Samotnie przez Bałkany - Anna Jackowska - ebook + książka

Samotnie przez Bałkany ebook

Anna Jackowska

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Samotnie przez Bałkany to druga - po ""Kobiecie na motocyklu"" - książka Ani Jackowskiej. W najnowszym, bogato ilustrowanym, tytule autorka wraca z Bliskiego Wschodu do Europy, by odwiedzić dalekie i bliskie zarazem Bałkany.

Motocyklowa podróż w poszukiwaniu bałkańskich historii i temperamentów - cygańskiej duszy, arabskiej magii, serbskiej dynamiki. Adventure w kobiecym wydaniu - zupełnie nieprzewidywalny. Slalom w tyglu narodów, kultur, tradycji i języków nastawiony na poznanie żyjących tam ludzi. (...) Że niby to wszystko tak blisko? Blisko. Szczerze mówiąc, tuż obok. (...) Tak naprawdę, to wychodzi się na chwilę i zaraz wraca, a w tym czasie można przenieść się w zupełnie inny świat, gdzie jest wszystko: trochę orientu, trochę dzikiego zachodu i szczypta świętości. Trzeba tylko odrobinę wysiłku, aby to wszystko odnaleźć.

Po powrocie do Polski, w udzielonym wywiadzie dla lostravelos.com, tak przedstawiła swoje bałkańskie doświadczenie:

Podróż miała trwać 50 dni, a trwała ponad 70. To dowód, że piękno Bałkan wciąga, łatwo się w nim zatracić. Kraje odwiedzone podczas podróży to Rumunia, Bułgaria, Mołdawia, Macedonia, krótka, ale pełna przygód wizyta w Nadniestrzu, Albanii, Kosowie, Czarnogórze, Bośni i Hercegowinie. Nadal mam niedosyt i świadomość, że każdemu z miejsc warto poświęcić dużo więcej czasu i uwagi. Dobrze, że Bałkany są tak blisko...

Wyprawa - przez samą autorkę określona ""bałkańskim hardkorem na motocyklu"" - spotkała się ze sporym zainteresowaniem oraz uznaniem mediów, czego dowodem jest nagroda National Geographic Traveller 2010."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 325

Oceny
4,0 (8 ocen)
3
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydanie pierwsze

Copyright © Wydawnictwo Pascal 2011

Tytuł serii: mój prywatny świat

Tytuł: Samotnie przez Bałkany

Autor: Anna Jackowska

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt okładki: Paweł Rosołek

Opracowanie graficzne: DeTePe/Marcin Dudek

Redakcja techniczna serii: Paweł Kanik

Redaktor prowadzący: Roman Książek

Zdjęcia na okładce: wszystkie zdjęcia – Anna Jackowska, oprócz zdjęcia dolnego – Nikolay Petkov/Dreamstime.com

Zdjęcia w książce: Anna Jackowska

oraz: Dreamstime.com: s. 63 (Ifeelstock), 87 (Constantin Bogdan Carstina), 130 (Externaleye), 132–133 (Iuliia Kryzhevska), 137 (Top1000), 158 (Radoslav Stoilov), 163 (Anna Rutkovskaya), 165 (Viktor Levi), 195 (Dimitar Gorgev), 238–239 (Frank Bach), PD: s. 55 (Mirek237)

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2014

ISBN 978-83-7642-365-4

eBook maîtrisé parAtelier Du Châteaux

An­na Jac­kow­ska (ur. 1979), ab­sol­went­ka Szko­ły Wyż­szej Psy­cho­lo­gii Spo­łecz­nej. Jej re­la­cje i zdję­cia z po­dró­ży pu­bli­ko­wa­ne by­ły w wie­lu cza­so­pi­smach (m.in. „Tra­ve­ler” i „Mo­to­cykl”). Sa­mot­nie na mo­to­cy­klu prze­mie­rza róż­ne czę­ści świa­ta, re­ali­zu­jąc au­tor­ski pro­jekt „Jed­na ko­bie­ta, je­den mo­to­cykl, wie­le kul­tur”. Od­wie­dzi­ła Ma­ro­ko, Sy­rię, Jor­da­nię i kra­je bał­kań­skie. Lau­re­at­ka na­gro­dy Na­tio­nal Geo­gra­phic Tra­ve­ler 2010. Tre­ner umie­jęt­no­ści psy­cho­spo­łecz­nych. Pro­wa­dzi spo­tka­nia dla mło­dzie­ży i pre­zen­ta­cje mul­ti­me­dial­ne dla firm. Przy­wią­zu­je wa­gę do od­kry­wa­nia i roz­wi­ja­nia te­go, co w czło­wie­ku do­bre i da­ją­ce si­łę. Że­by nie dać się zwa­rio­wać po­wa­dze co­dzien­no­ści, szu­ka dy­stan­su w ab­sur­dzie, pró­bu­jąc od­po­wie­dzieć na py­ta­nie: ile au­to­bu­sów trze­ba usta­wić, aby do­się­gnąć nie­ba? Ale że­by zna­leźć od­po­wiedź, jesz­cze wie­le miejsc mu­si od­wie­dzić...

Wstęp

■ Tokaj

Jak zwy­kle się oka­zu­je, że wy­pi­sa­na kre­dą na ta­bli­cy pro­mo­cyj­na ce­na noc­le­gu, ma­ją­ca przy­cią­gnąć tu­ry­stów, kon­kret­nie mo­je­go przy­pad­ku „nie do­ty­czy”. – Bo coś tam… – tłu­ma­czy mi wła­ści­ciel­ka, a po wę­gier­sku brzmi to jak prze­szko­da nie do po­ko­na­nia. – Bo coś tam… – pró­bu­je mi wy­ja­śnić ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną fa­cet z fast fo­odu. Ani na jed­no, ani na dru­gie nie ma ar­gu­men­tów, więc zo­sta­wiam ich, za­bie­ram rze­czy i idę do po­ko­ju. Mam dość. Pół dnia w desz­czu, pół w upa­le. Że­by jesz­cze te po­łów­ki by­ły rów­no po­dzie­lo­ne… A tu ćwiart­ki i ósem­ki słoń­ca, mie­sza­ją­ce się z ćwiart­ka­mi i ósem­ka­mi desz­czu. Kosz­mar. I ta prze­klę­ta desz­czów­ka! Za­ło­żo­na zbyt póź­no, za­cią­ga się na ubra­niu. Zbyt póź­no zdję­ta, wy­wo­łu­je pro­ces ki­sze­nia. Na od­chod­nym wi­dzę, że za­czy­na się tra­dy­cyj­ne trą­ca­nie mo­to­cy­kla. Nie za­zdrosz­czę, ale trą­ca­nia za­bro­nić nie mo­gę.

Albania. Tuż przy granicy z Grecją

Ka­wiar­nie, wi­niar­nie, gwar. – Trud­no tu do was do­je­chać – w kli­ma­tycz­nym lo­ka­li­ku za­ga­jam miej­sco­wą star­szy­znę. – Wę­gry–Po­la­ki tak, Wę­gry–Sło­wa­ki nie – od­po­wia­da je­den z męż­czyzn de­gu­stu­ją­cych wy­traw­ny To­kaj Hár­sle­ve­lu. – Za­py­tasz Sło­wa­ka, któ­rę­dy na Wę­gry, to na­wet je­śli miesz­ka 50 km od gra­ni­cy, po­wie, że nie wie. Za­py­tasz go, któ­rę­dy do Afry­ki, od­po­wie: „Tam!” – cią­gnie da­lej, ob­ra­zo­wo opi­su­jąc po­dej­ście Sło­wa­ków do są­sia­dów.

Po­noć po­szło o wi­no. Mię­dzy in­ny­mi o wi­no. I to już daw­no te­mu. Przy oka­zji po­ja­wia się i pol­ski wą­tek, na szczę­ście o mniej­szym cię­ża­rze ga­tun­ko­wym, nie­wy­wo­łu­ją­cy wza­jem­nej nie­chę­ci. Ge­ne­alo­gia do­pro­wa­dzi­ła bo­wiem mo­je­go roz­mów­cę do pol­skich przod­ków. Uświa­do­mił mu to kil­ka dni te­mu te­le­fon z Pol­ski. Że ni­by dziad i pra­dziad wspól­ni, i że wszy­scy do jed­ne­go ro­du Osi­ków na­le­żą. I czy mo­gę mu wy­tłu­ma­czyć, czym ta ta­jem­ni­cza osi­ka jest, bo on po­ję­cia nie ma. Po pierw­szym fur­min­cie gra­ni­ca mo­jej nie­śmia­ło­ści zde­cy­do­wa­nie się ob­ni­ża. Na skraw­ku ser­wet­ki ry­su­ję drze­wo. Wsta­ję, pod­no­szę rę­ce, że ni­by to ga­łę­zie, prę­żę bi­cep­sy i ener­gicz­nie wy­dy­cham po­wie­trze. Że ni­by wie­je wiatr. Sto­ję nie­ru­cho­mo. – Osi­ka zde­cy­do­wa­nie nie jest ta­kim drze­wem – do­da­ję szyb­ko, po czym zmie­niam kon­fi­gu­ra­cję. Rę­ce na­gle wiot­cze­ją. Na­dal chwie­ję się w jed­ną i dru­gą stro­nę, pa­mię­ta­jąc jed­nak, aby co ja­kiś czas po­rząd­nie się w. – Aaa, już wiem! – mó­wi ko­bie­ta sto­ją­ca za ba­rem, zna­czą­co spo­glą­da­jąc na głów­ne­go za­in­te­re­so­wa­ne­go. I tyl­ko pan Osi­ka al­bo nie wie­dział, al­bo je­dy­nie uda­wał, że nie wie, i szyb­ko zmie­nił te­mat.

So­bo­ta w To­ka­ju ma wszyst­kie ce­chy so­bo­ty uro­czej. Słoń­ce, ro­dzin­ne spa­ce­ry z dzieć­mi, ko­lo­ro­we ba­lo­ny, gi­gan­tycz­ne lo­dy. W tle rze­ka. Tro­chę brud­na, ale ide­al­nie pa­su­ją­ca do te­go sie­lan­ko­we­go ob­raz­ka. Sto­li­ki w ogród­kach za­sta­wio­ne lan­go­sza­mi i pi­wem. Sa­ma mam ocho­tę wpi­sać się w ten le­ni­wy kli­mat, ale bez ko­niecz­no­ści po­że­ra­nia tłu­ste­go plac­ka ze śmie­ta­ną. Za­miast te­go de­cy­du­ję się na sta­tek wy­ciecz­ko­wy. „Kró­lo­wą Du­na­ju” za­rzą­dza trzy­oso­bo­wy ze­spół: ka­pi­tan, ster­nik, bu­fe­to­wa. Każ­dy peł­ni funk­cję sto­sow­ną do umie­jęt­no­ści i każ­dy jest sze­fem swo­je­go re­wi­ru. W sto­sun­ku do wiel­ko­ści stat­ku, pa­sa­że­rów jest nie­wie­lu. Bu­fe­to­wa krzą­ta się po swo­im kró­le­stwie. Li­kie­rów­ki, kie­lisz­ki do bran­dy, wi­na i whi­sky wy­glą­da­ją obie­cu­ją­co, jed­nak szyb­ko się oka­zu­je, że w cza­sie te­go rej­su peł­nią tyl­ko funk­cję ozdob­ną. Mam oba­wy, że po­wo­li na­bie­ra­ją war­to­ści mu­ze­al­nej. Go­ściom ser­wu­je się pi­wo i sok. W jed­no­ra­zo­wych pla­sti­ko­wych kub­kach.

Wi­do­ki mo­no­ton­no-wy­ciecz­ko­we. Tak, aby każ­dy zdą­żył je zo­ba­czyć i sfo­to­gra­fo­wać. Sen­na at­mos­fe­ra od­dzia­ły­wu­je na wszyst­kich. Mi­mo to na stat­ku i tak dzie­je się wię­cej niż wo­kół nie­go. Pan pró­bu­je ca­ło­wać pa­nią, jed­ną rę­ką przy­ci­ska­jąc ją do sie­bie, a w dru­giej dzier­żąc bu­tel­kę pi­wa. Pa­ni tro­chę się opie­ra, a tro­chę nie. Z te­go opie­ra­nia się spa­da­ją jej oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Pan je pod­no­si i uda­je, że za­raz je wrzu­ci do rze­ki. Pa­ni pisz­czy, że­by ra­czej nie wrzu­cał. I zno­wu się ca­łu­ją. Na­rzecz­ny flirt przy­cią­ga uwa­gę więk­szo­ści pa­sa­że­rów. Dzię­ki nie­mu w ogó­le coś się dzie­je. Za­in­te­re­so­wa­nie od ca­łu­ją­cych się od­wra­ca mo­to­rów­ka. Na dzio­bie wy­ło­ży­ła się wie­ko­wa da­ma, ster dzier­ży ka­pi­tan. Ob­fi­te kształ­ty da­my le­d­wo się miesz­czą na skraw­ku pla­sti­ku. Jed­ną rę­ką trzy­ma się bur­ty, dru­gą po­zdra­wia po­spól­stwo, czy­li nas – pa­sa­że­rów stat­ku wy­ciecz­ko­we­go, usa­dzo­nych na drew­nia­nych, nie­wy­god­nych ław­kach jak na grzę­dach. Wszy­scy sie­dzą­cy po wła­ści­wej stro­nie oczy­wi­ście od­ma­chu­ją. Ci z dru­giej stro­ny z cie­ka­wo­ścią wsta­ją z ła­wek. Kto od­ma­cha, szyb­ko ro­bi zdję­cie. Da­ma się śmie­je, biust jej fa­lu­je. Wa­ka­cje.

W so­bot­ni wie­czór pod­da­ję się miej­sco­we­mu zwy­cza­jo­wi ob­le­ga­nia ba­rów. Za­ma­wiam her­ba­tę. To chy­ba ma­ło po­pu­lar­ny na­pój w To­ka­ju. Miej­sca oczy­wi­ście brak. Wła­ści­ciel sam z sie­bie ro­bi mi do­staw­kę do sto­li­ka za­ję­te­go przez dwóch męż­czyzn oraz ko­bie­tę. – Su­per­man – mó­wi, wska­zu­jąc na jed­ne­go z nich i da­jąc mi tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, któ­ry z tej dwój­ki jest wol­ny. Zresz­tą pa­ni rów­nież bar­dzo szyb­ko mnie o tym in­for­mu­je. W bab­skim ko­dzie ko­mu­ni­ka­tów oczy­wi­stych.

W ka­wiar­niach wy­raź­ny po­dział. Tu­ry­ści de­gu­stu­ją fur­min­ty i de­se­ro­we mu­sca­ty, a miej­sco­wi po­pi­ja­ją pi­wo. Sły­chać kle­kot bo­cia­na i dźwięk kle­pa­nia ko­tle­tów. Przy­po­mi­nam so­bie za­pach ró­ży, któ­ry tak bar­dzo po­do­bał mi się ra­no. Idę się przejść. Na jed­nym z pla­ców wi­dzę po­sąg nie­źle już wsta­wio­ne­go Ba­chu­sa. Le­gen­da gło­si, że bóg wi­na tak bar­dzo za­tra­cił się w lo­kal­nych trun­kach, że prze­pił ca­łe ubra­nie i zo­stał w sa­mych bu­tach. Obu­wie i ma­ły siu­siak świe­cą się na­wet wie­czo­rem. Chy­ba każ­dy gość w To­ka­ju sta­wia so­bie za punkt ho­no­ru zła­pa­nie za któ­ryś z Ba­chu­so­wych atry­bu­tów. Na szczę­ście i ku prze­stro­dze. Też ła­pię, bo chcia­ła­bym tu przy­je­chać zno­wu. Gdy wra­cam do ba­ru, mo­je krze­sło przy Su­per­ma­nie już jest za­ję­te. Wła­ści­ciel wy­no­si dla mnie jesz­cze jed­no krze­seł­ko i okrą­gły sto­lik. Że­bym mo­gła pi­sać – po­ka­zu­je na lap­to­pa. Obok sta­wia kie­li­szek mu­sca­tu. Że­by pi­sa­ło się le­piej.

Moto Balkan Cooltour

Wzdłuż dro­gi kwit­ną na prze­mian ster­ty śmie­ci i sto­iska z dyn­ja­mi. Du­że i ape­tycz­ne ar­bu­zy wo­dzą na po­ku­sze­nie. GS nie­ubła­ga­ny. Do­brze, mo­ja bab­ska bez­tro­skość bez za­sta­no­wie­nia we­szła­by w po­sia­da­nie te­go naj­bar­dziej oka­za­łe­go, a w przy­pad­ku pro­mo­cji, na­wet dwóch. O sza­leń­stwo, któ­re na­da­jesz me­mu ży­ciu słod­kiej do­miesz­ki ab­sur­du! Przy­po­mi­nam so­bie dro­go­wskaz sto­ją­cy na głów­nym pla­cu To­ka­ju: pre­cy­zyj­nie na­kre­ślo­ne od­le­gło­ści do za­byt­ków z li­sty UNE­SCO. Dla kul­tu­ral­nie zo­rien­to­wa­nych. W jed­ną stro­nę licz­ba ki­lo­me­trów ani kie­ru­nek nie by­ły ja­sno spre­cy­zo­wa­ne. Po­krę­co­ny szla­czek przy­po­mi­nał sym­bo­licz­ny po­wrót wę­ży­kiem. Bez cza­su, ce­lu, dy­stan­su. Dla nie­prze­wi­dy­wal­nych i sza­lo­nych. To mi­łe, że ktoś po­my­ślał o mnie. Ja­dę da­lej!

Ta­ro­cist­ka Da­nu­ta roz­wią­za­ła ta­jem­ni­cę Two­jej przy­szło­ści i chce Ci prze­ka­zać waż­ną wia­do­mość. Udzie­li Ci ra­dy, któ­ra wie­le wy­ja­śni.

Ta­jem­ni­czy SMS wy­ry­wa mnie ze wspo­mnień o ru­basz­nym Ba­chu­sie le­wi­tu­ją­cym w opa­rach to­ka­ju. Szko­da, że Da­nu­ta nie roz­wią­za­ła tej ta­jem­ni­cy w paź­dzier­ni­ku ze­szłe­go ro­ku. Mo­że za 3,69 PLN do­wie­dzia­ła­bym się, że aż tak dłu­go bę­dę pi­sa­ła tę książ­kę. A gdy­by roz­wią­zy­wa­nie ta­jem­ni­cy zda­rzy­ło się już w lip­cu, to mo­że w ogó­le nie po­je­cha­ła­bym na te Bał­ka­ny? Ba, ni­g­dzie bym nie po­je­cha­ła! Co­ol­to­ur? Kul­tur? Qul­tur? W su­mie to wszyst­ko jed­no. Na pew­no prze­ży­łam bał­kań­ski hard­co­re.

Melnik (Bułgaria). Z winogron powstaje tu nie tylko wyborne wino...

„Nie wiem, kie­dy tak na­praw­dę za­czy­na się i koń­czy po­dróż. Czy de­fi­niu­ją ją tyl­ko prze­je­cha­ne ki­lo­me­try? Gdzie za­kla­sy­fi­ko­wać przy­go­to­wa­nia i wy­obra­że­nia to­wa­rzy­szą­ce nam przed wy­jaz­dem, a gdzie my­śli i wspo­mnie­nia? Sie­dzę przy kom­pu­te­rze w swo­im war­szaw­skim miesz­ka­niu, dwa ty­go­dnie po po­wro­cie. Mi­mo to mam wra­że­nie, że ta po­dróż trwa na­dal, że bar­dzo in­ten­syw­nie we mnie ży­je. I że na pew­no jesz­cze się nie skoń­czy­ła”.

Tak, to sprzed ro­ku. Mo­że przez ten rok po­win­nam na ty­le roz­wi­nąć swój pi­sar­ski kunszt, aby no­wą książ­kę roz­po­cząć od bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ne­go wstę­pu? Ale al­bo kunsz­tu nie roz­wi­nę­łam, al­bo w tej kwe­stii po pro­stu nie­wie­le się zmie­ni­ło. Lu­bię ten po­czą­tek. Pew­nie kie­dyś mi się znu­dzi, ale pó­ki co chcę, że­by zna­lazł się rów­nież w tej książ­ce. Tak by­ło rok te­mu. Tak czu­ję i te­raz. I tyl­ko wi­dok z okna mam in­ny.

■ 5 sierpnia 2010 r., Warszawa

Wy­szłam ku­pić śpi­wór, wró­ci­łam ze zło­ty­mi ba­le­rin­ka­mi, bez śpi­wo­ra. Chy­ba scho­wam je głę­bo­ko i no­wym za­ku­pem po­chwa­lę się póź­niej, po po­wro­cie. Że ni­by to do­pie­ro te­raz wpa­dłam na ta­ki ge­nial­ny po­mysł. W koń­cu dzień przed wy­jaz­dem na dwa mie­sią­ce, i to do­syć da­le­ko, po­win­nam ra­czej my­śleć o rze­czach pierw­szej po­trze­by. Za­bie­ram sta­ry i sy­pią­cy się śpi­wór. Za­czął się sy­pać sie­dem lat te­mu, gdy zę­bat­ka łań­cu­cha roz­szar­pa­ła w trak­cie jaz­dy źle za­cze­pio­ny ma­te­ria­ło­wy ku­fer i kil­ka rze­czy w środ­ku. Od te­go cza­su już kil­ka ra­zy wy­cho­dzi­łam z do­mu, aby za­mie­nić go na nie­sy­pią­cy się mo­del. Z re­gu­ły koń­czy­ło się to po­wro­tem z pa­rą ko­lo­ro­wych bu­tów. A śpi­wór sy­pie się da­lej.

■ 29 października 2010 r., Warszawa

Spadł pierw­szy śnieg. Au­to­bus li­nii 116. Pu­kam w prze­szklo­ny po­ko­ik kie­row­cy, od­dzie­la­ją­cy go od fru­stra­cji pa­sa­że­rów. – Czy mo­gę ku­pić bi­let? – Nie od­wra­ca­jąc gło­wy, szo­fer wska­zu­je na kart­kę na szy­bie. Na kart­ce ja­sny prze­kaz – gdy ma po­wy­żej trzech mi­nut opóź­nie­nia wzglę­dem roz­kła­du jaz­dy, nie wol­no mu za­wra­cać gło­wy, roz­pra­szać proś­bą o za­kup bi­le­tu, a tym bar­dziej o wy­da­nie resz­ty ze 100 zł. – Ko­bie­to, mam 180 mi­nut opóź­nie­nia – mó­wi przy­gnę­bio­nym gło­sem. W prak­ty­ce ozna­cza to 177 po­wo­dów (mi­nut), aby mo­ją proś­bę zi­gno­ro­wać. W koń­cu sprze­da­je, gdy po raz ko­lej­ny ktoś za­blo­ko­wał skrzy­żo­wa­nie, a po­wo­dów (mi­nut) zro­bi­ło się wię­cej. Ale to już pro­blem ko­lej­nych pa­sa­że­rów. Tych bez bi­le­tów i od­li­czo­nych drob­nych.

Nie wiem, czy mo­je­mu bo­ha­te­ro­wi z au­to­bu­su li­nii 116 uda­ło się do­go­nić stra­co­ny czas. Kie­dy wra­ca­łam do do­mu o pół­no­cy, w kie­run­ku Ur­sy­no­wa był jesz­cze ko­rek. Wy­glą­da na to, że pół mia­sta bę­dzie go­nić swój czas przez kil­ka naj­bliż­szych dni. A w ci­ty cza­su wszyst­kim bra­ku­je. Czy­li do no­to­rycz­ne­go bra­ku cza­su do­rzu­ca­my de­fi­cyt cza­su spo­wo­do­wa­ny za­sy­pa­niem mia­sta. 15.59. Dzie­ci San­che­za prze­rwa­ne w po­ło­wie przez ra­dio­wy mi­nut­nik wpro­wa­dza­ją­cy w go­dzi­nę 16. Szko­da. Przy­naj­mniej w ra­dio­wej rze­czy­wi­sto­ści 180-mi­nu­to­we opóź­nie­nie ni­ko­mu nie gro­zi. W po­dró­ży nie mam ani mi­nu­ty opóź­nie­nia, bo nie pla­nu­ję do­jeż­dżać na ja­kiś kon­kret­ny czas. Wła­śnie po to, aby opóź­nień unik­nąć. Opóź­nie­nia mie­wam je­dy­nie w rze­czy­wi­sto­ści po po­wro­cie. I to so­lid­ne. Dla­te­go pro­szę, ni­g­dy nie py­taj­cie: „Kie­dy na­stęp­na książ­ka?”. Nie mam po­ję­cia. Mam opóź­nie­nie.

Samotnie, ale w dobrym towarzystwie GS-a

Rumunia

Dwa dni w dro­dze i w koń­cu prze­kra­czam gra­ni­ce swo­je­go ma­rze­nia. Ru­mu­nia. Tyl­ko skąd wziął się ten lek­ki strach? Pew­nie ze ste­reo­ty­pów i ludz­kie­go ga­da­nia. A mo­że to ostroż­ność, któ­ra nie­raz nie­po­trzeb­nie ucze­pia się czło­wie­ka? Mo­gła­by jesz­cze tro­chę po­cze­kać, al­bo w ogó­le dać so­bie spo­kój. Po­win­nam z nią po­ne­go­cjo­wać, że­by pó­ki co za­ję­ła się kimś in­nym. Nie mam po­ję­cia, gdzie je­stem, do­kąd mam je­chać i w któ­rym miej­scu szu­kać noc­le­gu. Na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym po­ru­sze­nie. Kil­ku­na­sto­let­ni chło­pak pod­cho­dzi do mnie i za­czy­na cho­dzić wo­kół GS-a. Od­ru­cho­wo wy­cią­gam klu­czy­ki. Je­go ma­ła dłoń się­ga do na­wi­ga­cji. A to co? Włą­czam ekran, nie zdej­mu­jąc już z nie­go rę­ki. Po cho­le­rę to wo­żę, sko­ro i tak rzad­ko ko­rzy­stam… W mię­dzy­cza­sie ro­bię szyb­ki prze­gląd ele­men­tów ła­two do­stęp­nych i szyb­ko od­cze­pial­nych. Tak na wszel­ki wy­pa­dek. Bli­żej – da­lej, ma­ni­pu­lu­ję ob­ra­zem, wy­świe­tla­jąc ma­pę oko­licz­nych ulic. Du­że – ma­łe. Oczy chło­pa­ka ze zdzi­wie­niem pa­trzą na zmie­nia­ją­cy się ob­raz. Ma­łe rę­ce spryt­nie znaj­du­ją miej­sce dla sie­bie, od­su­wa­jąc na bok mo­je. Przy­stan­ko­wa pu­blicz­ność śle­dzą­ca ca­łą sy­tu­ację oży­wia się. Je­den z ki­bi­cu­ją­cych se­nio­rów wcho­dzi na nasz ulicz­ny ring. Uchy­la ka­pe­lu­sza i sta­je obok. Przy­glą­da się mo­to­cy­klo­wi i elek­tro­nicz­nej ma­pie. Przy­sta­nek krzy­czy, wska­zu­jąc na wy­ła­nia­ją­cy się zza za­krę­tu au­to­bus. Mło­dy ma­cha na po­że­gna­nie rę­ką, któ­ra jesz­cze przed chwi­lą ści­ska­ła na­wi­ga­cję, sta­ry ele­ganc­ko uchy­la ka­pe­lu­sza. Bie­gną do au­to­bu­su. Z okien ma­cha już ca­ła ro­dzi­na. Za­raz spo­koj­nie bę­dę mo­gła zo­ba­czyć, cze­go nie mam… Ja­koś pod­świa­do­mie źró­dła ich ra­do­ści do­pa­tru­ję w swo­jej stra­cie. Mu­szę po­ne­go­cjo­wać nie tyl­ko z ostroż­no­ścią, ale i za­ufa­niem do lu­dzi. Ostat­nio jak­by tro­chę się za­wie­si­ło.

Ho­tel Au­ro­ra. Przed Au­ro­rą stoi por­tier. Ile za noc? We­dług cen­ni­ka je­dyn­ka 40 eu­ro, ale dla „po­je­dyn­czych la­dies” jest zniż­ka – tyl­ko 25 eu­ro. Sko­ro już na po­cząt­ku za sam fakt by­cia ko­bie­tą do­sta­ję ra­bat, to mo­że wy­ne­go­cju­ję coś jesz­cze. Jest do­brze: ko­rzy­sta­nie z ho­te­lo­we­go pe­ce­ta wy­sta­wio­ne­go w ko­ry­ta­rzu wli­czo­ne w ce­nę. – Jak dłu­go la­dy chce, do opo­ru. Ple­ase. – Z tym „pli­so­wa­niem” mu na­wet do twa­rzy. Za nim dwa dzie­się­cio­le­cia pra­cy w naj­bar­dziej sty­lo­wym ho­te­lu w mie­ście. Na styl nie by­ło po­py­tu, więc dwa la­ta te­mu mu­siał zmie­nić miej­sce pra­cy na bar­dziej old­sku­lo­we.

W re­cep­cyj­nej ga­blo­cie ar­ty­ku­ły pierw­szej po­trze­by – pa­sta do zę­bów, ma­py i wi­no. W nie­oświe­tlo­ne ko­ry­ta­rze Au­ro­ry roz­wo­żą ho­te­lo­wych go­ści dwie win­dy – wy­ło­żo­ne wy­kła­dzi­ną drew­nia­ne skrzyn­ki z lu­strem. W jed­nej in­for­ma­cja tech­nicz­na: „4 oso­by lub 300 kg”. W dru­giej: „3 oso­by lub 225 kg”. Trak­tu­ję to ja­ko ostrze­że­nie. Do­brze, że na scho­dach pó­ki co nie wpro­wa­dzo­no ogra­ni­czeń.

W mie­ście nie­wie­le się dzie­je, a je­że­li już się dzie­je, to przy głów­nym pla­cu. Wo­kół nie­go krą­żą mo­to­cy­kli­ści. Je­den, na po­tęż­nym chop­pe­rze, jeź­dzi sam. Raz po raz do­ga­nia go piąt­ka na ści­ga­czach, nie­mal wjeż­dża­jąc w tył ma­szy­ny i jej po­cząt­ku­ją­ce­go wła­ści­cie­la. Przez chwi­lę się z nim draż­nią, po czym wy­prze­dza­ją, aby na­dal mógł krę­cić swo­je ósem­ki. Oglą­dam się za nim, bo wy­glą­da gro­te­sko­wo, jak­by tu tra­fił z in­nej rze­czy­wi­sto­ści. To zna­czy, jak na mo­to­cy­kli­stę wy­glą­da ide­al­nie i zgod­nie ze stan­dar­da­mi bez­pie­czeń­stwa. Mo­że dla­te­go eki­pa bez­ka­skow­ców w krót­kich spoden­kach tak go nie lu­bi. Kil­ka ra­zy mi­gnął mi chło­pak na sty­lo­wym sku­te­rze z ka­na­pą w kra­tę ty­pu bur­ber­ry i oku­la­rach Ray Ban. Chwi­lo­wą pust­kę na pla­cu wy­peł­nia or­szak ślub­ny: pań­stwo mło­dzi w ka­ro­cy. Bia­ły koń, frę­dzel, ko­kar­da. Z ty­łu sznur przy­ozdo­bio­nych au­di, be­emek, for­dów scor­pio. W otwar­tych szy­ber­da­chach gło­wy we­sel­ni­ków: wy­la­kie­ro­wa­ne lo­ki, bro­ka­ty i tiu­le. Sa­mo­cho­dy trą­bią, a mło­da pa­ra kró­lew­skim ge­stem po­zdra­wia prze­chod­niów. W po­ło­wie dru­gie­go okrą­że­nia na pla­cu zno­wu po­ja­wia­ją się mo­to­cy­kli­ści. Od­pusz­cza­ją so­bie ko­le­gę na chop­pe­rze i do­łą­cza­ją do ko­lo­ro­wej ka­wal­ka­dy. Zdo­mi­no­wa­ne przez ha­łas uli­ce po kil­ku mi­nu­tach wra­ca­ją do zwy­czaj­ne­go po­rząd­ku, a ga­pie do nie­do­koń­czo­nych obia­dów i prze­rwa­nych roz­mów. Na swój ta­bo­ret wsta­wio­ny mię­dzy chło­dziar­kę z lo­da­mi a bia­łą bud­kę z fast fo­odem wra­ca pra­cu­ją­ca na dwóch eta­tach ko­bie­ta i koń­czy nie­dziel­ną pra­sów­kę.

Siód­ma ra­no zmie­nia ob­li­cze mia­sta: na uli­cach kwit­nie han­del i le­gal­ny ha­zard – Su­per­Bin­go i Lo­te­ria Na­tio­na­la – w sam raz dla szu­ka­ją­cych szczę­ścia w po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek. Przed ko­lo­ro­wym wóz­kiem z na­pi­sem „Ame­ri­can Hot-Dog” ko­lej­ka. Z apli­ka­to­rów o roz­mia­rach kro­wich wy­mion sprze­daw­ca wy­ci­ska musz­tar­dę, ke­czup i ma­jo. Od ra­na za­pra­sza Fio­ri z wień­ca­mi po­grze­bo­wy­mi i sklep Za­ra­za z pół­ka­mi peł­ny­mi krysz­ta­łów i lo­kal­ną ce­ra­mi­ką. Na­wet ścia­na miej­sco­wej au­to­ga­ry jest po­kry­ta mo­zai­ką.

Nie­udol­nie pró­bu­ję do­pa­so­wać swój styl jaz­dy do miej­sco­wych. W koń­cu za trze­cim ra­zem uda­je mi się wresz­cie opu­ścić ron­do. To kwe­stia wpra­wy i cza­su. Ale mia­sto za­czy­na mnie mę­czyć. Wkrót­ce prze­kra­czam wro­ta kra­iny Mar­ma­rosz. Wio­ski-skan­se­ny, drew­nia­ne za­gro­dy. Na­wet wiej­ski Ma­ga­zin ABC pre­zen­tu­je się za­cnie ze swo­ją rzeź­bio­ną fa­sa­dą za­le­pio­ną pla­ka­ta­mi z re­kla­ma­mi pi­wa Ur­sus. Osa­dy wy­glą­da­ją na sen­ne, ale za rzeź­bio­ny­mi bra­ma­mi cho­wa­ją się tęt­nią­ce ży­ciem za­gro­dy. Na po­lach wie­śnia­cy ko­szą tra­wę. Ma­cha­ją, gdy ro­bię im zdję­cia. Jed­na z ko­biet wy­gra­ża mi drew­nia­ny­mi „no­ży­ca­mi” – na szczę­ście po chwi­li za­czy­na się śmiać. Dwie bab­cie roz­ło­ży­ły swój grzy­biar­ski kra­mik pod drze­wem, na­prze­ciw świe­żych pstrą­gów. Pysz­ne ry­by przy­cią­ga­ją uwa­gę głod­nych kie­row­ców, zmu­sza­jąc ich do za­trzy­ma­nia się. A kie­dy już przy­sta­ną, nie mo­gą prze­cież zi­gno­ro­wać świe­żych ku­rek roz­ło­żo­nych na ko­lo­ro­wych fo­liach. Grzy­by moż­na ku­pić lub sfo­to­gra­fo­wać. – Fo­to? Bon bon. – Bab­cie z uro­czym szczer­ba­tym uśmie­chem upo­mi­na­ją się o sto­sow­ne wy­na­gro­dze­nie za udo­stęp­nie­nie wi­ze­run­ku. Za pło­tem wi­dać uschnię­te drze­wo z garn­ka­mi na ga­łę­ziach. Po­nie­waż w za­gro­dzie pu­sto, wy­ja­śnie­nia zja­wi­ska szu­kam u wuj­ka Go­ogle. Ha­sło „garn­ki na drze­wach” w któ­rejś tam ko­lej­no­ści do­pro­wa­dza mnie do Zło­te­go prze­wod­ni­ka po ro­śli­nach ha­lu­cy­no­gen­nych. Cho­le­ra, a mo­że mi się tyl­ko wy­da­wa­ło?

Nie tylko gruszki na  wierzbie…

■ Syhot Marmaroski

Kon­tu­ar, na kon­tu­arze dzwo­nek, za kon­tu­arem pu­sto. Chło­pak z re­cep­cji aku­rat wy­cho­dzi na pa­pie­ro­sa. Wy­pa­li, wró­ci, to po­ga­da­my. Przy­naj­mniej mam chwi­lę na za­sta­no­wie­nie się, czy aby na pew­no chcę tu zo­stać. – Mo­to­cykl, bar, ty, re­stau­rant – po po­wro­cie żar­to­bli­wie ob­ja­śnia pro­ce­du­rę mel­dun­ku.

Mo­je imię wy­raź­nie wpa­da w ucho kel­ne­ro­wi znisz­czo­ne­mu przez ła­twy do­stęp do re­stau­ra­cyj­nych al­ko­ho­li. Przez kil­ka mi­nut nie od­stę­pu­je mnie na krok. – Och, Ana, Ana! – Idąc po mo­to­cykl, sły­szę je­go lek­ko już nie­trzeź­we za­chwy­ty. GS-a prze­pro­wa­dzam pod ba­ro­we drze­wo na ty­łach ho­te­lu, po­noć naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce w oko­li­cy. Bar to en­kla­wa miej­sco­wych – moc­no za­sie­dzia­nych i lek­ko pod­pi­tych. Wej­ście od ty­łu, przez furt­kę, al­bo krę­tym ko­ry­ta­rzem. Kuch­nia prze­ką­sko­wa, al­ko­ho­le moc­ne. Wy­ciecz­ka w za­klę­te re­wi­ry Com­ple­xu Ho­te­lier Co­ro­ana od­kry­wa przede mną ta­jem­ni­ce, któ­re dla lep­sze­go sa­mo­po­czu­cia go­ści ta­jem­ni­ca­mi po­win­ny po­zo­stać. Re­cep­cjo­ni­sta, pro­wa­dząc mnie przez ten ukry­ty za nie­szczel­ny­mi drzwia­mi syf, nie­świa­do­mie ro­bi mi przy­słu­gę. Do re­stau­ra­cji idę już tyl­ko kur­tu­azyj­nie i z cie­ka­wo­ści, wie­dząc, że naj­bez­piecz­niej bę­dzie tyl­ko po­pa­trzeć. Lu­stra, atła­sy, kan­de­la­bry, świecz­ni­ki. Lo­kal przy­pró­szo­ny sta­ro­ścią, sty­li­zo­wa­ny na ele­ganc­ki, ide­al­nie pa­su­je do ku­chen­nej fi­lo­zo­fii po­wtór­ne­go wy­ko­rzy­sty­wa­nia resz­tek. – Z któ­re­go ro­ku? – py­tam, wska­zu­jąc na wnę­trze. – Na na­kle­jo­nym na ozdob­ne lu­stro za­ka­zie pa­le­nia mój ad­o­ra­tor za­pi­su­je dłu­go­pi­sem da­tę: 1851. Oczy­wi­ście rze­czo­ny za­kaz nie do­ty­czy wszyst­kich. Ho­te­lo­wa re­stau­ra­cja to miej­sce dla miej­sco­wych no­ta­bli i przy­pad­ko­wych przy­jezd­nych, któ­rzy chcąc nie chcąc, no­ta­bla­mi się sta­ją. Ale ta­ki już urok miast le­żą­cych na ubo­czu.

Do­sta­ję po­kój z wi­do­kiem, ale bez słu­chaw­ki prysz­ni­co­wej. Na ko­ry­ta­rzu za­mie­sza­nie. Wło­scy piel­grzy­mi chy­ba nie są­dzi­li, że wa­run­ki noc­le­go­we na piel­grzym­ce mo­gą być aż tak asce­tycz­ne. Wy­ko­rzy­stu­ję za­mie­sza­nie do szyb­kich prze­no­sin, wcho­dząc w układ ze sprzą­tacz­ką. Do­sta­ję klu­cze do in­ne­go po­ko­ju, co po­zwa­la unik­nąć po­now­nej kon­fron­ta­cji z re­cep­cjo­ni­stą, lek­ko wsta­wio­nym kie­row­ni­kiem i „Och, Ana, Ana!” kel­ne­rem. Kró­lo­wa pierw­sze­go pię­tra ca­łą biu­ro­kra­cję za­ła­twi z ni­mi na swój spo­sób.

W po­ko­ju obok nie bra­ku­je ani słu­chaw­ki prysz­ni­co­wej, ani wi­do­ku. Mo­gę za­zna­czać te­ry­to­rium. Bia­łe ścia­ny, po­ma­lo­wa­na sza­rą olej­ną far­bą sza­fa w przed­sion­ku. Pod ścia­na­mi bar­dzo po­je­dyn­cze łóż­ka. Sty­li­za­cję do­my­ka ja­skra­wy po­ma­rańcz sztyw­ne­go ko­ca i za­pach wy­kroch­ma­lo­nej po­ście­li. Przy­po­mi­na­ją mi się ko­lo­nij­ne kom­bi­na­cje: jak zro­bić si­ku w trak­cie le­ża­ko­wa­nia, aby dy­żu­ru­ją­ca wy­cho­waw­czy­ni nie za­uwa­ży­ła. Bo prze­cież nie wol­no im by­ło prze­szka­dzać w po­po­łu­dnio­wym od­po­czyn­ku. Stan­dard po­ko­ju pod­no­szą kie­lisz­ki, efek­tow­nie usta­wio­ne na srebr­nej ta­cy. W to­a­le­cie – ró­żo­wy pa­pier, kla­sa szorst­ka. Ca­ły ze­staw to­a­le­to­wy – pa­pier, szklan­ka, my­dło, cze­pek ką­pie­lo­wy i pla­sti­ko­we klap­ki – na tle sy­pią­cych się ka­fel­ków i ru­do­brą­zo­wej wan­ny wy­glą­da na ja­kiś żart. W tej rze­czy­wi­sto­ści wca­le nie kiep­ski. Ade­kwat­ny.

Sie­dzę w re­cep­cji, pró­bu­jąc opa­no­wać ho­te­lo­wy kom­pu­ter. Kla­wia­tu­ra ob­le­pio­na po­pio­łem z pa­pie­ro­sów i co­dzien­nym bru­dem lek­ko sprę­ży­nu­je. Na szczę­ście nie jest ob­ło­żo­na fo­lią, tak jak we­tknię­te w prze­gród­ki obok klu­czy pi­lo­ty do te­le­wi­zo­rów. Przy­dział na każ­dy po­kój. Re­cep­cjo­ni­sta za­uwa­ża, że mój na­dal le­ży na swo­im miej­scu, więc wyj­mu­je go i kła­dzie obok mnie na sto­le. – Ti-wu – pre­cy­zu­je. – Fen­kju – od­po­wia­dam, wkła­da­jąc go na miej­sce.

Pro­ce­sor (tu­dzież wen­ty­la­tor) wy­słu­żo­ne­go pe­ce­ta pra­cu­je na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Ilość ikon i po­otwie­ra­nych apli­ka­cji świad­czy o tym, że re­cep­cjo­ni­sta opa­no­wał kom­pu­ter w stop­niu co naj­mniej śred­nio za­awan­so­wa­nym, przy­naj­mniej w kwe­stii Sky­pe’a, Fa­ce­bo­oka, You Tu­be’a i kil­ku cza­tów jed­no­cze­śnie. Ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, pod­glą­dam re­cep­cyj­ny po­rzą­dek od ty­łu. Ga­ze­ty, pacz­ki pa­pie­ro­sów, a mię­dzy ster­ta­mi do­ku­men­tów i za­pi­sa­nych pa­pie­rów wo­rek z rol­ka­mi ró­żo­we­go pa­pie­ru. Aku­rat ta wie­dza mo­że się oka­zać przy­dat­na… Re­cep­cjo­ni­sta sia­da obok mnie i za­pa­la pa­pie­ro­sa. – Ci­ga­re­te? – py­ta, przy­su­wa­jąc do sie­bie po­piel­nicz­kę. Ci­ga­re­te to ra­czej nie – po­ka­zu­ję mu na drzwi. Z wy­raź­ną nie­chę­cią do­my­śla się, o co mi cho­dzi, i wy­cho­dzi na ze­wnątrz. – Ana, Ana, wi­no! – Zza kon­tu­aru wy­chy­la się mój sta­le nie­trzeź­wy ad­o­ra­tor, sta­wia­jąc przede mną re­stau­ra­cyj­ny krysz­tał. – Ro­ma­nia? – py­tam, cie­ka­wa bu­kie­tu lo­kal­nych trun­ków. – Ro­ma­nia – od­po­wia­da, a na je­go twa­rzy po­ja­wia się bło­gość. Za­miast wy­słać go do wszyst­kich dia­błów, ła­mię się. Bez sen­su. Mo­ja cie­ka­wość od ra­zu wy­wo­łu­je na­tar­czy­wość. – Och, Ana, Ana! – Co chwi­la pod­bie­ga, kle­piąc się w oko­li­cy ser­ca. Pó­ki tra­fiał w swo­je, by­ło na­wet za­baw­nie. Za któ­rymś ra­zem jed­nak pró­bo­wał tra­fić w mo­je, i tu nie zna­leź­li­śmy po­ro­zu­mie­nia.

Na­gle ci­szę prze­ry­wa krzyk. – In­tru­zo, in­tru­zo! – wy­dzie­ra­ją się ener­gicz­ne Włosz­ki z piel­grzym­ki. Śred­nia wie­ku do­syć wy­so­ka, ade­kwat­na do tem­pe­ra­men­tów. – Pra­cu­jesz tu­taj? – Py­ta­nie jed­nej z nich prze­bi­ja się przez ja­zgot po­zo­sta­łych. Teo­re­tycz­nie nie. Ale wła­śnie się urzą­dzam. Zmie­niam pa­nu­ją­ce tu zwy­cza­je i usta­wiam gra­ni­ce re­la­cji. Czy­li po­nie­kąd za­czy­nam wpi­sy­wać się w prze­strzeń re­cep­cji. – Spró­bu­ję po­móc – de­kla­ru­ję. Sko­ro wiem, gdzie trzy­ma­ją pa­pier to­a­le­to­wy, to już wiem na­praw­dę du­żo. W po­zo­sta­łych kwe­stiach mo­gę prze­cież im­pro­wi­zo­wać. Tym bar­dziej, że ni­ko­go oprócz mnie po tej stro­nie kon­tu­aru nie ma. Re­cep­cjo­ni­sta po­ja­wił się w prze­lo­cie, wrzu­ca­jąc do po­piel­nicz­ki dy­mią­ce­go pa­pie­ro­sa, po czym uciekł. – Był tam! – mó­wi li­der­ka gru­py ści­ga­ją­cej in­tru­zo. – Uciekł tam­tę­dy! Tyl­ny­mi drzwia­mi! – Z jej re­la­cji po­tra­fię wy­wnio­sko­wać tyl­ko ty­le, że nic nie ukradł, ale chciał. Cza­ił się w ko­ry­ta­rzu, gdzie wszedł przez otwar­te drzwi, któ­re po­win­ny być za­mknię­te. – Za­mknij­cie je! – wy­dzie­ra się, na szczę­ście bez­oso­bo­wo, star­sza ko­bie­ta. – Za­raz pój­dzie­my po na­sze­go księ­dza! – stra­szy re­cep­cjo­ni­stę, któ­ry wła­śnie przy­po­mniał so­bie o po­zo­sta­wio­nym pa­pie­ro­sie i po­ja­wił się na sta­no­wi­sku pra­cy. – Yes ma­da­me, yes ma­da­me – przy­ta­ku­je. Brzmi wia­ry­god­nie, bo Włosz­ki po­wo­li za­czy­na­ją się roz­cho­dzić. – Za du­żo grap­py – kwi­tu­je ca­łe za­mie­sza­nie jed­na z pąt­ni­czek, uśmie­cha­jąc się do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

Targ w Syhocie Marmaroskim

W środ­ku no­cy oka­zu­je się, że mo­ja ra­dość z po­sia­da­nia słu­chaw­ki prysz­ni­co­wej by­ła przed­wcze­sna. Obec­ność słu­chaw­ki nie gwa­ran­tu­je obec­no­ści wo­dy. Ran­kiem nikt mnie nie że­gna. Piel­grzym­ka o nie­przy­zwo­icie wcze­snej go­dzi­nie wsia­dła do au­to­ka­ru i od­je­cha­ła. Wi­dzia­łam tyl­ko, jak wy­cho­dzą ze śnia­da­nia (jed­nak ktoś się zde­cy­do­wał…). Ani re­cep­cjo­ni­sta, ani kel­ner nie by­li już tak przy­jaź­nie na­sta­wie­ni. Mo­że za bar­dzo się rzą­dzi­łam?

■ Săpânța

Par­ku­ję GS-a pod bra­mą cmen­ta­rza w wio­sce Săpânţa – krok od świę­to­ści i tam­te­go świa­ta. Bli­żej tam już tyl­ko dziad­kom sie­dzą­cym na drew­nia­nej ław­ce pod ogro­dze­niem. Po­czu­cie hu­mo­ru, z ja­kim po­trak­to­wa­no tu­taj zmar­łych, wy­sta­wia na pró­bę mo­ją śmier­tel­ną w tej kwe­stii po­wa­gę. Por­tret każ­de­go nie­bosz­czy­ka i rzeź­bio­ne epi­ta­fium wier­nie od­da­ją je­go cha­rak­ter i po­sta­wę ży­cio­wą. I to bez wzglę­du na to, czy by­ła bar­dziej, czy też mniej chwa­leb­na. Ja­ki był zmar­ły, moż­na wy­wnio­sko­wać z oso­bi­stych i szcze­rych ko­men­ta­rzy bli­skich: „Tu le­ży mo­ja te­ścio­wa, gdy­by po­ży­ła rok dłu­żej, le­żał­bym tu ja”. Nie ma cza­ro­wa­nia, że o nie­ży­ją­cych mó­wi się tyl­ko do­brze, al­bo nie mó­wi się wca­le. Zo­sta­je po nich praw­da. Świa­tu do­cze­sne­mu mo­gą po­słu­żyć je­dy­nie za prze­stro­gę: „ Kto pi­je du­żo wód­ki, po­dzie­li mój los. Lu­bi­łem wód­kę i z bu­tel­ką w dło­ni od­sze­dłem w śmierć”. Po­łoż­na, spa­wacz, elek­tro­tech­nik, mi­li­cjant. Pro­fe­sje miesz­kań­ców nie­trud­no od­gad­nąć. Jeź­dził trak­to­rem? Da­my mu trak­tor, niech po­je­dzie nim na tam­ten świat! Miał sła­bość do moc­nych trun­ków? Niech wresz­cie w spo­ko­ju i ra­do­ści się na­pi­je! W koń­cu nie­bie­ski ko­lor dę­bi­ny, z któ­rej zro­bio­no krzy­że, ma nieść zmar­łym na­dzie­ję i wol­ność. Po cmen­ta­rzu obo­wiąz­ko­wa run­da po sto­iskach z so­uve­ni­ra­mi. Upy­cha­jąc w tor­bie kicz nad ki­cza­mi war­to­ści kil­ku lei, orien­tu­ję się, że nie mam klu­czy­ków od GS-a! W gło­wie po­ja­wia się cha­rak­te­ry­stycz­ne pul­so­wa­nie i ude­rze­nie go­rą­ca. Mam lal­ki, nie mam klu­czy­ków. Ner­wo­wy ucisk prze­no­si się na skro­nie. Wal­czę, aby nie roz­prze­strze­nił się na resz­tę gło­wy, bo od te­go do pa­ni­ki już bli­sko. Mu­szę po­now­nie zro­bić rund­kę po oko­li­cy – tym ra­zem na wstecz­nym. Pró­bu­ję od­two­rzyć szlak mię­dzy sto­iska­mi i ko­lo­ro­wy­mi po­mni­ka­mi. Na­wet wy­rzeź­bio­na na na­grob­ku pół­na­ga ko­bie­ta w czer­wo­nych majt­kach i z aniel­ski­mi skrzy­dła­mi nie przy­cią­ga na dłu­żej mo­jej uwa­gi. „Za­wód czy ulu­bio­ne za­ję­cie?” – prze­my­ka mi przez myśl, ale nie za­trzy­mu­ję się, bie­gnę da­lej. Ku roz­cza­ro­wa­niu sprze­daw­ców, nie w gło­wie mi ani bu­ko­wiń­skie ja­ja, ani dy­wa­ny, ani na­wet ko­ron­ki. Licz­ba zwie­dza­ją­cych ro­śnie, a tym sa­mym praw­do­po­do­bień­stwo od­na­le­zie­nia klu­czy­ków ma­le­je. Sa­ma nie wiem, czy pa­trzeć na zie­mię, czy lu­dziom na rę­ce. Nie­ocze­ki­wa­nie znów sto­ję przy mo­to­cy­klu. W sta­cyj­ce nie ma. Na zie­mi nie ma. Są w…

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnej

Mołdawia i Naddniestrze

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Ponownie w Rumunii

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Bułgaria

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Macedonia

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Albania

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Kosowo

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Czarnogóra

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Bośnia i Hercegowina

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Powrót

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej