter­roru, który zafa­scy­no­wał mnie swoją opo­wie­ścią o namie­rza­niu wspo­mnia­nego zabójcy.

Marek Hubert urzekł mnie jed­nak inną histo­rią – o pew­nym gang­ste­rze, któ­rego robił w ramach śledz­twa doty­czą­cego grupy moko­tow­skiej. Przed­sta­wił Artura „Żyda” Pośpie­cha jako bez­kom­pro­mi­so­wego gang­stera, lawi­ru­ją­cego pomię­dzy stra­chem a chci­wo­ścią i ryzy­ku­ją­cego wszystko w imię swo­ich zasad.

Losy Artura były opo­wie­ścią o prze­trwa­niu w świe­cie, który nie daje dru­giej szansy.

– Ta histo­ria to wynik koope­ra­cji trzech struk­tur: poli­cji, dzien­ni­ka­rza i prze­stępcy, która w natu­ral­nym śro­do­wi­sku ni­gdy by nie zaist­niała – komen­tuje Marek, chcąc uchwy­cić moment powsta­nia pomy­słu, a w efek­cie niniej­szej książki. Ale to także splot nie­sły­cha­nych zda­rzeń wokół Rze­zi­mieszka, czyli Artura Pośpie­cha. Jak cho­ciażby poja­wie­nie się w jego życiu foto­re­por­tera „Gazety Wybor­czej”, Pio­tra Sadur­skiego, który scho­wany za szpi­talną ele­wa­cją przy ulicy Brze­skiej okiem apa­ratu uchwy­cił moment napadu w wyko­na­niu Artura i jego kom­pa­nów.

Udało mi się odna­leźć tego foto­re­por­tera. Usie­dli­śmy w ogród­kach piw­nych na placu Naru­to­wi­cza. Sadur­ski był tro­chę w szoku, że po latach wraca do niego ten temat, który jed­nak bar­dzo dobrze pamię­tał:

– Dosta­li­śmy w redak­cji tele­fon i redak­tor Dróżdż wysłał mnie na Brze­ską, żebym scho­wał się w jed­nej z kamie­nic. Poje­cha­łem, ukry­łem się w szpi­talu naprze­ciwko bramy Brze­skiej 7. Byłem tam może pół godziny. W tym cza­sie jacyś chłopcy krę­cili się po ulicy i w pew­nym momen­cie zauwa­ży­łem, że napa­dają na dwie kobiety obła­do­wane dużymi tor­bami. Od razu wycią­gną­łem apa­rat i zro­bi­łem serię zdjęć. To było dość nie­sa­mo­wite, że zna­la­złem się w tym miej­scu i cza­sie, mogąc na żywo doku­men­to­wać napad. Po wszyst­kim natych­miast wró­ci­łem do redak­cji i prze­ka­za­łem mate­riał Dróż­dżowi. Ten sie­dział dość znu­dzony za biur­kiem, ale jak tylko przej­rzał moje zdję­cia, natych­miast się pode­rwał i z rolką wywo­ła­nego filmu na szyi, niczym kra­wiec z cen­ty­me­trem, pole­ciał do redak­cji, by zdą­żyć jesz­cze puścić moje foto­gra­fie do bie­żą­cego numeru. Gazeta zamy­kana była o sie­dem­na­stej i zdję­cia od razu tra­fiły do druku. Od tego zaczęła się seria arty­ku­łów doty­czą­cych naj­nie­bez­piecz­niej­szych miejsc na Pra­dze, a potem także w innych dziel­ni­cach War­szawy.

Artur tra­fił na łamy „Gazety Wybor­czej”, a kilka lat póź­niej na okładkę „Poli­tyki”, która wyko­rzy­stała jedno ze wspo­mnia­nych zdjęć Sadur­skiego. Dziś nato­miast jest boha­te­rem i współ­au­to­rem niniej­szej książki, którą w Pań­stwa ręce odda­jemy.

Gabriela Jat­kow­ska

Żydek z warszawskiej Pragi…

Żydek z war­szaw­skiej Pragi, co miał braci wielu, już jako szczaw doko­nał nie­złego for­telu. Krnąbrny i głu­chy na rodzi­ców woła­nie zara­biał nie­le­gal­nie na wyma­rzone w postaci gum i cukier­ków posia­da­nie. Co to z niego także i pół Pragi obku­py­wał, a potem wra­cał na Brze­ską i dalej Ruskich osku­by­wał – z dóbr, złota, pie­nię­dzy, po to, by nikomu na Brze­skiej nie żyło się w nędzy. War­szaw­ski rakiet1 zabie­rze ci wszystko, co masz przy sobie, niech się strzegą Ruscy, Wiet­namcy czy inni śmiał­ko­wie. Po wielu latach zło­dziej­skiej kariery został lide­rem bandy i siał postrach wśród innych zło­dziei, bo któ­re­goś dnia się Żydek roz­je­bał i wielu moko­tow­skich do wię­zie­nia wje­bał.

Artur „Żyd” Pośpiech

Akcja

O tej kon­kret­nej Wiet­namce z war­szaw­skiego Sta­dionu Dzie­się­cio­le­cia dowie­dzia­łem się zupeł­nie przy­pad­kowo, kiedy to wydzwo­nił nas Śruba i powia­do­mił o zaob­ser­wo­wa­nej przez sie­bie ofie­rze. Zapra­gnę­li­śmy ją jak naj­szyb­ciej przy­wi­tać w naszym kró­le­stwie bez­pra­wia.

Śruba poin­for­mo­wał nas, że kon­kret­nego dnia Wiet­namka wcho­dzi do kilku bud po kolei, skąd odbiera rekla­mówki z pie­niędzmi, a potem wkłada to wszystko w jedną torbę i kie­ruje się do kolej­nej budy, w któ­rej prze­sia­duje z pięt­na­stu Wiet­nam­ców. Posta­no­wi­li­śmy jesz­cze dodat­kowo ich poob­ser­wo­wać, co trwało dobry tydzień z pomi­nię­ciem week­en­dów, a to dla­tego, że w soboty i nie­dziele na sta­dio­nie odby­wał się han­del deta­liczny, a we wtorki i czwartki – hur­towy. Wia­domo więc było, że wię­cej kasy do ścią­gnię­cia będzie w tygo­dniu. Z naszych ana­liz wyni­kało, że Wiet­namka powta­rza czyn­no­ści z odbie­ra­niem rekla­mó­wek od wiet­nam­skich han­dla­rzy, prze­mie­rza tę samą trasę i koń­czy ją w jed­nej wiet­nam­skiej budzie. Musie­li­śmy zapla­no­wać, gdzie i jak ją zaata­ko­wać, żeby było naj­ła­twiej ode­brać całą kasę i bez­piecz­nie się z nią ulot­nić.

Zda­li­śmy sobie sprawę z tego, że wciąż nie namie­rzy­li­śmy osoby, która z tej ostat­niej budy, w któ­rej zawsze było kil­ku­na­stu Azja­tów, wywo­ziła całą przy­nie­sioną przez Wiet­namkę kasę. Trop ury­wał się wła­śnie na niej i tej ostat­niej budzie, w któ­rej zni­kała. Plan był pro­sty, ale wyma­gał od nas nie lada odwagi. Musie­li­śmy ją zro­bić, czyli okraść, tuż przed jej znik­nię­ciem we wnę­trzu ostat­niego baraku. Tylko tyle i aż tyle. Wiet­namka zmie­rzała do celu alej­kami, po któ­rych obu stro­nach były budy pełne Wiet­nam­ców, setki jej braci, któ­rzy natych­miast rzu­ci­liby się jej na pomoc. Musie­li­śmy być szybcy. Szybcy i wście­kli, bar­dziej niż to stado Wiet­nam­ców, które nie­chyb­nie ruszy­łoby z pomocą Wiet­namce i chyba zja­dłoby nas na surowo. Dosłow­nie.

Ta buda, do któ­rej Wiet­namka zno­siła kasę, była na szczę­ście bli­sko wia­duktu kole­jo­wego w oko­li­cach ulicy Zamoy­skiego, gdzie par­ko­wały auta. Wpa­dłem więc na genialny pomysł, że w tym wła­śnie miej­scu Nowak sta­nie samo­cho­dem, tym­cza­sem ja ze Śrubą jeb­niemy rekla­mówkę z kasą. Nowak będzie cze­kał na nas, kiedy ude­rzymy w długą, dając dyla przed hordą wście­kłych Wiet­nam­czy­ków, i wsko­czymy już do rusza­ją­cego auta pro­wa­dzo­nego przez Nowaka, chwilę wcze­śniej go wydzwa­nia­jąc. Zała­twi­li­śmy sztukę na tę akcję, czyli samo­chód, który miał być użyty do prze­stęp­stwa, w tym wypadku był to ford mon­deo. Żeby uła­twić sobie drogę ucieczki, wymon­to­wa­li­śmy w nim tylne drzwi, te od strony pasa­żera, oraz tylną szybę. Wszystko po to, aby uspraw­nić nasze szyb­kie ulot­nie­nie się, kiedy ile sił w nogach będziemy ucie­kać przed tymi małymi, zwin­nymi ludźmi – każda sekunda była na wagę złota. I życia.

Do dnia napadu samo­chód z wyję­tymi szybą i drzwiami stał pod plan­deką w oko­li­cach miej­sca pla­no­wa­nej akcji, gdzie go kilka dni wcze­śniej zapar­ko­wa­li­śmy. Prze­stęp­stwo zapla­no­wa­li­śmy na bodaj wto­rek, na pewno był to śro­dek tygo­dnia ze względu na naj­więk­sze utargi u Wiet­nam­czy­ków. Do samej wyrwy – tak nazy­wa­li­śmy kra­dzieże tore­bek czy sasze­tek – bar­dzo się przy­go­to­wy­wać nie musie­li­śmy, choć pamię­tać trzeba, że aby uciec spod wiet­nam­skiego topora, musie­li­śmy być w zna­ko­mi­tej for­mie. Stąd też podział ról wśród nas: posta­no­wi­li­śmy, że wyrwy doko­namy ja i Śruba, bo Nowak ze względu na dużą masę ciała nie potra­fił szybko bie­gać. Został więc naszym kie­rowcą. Na dzień napadu mie­li­śmy spe­cjal­nie do tej roboty zaku­pione czapki z dasz­kiem i kominy, które zało­ży­li­śmy tuż po wej­ściu na sta­dion. Wyglą­dało to dość natu­ral­nie, bo była zima i wszy­scy prze­cież byli czymś otu­leni.

Wraz ze Śrubą ruszy­li­śmy z buta w kie­runku sta­dionu, Nowak zajął stra­te­giczne miej­sce za kół­kiem na par­kingu przy Zamoy­skiego, tak że samo­chód stał ze trzy­sta metrów od tej budy, do któ­rej zmie­rzać będzie nasza Wiet­namka. Nowak cze­kał jed­no­cze­śnie na nasz tele­fon, który mie­li­śmy wyko­nać, jak kobieta będzie bli­sko celu. Nie chcie­li­śmy, żeby wcze­śniej pod­jeż­dżał bez­po­śred­nio pod budę, bo tylko zwró­ciłby na sie­bie uwagę samo­cho­dem bez drzwi i okna.

Weszli­śmy na sta­dion i wypa­try­wa­li­śmy naszej Wiet­namki. Chwilę trwało, zanim się poja­wiła. Natych­miast też zaczę­li­śmy podą­żać za nią jak cie­nie, nie tra­cąc jej ani na chwilę z oczu. Zaj­rzała do sied­miu bud, z każ­dej pobrała rekla­mówkę z kasą, a nam wyobraź­nia pra­co­wała i pod­su­wała obrazy tych cie­płych kana­pek, czyli bank­no­tów zło­żo­nych przez nią w torebce. Kobieta czuła się na tyle pew­nie, że ta wypchana gotówką rekla­mówka swo­bod­nie dyn­dała u jej boku, jakby nio­sła w niej bułki i kefir. Też pew­nie czuł­bym się tak bez­piecz­nie, gdy­bym oto­czony był swo­imi ludźmi. Nie mogła przy­pusz­czać, że została nomi­no­wana do roli ofiary, a już na pewno przez myśl jej nie prze­szło, że ktoś odważy się zapo­lo­wać na nią na jej tere­nie! Kiedy zbli­żała się do tej ostat­niej, naj­waż­niej­szej dla nas budy, z rekla­mówką pełną kasy pobra­nej z wszyst­kich innych ruder na tra­sie, wydzwo­ni­li­śmy Nowaka, by był w goto­wo­ści, bo zaraz nad­bie­gamy! Zwarty i gotowy szy­ko­wa­łem się do skoku na torbę.

Na umó­wiony znak ruszy­li­śmy na kobietę, zła­pa­łem za tę dro­go­cenną torbę, Śruba – no co tu dużo mówić – przy­je­bał jej z całej siły w plecy, a ona drobna i nie­wy­soka, pole­ciała na jakieś pięć metrów do przodu, upa­dła i zaczęła roz­pacz­li­wie krzy­czeć. Gaz do dechy! Spie­prza­li­śmy tak szybko, że się za nami kurzyło, a w tym samym momen­cie, kiedy kobieta pod­nio­sła rwe­tes, w pościg za nami puściło się paru­dzie­się­ciu Wiet­nam­ców! Mie­li­śmy do poko­na­nia jakieś sześć­dzie­siąt metrów w tem­pie mistrzow­skim do naszego odpa­lo­nego już auta. Rzu­ci­li­śmy się do jego środka na szczu­paka, Nowak już ruszał, a ja dosłow­nie czu­łem oddech Wiet­namca na szyi.

Jako pierw­szy wsko­czy­łem na tylną kanapę na śle­dzia, zaraz na mnie roz­płasz­czył się Śruba, Nowak cisnął gaz do dechy, ale był w cięż­kim szoku, jak zoba­czył zewsząd wyska­ku­ją­cych Wiet­nam­ców. Przy­ci­skał pedał gazu, my prze­wa­la­jąc się po sobie jakoś w końcu usie­dli­śmy w nor­mal­nych pozy­cjach. Musie­li­śmy też uwa­żać, żeby nie wyle­cieć z samo­chodu.

Co tam się działo, to nie tyle trudno opo­wie­dzieć, ile nawet sobie wyobra­zić – było to kla­syczne kino akcji z rodzaju tych „zabili go i uciekł”. No i fak­tycz­nie, gdyby któ­raś z rzu­ca­nych w naszą stronę rze­czy w nas tra­fiła, to i do zabój­stwa ze strony Wiet­nam­ców mogło dojść. Z każ­dej budy, dziury, alejki wyska­ki­wały dzie­siątki tych Wiet­nam­czy­ków, pró­bo­wali nas zła­pać, a jak sobie tę bra­wu­rową ucieczkę przy­po­mnę, to do tej pory nie poj­muję, jak nam się ta rej­te­rada udała! Wiet­nam­czycy jakiś czas za nami bie­gli, ale żaden z nich nas nie dopadł, a samo­chód porzu­ci­li­śmy w oko­li­cach ulicy Sprzecz­nej i przy­kry­li­śmy plan­deką.

Szybko też prze­li­czy­li­śmy nasz uro­bek – było tego dwie­ście tysięcy zło­tych, zatem jak naj­bar­dziej ryzyko się opła­cało, choć muszę przy­znać, że ten napad wspo­mi­na­li­śmy póź­niej wie­lo­krot­nie, rysu­jąc różne sce­na­riu­sze zakoń­cze­nia – co by było, gdyby nas jed­nak dopa­dli. Jak można się domy­śleć, żaden z two­rzo­nych w naszych gło­wach sce­na­riu­szy nie miał happy endu, więc naprawdę mie­li­śmy dużo szczę­ścia, że tego dnia uszli­śmy z życiem.

Nie muszę tłu­ma­czyć, że strach, który nam towa­rzy­szył pod­czas opi­sa­nej akcji, w żaden spo­sób nie powstrzy­mał nas przed kolej­nymi napa­dami i Wiet­namcy nie mieli z nami życia. Inną formą napa­dów na nich było zawi­ja­nie ich do samo­chodu i teraz sobie przy­po­mnia­łem jedno, które wywo­łuje uśmiech na mojej twa­rzy. Nie zawi­ja­li­śmy ludzi, żeby ich prze­trzy­my­wać i męczyć. To były raczej takie krót­kie porwa­nia, po to aby prze­szu­kać takiego sku­bańca i go ska­so­wać, a potem zwy­czaj­nie puścić wolno. Ile było upro­wa­dzeń, nie pamię­tam. Ni­gdy nie bawi­łem się w zli­cza­nie takich drob­nych prze­stępstw, ale zapew­nić mogę, że było tego mnó­stwo.

Jak już decy­do­wa­li­śmy się porwać Wiet­namca, to wjeż­dża­li­śmy na sta­dion bez­po­śred­nio autem, wie­dząc wcze­śniej, który typ ma przy sobie wię­cej hajsu i wart jest naszego zain­te­re­so­wa­nia. Łapa­li­śmy ją albo jego, wrzu­ca­li­śmy do samo­chodu na przy­pał, czyli na żywca – mie­li­śmy gdzieś, czy ktoś nas widzi, czy nie, czy Wiet­nam­cowi ktoś pró­buje pomóc, czy w nas czymś ktoś rzuca. Po pro­stu wcią­ga­li­śmy go czy ją do środka, dwóch z tyłu go trzy­mało, bo zazwy­czaj wił się jak piskorz, i spie­prza­li­śmy z naszą ofiarą, przy czym hordy Wiet­nam­ców wyska­ki­wały nam przed maskę, cza­sem też wcho­dziły na nią. Jakby Vega chciał wów­czas krę­cić jeden ze swo­ich fil­mów akcji, nie potrze­bo­wałby kaska­de­rów, to były gotowe kadry fil­mowe.

Porwa­nie, o któ­rym myślę, miało miej­sce chwilę przed napa­ścią na Wiet­namkę, na jesieni 2000 roku. Tym razem towa­rzy­szył mi jak poprzed­nio Nowak, ale w miej­sce Śruby poja­wił się nie­jaki Opa. Śruba był wtedy w melanżu, ostro ćpał i chlał, więc trzeba było mu zała­twić zastęp­stwo. Wiet­nam­skiego fra­jera wyczaił Nowak, oczy­wi­ście na sta­dio­nie, w oko­li­cach Portu Pra­skiego, gdzie była mała uliczka, w którą można było wje­chać samo­cho­dem. Zanim zawi­nę­li­śmy Wiet­namca, poszli­śmy ze Śrubą – wciąż jesz­cze pokła­da­łem w nim nadzieję, że weź­mie udział w akcji – oba­dać, co tam się kręci. Wiet­na­miec wyglą­dał na boga­tego han­dla­rza – miał kilka bud, co zapo­wia­dało złoty strzał. Jedyny pro­blem pole­gał na tym, że Wiet­namcy byli już nieco wyczu­leni i roz­draż­nieni, zwra­cali w oko­licy tar­go­wi­ska uwagę na wszyst­kie nie swoje samo­chody z mło­dymi osob­ni­kami wewnątrz.

Do porwań Wiet­nam­czy­ków docho­dziło wtedy dość czę­sto i było ich naprawdę sporo. No więc wymy­śli­łem, że aby nasz samo­chód wyglą­dał bar­dziej jak ich, to na tylną kanapę wła­du­jemy parę kar­to­nów, tak aby uda­wał jakie­goś dostaw­czaka. Na robotę Nowak ogar­nął sztukę w postaci kom­biaka – opla astrę, któ­rego zaku­pił od nie­ja­kiego Serka, co to latał na kie­szeni, czyli kradł ludziom z kie­szeni i na przy­kład wyj­mo­wał z nich klu­czyki samo­cho­dowe. Wycze­ki­wa­li­śmy już tylko dnia hur­to­wego, bo jak wia­domo, wtedy była szansa na roz­bój więk­szej rangi.

W wybra­nym dniu sta­wi­li­śmy się do roboty, ale – czego się zresztą oba­wia­łem – Śruba zawa­lił, bo jak już wspo­mnia­łem, był wtedy w ostrym cugu. Wraz z Nowa­kiem odpu­ści­li­śmy robotę w tym dniu. Następ­nego ogar­ną­łem Opę. Astra, zapar­ko­wana na Jagiel­loń­skiej, już się do nas uśmie­chała, miała też spe­cjal­nie zmie­nione bla­chy, nale­żało więc tylko do niej wsiąść i wyru­szyć po naszego Wiet­namca. Niczym akto­rzy przed wej­ściem na scenę powtó­rzy­li­śmy swoje kwe­stie: Opa wjeż­dża autem na sta­dion, a potem z niego wyjeż­dża, ja z Nowa­kiem łapiemy Wiet­namca, wsa­dzamy go do środka i gaz do dechy, nic prost­szego. Wyru­szy­li­śmy na pie­chotę w kie­runku sta­dionu, Opa pod­je­chał w oko­licę Portu Pra­skiego, no i – akcja! Jak tylko wypa­trzy­li­śmy zbli­ża­ją­cego się han­dla­rza, zadzwo­ni­łem do Opy i kaza­łem mu ruszać. Wiet­na­miec zaba­wił w jed­nej budzie nieco dłu­żej, a w astrze cze­kał w napię­ciu nasz nie do końca jesz­cze wpra­wiony i świeży w tego typu akcjach kie­rowca Opa. Na chwilę musiał się przy­czaić, bo usta­wił się przo­dem do wyjazdu, no i tro­chę się bał, ma się rozu­mieć, że jest na widoku sko­śnych azja­tyc­kich oczu.

My cze­ka­li­śmy, aż Wiet­na­miec raczy opu­ścić budę. Na szczę­ście długo tam nie zaba­wił i gdy wyszedł, skie­ro­wał swoje drobne kroki w stronę naszego auta. Nowak natych­miast go pochwy­cił, co nie było w ogóle trudne, bo Wiet­na­miec ważył tyle co cher­lawa kura, więc potęż­nie zbu­do­wany Nowak bez trudu wrzu­cił Wiet­nam­czyka na kanapę, wpa­da­jąc do środka razem z nim. Ja zamkną­łem drzwi i usia­dłem obok Opy, który strasz­nie spa­ni­ko­wał na widok Wiet­nam­ców, któ­rzy przy­szli z odsie­czą temu bie­da­kowi. Zaczęli wrzesz­czeć, pisz­czeć w tym swoim cudacz­nym języku, ale nie to było naj­gor­sze, tylko to ich ska­ka­nie po samo­cho­dzie, dobi­ja­nie się do środka, wale­nie, kopa­nie – niczym chmara os raczej niż stado koni. Jako że mie­limy już doświad­cze­nie z takimi upro­wa­dze­niami, zaraz po wrzu­ce­niu czło­wieka do auta trzeba było zamknąć się od środka, żeby któ­ryś nie otwo­rzył drzwi, łapiąc za klamkę, i dać gaz do dechy, nie bacząc na nic.

Nowak leżał na coraz sła­biej dają­cym oznaki życia Wiet­namcu, bo bidak przy­du­szony został cię­ża­rem stu dwu­dzie­stu kilo, więc nasza ofiara miała z gruntu prze­rą­bane. Opa za kie­row­nicą wpadł w panikę, bo Azjaci zaczęli ska­kać nam po masce. No widok był tak egzo­tyczny, że ja pier­dolę, a chło­pak nie był wpra­wiony w takich akcjach i tylko źre­nice mu się powięk­szały do wiel­ko­ści spodków, a łapy trzę­sły. Musia­łem jakoś temu zara­dzić.

– Kurwa, gaz do dechy, dajesz! – naka­za­łem. – Nie patrz, że się obi­jają od maski samo­chodu jak te pla­sti­kowe lalki, musimy spie­przać! – Podzia­łało i jakoś otrzeź­wiał, więc ruszy­li­śmy z piskiem opon, a tamci tylko się odbi­jali od naszej astry niczym krę­gle!

Wyjazd trwał z minutę, może ciut wię­cej, ale mie­li­śmy wra­że­nie, że wiecz­ność. Jak odje­cha­li­śmy na bez­pieczną odle­głość, Nowak jesz­cze przy­je­bał temu naszemu bidzie pią­chą w żebra, co to i tak je musiał mieć naru­szone pod wpły­wem ciel­ska Nowaka, jak sądzę, i po szyb­kim kipi­szu u Wiet­namca zna­lazł torbę pełną pie­nię­dzy. Opa się wtedy zatrzy­mał, a Nowak naka­zał Wiet­nam­cowi wypier­da­lać. Po takim porwa­niu zazwy­czaj wypusz­cza­li­śmy ich w oko­li­cach Zamoy­skiego, wtedy szybko na pie­chotę wra­cali do swo­ich.

Po wyrzu­ce­niu chło­pa­czyny wyru­szy­li­śmy na Szmulki, na któ­rych miesz­kał Opa, i tam pod­li­czy­li­śmy nasze wyna­gro­dze­nie. Tym razem było tego po jakieś dwa­dzie­ścia pięć tysi na głowę. Soli­dar­nie posta­no­wi­li­śmy odpa­lić też działkę Śru­bie, który miał wtedy ten swój słab­szy okres. Był prze­cież stałą czę­ścią naszej zło­dziej­skiej ekipy.

Po wszyst­kim musie­li­śmy tylko poże­gnać świet­nie spi­su­jącą się w tym dniu astrę, która doko­nała żywota na prze­my­sło­wym Tar­gówku, gdzie Opa ją spa­lił.

Rozdział 1. Dzieciństwo na Pradze

Roz­dział 1

Dzie­ciń­stwo na Pra­dze

Nazy­wam się Artur Pośpiech, ksywa Żyd. Mam czter­dzie­ści sześć lat i więk­szość swo­jego życia, a już na pewno jego połowę, prze­sie­dzia­łem w wię­zie­niu. Jako dziecko, w wieku dzie­wię­ciu lat zaczą­łem doko­ny­wać prze­stępstw. Jed­nym z czyn­ni­ków, które były począt­kiem mojej kry­mi­nal­nej histo­rii, było to, że uro­dzi­łem się i miesz­ka­łem na war­szaw­skiej Pra­dze, pod adre­sem Brze­ska 7.

To tu zaczęła się moja kariera, jak to się po pra­sku mówi – od zło­dzieja do gang­stera, a potem… do fra­jera. W każ­dym razie moje życie można by opi­sać jed­nym krót­kim i cał­kiem na Pra­dze popu­lar­nym hasłem: „Od małego na całego!”.

Począw­szy od drob­nych kra­dzieży na Pra­dze, którą zmie­nia­łem z cza­sem na inne dziel­nice War­szawy, po grub­sze napady i roz­boje, któ­rych doko­ny­wa­łem w całej Pol­sce. Napa­da­łem z bro­nią w ręku, okra­da­łem ludzi w domach, ale znany byłem głów­nie z napa­dów na jubi­le­rów, kan­tory czy sklepy RTV. Moje życie to ukła­danka zło­żona z wielu napa­dów, któ­rych doko­na­łem na prze­strzeni dwu­dzie­stu lat życia. Róż­nią się one meto­dami, a zwłasz­cza wiel­ko­ścią zra­bo­wa­nych dóbr. Mnie i moich braci czę­sto nazy­wano „grupą jubi­le­rów”, tak się już utarło, no i zdaje się, że w tych jubi­le­rach wyspe­cja­li­zo­wa­łem się naj­moc­niej.

Na potęgę kra­dli­śmy w latach dzie­więć­dzie­sią­tych i dwu­ty­sięcz­nych. Lata dzie­więć­dzie­siąte stały się kolebką, jak to się dziś mówi, pol­skiej mafii – czyli grup prze­stęp­czych wszel­kiej maści. Ja obra­łem sobie w pierw­szej kolej­no­ści Pragę, tu było moje kró­le­stwo, w któ­rym, można rzec, nie­po­dziel­nie rzą­dzi­łem, aż do pierw­szej poważ­nej odsiadki. Kiedy w końcu tra­fi­łem za kraty, pozna­łem tuzów prze­stęp­czej War­szawy, tam nawią­za­łem zna­czące zna­jo­mo­ści, które przy­czy­niły się do wej­ścia w nowy etap mojego życia. A było to wej­ście w grupę moko­tow­ską, za sprawą Oskara Z. pseu­do­nim Maczuga, dziś odsia­du­ją­cego potężny wyrok mię­dzy innymi za tak zwane palu­chy, czyli gang obci­na­czy pal­ców. To z nim i Mar­ci­nem S. pseu­do­nim Molek – wła­śnie Molek, nie Mołek, jak nie­któ­rzy dzien­ni­ka­rze podają – dziś ska­za­nym na wie­lo­let­nie wię­zie­nie za serię bru­tal­nych napa­dów, doko­na­łem naj­wię­cej prze­stępstw w latach 2011–2013. Wtedy to po raz kolejny tra­fi­łem do wię­zie­nia. Gro­ziła mi druga odsiadka, tym razem naprawdę gruba.

Jak wspo­mnia­łem, zaczą­łem swoje prze­stęp­cze życie w wieku dzie­wię­ciu lat od okra­da­nia samo­cho­dów pozo­sta­wio­nych na ulicy Brze­skiej, na któ­rej miesz­ka­łem. Brze­ska lat dzie­więć­dzie­sią­tych to jedna z naj­mrocz­niej­szych ulic na war­szaw­skiej Pra­dze. Mało kto się tu zapusz­czał, a jeśli już to robił, to na swoją, zasad­ni­czo nie­prze­my­ślaną do końca odpo­wie­dzial­ność. Okra­da­li­śmy sklepy, szkoły, napa­da­li­śmy na Ruskich i wią­żąc w kra­wat, pozba­wia­li­śmy ich urobku dnia. Ale do naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych akcji nale­żały kra­dzieże, jakich doko­ny­wa­li­śmy na Wiet­nam­czy­kach han­dlu­ją­cych na Sta­dio­nie Dzie­się­cio­le­cia.

Trzeba pod­kre­ślić rolę, jaką Sta­dion Dzie­się­cio­le­cia, a dziś nasza „duma naro­dowa”, odgry­wał pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych, a dla nas szcze­gól­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. To był jedyny w swoim rodzaju bazar, nazwany Jar­mar­kiem Europa, na któ­rym można było kupić wszystko. Dosłow­nie, od fira­nek aż po broń. Ruscy, czy w ogóle inni oby­wa­tele bloku wschod­niego, han­dlo­wali tym, co udało im się prze­my­cić przez gra­nicę. Zaj­mo­wali prak­tycz­nie całą koronę sta­dionu, pod­czas gdy dół oraz teren wokół zaj­mo­wali Polacy. Ruscy han­dlo­wali, ale też sku­po­wali towar – jedni skar­petki, inni broń, doku­menty, futra. Wszy­scy byli dla nas łako­mym kąskiem i sta­no­wili łatwy cel. W pew­nym momen­cie Ruskich zaczęli wypie­rać Wiet­namcy, tak ich nazy­wa­li­śmy, czyli sze­roko pojęci miesz­kańcy Azji, któ­rzy z suk­ce­sem zaczęli przej­mo­wać sta­dio­nowy rynek i otwie­rać coraz wię­cej bud, które słu­żyły za pro­wi­zo­ryczne sklepy. Ich towar był tań­szy, dys­po­no­wali naprawdę wie­loma budami na sta­dio­nie i sta­no­wili dla Pola­ków czy Ruskich ogromną kon­ku­ren­cję.

Śmiało można powie­dzieć, że pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych powstało na sta­dio­nie mia­sto Azja­tów i stało się ono maszynką do robie­nia pie­nię­dzy. Dla nas z kolei zaczął się raj i tylko odci­na­li­śmy kupony od tego, że Azjaci weszli na nasz teren. W Pol­sce prze­by­wali w więk­szo­ści na nie­le­galu, o czym oczy­wi­ście wie­dzie­li­śmy, więc ni­gdy albo pra­wie ni­gdy nie zgła­szali napa­dów, do jakich wów­czas docho­dziło za naszym, ale prze­cież nie tylko naszym udzia­łem. Dosko­nale zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że napady na Wiet­nam­ców są obwa­ro­wane nie­wiel­kim ryzy­kiem zatrzy­ma­nia, czu­li­śmy się zatem cał­ko­wi­cie bez­karni. Napa­da­li­śmy na nich, ile dusza zapra­gnie.

W 1997 roku, kiedy wysze­dłem z zakładu kar­nego w Mie­lę­ci­nie po dwu­let­niej pierw­szej w moim życiu odsiadce, zaczą­łem regu­lar­nie napa­dać i okra­dać Wiet­nam­ców. Takich sko­ków doko­na­łem mnó­stwo i jak­bym chciał te napady poli­czyć, to star­tu­jąc od dziś, liczył­bym chyba do końca swo­ich dni. Trwało to kilka lat, na pewno do jakie­goś 2001 roku. Napady na Wiet­nam­czy­ków były żyłą złota, ale żeby fak­tycz­nie przy­nio­sły nam wyma­rzony hajs, musie­li­śmy je dobrze zapla­no­wać. Naj­waż­niej­sze było wyty­po­wa­nie osoby, która w danym dniu będzie mieć dużą gotówkę przy sobie. Żeby taką postać wyse­lek­cjo­no­wać, wcho­dzi­li­śmy na sta­dion w celu jej wyha­cze­nia. Prze­cha­dza­li­śmy się zatło­czo­nymi sta­dionowymi alej­kami, zaglą­da­li­śmy dys­kret­nie do tych bud, w któ­rych han­dlo­wali. Budy były małe, wszystko w nich było widać jak na dłoni.

Portret rodzinny

Na początku miesz­ka­li­śmy z rodzi­cami przy ulicy Kowień­skiej – ja i moich trzech braci: bliź­niacy Rafał pseu­do­nim Keczup i Wal­de­mar pseu­do­nim Perełka oraz naj­młod­szy Edek ksywa Kaczor. Byli­śmy rodziną szczę­śliwą, może nie naj­bo­gat­szą, ale trzy­ma­jącą się razem, bar­dzo się kocha­li­śmy. Bar­dzo małe było to miesz­ka­nie, w któ­rym się gnieź­dzi­li­śmy. Na nas czte­rech i rodzi­ców przy­pa­dały bowiem: jeden pokój, łazienka i kuch­nia. Moje kry­mi­nalne życie zaczęło się w roku 1986, kiedy to dosta­li­śmy kwa­te­ru­nek na Brze­skiej. Mama, wyrzu­cana drzwiami wra­cała oknem, aż w końcu z pomocą taty ukła­dów i zna­jo­mo­ści wywal­czyła dla nas więk­szy metraż. Miesz­ka­nie na Brze­skiej było prze­stronne, jawiło się nam jako kró­le­stwo. Tam zamiesz­ka­li­śmy, a ja pozna­łem nowych kole­gów. Od tego wszystko się zaczęło.

Tata Rysiek, bo w tej wła­śnie for­mie zwra­ca­łem się do niego, dla całej Pragi był po pro­stu Ryś­kiem. On i jego rodzina pocho­dzili z War­szawy i, o ile pamię­tam, to miesz­kali na Bród­nie. Tata ni­gdy nie dopin­go­wał mnie w moich zło­dziej­skich wyczy­nach, był im prze­ciwny i wie­lo­krot­nie karał mnie za kolejne odwa­lone numery. Ale był też reali­stą, miesz­kał na Pra­dze, sam zara­biał, łowiąc ryby w męt­nej wodzie, a słynny na całą Pol­skę Bazar Różyc­kiego był jego kró­le­stwem. Wszy­scy go tam znali, a on tam wła­śnie wynaj­dy­wał swoje ofiary.

No a nawią­zu­jąc do tych kar, to jak zda­rzyło mi się nawy­wi­jać, ojciec sto­so­wał wobec mnie nagany – lanie pasem lub sznu­rem od pro­diża na gołą dupę. Do dziś pamię­tam, jak mi kie­dyś spu­ścił taki łomot, że przez dwa dni nie mogłem sie­dzieć. Robił to w celu wbi­cia mi do głowy pew­nych zasad, żebym zro­zu­miał, co jest dobre, a co złe. Nie­stety, zawsze byłem uparty, więc nawet gdy dosta­wa­łem od niego cięż­kie cięgi, to póź­niej i tak musia­łem posta­wić na swoim i znowu wycho­dzi­łem na sza­ber, włam, no, znowu kra­dłem. Ale wycią­ga­łem wnio­ski z nie­po­wo­dzeń i uczy­łem się na swo­ich błę­dach.

Kiedy po całym dniu wałę­sa­nia się po Pra­dze, jakichś kra­dzie­żach, wtedy jesz­cze drob­niej­szych, wra­ca­łem do domu, mama mówiła, że Rysiek się znów dowie­dział o moich wyczy­nach. Wtedy już wie­dzia­łem, że znów będę mieć karę i że tata Rysiek zabroni mi wycho­dzić na dwór – od razu wie­dzia­łem, że muszę wiać! Krę­ci­łem się wtedy po cha­łu­pie, cze­ka­jąc dobrego momentu, żeby dać dyla. Na gigan­cie potra­fi­łem prze­by­wać kilka dni, dopóki się nie dowie­dzia­łem, że w domu już zapa­no­wał spo­kój i winy mam odpusz­czone. Jak byłem na gigan­cie, to zazwy­czaj sypia­łem u kole­gów, spa­łem też po roz­licz­nych stry­chach albo komór­kach.

Kie­dyś w podwór­kach Brze­skiej były takie komórki, gdzie ludzie trzy­mali opał czy inne dupe­rele. I zda­rzało mi się spać w takich miej­scach. Tata jed­nak szybko odkrył wszyst­kie moje kry­jówki, a potem zabro­nił też moim kole­gom i ich rodzi­com udzie­la­nia mi noc­legu. Za każ­dym razem, kiedy dawa­łem nogę, mama z tatą cho­dzili po miesz­ka­niach moich kole­gów i tam mnie szu­kali w pierw­szej kolej­no­ści. Miej­sca noc­le­gowe u kum­pli mia­łem więc spa­lone, tata z cza­sem znał wszyst­kie komórki, stry­chy i zaka­marki wymy­ślane przeze mnie na noc­leg. Za każ­dym razem, kiedy wra­ca­łem do domu, rodzice tłu­ma­czyli mi, żebym tego nie robił, gdyż oni się bar­dzo o mnie mar­twią, nie wie­dzą, co się ze mną dzieje, i że te moje ucieczki nie mają naj­mniej­szego sensu. Ja z kolei myśla­łem, że tymi uciecz­kami zmu­szę rodzi­ców do tego, że będę mógł sobie robić, co chcę.

Na gigancie

Któ­re­goś dnia, musiał to być rok 1990, przy­je­chał do nas z wizytą dzia­dek Raj­chert, czyli ojciec mamy. Pokłó­cił się z bab­cią i musiał u nas prze­no­co­wać. Jak widać, ucieczki z domu były u nas rodzinne! Dziad­ko­wie od strony mamy miesz­kali w Waw­rze i bywa­łem tam jako dziecko, bo jeź­dzi­łem do nich na waka­cje. W trak­cie tej wizyty u nas na Brze­skiej dzia­dek sie­dział z ojcem przy kuchen­nym stole i – jak to faceci – pili sobie do kola­cji, aż w końcu narą­bali się jak szpa­dle. I tu dostrze­głem swoją szansę, bo na nie­szczę­ście dziadka już wcze­śniej wycza­iłem, że ma przy sobie dużą kwotę w mar­kach nie­miec­kich. Gdy dzia­dek z ojcem, naje­bani jak szpaki, ledwo już kon­tak­to­wali, pomy­śla­łem jako ten gnój: Po co dziad­kowi tyle hajsu, mnie on się przyda zde­cy­do­wa­nie bar­dziej – i zaju­ma­łem mu cały, jaki przy sobie miał. Pole­cia­łem zaraz na podwórko i tam zako­pa­łem swoją zdo­bycz. Po cichutku, jak gdyby ni­gdy nic, wró­ci­łem do domu i posze­dłem spać.

Rano obu­dziła mnie dzika awan­tura. Ojciec cho­dził po domu jak lew po klatce, dzia­dek sie­dział z nie­tęgą miną, chyba w szoku. Ojciec nie mógł sobie daro­wać, że dziad­kowi Raj­cher­towi zgi­nęły pie­nią­dze w domu, w któ­rym go gościł. Nie przy­pusz­cza­łem wtedy, że to aż tak na grubo pój­dzie, że wybuch­nie taka afera. Mama była wście­kła, ojcu to para z wście­kło­ści szła uszami – nie wiem, co ja sobie myśla­łem, krad­nąc te dziad­kowe pie­nią­dze! Sądzi­łem chyba, że pomy­ślą tak: w trak­cie tego ich picia i wycho­dze­nia na metę po kolejną butelkę po pro­stu gdzieś te pie­nią­dze zgu­bili, ewen­tu­al­nie, że ktoś im je pod­wę­dził, kiedy na przy­kład pła­cili za wódkę. No ale mój ociec był nie w cie­mię bity i od razu podej­rze­nie padło na mnie – jako naj­star­szego z braci, w dodatku, o czym też tata co nieco wie­dział, coś już tam pod­kra­da­ją­cego.

Tak oto zna­la­złem się na pierw­szym miej­scu na liście podej­rza­nych. Wzięli mnie wtedy z mamą w krzy­żowy ogień pytań i zaczęli wypy­ty­wać, czy to ja wzią­łem te pie­nią­dze, a jeśli tak, to żebym natych­miast się do tego przy­znał. Wyja­śniali, że ni­gdy, ale to przeni­gdy nie można okra­dać rodziny i, jeśli to zro­bi­łem, mam natych­miast wska­zać miej­sce ukry­cia dziad­ko­wych pie­nię­dzy. Byłem uparty i nie mia­łem zamiaru się przy­zna­wać, a oni dali mi wtedy spo­kój. Gra­łem nie­wi­niątko, zapew­nia­łem, że nie mógł­bym zgo­la­sić wła­snego dziadka, i zdaje się wypa­da­łem prze­ko­nu­jąco, bo za chwilę usły­sza­łem, że rodzice kładą za mnie swoje głowy pod topór i zapew­niają dziadka, że ja tych marek na pewno mu nie zabra­łem. Jak zoba­czy­łem, że rodzice mają łzy w oczach i tak bar­dzo wie­rzą w moje zapew­nie­nia o nie­win­no­ści, gdy usły­sza­łem, że gwa­ran­tują dziad­kowi, że to nie ja, dotarło do mnie, że zro­bi­łem coś bar­dzo, bar­dzo złego. Od razu wysze­dłem z domu, pole­cia­łem po tę kasę, wyko­pa­łem ją i chcia­łem natych­miast oddać dziad­kowi, ale w tym momen­cie poczu­łem, że strasz­nie zawio­dłem rodzi­ców. I że nawet jeśli wrócę i oddam te pie­nią­dze, wtedy sta­nie się jasne, że wszyst­kich ich okła­ma­łem i naprawdę zarą­ba­łem kasę wła­snemu dziad­kowi, a to spo­wo­duje, że zwy­czaj­nie pękną im serca. No i nie­stety siła wyż­sza pod­su­nęła mi na ten moment, jak mi się zda­wało, o wiele lep­sze roz­wią­za­nie. Posta­no­wi­łem, że ten dziad­kowy hajs pod­rzucę gdzieś w łazience, że niby on tam cały czas był, tylko dia­beł ogo­nem przy­krył, cho­ciaż wie­dzia­łem, że jak rodzice znajdą tę mamonę, będą od razu wie­dzieli, że to po pro­stu ja.

Wyje­ba­łem więc na giganta, a to już był ten czas, kiedy ojciec znał te wszyst­kie moje kry­jówki, więc auten­tycz­nie nie mia­łem się gdzie podziać. Wysze­dłem z domu, poje­cha­łem gdzieś do cen­trum i szla­ja­łem się po uli­cach. Nie było łatwo, bo to były czasy, kiedy takim samot­nym dzie­cia­kiem nikt się nie przej­mo­wał i nie zwra­cał na niego uwagi. Więc spa­łem gdzie popad­nie, ale naj­czę­ściej na Dworcu Cen­tral­nym, w pocze­kal­niach, w któ­rych było względ­nie cie­pło. Tam się zawsze tro­chę zagrza­łem, można też było popa­trzeć w tele­wi­zor, a jak byłem już za długo, to wsia­da­łem w pierw­szy lep­szy auto­bus i jeź­dzi­łem nim od pętli do pętli. Wtedy to po raz pierw­szy zda­rzyło mi się zasnąć w auto­busie i obu­dzi­łem się, dopiero jak jakaś kobieta się nade mną pochy­lała i coś do mnie mówiła. Pytała mnie auten­tycz­nie prze­jęta i zmar­twiona o to, co ja tu robię oraz gdzie są moi rodzice. Z oczu dobrze jej patrzyło, a ja byłem głodny i wyzię­biony, więc jak spy­tała mnie, czy pójdę z nią do jej domu, gdzie da mi jeść i się wyśpię, posta­no­wi­łem, że z nią pójdę. Była jakoś po trzy­dzie­stce i jako jedyna zain­te­re­so­wała się dziec­kiem śpią­cym w auto­busie. Mówiła, że ma syna mniej wię­cej w moim wieku.

Z prze­bły­sków pamięci wyła­nia mi się ten jej blok z wiel­kiej płyty, mie­ścił się, jak sądzę, na Sady­bie. Wje­cha­li­śmy do jej miesz­ka­nia windą, w środku byli mama tej pani i jej syn, który już spał, bo to była późna godzina. Dosta­łem tam czy­ste ubra­nie, zosta­łem nakar­miony i wyką­pany i ta pani poło­żyła mnie do łóżka z jej synem. Rano jak się obu­dził, to był tro­chę w szoku, co robi obcy chło­piec w jego pokoju. Tro­chę z nim poga­da­łem, na co weszła ta pani, żeby­śmy się szy­ko­wali, bo zaraz będzie śnia­da­nie. Znowu się umy­łem, zje­dli­śmy śnia­da­nie, chło­piec szy­ko­wał się do szkoły, a ta pani zaczęła mnie wypy­ty­wać, co się stało, że jestem na gigan­cie. Począt­kowo myślała, że pocho­dzę z piją­cej rodziny, w któ­rej rodzice non stop się alko­ho­li­zują i do tego mnie biją, i że dla­tego ucie­kłem. Nie chcia­łem dłu­żej trzy­mać jej w nie­pew­no­ści i wszystko jej opo­wie­dzia­łem. To była nad­zwy­czaj dobra osoba, w mig pojęła, co się stało, i zaczęła mi tłu­ma­czyć, że moi rodzice na pewno umie­rają ze stra­chu o mnie i że odwie­zie mnie do nich. Oddała mi moje rze­czy, które zdą­żyła wcze­śniej wyprać i wypra­so­wać, wzię­li­śmy tak­sówkę i poje­cha­li­śmy na Brze­ską. A ja się tak, kurwa, bałem tej kon­fron­ta­cji z rodzi­cami, że szok! Zapew­niali dziadka o mojej nie­win­no­ści, a oka­zało się, że został okra­dziony w domu swo­jej córki i jej męża – przez wnuczka!

Pod­je­cha­li­śmy pod sió­demkę, poka­za­łem tej pani moje okna. I ona tam ze mną poszła na górę. Trzą­słem się jak osika, gdy naci­snę­li­śmy dzwo­nek. Otwo­rzyła mama… i od razu mnie przy­tu­liła. Zaczęła pła­kać, tata to usły­szał i też przy­le­ciał i zaczął mnie tulić. Jak już im tro­chę prze­szło, zapro­sili tę panią do środka, roz­ma­wiali w kuchni, nie wiem, o czym, bo mnie przy tej roz­mo­wie nie było. Wiem tylko tyle od taty, że rodzice bar­dzo jej dzię­ko­wali, że się mną zaopie­ko­wała i wzięła mnie pod swój dach. Chcieli pokryć koszty tej opieki, oddać jej za tak­sówkę, ale ona nie chciała ani gro­sza.

Ten jedyny raz w życiu poja­wiła się na mojej dro­dze taka pomocna dłoń, która zain­te­re­so­wała się losem dziecka szwę­da­ją­cego się nocą po opu­sto­sza­łym mie­ście. Ja tych ucie­czek z domu zali­cza­łem sporo, bo to był mój rodzaj buntu, ale ta ucieczka była ostat­nią. Wtedy zro­zu­mia­łem, jak bar­dzo rodzice mnie kochają, bo cho­ciaż zro­bi­łem coś tak złego, oni są w sta­nie mi wszystko wyba­czyć. Od tam­tej pory już ni­gdy nie ucie­kłem z domu. Nie dosta­łem nawet klapsa, a ojciec wziął mnie tylko potem na roz­mowę i tłu­ma­czył, że jeśli już muszę coś kraść, to ni­gdy bli­skim i nie we wła­snym domu! Że nie wolno okra­dać rodziny, bo każdy, kto chce kraść, ma do domu przy­no­sić, a nie z niego wyno­sić – i to jest święta prawda. Ale pod­kre­ślił też, że nie ma jego zgody na to, aby syno­wie zaj­mo­wali się zło­dziej­stwem i kra­dli, że są inne spo­soby na zaro­bek. Wyja­śniał mi, że on tu jest od tego, żeby nam się dostat­nio żyło, że jego w tym głowa, aby wyży­wić rodzinę. No i jestem pewien, że gdyby żył, to poszedł­bym w jego ślady i bym nie kradł, ale na pewno nie w takim zakre­sie, bo ojciec to szy­ko­wał mnie na swo­jego suk­ce­sora.

Rysiek z benkla

Ojca okre­ślił­bym dziś jako sta­rego pra­skiego cwa­niaka w naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu. Nie do końca wiem, dla­czego ojciec był tak wysoko w hie­rar­chii zbó­jec­kiej i cie­szył się takim powa­ża­niem, że nawet Dziad z Woło­mina mu się wtedy w pas kła­niał. Jestem zatem pewien, że gdyby tata żył dłu­żej, poka­załby mi inną drogę zarob­ko­wa­nia. Ojciec miał wokół sie­bie mnó­stwo zna­jo­mych, przy­cho­dzili, a on im coś zała­twiał.

Jed­nym z jego kole­gów, z któ­rym robił różne biz­nesy, był Jakub, kie­row­nik pra­skiego oddziału Zakładu Ubez­pie­czeń Spo­łecz­nych. Był u nas czę­stym gościem. Jak do nas przy­cho­dził, to ojciec zamy­kał się z nim w ostat­nim pokoju – nazy­wa­li­śmy go „poko­ikiem”, bo był naj­mniej­szy – i tam liczyli kartki na paliwo, mięso i co tam jesz­cze wtedy na kartki bywało. Potem mój ojciec z tymi kart­kami cho­dził na bazar i je sprze­da­wał.

Odkry­łem tę jego dzia­łal­ność tro­chę przez przy­pa­dek. Kie­dyś odsu­ną­łem jedną z szu­flad regału w dużym pokoju i cała była tymi kart­kami wypchana. Nie wiem, jaka była rola tego Jakuba, czy po pro­stu razem z ojcem te kartki dru­ko­wał, czy może miał do nich jakieś doj­ście. Wiem, że w cza­sach, kiedy ludzie o te kartki się zabi­jali, ojciec z Jaku­bem nimi han­dlo­wali i część z nich była raczej dru­ko­wana po pro­stu niż skądś kom­bi­no­wana. Z Jaku­bem ojciec zała­twiał także ludziom renty. Oczy­wi­ście lewe, no a nie­kiedy to zapewne ratu­jące życie. To była jedna z dzia­łal­no­ści ojca. Druga to biz­nes, jaki pro­wa­dził na Baza­rze Różyc­kiego.

Wie­lo­krot­nie obser­wo­wa­łem ojca i jego kole­gów, jak łapią fra­jera. Na Baza­rze Różyc­kiego ojciec stał na ben­klu, a ben­kiel to po pra­sku grupa opry­chów, która oszu­ki­wała przy­jezd­nych – zazwy­czaj, za prze­pro­sze­niem, cha­mów ze wsi – w tak zwane trzy kolory czy ina­czej w trzy karty albo też trzy kółka. Stali tam na bazarku w sze­ściu lub ośmiu na tym ben­klu wła­śnie i jak tylko zoba­czyli wzbie­ra­jącą w ich kie­runku falę cha­mów – no prze­pra­szam, że tak ich okre­ślam, ale Praga, raz, że była bez­li­to­sna, dwa, nie­zbyt tole­ran­cyjna wobec obcych, czyli nie­war­sza­wia­ków – to zaczy­nała się gra.

Na takim cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tam­tych lat koszu na śmieci nazy­wa­nym hasio­rem, sta­wia­nym do góry dnem, rzu­cało się na przy­kład trzema kół­kami. Jeden, głów­no­do­wo­dzący, zaczy­nał krzy­czeć: „Czarna prze­grywa, czer­wona wygrywa!”. Drugi wów­czas rzu­cał dychę, dołą­czał kolejny – oczy­wi­ście wszy­scy uda­jąc, że się nie znają – i na oczach cha­mów któ­ryś z nich wygry­wał. Ma się rozu­mieć tylko na pokaz, po to by zła­pać jele­nia. Cham nie taki głupi i za pierw­szym razem nie postawi na wygraną, na czer­woną kartę czy kulkę. Zaraz też szła druga runda, karty czy kubki z kul­kami w róż­nych kolo­rach na stół – i znowu wygry­wał jeden z kole­gów ojca, obsta­wia­jący, powiedzmy, czarną. No i cha­mowi już się oczy zaczy­nały świe­cić, gdy widział, że tu się da radę wzbo­ga­cić, bo wygrana była dwu­krot­no­ścią pie­nię­dzy poło­żo­nych na tym dnie od kosza. I kiedy cham tak patrzył, to ojciec do niego pod­bi­jał wtedy z tek­stem: „Dawaj, pan, postaw! To jest pewne, od patrze­nia pan nic nie wygrasz”. Do ojca dołą­czał kolejny i też rzu­cał dychę na ten pro­wi­zo­ryczny stół. Ten, co rzu­cał, wcze­śniej krzy­czał, że czer­wone wygrywa, no i ojciec z dumą pod­no­sił krą­żek czer­wo­nym do wierz­chu – albo kartę, albo w co tam aku­rat grali – a ten z ben­kla wypła­cał mu rze­komą wygraną. Ojciec lub inny z chło­pa­ków dawali cha­mowi na wabia jakiś bank­not, żeby posta­wił, no to on zachę­cony w ten spo­sób sta­wiał, za chwilę wygry­wał, no i nie trzeba być jasno­wi­dzem, żeby się domy­ślić, że tak zła­pany jeleń już sam ocho­czo się­gał po port­fel i sta­wiał swoje, oczy­wi­ście zde­cy­do­wa­nie więk­sze pie­nią­dze. Jak połknął haczyk, jest już wia­domo, że było po nim. Zawsze sta­wiali na ten sam kolor co naga­niacz, myśląc, że prze­chy­trzą wszyst­kich. No i to był począ­tek końca, bo taki deli­kwent wycho­dził nie­mal w samych majt­kach po tak zaaran­żo­wa­nej grze. Nie­raz na wła­sne oczy widzia­łem, jak kobiety zosta­wiały tam kol­czyki, pier­ścionki, a nawet obrączki ślubne. Zda­rzało się, że taki cham był wyjąt­kowo ostrożny i mimo całej poka­zówki na­dal opie­rał się przed wyło­że­niem gotówki, a ben­kla­rze już wie­dzieli, że ma kupę szmalu, no to wtedy go po pro­stu dzie­sio­no­wali – czyli napa­dali i zabie­rali kasę. Z kole­gów ojca z Różyca pamię­tam takiego Tadka Flagę i Andrzeja, ale z nazwisk to już nie­wielu wię­cej.

Bywały dni, że łazi­łem tam codzien­nie i pod­pa­try­wa­łem ojca, ale jak jego kole­dzy mnie widzieli, infor­mo­wali tatę:

– Rysiek, twój naj­star­szy znowu się tu kręci! – no i ojciec naka­zy­wał mi odwrót do domu.

Ale że ja zawsze byłem upar­ciu­chem, nie sze­dłem na Brze­ską, tylko od Ząb­kow­skiej dosta­wa­łem się na dach budynku han­dla­rzy i z tego dachu dalej przy­glą­da­łem się pracy ojca. Cza­sami przy­cho­dzi­łem na bazar, jak już było po wszyst­kim, kiedy skoń­czyli te swoje gry, i wtedy tata pozwa­lał mi z nimi postać, a ja czu­łem się dumny jak paw, że mam takiego ojca. A on mówił wtedy tym ben­kla­rzom, że kie­dyś przejmę po nim schedę. Mam po nim na dru­gie Ryszard.

No a jak już wpa­da­łem po jego pracy, to brał mnie ze sobą do tych róż­nych bud, gdzie można było kupić mnó­stwo jedze­nia, a przede wszyst­kim gotowe obiady. Zazwy­czaj kupo­wa­li­śmy szamę w budzie koło komisu z rze­czami uży­wa­nymi, gdzie w spe­cjal­nych koszach leżały gotowe zestawy obia­dowe. To były moje smaki dzie­ciń­stwa – te wszyst­kie flaczki, pyzy, kotlety mie­lone czy scha­bowe z ziem­nia­kami i kapu­stą. Tyle lat minęło, a ślinka na wspo­mnie­nie od razu mi ciek­nie… I jak wcho­dzi­li­śmy tam z tatą na obiad, to te panie, co goto­wały, zawsze mnie cało­wały i mówiły:

– Rysiek, ale ci się syn tra­fił. Jak doro­śnie, to nie­jedna dziew­czyna będzie za nim bie­gała.

I jak one mnie tak cało­wały i tak o mnie miło mówiły, to się strasz­nie wsty­dzi­łem i czer­wie­ni­łem. Nie­raz to wręcz chcia­łem stam­tąd ucie­kać, tak mnie wstyd zale­wał.

Po takim obie­dzie wra­ca­li­śmy z tatą do domu, a tam na nas cze­kała mama, oczy­wi­ście także z obia­dem! Od progu zaczy­nała nam nakła­dać, a my jej, że teraz nie jeste­śmy głodni, więc ona w złość, bo wie­działa, że byli­śmy na Różycu i tam się posi­li­li­śmy. Nic to jed­nak nie dawało, bo i tak kazała nam ten obiad jeść, a tata mówił, że musimy jej słu­chać, bo ina­czej już ni­gdy nam nie nago­tuje. No i wpy­cha­li­śmy w sie­bie przy­go­to­wane przez mamę potrawy, choć byli­śmy naje­dzeni pysz­no­ściami z Różyca. Wia­domo, że to mamy strawy zawsze były i będą naj­pysz­niej­sze!

Świa­do­mość, że ojciec zaj­muje się nie­le­galną dzia­łal­no­ścią, mia­łem dzięki Róży­cowi, ale zda­rzały się dni, kiedy pozna­wa­łem jego zna­jo­mych spoza bazaru i z pracy zde­cy­do­wa­nie innej niż ben­kiel.

Pierwsze lekcje życia

Któ­re­goś dnia, mogłem mieć wtedy naj­wyż­szej osiem lat, a moi bra­cia to już w ogóle byli bar­dzo mali, przy­je­chał do naszego domu zna­jomy ojca z dziew­czyną. Został u nas w poko­iku przez kilka kolej­nych dni. Za wszelką cenę chcia­łem się dowie­dzieć, po co on się u nas zatrzy­mał, bo jak już wspo­mnia­łem, byłem dziec­kiem krnąbr­nym i dość prze­bie­głym i zawsze, jak coś się przed nami w domu ukry­wało, to po pro­stu musia­łem wie­dzieć co.

Oka­zało się, że ten kolega ojca został postrze­lony i u nas się ukry­wał, prze­cho­dząc rekon­wa­le­scen­cję pod okiem zała­twio­nego przez tatę leka­rza. Został u nas przez kilka dni, może tydzień. Dziew­czyna tego rekon­wa­le­scenta bar­dzo mnie polu­biła, kupo­wała mi i moim bra­ciom w Bal­to­nie pre­zenty w postaci gum, cze­ko­la­dek i orzesz­ków. Ojciec jak to zoba­czył, mówił do mamy: „Patrz, Maryśka, jak nas zabrak­nie, to sobie pora­dzi. Nie dość, że kazał sobie naku­po­wać tych sło­dy­czy, to jesz­cze bra­ciom zała­twił. No cały nasz Żydek, on zawsze da sobie radę”.

Ja nawet z tą dziew­czyną spa­łem w prze­zna­czo­nym dla nich poko­iku, gdy kolega taty poczuł się na tyle lepiej, że zaczął wycho­dzić. Wra­cał po nocy, a ja uda­wa­łem wtedy, że śpię, ale bar­dzo chcia­łem się dowie­dzieć, czemu koleś po postrzale łazi gdzieś nocą. No i raz usły­sza­łem jego roz­mowę z tą dziew­czyną. Oka­zało się, że obe­rwał pod­czas jakie­goś napadu połą­czo­nego z kra­dzieżą. A że szy­ko­wali się do znik­nię­cia, to na­dal wycho­dził i kradł, a z każ­dego sza­bru zawsze coś tej swo­jej dziew­czy­nie przy­no­sił, zazwy­czaj jakąś biżu­te­rię. Mój tata te zra­bo­wane rze­czy potem sprze­da­wał, bo zaj­mo­wał się także paserką. Innym razem w tym zaję­tym przez parę poko­iku zna­la­złem pisto­let tego czło­wieka i to był mój pierw­szy kon­takt z bro­nią palną. Wyją­łem ją z małej sza­feczki, w któ­rej on trzy­mał swoje rze­czy, wzią­łem do ręki i pierw­szy raz waży­łem pisto­let w dłoni. W każ­dym razie oni nie miesz­kali u nas długo, może tydzień, dwa. Zapa­mię­ta­łem przede wszyst­kim to, jak kolega ojca trak­to­wał swoją dziew­czynę – jak jej te świe­ci­dełka przy­no­sił, jaki był z sie­bie wtedy zado­wo­lony, a ona szczę­śliwa.

Tata Rysiek zawsze powta­rzał, że dla niego rodzina jest naj­waż­niej­sza. Za wszelką cenę sta­rał się utrzy­my­wać dobro­byt, bar­dzo chciał, żeby mamie, mi i moim małym wów­czas bra­ciom niczego nie bra­ko­wało. Dla­czego w takim razie – ktoś może zapy­tać – skoro tak bar­dzo kocha­łem tatę, a on nas, jed­nak zbo­czy­łem z drogi i już jako dziecko kra­dłem, kom­bi­no­wa­łem i napa­da­łem? Ano może wła­śnie dla­tego, że cała dziel­nica kra­dła i kom­bi­no­wała… Naprawdę trzeba było być pra­go­od­por­nym, żeby tu żyjąc, ustrzec się przed takim losem. Pew­nie gdyby tata dożył naszego wej­ścia w doro­słość, nie byli­by­śmy zło­dzie­jami, bo wiele by nas nauczył, wszystko wyja­śnił, wytłu­ma­czył. I poszedł­bym, a wszy­scy moi bra­cia pew­nie też, w jego ślady. Był woj­sko­wym i to wyso­kiego stop­nia, spę­dził w woj­sku wiele lat. A potem zało­żył rodzinę i miał nas – żonę i czwórkę synów, któ­rych bar­dzo kochał i wycho­wy­wał, któ­rymi się opie­ko­wał. Moi rodzice zawsze byli dla mnie naj­waż­niejsi i tak jest do teraz, choć dziś żyje tylko moja mama. Tata odszedł dość wcze­śnie i to ja, jako naj­star­szy z braci, naj­le­piej go pamię­tam i naj­wię­cej z nim prze­ży­łem. Z naszej czwórki naj­moc­niej byłem z ojcem zwią­zany.

Śmierć taty

Tata zmarł na początku 1992 roku i to mogło stać się przy­czyną wszyst­kich naszych pro­ble­mów. Jestem bowiem pewien, że gdyby ojciec dożył naszej peł­no­let­no­ści, życie mogłoby wyglą­dać z deka ina­czej. Nie chcę się tu uspra­wie­dli­wiać, że moje zło­dziej­skie życie zaczęło się od śmierci taty, bo kra­dłem także, jak jesz­cze żył. Nato­miast pamię­tam, jak mi powta­rzał: „Żydu, jak coś robisz, to rób to tak, żeby jak naj­mniej osób o tym wie­działo”. No i ta zasada przy­świe­cała mi przez całe moje ban­dyc­kie życie, bo naj­go­rzej to opo­wia­dać o swo­ich wyczy­nach czy zarob­kach w sze­ro­kim gro­nie.

Odszedł nagle i do dziś nie umiem się z tym pogo­dzić. Czuję wyrwę w sercu, bo zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. Do dziś przed oczami mam karetkę, która zabiera tatę do szpi­tala, odtwa­rzam, jak ratow­nicy medyczni kładą go na noszach sta­rego typu. Karetka też była nie­zbyt, nawet jak na tamte czasy, nowo­cze­sna, bo to był fiat 125 p typu kombi. Tata, leżący na noszach, był zupeł­nie przy­tomny, świa­domy.

Jak po niego przy­je­chali, wszy­scy w domu wpa­dli w czarną roz­pacz, mama pła­kała, ja z braćmi dosta­li­śmy wręcz spa­zmów i dusz­no­ści. Mama nas uspo­ka­jała, że wszystko będzie dobrze, ale nie potra­fi­łem się uspo­koić, bo niby jak, skoro na moich oczach zabie­rano uko­chaną mi osobę. Przez pierw­sze dni mama powta­rzała nam, że z tatą jest coraz lepiej, tylko że nie możemy go odwie­dzić, bo w tym szpi­talu, gdzie leży, nie ma odwie­dzin dla dzieci. Łyk­nę­li­śmy to. A dzień, w któ­rym dowie­dzia­łem się o taty śmierci, jest do dziś naj­gor­szym dniem mojego życia.

Z samego rana wpadł do nas wujek i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem prze­ka­zał mamie tę straszną wia­do­mość. Rysiek zmarł. Razem sie­dzieli i pła­kali w kuchni, a ja ich pod­słu­chi­wa­łem. Wujek mówił mamie, że musi dać sobie radę ze względu na chło­pa­ków, że Rysiek nie chciałby, żeby się zała­mała. Kiedy tylko usły­sza­łem z ust wujka, że trzeba zor­ga­ni­zo­wać pogrzeb, to wpa­dłem do kuchni jak opa­rzony i zaczą­łem się drzeć wnie­bo­głosy, że tatę to w tym szpi­talu zabili! Mama i wujek sta­rali się mnie uspo­koić, ale już nie mogłem być spo­kojny. Prze­ży­łem to naj­bar­dziej z braci, byłem w takim sta­nie, że rodzina nie pozwo­liła mi pójść na pogrzeb, który odbył się kilka dni póź­niej. Bali się, że coś sobie zro­bię, nie wiem, rzucę się na trumnę ojca, zwy­zy­wam gości. Nie­wy­klu­czone, że tak wła­śnie by się stało. Więc jako naj­star­szy syn nie uczest­ni­czy­łem w ostat­niej dro­dze ojca. Naprze­mien­nie pła­ka­łem i pani­ko­wa­łem albo dla odmiany zio­ną­łem agre­sją – byłem w ist­nym szale i nie nada­wa­łem się na tę uro­czy­stość. Wiem, że gdy tatę żegnało bar­dzo wiele osób, ja sie­dzia­łem z kimś w domu. Ze wście­kło­ści i bez­rad­no­ści poroz­wa­la­łem jakieś wazo­niki, które stały na półce w kuchni, ale tuż przed powro­tem mamy wszyst­kie je z powro­tem uło­ży­łem, żeby dodat­kowo się nie mar­twiła. Już jako star­szy chło­pak bar­dzo czę­sto jeź­dzi­łem na grób ojca zapa­lić znicz i się pomo­dlić, zresztą do dziś pierw­sze, co robię, za każ­dym razem po wyj­ściu z wię­zie­nia, to jadę go odwie­dzić. Sie­dzę tam sobie i z nim roz­ma­wiam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rakiet, czę­ściej rekiet – w slangu prze­stęp­czym ozna­cza osobę pobie­ra­jącą hara­cze. [wróć]