Sardynia. Podróż w czasie - Biggers Jeff - ebook

Sardynia. Podróż w czasie ebook

Biggers Jeff

2,5
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta ziemia nie przypomina żadnej innej – pisano niegdyś o Sardynii. W 2017 roku przybył tu amerykański historyk i pisarz Jeff Biggers. Jego przygoda z wyspą zaczęła się od portowego miasta Alghero.

W miarę upływu czasu Biggers poznał nie tylko upodobanie mieszkańców do jazdy zderzak w zderzak i smak gorzkiego miodu z drzewa truskawkowego. Obserwował kioskarza zatopionego w lekturze opasłego tomu o dziejach regionu, wysłuchiwał zażartych sporów historycznych, przyglądał się, jak mieszkańcy bronią tutejszych plaż przed deweloperami – i czuł rosnącą fascynację. A przede wszystkim zaczął odkrywać monumentalną przeszłość wyspy, związaną z cywilizacją nuragijską, która odegrała ważną rolę w basenie Morza Śródziemnego.

Sardynia nie jest jednak kompendium historycznym ani przewodnikiem. Jest raczej tym, co starsi Sardyńczycy nazywają s’arrogliu – gawędziarskim spotkaniem, na które ludzie z okolicznych domów przynoszą krzesła i wino, by całymi godzinami rozprawiać o swoich życiowych przygodach. Bo, jak mówią, Sardynia istnieje w opowieściach innych.

„Biggersa jako przewodnika cechują entuzjazm i erudycja. Poszukując śladów przeszłości w lokalnych opowieściach i w długiej – a pomijanej – tradycji literackiej, przywraca wyspie jej miejsce w centrum naszej wyobrażonej mapy Śródziemnomorza.” „The Wall Street Journal”

„Nareszcie wspaniały przewodnik po tajemniczej i urzekającej Sardynii. Większość turystów zna ją dzięki plażom, ale złożone archeologiczne dziedzictwo wyspy sięga czasów neolitu. Jeff Biggers, wytrawny podróżnik i uczony, startuje z pięknego Alghero i stopniowo poznaje całą wyspę, zagłębiając się w bogatą tradycję muzyki, sztuki, dialektów, rzemiosła i literatury. Wraz z rodziną delektuje się ludowymi opowieściami, świętami, jedzeniem i winem. Tę książkę, napisaną żywo i z miłością, będę odtąd zabierać z sobą w podróż.” Frances Mayes

„Fascynująca książka o fascynującej wyspie; prowadzi nas poza słynne plaże i pogłębia naszą wiedzę o bogatej historii i kulturze Sardynii.” „Voce Italiana”

„To urocza opowieść podróżnicza, wydobywająca czarodziejskie historie spod wyspiarskich kamieni.” „Foreword Review”

„To nie jest książka podróżnicza. Takie określenie byłoby dla niej uwłaczające. To strawa dla ducha, szczególnie dla tych, którzy doceniają wnikliwe opowieści o podróżach, umożliwiające aktywne zgłębianie tematu.” „Delicious Italy”

„To znacznie więcej niż opowieść o podróży; to książka działająca na wyobraźnię.” „Times Literary Supplement”

„Erudycyjne podejście do języka i kultury […]. Fascynujący portret Sardynii.” „California Review of Books”

„Znakomity gawędziarz Jeff Biggers zręcznie wplata swoją współczesną sardyńską odyseję w tkankę i folklor tej enigmatycznej wyspy.” „Italia! Magazine”

Udane i dobrze napisane połączenie opowieści o historii, podróży, sztuce, literaturze i kulturze.” „The Washington Independent Review of Books”

“Biggers […] odrodził wielką opowieść podróżniczą. A opisując wyspę, unika łatwych opowieści o egzotyce.” Adriano Bomboi, „Sa Natzione”

„Biggers opowiada o odkrywaniu miejsca od dawna uważanego za leżące poza czasem i historią. Dzięki żywemu stylowi – zdradzającemu jednak, że tekst poparty jest obszernymi badaniami – książka wiedzie czytelnika do odkrycia „wyspy jako kontynentu”, jej bogatego dziedzictwa historycznego, a także coraz bardziej dynamicznej współczesności.” Maria Bonaria Urban

„Głębokie zanurzenie w sardyńską duszę, a równocześnie pisarstwo tak oszczędne i skupione – niemal jakby Biggers oddawał także ciszę i przestrzeń wyspy. Na każdej stronie dowiadywałem się czegoś o sardyńskiej literaturze, legendach, krajobrazie, wielbionych postaciach i obyczajach. Poruszająca książka, która podąża za krajobrazem i wychwytuje starożytne głosy. Wspaniałe osiągnięcie.” Tobias Jones

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lady999

Z braku laku…

Zawiodłam się na tej książce liczyłam na opowieść o Sardynii ale niestety przez nadmiar wierszy oraz informacji historycznych( dat, nazwisk) czułam się jakbym czytała książkę od historii
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Lorenzo Maccotta / Panos Pictures / Forum

Originally published in the English language by Melville House Publishing USA, under the title In Sardinia: An Unexpected Journey in Italy

Copyright © 2023 by Jeff Biggers

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Barbara Gadomska, 2025

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Krystyna Podhajska

Konsultacja archeologiczna dr Cezary Namirski

Korekta Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapa Piotr Urbański

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-064-7

Per Carla, per sempre

A Valerio e Angela

A Sardonicus

Niemal wszyscy Sardowie to urodzeni poeci.

Charles Dickens, Conductor, „Household Words”, 1856

Ponieważ autor tego raportu zakłada, że Sardynia jest nieznana, a wiedzę o niej czerpiemy z niewiarygodnych map, i że Sardyńczyk jest istotą nieznaną […], uważam, że moim obowiązkiem jest wskazać, iż ani Sardynia, ani jej mieszkańcy nie są tak nieznani, jak to twierdzi wspomniany wyżej autor. Starożytne opowieści ze wszystkich epok często wspominają o Sardynii.

Giuseppe Cossu, Descrizione geografica della Sardegna, 1799

PROLOGDroga na Sardynię

Cola su mare, e cando in sa fiorida

America nche ses a tottus nara

chi s’isula ‘e Sardigna isettat galu

de esser iscoperta e connoschida.

(Przemierz morze, a gdy znajdziesz się w kwitnącej / Ameryce, powiedz wszystkim / że wyspa Sardynia wciąż czeka / na odkrycie i poznanie).

Grazia Deledda, America e Sardigna, 1893

Sardyński blues

I zawsze, wszędzie, nawet dla tych, którzy słyszeli to po raz pierwszy, oznaczało to oddalenie, wygnanie, pragnienie powrotu.

Salvatore Cambosu, Miele amaro, 1954

W 1979 roku sardyńska artystka Maria Lai, mieszkająca wówczas w Rzymie, otrzymała zaproszenie radnych ze swojej rodzinnej górskiej wsi Ulassai. Zebrano fundusze na wzniesienie pomnika ofiar wojny. Lai, która opuściła Sardynię kilkadziesiąt lat wcześniej, w dodatku skłócona z mieszkańcami Ulassai z powodu spraw związanych ze śmiercią swojego brata, odrzuciła propozycję. „Byłam przekonana, że nigdy tam nie powrócę” – napisała. Zaproponowała jednak pomnik „na cześć żyjących od żyjących” jako element świętowania odradzającej się sardyńskiej kultury. „Jeśli chce się trafić do historii – oświadczyła – trzeba tę historię kreować”.

Mieszkańcy wyrazili zgodę. Rzeźby Lai i jej tkaniny artystyczne czerpały z sardyńskiej tradycji tkactwa i gawędziarstwa. W szkole średniej była uczennicą pisarza Salvatore Cambosu, którego wiersze i opowiadania nauczyły ją, jak „podążać za rytmem”.

Pewnego jesiennego dnia 1981 roku Lai na czele całego Ulassai omotała wieś niebieskimi wstążkami, długimi na ponad dwadzieścia pięć kilometrów. Splotła drzwi domów i balkony mieszkań, wieże kościoła i sklepy, podążyła przez labirynt zaułków aż po wznoszącą się nad doliną górę Gedili o poszarpanej grani. Część sąsiadów związała się węzłem przyjaźni; inni pozostawili prostą wstążkę. Wszyscy jednak zostali połączeni. Niebieska wstążka stanowiła odwołanie do ludowej opowieści o dziewczynce, która przeżyła osunięcie się góry dzięki temu, że szła śladem wstążki. Legarsi alla montagna – przywiązać się do góry – stało się znanym na świecie awangardowym dziełem sztuki performance, którego celem było przezwyciężenie podziałów we wsi i spojenie mieszkańców na nowo z ich surowym środowiskiem życia.

– Miejscowość odległa od modnych kulturalnych szlaków potrafiła dać światu nowy wgląd w to, czym może być sztuka – rozważała Lai.

Sprowadziła także Lai z powrotem na wyspę.

Sąsiadem Lai w Rzymie był ceniony sardyński powieściopisarz Giuseppe Dessì, którego dzieła Lai miała wyhaftować na płótnie na swoją wystawę „szytych książek”. Jej sztuka funkcjonowała jako sposób połączenia wyspy ze światem. Dla Dessiego Sardynia była stanem umysłu, „ziemią trwałości, nie podróży”.

Sardyński autor Marcello Serra stwierdził kiedyś, że podróżników i wyspiarzy łączy tęsknota za powrotem na wyspę – rodzaj „zaczarowania”, które krąży w żyłach „ze słodko-gorzkim rozmarzeniem”. W 1956 roku w napisanym przez siebie przewodniku Serra nazwał to mal di Sardegna – sardyńskim bluesem, sardyńskim smutkiem – dotykającym tak miejscowych, jak i przybyszów. Nie jest to zwyczajna nostalgia, a raczej nieukojona tęsknota za powrotem.

Serra napisał: gdy opuścisz „wyspę Sardyńczyków z intensywnymi wspomnieniami bajecznych spotkań, krajobrazów ponadczasowych i starożytnych […], to serce, cudzoziemski bracie, zacznie ci ciążyć jak dojrzały owoc”.

Rzecz jasna, nie każdy gość czuje tę tęsknotę. Cyceron, starorzymski mąż stanu, popisał się kiedyś oratorskim kunsztem: „Sardynia była złą wyspą, wszystko na wyspie było brzydkie i nawet obfity tam miód miał gorzki smak”.

A jednak – według Cambosu i innych pisarzy – tym, którzy pragną poznać wyspiarską rzeczywistość Sardynii, jej szczególny aromat nadaje właśnie ten specjalny miód, miele amaro, czyli miele di corbezzolo – gorzki miód z drzewa truskawkowego.

Trzy mapy i zdjęcie

[…] puściłem się w drogę z Wenecji. Przebyłem przedmieście Grecję i stąd konno przez królestwo Algarbii, Bagdad i Parion dojechałem wreszcie do Sardynii, umierając już prawie z pragnienia.

Giovanni Boccaccio, Dekameron, 1353

Dzieła Lai i Cambosu, a także licznych innych artystów powracają teraz do mnie, gdy spoglądam na trzy mapy Sardynii wiszące na ścianie mojego gabinetu, jak gdyby jakaś łódź czekała na mnie na zewnątrz.

Na pierwszej mapie, zatytułowanej Morze Śródziemne bez granic, jej autorka, francuska kartografka Sabine Réthoré, obróciła obraz o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Sprawiło to, że „zachód” znajduje się u góry – wyobraźcie sobie Afrykę Północną po lewej stronie, a dorównującą jej wielkością Europę z Turcją po prawej; Lewant ciągnie się do Egiptu na dole mapy, Gibraltar zaś zamyka widok od północy. Nasza perspektywa się zmienia, Morze Śródziemne rozwija się prawie jak jezioro, wybrzeża stanowią niemal swoje lustrzane odbicie po obu stronach starożytnych szlaków upstrzonych wyspami i drogami wodnymi. To ruchliwa autostrada. Może Śródziemne jest „najżywotniejszym chyba miejscem interakcji między różnymi społeczeństwami na tej planecie”, zauważył wybitny historyk David Abulafia.

Sardynia znajduje się pośrodku górnej części mapy – główna brama i strażnica. Nie tkwi na obrzeżach imperiów, nie jest mglistą wyspą na zachód od Włoch lądowych, lecz centrum śródziemnomorskiej historii, punktem odniesienia dla nawigatorów dążących we wszystkich kierunkach. Koncepcja izolacji, zdaniem pewnego mediewisty, wydaje się nie do obrony.

Druga mapa przedstawia samą Sardynię: główną wyspę i jej liczne wysepki. To nie mapa topograficzna, która ukazuje coś w rodzaju pływającej zielonej góry przeciętej dolinami w kierunku południowym i południowo-zachodnim. Nie, ta mapa jest tak kolorowa, że przypomina przesyłane na komórkę jaskrawe reklamy nocnych imprez kulturalnych. Tę mapę stworzyła w 2013 roku jako geoportal i apkę prowadzona przez wolontariuszy organizacja Nurnet. Wskazuje ona lokalizację tysięcy zabytków z epoki neolitu i brązu rozsianych po całej wyspie, a czyni to z fanfarami godnymi muzeum na otwartym powietrzu.

Misją Nurnetu jest promowanie w świecie obrazu Sardynii innego niż ten istniejący. Stworzona przez tę organizację mapa naprawdę zdumiewa. Gdyby podświetlić te wszystkie zabytki – od grup dolmenów i menhirów, przypominających Stonehenge, po tysiące miejsc pochówku, a także wież z epoki brązu zwanych nuraghes – cała wyspa rozświetliłaby się jak prehistoryczny hotspot. Spuścizna żadnego innego obszaru w Europie nie może dorównać spuściźnie nieprzerwanych cykli cywilizacji ani ich zachowanym do dziś architektonicznym cudom.

Sardyńczycy nazywają to nieskończonym muzeum.

Trzecia to mapa sardyńskich win, w każdym razie odmian oznaczonych jako „DOC” (denominazione di origine controllata), które trafiają do oficjalnych rejestrów. Nieoznakowane butelki wina w tajnych piwnicach koneserów, jak cannonau, vernaccia, vermentino czy semidano, mają własne rejestry dla szczęściarzy, ta mapa jednak pokazuje pięć prowincji, których obszar nie różni się znacząco od obszaru królestw (judykatów – judicadus), rządzących się dość niezależnie w średniowieczu. Nazwy się zmieniły, wino pozostaje to samo: na północy z Sassari (i Gallury), na zachodzie z Oristano, z Barbagii i Nuoro obejmujących centrum i wschód, na południu z Sulcis i Campidano. Piąta prowincja to stolica Sardynii – Cagliari.

Wino jest oczywiście radością każdej podróży – albo przygodą. Plutarch przywołał słowa Gajusza Grakchusa, że Rzymianie pili wino na Sardynii i wracali z amforami pełnymi złota i srebra. Na Sardynii wina stanowią również wprowadzenie do kultury wyspy, jak popularne cannonau o jagodowych nutach, z wysoką zawartością czyszczących arterie antyoksydantów. To wino to Święty Graal w badaniach prowadzonych przez organizację Blue Zones nad fenomenem długowieczności: na wyspie mieszka najwięcej na świecie stulatków. To stara historia; już w 1639 roku sardyński historyk Francesco Angelo de Vico odnotował niezwykłą liczbę wyspiarzy żyjących sto i więcej lat. W niedawnych wykopaliskach prowadzonych na stanowiskach nuragijskich, pochodzących z XV wieku p.n.e., odkryto ślady uprawy winorośli oraz fragmenty najstarszej znanej prasy do tłoczenia winnych gron.

Obok tych map na mojej ścianie wisi pochodząca zapewne z ostatniej dekady XIX wieku oprawiona fotografia chłopca w krótkich spodenkach i berecie, siedzącego na grubym murze średniowiecznego bastionu w porcie Alghero na północnym zachodzie wyspy i czytającego książkę. Niżej, wzdłuż wybrzeża, przycumowały łodzie rybackie; wydają się małe w cieniu masztów trzech statków ze zwiniętymi żaglami i murów twierdzy.

Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie, że ten chłopiec czyta książkę podróżniczą. Na fotografii przygląda mu się para dzieciaków, które wyraźnie nie wiedzą, co o tym sądzić. Wyobrażam sobie, że chłopiec odwraca stronę opowieści o pierwszych Europejczykach, którzy w 1541 roku pokonali rzekę Missisipi w Ameryce Północnej: hiszpańskich konkwistadorach, atakujących rdzenną ludność. Ostatecznie to dzięki sardyńskiemu szkutnikowi, który w 1543 roku zbudował nową łódź, uszczelniwszy ją konopiami, załoga spłynęła wielką rzeką i przeżyła, więc mogła opowiedzieć Europie o tym innym świecie.

Na przestrzeni kilku lat siadywałem rankiem na tym samym murze, patrząc na morze i fascynujące klify odległego przylądka – Capo Caccia. W 2017 roku moja żona Carla i ja zabraliśmy synów (dwunasto- i piętnastoletniego) i w ramach uniwersyteckiego sabbaticalu przeprowadziliśmy się do Alghero, by oderwać się od pracy i życia w Stanach Zjednoczonych. Nie mieliśmy żadnych planów, zamierzaliśmy jedynie odpoczywać, poznawać wyspę oraz jej sławne plaże, podróżować po krętych drogach przez góry i wioski, próbować kuchni i win. Wciąż usiłowaliśmy dojść do siebie po szczególnie męczącym roku pracy, naglących terminów i wysokich wymagań. Nasze dzieci dorastały jako Amerykanie i Włosi, a my chcieliśmy raz jeszcze dać im szansę nauki we włoskiej szkole i poznania życia w innej części Włoch.

Jednak na Sardynii zdarzyło się coś niemal niewytłumaczalnego. Wyspa miała własne plany, jak gdyby podróżny nie mógł ot tak po prostu przekroczyć jej granic. Przybyliśmy w chwili, gdy zaczynała na nowo opowiadać swoją historię za sprawą hałaśliwej debaty, w której uczestniczył niezwykły zestaw poetów, pisarzy, muzyków, malarzy, historyków i zwyczajnych gawędziarzy. Oficjalne uznanie pewnych ogromnych odkryć archeologicznych, dokonanych w minionym półwieczu, zmuszało uczonych z całego świata do przeformułowania sposobu prowadzenia narracji o Sardynii i napisania na nowo historii basenu Morza Śródziemnego.

Pewnego dnia otworzyłem książkę D. H. Lawrence’a Sea and Sardinia [Morze i Sardynia], najważniejszą anglojęzyczną książkę o Sardynii napisaną w minionym stuleciu, i zaraz na początku natrafiłem na zdanie: „Sardynia, która nie ma historii, daty, rasy, niczego nie oferuje”. Chociaż wiedziałem o legendarnym upodobaniu Lawrence’a do prowokacji, treść tego zdania uznałem za zdecydowanie nieadekwatną. Reszta książki, napisanej na podstawie jego sześciodniowej podróży po wyspie, moim zdaniem trąciła myszką. Sto lat po jej wydaniu w 1921 roku wciąż pozostawała jednak najważniejszym anglojęzycznym źródłem informacji o jednym z najbardziej fascynujących i złożonych regionów Włoch.

Sardyńscy autorzy, na przykład Giuseppe Cossu w 1799 roku, od wieków narzekali na ignorowanie historii wyspy i niewiarygodne mapy geograficzne; równocześnie powielano historycznie ambiwalentną narrację, zgodnie z którą wyspa wydawała się białą kartą aż do przybycia Fenicjan i Rzymian. Zupełnie jakby Sardyńczycy nie stworzyli starożytnej cywilizacji ani nie mieli żadnego wpływu na własne losy – czy też, co ważniejsze, jakby nie odgrywali żadnej roli w kształtowaniu Włoch i świata poza swoją wyspą. Narzucały się pytania, czy nie umykają nam rzeczy najistotniejsze dla wyspy i jej historii; czy nie musimy najpierw zrozumieć Sardynii, by móc naprawdę zrozumieć pozostałe części Włoch.

Co więcej, może należałoby raczej mówić: le Sardegne, w liczbie mnogiej, a nie: la Sardegna, jakby chodziło o jedną kulturę i jeden zbiór zwyczajów. W książce The Great Sea [Wielkie morze] Abulafia napisał, że zasadniczym nieporozumieniem było poszukiwanie poczucia jedności i jasności na terenach leżących w basenie Morza Śródziemnego. Jego zdaniem należy zauważyć raczej ich różnorodność oraz to, że ciągle zachodzą tam zmiany.

Gdy przybyliśmy na Sardynię, na całej wyspie odbywały się rozliczne imprezy kulinarne, folklorystyczne, taneczne, muzyczne, literackie, teatralne, sportowe i archeologiczne. Wesoło ścierały się liczne partie polityczne, a na włoskim lądzie partia narodowa związała się z partiami prawicowymi (we wszystkich miastach na wyspie często słyszeliśmy, że Emilio Lussu, wielki dwudziestowieczny sardyński patriota, przewraca się w grobie). Ożywało coraz więcej tradycyjnych procesji i imprez. Nie brakowało i takich, które od wieków budowały jedyną w swoim rodzaju kulturę Sardynii, jak na przykład ekstremalne wyścigi konne S’Ardia w Sedilo, organizowane dla upamiętnienia jednej z bitew z czasów cesarza Konstantyna, czy wymyślna procesja Sant’Efisio z Cagliari do Nory, której uczestnicy pokonują trasę długości sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Pierwsza taka procesja odbyła się w 1656 roku w podziękowaniu za uwolnienie miasta od zarazy.

Wkrótce mieliśmy odkryć, że na Sardynii, wzdłuż wybrzeży, na równinach i w górach, istnienie tej cienkiej granicy między jednością a różnorodnością od wieków powodowało tarcia. W wywiadzie dla pisma „Rolling Stone” legendarny jazzman Paolo Fresu, syn pasterza dorastający we wsi Berchidda, przywołał dawne powiedzenie odnoszące się do sardyńskich sporów: Centu concas, centu berritas (Sto głów, sto czapek). „Ale Sardynia jest wyspą – dodał – skrawkiem lądu otoczonym przez morze, a to nas spaja”.

Sardyńska piosenkarka Claudia Aru, pochodząca z leżącego na południu miasta Villacidro, której głos brzmi jak miks głosów Bessie Smith, Lili Downs i Marii Carty, także wypowiedziała się na ten temat podczas pandemii COVID-19, nagrywając singiel zatytułowany Centu concas – hymn na cześć wielokulturowości. Przyłączył się do niej ikoniczny sardyński piosenkarz i komik Benito Urgu. Aru nazwała swoją piosenkę „krytycznym odczytaniem zbyt przykurzonej sardyńskiej tożsamości”, ponieważ sardità, tożsamość Sardyńczyka (lub stan bycia Sardyńczykiem), nie jest dana ani nabyta dzięki urodzeniu, „a raczej [jest] wyborem życia, owocem zachowania się. Sardynia jest dla mnie aktem miłości”.

Ta książka to kronika naszego pobytu w Alghero w 2017 roku i naszych późniejszych podróży przez Sardynię aż po rok 2022. Gdy kwarantanna covidowa uniemożliwiła nam podróż w 2020 roku, wykorzystałem ten czas, by w końcu przeczytać wszystkie książki zgromadzone podczas pobytu na wyspie. Usiłując zapuścić się w uczony świat archeologii, zarejestrowałem się nawet na portalu academia.edu, który co wieczór przysyłał mi artykuł na temat starożytnej Sardynii. Miało to jednak swoje konsekwencje. O mało co nie rozlałem kawy, gdy otrzymałem powiadomienie o artykule podpisanym „D. Trump”. (Zmarły w 2016 roku, był jednym z czołowych brytyjskich autorytetów w dziedzinie prehistorii Sardynii. Na drugie imię miał Hilary).

Nie chciałem, żeby ta książka była kompendium historycznym ani rodzajem przewodnika turystycznego. Wolałbym, by była tym, co starsi Sardyńczycy nazywają s’arrogliu, gawędziarskim spotkaniem – oto ludzie z okolicy wychodzą z domów, niosąc krzesło, butelkę wina i szklankę, siadają w kręgu i całymi godzinami opowiadają sobie o życiowych przygodach.

Choć minęło kilka lat od naszej pierwszej podróży, często wieczorem ogarnia mnie tęsknota, by powrócić, jakby wzywały mnie fale bijące o wybrzeże w Porto Ferro. Wędrowaliśmy krętą ścieżką między gęstymi kępami mirtu i rozmarynu, a zachodzące słońce rzucało na morze nitki promieni. Przysiadałem na chwilę na łące w cieniu chwiejnych średniowiecznych ruin Torre Bandine Sale, pragnących rozpaść się na terakotowej ziemi jak kolejna warstwa gliny. Często przynosiłem ze sobą torebkę seadas, smażonych w głębokim tłuszczu pasterskich racuchów wypełnionych serem pecorino i posmarowanych miele amaro.

Gdy wędruję malowniczym szlakiem wzdłuż klifów, pamięć wciąż podsuwa mi historię zatoczek – Cala del Turco, Cala del Vino, Cala Porticciolo, Cala Viola – aż do pionowych skał Capo Caccia na północno-zachodnim krańcu wyspy.

Na końcu szlaku do Capo Caccia znajduje się inny szlak, prowadzący do miejsca, w którym jaskinie Grotta Verde zniknęły pod wodą wraz z pozostałościami terenów grzebalnych sprzed siedmiu tysięcy lat i gdzie fale wynoszą podróżnych na morze.

Morze. No właśnie, morze.

Bywa, że włoski romans zaczyna się w gondoli wśród cudów Wenecji, ale podróżny szukający wielkich włoskich opowieści wsiądzie na żaglowiec podczas huraganowo wiejącego mistralu, stawi czoło wzburzonemu morzu i ostrzeżeniom o „szalonych górach”, które od tysięcy lat dezorientowały podróżnych, a następnie przekroczy Cieśninę Świętego Bonifacego w poszukiwaniu Sardynii.

CZĘŚĆ PIERWSZAS’abba tenet memoria | Woda pamięta

Po nocy woda pozostała chłodna i czysta i widać było przez nią kolorowe kamyczki, kawałki korali, zielonego i niebieskiego szkła. Dobiegające do brzegu fale były lekkie i kruche, a ich chlupot tak przyjemny, że wydawało się, iż można go trzymać w ustach jak kamyczek i z upodobaniem ssać.

Maria Giacobbe, Il mare, 1997

1Statek

Czuję się znużony tym małżeństwem z falami weneckiej zatoki i zamierzam za parę dni wyruszyć na szersze morze. Od tak dawna nawiedzała mnie myśl o odwiedzinach na Korsyce i Sardynii, że nie wiem nawet, kiedy się zrodziła.

Lord George Byron, Narrative of Lord Byron’s Voyage to Corsica and Sardinia, 1821

Carla chciała zacząć od morza. Nalegała, byśmy popłynęli statkiem z Korsyki. Uznała to za symboliczne w epoce, w której tani lot z Bolonii do Alghero trwa godzinę i kieliszek wina. Rozpoczynaliśmy dłuższy pobyt w portowym mieście Alghero, ciągnąc ze sobą dwoje dzieciaków i bagaż mylnych poglądów na temat Sardynii.

„Ostatecznie czy to nie morze sprawia, że coś jest wyspą?” – rozważał sardyński pisarz Marcello Fois (ale swoją książkę zatytułował przewrotnie: In Sardegna non c’è il mare – Na Sardynii nie ma morza). W 1572 roku kartograf Tommaso Porcacchi umieścił na mapie żaglowiec zdążający do „Sardigna” i stwierdził: „Ziemia jest wyspą, jeśli patrzy się na morze”. Narysował także morskie potwory.

Nasze przybycie upamiętniły nie potwory, nie bogowie i nie woda. Upamiętnił je wiatr. Mistral uderzył z furią z północy; Sardyńczycy nazywają go bentu maistru. Zanim jeszcze przybyliśmy na Sardynię, rozumieliśmy, jak wiele on znaczy, ale nie mieliśmy pojęcia, jaką rolę odegra ostatecznie w naszym życiu w portowym mieście na północnym zachodzie wyspy. Uderzenie wiatru szarpnęło żaglami naszego statku długości trzydziestu sześciu stóp, a my patrzyliśmy, jak pochodzący z Rzymu kapitan Maurizio z wyraźną satysfakcją trzyma oburącz koło sterowe. Opowiadał o wrakach w niesławnej cieśninie, po sardyńsku nazywanej Buccas de Bonifatziu (ustami Bonifacego). Dzieciaki zeszły z pokładu. Niebo późnego lata zakrywały chmury. Fale pryskały na nas wyzywająco.

W 1734 roku francuski malarz Claude Joseph Vernet zażądał, by podczas sztormu u wybrzeży Sardynii przywiązać go do masztu – chciał zobaczyć gniewne morze. Jego dzieła ukazujące sztorm są eksponowane w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku i galeriach narodowych na całym świecie.

Po raz pierwszy ujrzeliśmy Sardynię. Kapitan twierdził, że przy dobrej pogodzie można ją dostrzec z Korsyki. Cieśnina Świętego Bonifacego dzieląca te wyspy ma jedenaście kilometrów szerokości – tak niewiele, że niektórzy uważają je nawet za jeden niedokończony archipelag.

Kapitan wskazywał liczący sto lat obelisk, informujący żeglarzy o linii demarkacyjnej między Francją a Włochami, ja jednak widziałem jedynie ciemnoniebieskie pasma wody, wyznaczające odwieczne korytarze żeglugowe.

Cieśnina zapewniała komunikację między Morzem Tyrreńskim a włoskim wybrzeżem, Morzem Sardyńskim a należącymi do Hiszpanii Balearami i dalej – gdyby kontynuować podróż – Oceanem Atlantyckim.

Nawet podczas sztormu morze wirowało nie granicami, ale kanałami połączeń. „Między ciemną linią a jasną linią – napisał sardyński poeta Giovanni Dettori – jest mocna linia”.

Wiatr nie słabł. Toczyły się białe grzywy. Skalne wypiętrzenia wzdłuż wybrzeża wynurzały się jakby upstrzone wysepkami, zatoczkami i mieliznami. Wszystko pochylało się od wiatru. Drzewa mastyksowe wyginały się w łuk; żarnowce, mirty i lawenda kurczowo trzymały się skalnych półek. Nawet głazy wydawały się wyrzeźbione i przekrzywione przez siłę mistralu.

Ponieważ zanosiło się na jeszcze potężniejszy sztorm, nasz statek, który według planu miał przybić do brzegu w mieście Palau, skierowano na wyspę Maddalena u północno-wschodnich wybrzeży Sardynii.

Gdy w końcu wpłynęliśmy do portu i zacumowaliśmy, dobiegły nas dźwięki koncertu odbywającego się na miejskim placu, a wiatr grzmiał od morza jak widz. Po drugiej stronie portu, naprzeciwko Cala Gavetta, stał budynek będący teraz siedzibą banku, ale mający własną historię, w której występowali angielski kapitan statku oraz Bolivar, szkuner należący do lorda Byrona, lecz przybyły na tę wyspę bez niego. George Byron odwiedził w 1821 roku miasto Cagliari na południowym krańcu Sardynii, powitany salwą dwunastu dział i eskortą gwardii honorowej. Trzy lata później zmarł w Grecji, więc nowa łódź pozostała ostatecznie w rękach kapitana Daniela Robertsa, angielskiego marynarza i budowniczego statków obdarzonego talentem do rysunków. Kapitan Roberts nigdy nie otrząsnął się z żałoby po bliskim przyjacielu Byrona, Percym Shelleyu, który zginął na morzu podczas sztormu na zaprojektowanym i zbudowanym przez Robertsa statku. Kapitan popłynął szkunerem Byrona na Maddalenę, zakochał się w niej i na resztę życia znalazł sobie miejsce w portowym zaułku jako uwielbiany gawędziarz.

Na Sardynii sprawy często toczą się inaczej, niż zaplanowano.

2Miłość do Włoch

Oh! To live and to die

While the herring swim by

Where the Delicatessen flows.

(Och! Żyć i umierać / gdy płyną śledzie / gdzie płyną delikatesy).

George Gershwin, In Sardinia z musicalu Tell Me More, 1925

Miłość do Włoch to uczucie nabyte.

Jak większość podróżujących po Włoszech trzymałem się tradycyjnej trasy Grand Tour Byrona: od Wenecji przez Florencję do Rzymu. Zupełnie jakbym musiał wzorować się na jakimś niezawodnym przewodniku po pięknie w kraju niezliczonych cudów sztuki i architektury.

W moim wypadku wszystko zaczęło się pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku od nocnego spaceru wzdłuż wąskich kanałów Wenecji, w stanie między zawrotem głowy a miękkimi kolanami, i ciągnęło się przez średniowieczny Ponte Vecchio do renesansowej Florencji i podziwu dla jej skarbów sztuki – i muzealnego pojemnika ze środkowym palcem Galileusza.

Na zawsze zapamiętałem chwilę, gdy po raz pierwszy przeszedłem pod łukami triumfalnymi na Forum Romanum w Rzymie, wysłuchałem opowieści o dekadenckich spektaklach i womitoriach w Koloseum, pokonałem wapienne schody, po których wspinały się imperialne procesje, zanim najazdy Gotów i Wandali spowodowały upadek Cesarstwa Rzymskiego. Ostatecznie wiosną 1989 roku przeprowadziłem się do Florencji, a potem do Bolonii, gdzie poznałem Carlę. Wkrótce zacząłem zapuszczać się także w inne części Włoch, od płaskowyżu Kras w Gorycji przy granicy ze Słowenią po Portopalo di Capo Passero, najdalej na południe wysunięty punkt Włoch.

Bolonia i jej podcienie o marmurowych posadzkach… W tym mieście studiowała Carla i stało się ono naszym przybranym domem w północnych Włoszech na tyle, na ile w ostatnich trzydziestu latach mogliśmy nazwać domem jakiekolwiek miejsce. Pobraliśmy się natomiast w Spoleto w środkowych Włoszech, w domu przodków Carli; przez wiele letnich miesięcy wędrowałem po zaułkach tego umbryjskiego miasta na wzgórzu z matriarchinią rodu nonną Gigią, która przez pięćdziesiąt lat prowadziła bar na piazza del Mercato. A Rzym, gdzie pewna grupa teatralna wystawiła moją sztukę na temat życia cesarza Septymiusza Sewera i edyktów damnatio memoriae („potępienie pamięci”, czyli skazanie na zapomnienie osób lub wydarzeń przez zniszczenie wszelkich śladów ich istnienia), pozostał dla nas wiecznym miastem. Nawet gdy już wyjechaliśmy do Stanów i pracowaliśmy gdzie indziej, zawsze na lato lub wakacje wracaliśmy „do domu” do Bolonii i była to jedyna stała rzecz w naszym wędrownym życiu.

We Włoszech wszyscy w pewnym sensie podróżujemy w czasie. Bez względu na to, gdzie się znajdujemy, nieodparty splendor starożytnej Italii zawsze jest tuż obok, w cieniu współczesnych literackich szlaków obejmujących jedzenie, modę, pielgrzymki religijne i romantyczne podróże.

Zaledwie warstwa pyłu oddziela archeologię od stołu obiadowego czy wieczornej przechadzki. W Siedmiu Kościołach – bazylice św. Stefana – w Bolonii, jednym z moich ulubionych miejsc w tym mieście, wyryta w kamieniu inskrypcja z I wieku n.e. przypomina, że świątynia pierwotnie była poświęcona egipskiej bogini Izydzie. Ślady fundamentów Bolonii, którą Etruskowie nazywali Felsina, pochodzą z VI wieku p.n.e.

Wśród sennych toskańskich willi spotyka się etruskie grobowce, ozdobione cudownymi freskami z epoki żelaza.

Na odległym wybrzeżu Sycylii, słynącej z pysznych słodyczy, starożytne greckie teatry – takie jak Segesta z nietkniętą kamienną sceną, gotowa na przyjęcie tysięcy widzów na stokach Monte Barbaro – wciąż cieszą znakomitą akustyką podczas wystawiania dramatów i komedii, których akcja rozgrywa się wiele wieków przed powstaniem cesarskiego Rzymu.

No i jest Sardynia – Region Autonomiczny Sardynii – gdzie przez tysiące lat rozwijała się cywilizacja jeszcze starsza niż rzymska, grecka i etruska, co czyni z wyspy jedną z kolebek kultury epoki brązu w basenie Morza Śródziemnego i punkt wyjścia dla kilku najważniejszych wydarzeń w historii Włoch.

Trzydzieści lat minęło, zanim pojechaliśmy na Sardynię.

Nie wiem właściwie, dlaczego tak długo ją pomijaliśmy. Nie mogę tego zrzucać na trudy podróży statkiem w tych pierwszych latach przed epoką tanich lotów. Wielokrotnie korzystaliśmy z drogi morskiej, kiedy wyruszaliśmy na Sycylię, a nawet do Grecji i byłej Jugosławii. Już w 1916 roku „National Geographic” poetycko opisywał, jak wygodnie jest płynąć nocnym statkiem na Sardynię i jak pięknie jest obudzić się na wschód słońca nad skałami Golfo degli Aranci. Z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że amerykańska autorka, żona potentata górniczego, pisała to w chwili, gdy szalała I wojna światowa.

W 1341 roku niemiecki ksiądz Ludolf von Sudheim opisał przybicie swojego statku do brzegu Sardynii po gwałtownej burzy i takim sztormie, jakiego nie doświadczył nawet najstarszy płynący z nimi marynarz. Ksiądz uznał wyspę za „bardzo szlachetną”, żyzną, „obfitującą w stada, hodowle i mleczarnie”. Zdumiewały go rozmiary wielkich ryb u wybrzeży Sardynii, które wyrzucały wodę „dalej niż lot strzały z kuszy” i robiły „hałas jak grzmot”.

O wyspie wiedzieliśmy jednak niewiele więcej niż von Sudheim, znaliśmy jedynie sławę jej zapierających dech plaż. Szczerze mówiąc, odwiedziliśmy Sardynię jako turyści krótko przed przeprowadzką do Alghero, wylegiwaliśmy się na piaszczystych wydmach Capo Comino i nad zatoką Orosei. Zobaczyliśmy, gdzie Lina Wertmüller nakręciła film Porwani zrządzeniem losu przez wody lazurowego sierpniowego morza. Ręczniki plażowe rozkładaliśmy niedaleko miejsca, gdzie wytwórnia Disneya miała nakręcić remake Małej Syrenki, a aktor i reżyser George Clooney osadził akcję miniserialu opartego na powieści Paragraf 22, zagmatwanej, kręcącej się w błędnym kole historii.

W drodze powrotnej do Bolonii, jadąc na lotnisko znajdujące się pod Alghero, po raz pierwszy zobaczyliśmy to miasto z pewnej odległości. Być może wynikało to z pory dnia: słońce majestatycznie zachodziło nad zatoką, przylądek Capo Caccia wyciągał się na horyzoncie jak śpiący olbrzym, a twierdzę spowijała niezwykła poświata, ale w jednej chwili podjęliśmy decyzję: zamieszkamy tu.

Podobnie jak wielu Amerykanów słyszeliśmy o Blue Zones, ruchu na rzecz zdrowia i długowieczności, który nabrał rozpędu na Sardynii. Słowo blue (niebieski) w nazwie wzięło się od niebieskich oznaczeń nanoszonych na mapę przez badaczy tych górskich społeczności wyspy, w których żyło najwięcej stulatków na świecie. Znakomicie oceniany serial Netflixa Podróże z Zakiem Efronem prezentował strefy długowieczności między innymi na tej wyspie, odwołując się przy tym do serii bestsellerowych książek Dana Buettnera. Wizerunki starych mężczyzn w berrittach oraz ich cudowne ubiory wydawały się nie z tej ziemi. Tak samo jak nagłośniona przez media historia włoskiego Robinsona Crusoe, starca, który przez trzydzieści lat mieszkał samotnie na małej sardyńskiej wysepce w dawnym baraku wojskowym, chroniąc cud natury – Różową Plażę.

I oczywiście ciągle pojawiały się w internecie skłaniające do kliknięcia informacje o domach na sprzedaż za dolara, nieodmiennie w odległej sardyńskiej wiosce. Muszę przyznać, że wyglądały kusząco.

Wnętrze głównej wyspy, tak samo jak jej złożona historia, pozostawało jednak poza naszym zasięgiem jako turystów. W rodzinie Carli o Sardynii wspominał jedynie zio Vittorio, który służył we włoskim lotnictwie, a gdy skończyła się II wojna światowa, uziemił swój samolot na wyspie. Zio Vittorio zachorował tam na malarię, a obrazy wojennej biedy prześladowały go przez lata.

Wydaje mi się, że po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś o Sardynii z wywiadu z legendarnym amerykańskim muzykiem Frankiem Zappą pod koniec lat osiemdziesiątych czy w dziewięćdziesiątych. Zappę zdumiały nagrania cantu a tenore, przejmującego polifonicznego śpiewu kwartetów tradycyjnie złożonych z pasterzy. UNESCO uznało, że cantu a tenore należy do niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości. Niejasno przypominam sobie, że słyszałem zachwyty nad Tenores di Bitti i widziałem fotografię, na której stoją razem, ubrani w białe koszule i czarne kamizelki, i zastanawiałem się, gdzie do diabła jest to Bitti.

W 1992 roku, podczas moich wczesnych lat we Włoszech, „The New York Times” zamieścił artykuł o Sardynii zatytułowany Gdzie królowie gór są porywaczami, który – jak pamiętam – przeczytałem z odrobiną sceptycyzmu i zdumienia. Ale czy gangi kryminalistów nie porwały w 1979 roku mieszkającego na wyspie ukochanego folk-rockowego piosenkarza Fabrizia De André? Uwolniony, pozostał na niej, nieodmiennie nią zafascynowany.

Można by powiedzieć, że nasze amerykańskie i włoskie poglądy nie zmieniły się od czasów, gdy fotografie Henriego Cartier-Bressona dla „Vogue’a” w 1963 roku unieśmiertelniły Sardynię jako „wyjątkową wyspę zawieszoną między staroświeckim bandytyzmem a odrzutowcami”.

Kilkadziesiąt lat później nasi przyjaciele, tak Włosi, jak i ekspaci, wciąż kręcili głowami nad naszym wyborem Sardynii na czas sabbaticalu. A nie Rzym? Nawet nie Sycylia? Postrzegali wyspę jako senne miejsce, kojarzące się niejasno z klimatycznymi wioskami, realistycznymi filmami o pasterzach oraz ich nieszczęśliwych synach i córkach i niekończącymi się opowieściami o zubożałych wsiach i krwawych rodzinnych waśniach. Albo oczywiście mówili o lśniących plażach w garstce kurortów na Costa Smeralda założonych przez Agę Khana, duchowego przywódcę niewielkiej sekty ismaelitów, którzy z północno-wschodniego zakątka Sardynii uczynili hotspot dla bogatych i sławnych tego świata.

Pisarka ekspatka Mary Argyle Taylor, zamieszczająca w 1900 roku w „The Atlantic Monthly” relacje z podróży po Sardynii, doświadczyła podobnej reakcji. Spotkała włoskiego kapitana, który od osiemnastu miesięcy nie rozmawiał z kobietą, a w każdym razie sprawiał takie wrażenie. Nie rozumiał, dlaczego Taylor chce odwiedzić wyspę. Sardynia była „dla kulturalnego, postępowego mediolańczyka tak samo obcym krajem, jak dla moich amerykańskich oczu”.

Brytyjski admirał Horatio Nelson zakochał się w Maddalenie i sardyńskich wyspach przy Cieśninie Świętego Bonifacego, więc na początku XIX wieku ustanowił tam swoją bazę wojskową. Napisał, że smakowały mu miejscowe wina. W 1805 roku uznał Sardynię za najważniejszą wyspę na Morzu Śródziemnym: „Na północnym krańcu ma niewątpliwie najpiękniejszy port na świecie”.

Nie było mu jednak pisane cieszyć się nią długo. Wkrótce zginął w epickiej bitwie pod Trafalgarem, jak gdyby wyspa nie chciała przyjąć jego uczucia.

3Ballu tondu

Nazywaliśmy siebie S’ard, co w starożytnym języku oznacza tancerzy gwiazd.

Sergio Atzeni, Passavamo sulla terra leggeri, 1996

Pierwszą noc w Alghero spędziliśmy wcale nie w Alghero. Znaleźliśmy się w Villanova Monteleone (po sardyńsku Biddas Noas), miasteczku położonym kilka kilometrów od Alghero – i przeżyliśmy coś wspaniałego.

Tancerze rozciągnęli się na scenie w jednym rzędzie, na przemian kobiety i mężczyźni: przemieszane ostre czernie, biele i purpurowe czerwienie. Z boku stał starszy mężczyzna z organetto, czymś w rodzaju niewielkiego akordeonu. Tłum pochylił się, jakby oceniając stroje, a potem odliczał pierwsze kroki ballu tondu, tańca w kręgu.

Moją uwagę najpierw przyciągnęły kobiety, posągowe w białych welonach, su mucaloru, i dopasowanych żakietach, w białych fartuchach opadających na długie czerwonawe spódnice. W ubiorze mężczyzn wyróżniały się czarne berritty, tkwiące na ich głowach jak zrolowane pończochy. Czarne kurtki włożone na kolorowe kamizelki pasowały do krótkich czarnych marszczonych spódnic wypuszczonych na białe spodnie. Strój uzupełniały czarne ghettas, czyli getry.

Tancerze zaczęli przesuwać się na scenie drobnymi krokami, tworząc krąg, przy czym kobiety wykonywały podskok i obrót. Sardigna mia, ca cara mi sese, balla sempre su tundu ballu antigu, ballos anzenos in usu no lese, zaklinał swoje rodzinne Villanova Monteleone legendarny poeta improwizator Remundu Piras (Tańczcie nasz starodawny taniec w kręgu, nie wprowadzajcie do obyczajów cudzoziemskich tańców).

Trwający jeszcze sezon turystyczny spowodował, że nasze mieszkanie w Alghero nie było gotowe. Wyjechaliśmy więc na południe i podziwiając zachód słońca nad zatoką, w końcu skierowaliśmy się w głąb lądu. Znaleźliśmy się na Scala Piccada – prowadzącej pod górę wąskiej drodze wyciętej w zboczach. Następne sześć kilometrów pozwoliło nam poznać upodobanie Sardyńczyków do jazdy zderzak w zderzak i wymijania się na ciasnych serpentynach. Wkrótce mieliśmy się do tego przyzwyczaić.

Widok z góry zapierał dech. Zatrzymaliśmy się. Ostatnie chwile dnia tonęły w morzu, rysując ostro sylwetki nadbrzeżnych skał. Rozciągające się ku zachodowi wody przypominały, że ta strona Sardynii jest odwrócona plecami do Włoch, a przodem do Hiszpanii. Góry o zmierzchu wpadały w morze, zatem każdy zaciekły najeźdźca, który usiłował wspiąć się na brzeg, musiał podjąć niemal syzyfowy wysiłek. Niedaleko naszego odcinka drogi znajdowała się sa pigada ’e sos turcos – ścieżka „turków”, nawiązanie do piratów, którzy w 1582 roku dokonali krwawego najazdu i zostali heroicznie odparci. To wydarzenie wciąż jest upamiętniane każdego lata.

Dwieście lat wcześniej, pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIV wieku, Katalończycy zajęli Alghero i wyrzucili rdzennych Sardyńczyków z miasta oraz twierdzy. Wielu z nich uciekło wówczas do wiosek na tym płaskowyżu.

Patrzyliśmy zatem na bezkres zachodniego morza, mając wrażenie, że to przypływ gasi słońce. Przydatny geoportal Nurnet powiedział nam, że pobliska wieża nuraghe Appiu otoczona dwustoma kamiennymi chatami wieńczyła płaskowyż Chentu Mannas i patrzyła tak samo jak my na zachody słońca trzy tysiące lat przed naszym przybyciem. Na tym pozornie odległym wzgórzu to między innymi nuragijskie ruiny przypominały, że tą samą drogą wędrowali kiedyś i rdzenni Sardyńczycy, i najeźdźcy.

Po zmierzchu dojechaliśmy do agriturismo, agroturystyki na skraju Villanova Monteleone. Okolica pod niektórymi względami przypominała mi północny Meksyk, bardziej suchy niż zielony; na poboczu polnej drogi pojawiły się rzadki las dębów korkowych oraz pusty teren dla koni i drewniane płoty. Wieś jest znana z dorocznych pokazów koni, szczególnie jedynych w swoim rodzaju angloarabów sardyńskich, słynących z szybkości i wytrwałości, a wyhodowanych dzięki krzyżowaniu lokalnych klaczy z arabskimi i angielskimi ogierami.

Gospodarstwo agroturystyczne, niemal zawieszone na stoku, okazało się skromne. Miało spory taras, na którym ustawiono stoły. Gospodarze przywitali nas z wiejską wylewnością typową dla Sardyńczyków. Ponieważ zapadał zmrok, zachęcili nas, byśmy poszli do wsi na lokalne święto.

Zapuściliśmy się więc w uliczki Villanova Monteleone. Światła i dźwięki muzyki przyciągnęły nas na plac jak ćmy do ognia. Tłum zebrał się tak wielki, że nie byłem pewien, czy to piazza, czy jakieś pole. Na scenie i w bocznych uliczkach wirowali tancerze w ludowych strojach. Z ustawionych stołów rozdawano jedzenie i napoje. Sardyńskim imprezom nieodmiennie towarzyszą zapachy pieczonej jagnięciny i wieprzowiny oraz dymu z płonącego mirtu i jałowca.

Ruszyłem na przechadzkę. Po drodze minąłem kilku starców siedzących na krzesłach przed drzwiami domów. Wszyscy przyjaźnie reagowali na moją cudzoziemską obecność. Wspiąłem się, potykając, po schodach sa pigada de su cantaru, obrzeżonej po obu stronach kamiennymi domami. Wyglądało to tak, jakby stroma ulica spłynęła kaskadą z rozpłaszczonej wieży albo nawet przewróconego nuraghe. Prawie wszędzie panowała ciemność. Zgubiłem drogę w zaułkach i w końcu trafiłem na tych samych starców, których mój brak orientacji wyraźnie rozbawił.

Bez pytania wskazali mi drogę w dół ulicy, w kierunku placu z tańcami. Przypomniałem im pewnie S’istranzu avventuradu [Przygodę cudzoziemca], książkę autorstwa lokalnego pisarza Bastii Pirisiego o amerykańskim żołnierzu zagubionym podczas II wojny światowej, którego miejscowi ratują i ukrywają. Dzięki życzliwości Sardyńczyków żołnierz powraca sanu e liberu – zdrowy i wolny – do Stanów, by uściskać muzere e fizu – żonę i dzieciaki. Natomiast wyspa zmaga się ze złymi skutkami machinacji politycznych. Pirisi, antyfaszysta i działacz na rzecz niepodległości Sardynii, za tę komedię – satyrę polityczną – napisaną po sardyńsku, nie po włosku, otrzymał w 1969 roku prestiżową Nagrodę Ozieri w dziedzinie literatury sardyńskiej.

Odnalazłem swoją rodzinę w tłumie tancerzy. Łatwo było ich zauważyć, właśnie dlatego że przyszło tak niewielu turystów. Grupy taneczne w strojach różniących się krojem i kolorem mieszały się z tłumem, na scenie pojawiały się coraz to inne zespoły. Wyszukane, piękne ubrania wydawały się modne, chociaż żadne nie przypominało tych z XXI wieku. W tle migały światła; tempo nadawała muzyka wygrywana na organetto, które zastąpiło tradycyjny sardyński instrument luaneddę, albo kwartet tenores.

Zgodnie z nazwą tańca – ballu tondu – tancerze zwrócili się do środka, dłoń w dłoni, tworząc krąg. Mężczyźni i kobiety wirowali, stawiając eleganckie, drobne kroki. Od czasu do czasu pary się oddalały, kręcąc się i kołysząc, ale przeważnie taniec dość konsekwentnie odbywał się po okręgu. Wydawał się bardziej rytuałem niż rozrywką, choć patrzący – młoda kobieta koło mnie wciąż z podziwem wskazywała strój i kroki jednego z tancerzy – najwyraźniej widzieli w nim rywalizację.

W mroku nie mogłem dokładnie dostrzec skomplikowanych szczegółów: haftów, ozdób, guzików, odcieni kolorów tych strojów, których wypracowanie w każdej wsi trwało pokolenia. Ręczne szycie, miękka wełna orbace, len i aksamit. Latami wykonywane staranne hafty. Stroje, odmienne w każdej wsi i regionie, stosowały się do lokalnej tradycji kolorystyki, wzornictwa i stylów. Zauważyłem, że na dole spódnic kobiet biegł rodzaj wypukłego wzoru, jakby pochodzącego ze starożytnych płaskorzeźb.

Każda postać na scenie była warta uwagi. Czarne i czerwone kurtki dobrze ujmowały wyprostowane sylwetki mężczyzn. Kobiety w chustach lub szalach na głowie poruszały się naturalnie w gorsetach i żakietach, ich stroje mieniły się kaskadą kolorów. Badacz sztuki ludowej, zajmujący się też dziewiętnastowiecznym duchowieństwem, jezuita Antonio Bresciani widział w tym rodzaj wyzwania wobec odwiecznych napomnień Kościoła, by okrywać ciało. Nawet Dante w swojej pruderyjnej średniowiecznej wizji niemal obsesyjnie zajmował się strojem sardyńskich kobiet i w Czyśćcu wyszydzał ich skromność (a raczej, w oczach Florentyńczyka, jej brak).

Można zrozumieć, dlaczego przez stulecia sardyński strój uwodził obserwatorów, dlaczego niektórzy widzieli w nim symfonię lub eksplozję barw. Inni, na przykład w artykule w „The Atlantic Monthly” opublikowanym w latach pięćdziesiątych XX wieku, po prostu stwierdzali, że sardyńskie kobiety są piękne, pełne wdzięku i mają królewską posturę. W 1926 roku „National Geographic” poświęcił cały dział sardyńskim strojom, choć zakładano w nim, że ubiór „wkrótce będzie można oglądać tylko w muzeach”.

Otaczające nas teraz podniecenie, intensywne nawet jak na święto, zadawało kłam tej opinii. Choć w życiu codziennym tradycyjne stroje ustąpiły miejsca współczesnym, emanujący z nich duch świętowania i oporu nie zanikł. W Desulo, wiosce w górach, zobaczyliśmy fotografię z lat siedemdziesiątych, na której kobieta w tradycyjnym stroju nalewa benzynę do samochodu na swojej stacji paliw.

Sardyńskie stroje inspirowały też kilku współczesnych projektantów. W 1917 roku malarka i ilustratorka Edina Altara z Sassari, która wprowadziła zamęt w mediolańskim świecie mody i designu z rozmachem godnym Fridy Kahlo, umieściła tradycyjne stroje na okładkach kilku włoskich czasopism.

Sto lat później, w 2021 roku, w mediolańskim tygodniu mody uczestniczył znany projektant Antonio Marras z Alghero. Po kilkudziesięciu latach przedstawiania projektów opartych na tradycyjnych obyczajach stworzył oryginalny film, w którym połączył teatr i fantasy z tematem De Innui Ses – po sardyńsku: „skąd pochodzisz”. Modelki prezentujące jego stroje zamiast na wybiegu pozują w majestatycznych ruinach pochodzącego z XVI wieku p.n.e. nuraghe Su Nuraxi w Barumini, wpisanego na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Według „Vogue’a” kolekcja przywołuje to, co „starożytne i wieczne, za sprawą autentycznie zakorzenionej i subtelnie wycyzelowanej miksologii Marrasa”.

Większość obserwatorów uważa sardyńskich tancerzy oraz ich stroje za wywodzące się z Włoch lub Hiszpanii okresu średniowiecza, Bresciani uznał je za znacznie starsze, należące do „bardzo antycznej” tradycji. Co więcej, niektórzy prześledzili styl długich spódnic i ozdób głowy daleko wstecz: obiektem ich zainteresowania stały się bronzetti (figurki z brązu pochodzące z cywilizacji nuragijskiej, powstałe u schyłku epoki brązu i we wczesnej epoce żelaza) oraz artefakty etruskie i minojskie.

Tak czy inaczej czułem, że dla współczesnych tancerzy tradycja pozostawała żywa, wiązała się z teraźniejszością, nie była jedynie reliktem przeszłości. Sceny zaś przybierały różny kształt. W pobliskich jaskiniach Sa Ucca de su Tintirriolu tańczące sylwetki zdobią ceramikę pochodzącą z 4100 roku p.n.e. Cztery lub pięć tancerek trzymających się za ręce sunie na pozostałościach misy z piramidy Monte d’Accoddi w tym samym regionie, datowanej na mniej więcej 3500 rok p.n.e. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by oczami duszy ujrzeć tancerzy wirujących w kręgu na polanie przy nuragijskiej wieży.

W średniowieczu ten temat nie zanikł. Na przykład w kościele San Pietro di Zuri niedaleko miejscowości Ghilarza tańczące postacie widnieją na kapitelu pilastra z 1291 roku. Niecałe trzysta lat później Sigismondo Arquer z Cagliari, uważany za pierwszego sardyńskiego historyka, pisał o niekończących się tańcach w książce Cosmographia universalis, przygotowanej dla niemieckiego kartografa.

„Śpiew, zabawa, taniec, uprawa roli, zbieractwo, dojenie, rzeźbienie, wytopy, zabijanie, umieranie, śpiew, zabawa, taniec były naszym życiem” – mówi Antonio Setzu, gawędziarz oraz strażnik sardyńskiego czasu standardowego w arcydziele Atzeniego, powieści Passavamo sulla terra leggeri. I dodaje: „Byliśmy szczęśliwi, jeśli pominąć szaleństwo zabijania się nawzajem z nieistotnych powodów”.

4Agriturismo

O sardu, si ses sardu e si ses bonu,

Semper sa limba tua apas presente:

No sias che isciau ubbidiente

Faeddende sa limba ‘e su padronu.

(O Sardyńczyku, jeśli jesteś Sardyńczykiem i jesteś dobry, / Zawsze pamiętaj o swoim języku: / Nie bądź jak posłuszny niewolnik / Mówiący językiem swego pana).

Remundu Piras, su 29 de Santu Aine de su, 1977

Sławny amerykański szef kuchni i podróżnik Anthony Bourdain, żonaty z Sardynką, przygotował odcinek telewizyjnego cyklu Bez rezerwacji poświęcony zwyczajom kulinarnym wyspy. Unosząc widelec nad talerzem, z prawdziwym zachwytem ogłosił, że agroturystyka to najwspanialszy wynalazek.

Rzeczywiście, nie mogliśmy się oprzeć rustykalnemu klimatowi panującemu w gospodarstwie. Na Sardynii przyroda jest ważnym elementem każdej opowieści. Widok korkowych tac załadowanych lokalnymi przysmakami sprawiał, że nasza opowieść stawała się obfita, niemal świąteczna, radosna – podobnie u Bourdaina jedzenie zawsze było czymś, czym warto się delektować.

Pierwszego ranka na Sardynii obudziły nas pianie koguta i ryk osła rozlegające się gdzieś w dolinie – przed tymi dźwiękami typowymi dla wiejskiej przygody przestrzegali nas przyjaciele. Zaraz potem ogarnął nas zapach kawy – uniwersalne wezwanie do życia, przynajmniej dla mnie. Choć późne lato zachęcało do jedzenia na tarasie, zajrzałem do głównego budynku. Na hakach wbitych w ściany obok różnych sprzętów gospodarskich wisiały obrazy przedstawiające sceny typowe dla wsi oraz oprawiona fotografia patriarchy z gęstą, siwą, falującą brodą, w czarnej berritcie i czarnej kurtce włożonej na białą koszulę.

W powieści Assandira Giulia Angioniego stary pasterz kwestionuje samą ideę agroturystyki, będącej dla niego czymś całkowicie nowym. Jego syn powrócił z pracy w Danii z duńską żoną, która planuje przyjmować w gospodarstwie turystów. Angioni, wybitny antropolog i pisarz, nie bez kozery na cudzoziemkę wybrał właśnie Dunkę. W 1913 roku duńska pisarka, podróżniczka i malarka Marie Gamél Holten wydała uroczą, choć nieromantyczną relację o swoich podróżach pod tytułem Sardegna. Isola sconosciuta [Sardynia. Wyspa nieznana]. Jej zdaniem Sardynię można nazwać „wyspą szczęśliwą, ponieważ jej mieszkańcy są inteligentni, silni, piękni i zdrowi”, a podróżnik nie mógłby znaleźć „bardziej wyrafinowanej cywilizacji”. Natomiast jedna z pionierskich postaci Sardyńskiej Wiosny Literackiej Maria Giacobbe przeprowadziła się do Danii jako nauczycielka pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, zaraz po wydaniu swojej książki Diario de una maestrina [Dziennik nauczycielki].

„Starodawne rustykalne miasteczko, które nagle staje się miejscem dla turystów – narzeka pasterz Angioniego. – Albo oddaje się gospodarstwu, czyli robi albo udaje, że robi to, co robił zawsze”. Dla bohaterów Angioniego od turystyki „nie ma ucieczki […], piłka jest już w grze i świat patrzy”.

Słowo assandira pochodzi od sardyńskiego wyrażenia na powitanie porannego słońca, tak przynajmniej brzmiało w różnych piosenkach według duńskiej synowej pasterza, która w prostocie kultury ludowej Sardynii widziała wartość możliwą do przeliczenia na pieniądze. Powieść napisana w 2004 roku, proroczo przepowiadająca nadejście fali turystyki zalewającej społeczności pasterskie, została interesująco sfilmowana przez sardyńskiego reżysera Salvatore Mereu. Wzruszająco zachował on dialogi bohaterów w języku sardyńskim; starcie między fałszywymi i autentycznymi formami tradycyjnych kultur rozgrywało się jako tragedia rodzinna.

Rozwój agroturystyki oczywiście wiązał się nie tylko z ryzykiem, że kultury ludowe i wiejskie zaczną być traktowane jak towar, który musi spełniać stereotypowe komercyjne wymagania. Łączył także sprzeczności i złożoność rolno-pasterskich doświadczeń w jeden obraz, mający objaśniać tysiące lat kulturowych zmian i tradycji. Widziałem nawet reklamę gospodarstwa agroturystycznego, która obiecywała gościom „spotkanie z bandytą”.

Jeśli o mnie chodzi, Villanova Monteleone rozwiała ten lęk przed podrabianym folklorem. Taniec w niewielkiej mierze adresowany był do turystów; wypływał z potrzeb lokalnej społeczności. Pyszne jedzenie mówiło samo za siebie. Nie zaserwowano nam niesławnego casu marzu, sera z larwami muchówek pokazywanego w CNN. Zamiast tego nasze śniadanie składało się z jogurtu gioddu z fermentowanego mleka owczego, gęstszego niż inne, oraz talerza sera pecorino z salami i figami. Gospodarze przychodzili i odchodzili, niewiele do nas mówiąc.

Dobiegające z kuchni wybuchy śmiechu i rozmowa w tamtym momencie przemawiały do mnie bardziej niż jedzenie, sztuka ludowa i lokalne zwyczaje. Zakorzeniały agroturystykę w czymś nieuchwytnym, ale silniejszym. Troje ludzi – nigdy ich nie poznałem – rozmawiało po sardyńsku, w drugim obok włoskiego oficjalnym języku wyspy, czerpiącym część bogatego słownictwa z łaciny oraz innych języków, ale poza tym mającym własne korzenie, w tym sięgające przedindoeuropejskich migracji.

Wśród czterech (niektórzy uważają, że pięciu) głównych odmian języka w różnych regionach Sardynii lingwiści odnotowali co najmniej siedemdziesiąt pięć dialektów. Każda wieś twierdzi, że ma własny język; są też języki, które pojawiły się wraz z kolonizatorami, w tym kataloński w Alghero, tabarchino lub genueński na wyspie San Pietro.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Polecamy także:

Piotr Kępiński

W cieniu Gran Sasso. Historie z Abruzji

Abruzzo forte e gentile, Abruzja twarda i uprzejma – tak o swoim regionie mówią sami mieszkańcy. Ma mniej gracji niż Lombardia czy Toskania, nie wypełnia jej gwar jak Kampanii, a turyści nie tłoczą się tu jak w pobliskiej Apulii. Abruzyjski krajobraz ma w sobie jednak niespotykaną harmonię, a jego największym skarbem jest natura. Piotr Kępiński zjednał sobie lokalną społeczność i dzięki niezliczonym wizytom poznał istotę abruzyjskiej duszy.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I