Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co godzinę umiera na świecie średnio 6342 ludzi, co daje około 55,4 miliona zgonów rocznie. Śmierć to naturalne zakończenie życia, tymczasem od dzieciństwa wmawia się nam, że jest ona czymś strasznym. A co, jeśli boimy się jej, ponieważ w gruncie rzeczy nigdy dobrze się jej nie przyjrzeliśmy?
Dziennikarka Hayley Campbell, od dziecka zafascynowana śmiercią, szukała odpowiedzi na to pytanie u tych, dla których jest ona codziennością. Wśród nich są śledczy, balsamiści i były kat, który zakończył życie sześćdziesięciu dwóch osób. Autorka spotkała się też z grabarzem, który osobiście wykopał sobie grób, rozmawiała z rzeźbiarzem masek pośmiertnych, doulą umierania i pracownikiem krematorium.
We wnikliwych i szczerych wywiadach Campbell pyta ludzi, którzy codziennie widzą śmierć, o to, dlaczego wybrali ten rodzaj pracy i czy tego typu doświadczenia zmieniają ich jako osoby. Sceny z życia martwych to doskonałe połączenie reportażu, wspomnień i historii, a jednocześnie fascynujące spojrzenie na psychologię zachodniej śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Pewne szczegóły zmieniłam, by chronić tożsamość zmarłych.
Żywych natomiast przedstawiam takimi, jacy do mnie przyszli.
Życie jest tragiczne po prostu dlatego, że ziemia się obraca, słońce nieubłaganie wschodzi i zachodzi, a pewnego dnia – dla każdego z nas – słońce zajdzie po raz ostatni. Być może, jedynym korzeniem zła, ludzkiego zła, jest to, że jesteśmy gotowi poświęcić całe piękno naszego życia, uwięzić się w totemach, zakazach, krzyżach, ofiarach krwi, więzach, meczetach, wyścigach, armiach, flagach, narodach, aby zaprzeczyć faktowi śmierci, aby uciec śmierci – jedynej prawdzie, która jest pewna.
– James Baldwin, Następnym razem pożar1
Nie rodzisz się ze świadomością, że umrzesz. Tę nowinę ktoś musi ci przekazać. Zapytałam swojego tatę, czy to on mi ją przekazał, ale niczego takiego sobie nie przypomina.
Niektórzy ludzie zapamiętali, jak im to powiedziano; potrafią dokładnie wskazać moment, kiedy przecięto ich życie na „przedtem” i „potem”. Są w stanie przywołać z pamięci odgłos towarzyszący uderzeniu w okno ptaka, który przed upadkiem na ziemię złamał sobie kark na szybie. Potrafią opisać, jak wyjaśniono im tę sytuację, nim zwiotczałe upierzone ciałko zostało zabrane z tarasu i zakopane w ogrodzie, a odciśnięty ślad skrzydeł pozostał widoczny dłużej, niż trwał pogrzeb. Możliwe też, że śmierć przyszła do ciebie pod postacią utraty któregoś z dziadków albo złotej rybki. Może właśnie w chwili, gdy jej płetwy zniknęły ci z oczu w wirze wypełniającym muszlę klozetową, nabrałeś pojęcia o śmiertelności na tyle, na ile wówczas było to możliwe lub potrzebne.
Ja żadnego takiego momentu nie doświadczyłam. Nie pamiętam czasu, gdy śmierć jeszcze nie istniała. Ona po prostu była wszędzie i od zawsze.
Mogło się to zacząć od pięciu martwych kobiet. Przez pierwsze dziewięć lat mojego życia mój tata – Eddie Campbell, rysownik komiksów – pracował nad powieścią graficzną Prosto z piekła, według scenariusza Alana Moore’a2. Opowiada ona o Kubie Rozpruwaczu i ukazuje w surowej czerni i bieli całą grozę jego brutalności. „Kubuś Rozpruwaczek” tak bardzo wpisał się w nasze życie, że moja mała siostrzyczka siadała do śniadania w cylindrze, a ja, próbując wyjednać u taty zgodę na coś, czemu przeciwna była mama, wspinałam się na palce, żeby studiować rysunki scen zbrodni przypięte przez niego do rysownicy. Widniały na nich wypatroszone kobiety, ich twarze i uda odarte ze skóry. Obok rysunków znajdowały się nieretuszowane zdjęcia z sekcji zwłok, a na nich zwiotczałe piersi i brzuchy, szwy od szyi po podbrzusze, zaciśnięte jak na piłce do rugby. Pamiętam, jak się im przyglądałam, i nie tyle byłam tym wstrząśnięta, co zafascynowana. Chciałam wiedzieć, co stało się tym kobietom. Chciałam obejrzeć więcej zdjęć. Żałowałam, że nie były wyraźniejsze. I że nie były kolorowe. To, co przedstawiały, odbiegało od wszystkiego, co wiedziałam o życiu, i było nazbyt inne, żeby móc przerażać. Historie tych kobiet były mi – przebywającej w tropikalnym Brisbane w Australii – tak samo obce, jak zamglone londyńskie ulice, na których żyły. Oglądanie tych samych fotografii dzisiaj to inna historia – dostrzegam na nich przemoc, walkę i mizoginię, odebrane życie – wtedy jednak jeszcze nie dysponowałam językiem emocjonalnym umożliwiającym ogarnięcie umysłem takich potworności. Dalece przekraczało to mój poziom pojmowania rzeczywistości, ale gdzieś w mojej głowie ptak rozbił się już na szybie. Wtedy zaczęło się zbieranie jego szczątków z ganku i podnoszenie ich ku światłu.
W wieku siedmiu lat miałam już dziennikarską naturę. Wszelkie przemyślenia przelewałam na papier. Siadałam obok taty przy odwróconym kartonowym pudle, które nazywałam swoim biurkiem, i naśladowałam go, tworząc pisakiem kompendium rozmaitych brutalnych sposobów, w jakie może umrzeć istota ludzka; dwadzieścia cztery strony wypełnione scenami morderstw, które skompilowałam z tego, co widziałam w filmach, w telewizji, w wiadomościach i na biurku taty. Umieściłam w zbiorze rysunki ludzi pociętych maczetami we śnie, zadźganych nożami w lesie podczas podróży autostopem, ugotowanych przez czarownice. Byli pogrzebani żywcem bądź wieszani jako pokarm dla ptaków. Znalazł się też rysunek czaszki dopełniony wyjaśnieniem: „Jeżeli ktoś odrąbie ci głowę, a potem skóra zgnije, to tak właśnie będziesz wyglądać”. Mój tata na potrzeby stworzenia jednej ze scen w komiksie kupił u rzeźnika nerkę i położył ją w salonie, na chusteczce do nosa, żeby móc ją namalować. Ze względu na skwar szybko gniła, a ja, siedząc obok taty, rysowałam ten sam obraz, tyle że uczciwiej: mój uwzględnił chmarę much. Tata wszystkie moje rysunki trzymał w segregatorze i z dumą pokazywał zaszokowanym gościom.
Śmierć czyhała też poza domem. Mieszkaliśmy przy ruchliwej ulicy, na której koty żyły krótko i kończyły zesztywniałe w rynsztoku; podnosiliśmy je za ogon, trzymając jak patelnie, i grzebaliśmy o świcie, urządzając zwierzakom, znanym nam oraz nieznanym, ciche i skromne ceremonie pogrzebowe. Droga do szkoły często się wydłużała przez to, że jakiś ptak, zwykle sroka, padł i się rozkładał. W chłodniejszym klimacie nie byłoby o tym mowy, ale w dotkliwej australijskiej spiekocie rozkład następował tak szybko, że niekiedy jeden ptak wystarczał, by ulicą nie dało się przejść. Dyrektor naszej szkoły sugerował omijanie takich tras, dopóki woń śmierci nie zelżeje. Ja jednak zawsze szłam tą zakazaną drogą, w nadziei, że napotkam cuchnącego ptaka i będę mogła spojrzeć mu w oczy.
Sceny śmierci stały się dla mnie czymś swojskim. Zadania domowe często pisałam na odwrocie kserokopii rysunku wykonanego przez tatę, kartce bezmyślnie zabranej ze stosu odrzuconych prac.
– To martwa prostytutka – wyjaśniłam nauczycielce, gdy ta bez słowa podniosła do góry obrazek z ohydną plamą krwi i czarnej posoki. – To tylko rysunki.
Śmierć wydawała mi się po prostu czymś, co się zdarza, i to nawet często. Mimo to mówiono mi o niej tak, jakby była czymś złym, tajemnicą, na której naruszeniu mnie przyłapano. „To niestosowne”, mówiła nauczycielka, telefonując do moich rodziców.
Chodziłam do katolickiej szkoły. Nasz kapelan, ksiądz Power – mrukliwy Irlandczyk, który wydawał mi się niemożliwie stary, ale widywaliśmy go, jak w swych księżych szatach, podskakując, ugniata zawartość pojemnika na śmieci, by dało się upchnąć ich więcej, zanim przyjadą śmieciarze – sadzał nas raz w tygodniu w pierwszych ławach kościoła, by szczerze porozmawiać. Wyciągał krzesło i siadał na nim blisko ołtarza, by nawiązując do górujących nad nami witraży, snuć opowieści o Jezusie wlokącym swój krzyż w miejsce, gdzie miał na nim umrzeć. Któregoś popołudnia ksiądz Power wskazał na czerwoną lampkę na lewo od ołtarza i powiedział, że kiedy ona świeci, oznacza to, że jest tutaj Bóg – bo zasilana jest przez Niego. Przyjrzałam się tej czerwonej żarówce, jarzącej się w zdobionej mosiężnej klatce, i zapytałam, po co w takim razie – skoro zasila ją Bóg – kabel wychodzący ze ściany i biegnący wzdłuż łańcucha, na którym jest zawieszona. Nastała chwila ciszy, rozległo się chrząknięcie, a wreszcie ksiądz odparł: „Żadnych więcej pytań”, po czym zmienił temat i na wieki wieków uznał, że jestem problemem przez duże P, wymagającym wezwania rodziców (jednego dumnego, drugiego zażenowanego) i pozbawienia mnie udziału w tej części mszy, w której role odgrywają chleb i wino.
Mnie natomiast zaniepokoiło to, że z urządzenia elektrycznego usiłował uczynić coś czarodziejskiego i nadnaturalnego, i od tamtej pory z nieufnością podchodziłam do zinstytucjonalizowanej religii. Jawiła mi się jako unik, panaceum, łgarstwo miłe dla ucha. Niebo zdawało mi się trochę zbyt łatwo dostępne, niczym wyjazd na wakacyjny obóz w nagrodę za dobre sprawowanie. Miałam przed sobą jeszcze jakieś dziesięć lat katolickiej szkoły, a już zapalała mi się czerwona lampka, ostrzegająca przed wszystkim, co religia serwowała w odpowiedzi na ważne pytania.
Pierwszą znaną mi zmarłą była moja koleżanka Harriet, która utonęła w wieku dwunastu lat, gdy ratowała swojego psa z wezbranego potoku. Prawie nic nie pamiętam z pogrzebu ani z mowy, ani też nie pamiętam tego, jacy nauczyciele przyszli i czy któryś z nich płakał. Nie przypominam sobie, gdzie siedziała Belle, uratowana czarna labradorka, i czy nie pozostawiono jej w domu. Pamiętam jedynie, że siedziałam w ławce, wpatrzona w zamkniętą białą trumnę, i pragnęłam poznać jej zawartość. Każdy magik wie o tym, że umieszczenie zamkniętej skrzyni przed grupą ludzi to przepis na budowanie napięcia. Nie mogłam przestać się gapić. Tam, zaledwie kilka metrów dalej, leżała moja koleżanka, ale ukryta przede mną. To mnie frustrowało. Trudno było mi też pojąć, że ktoś istnieje, a potem już nie, skoro nie potwierdzało tego nic namacalnego. Chciałam ją zobaczyć. Brakowało mi nie tylko koleżanki, lecz także czegoś jeszcze, zupełnie tak, jakby coś mi odebrano. Brak możliwości zobaczenia jej i pojęcia tego wszystkiego okazał się barierą, która uniemożliwiała mi opłakiwanie straty. Czy moja koleżanka wciąż wyglądała jak ona, czy się zmieniła? Czy cuchnęła jak sroki?
Nie bałam się śmierci. Byłam nią zauroczona. Chciałam wiedzieć, co się dzieje z kotami po tym, jak zakopiemy je w ziemi. Ciekawiło mnie też, dlaczego ptaki śmierdzą i co sprawia, że spadają z drzew. Miałam książki pełne szkieletów – ludzkich, zwierzęcych, dinozaurów – i uciskając sobie skórę, usiłowałam poznać własny. W domu na swoje pytania otrzymywałam odpowiedzi nieporadne, ale szczere. Chwalono mnie za rysunki i pokazywano na przykładzie kolejnych kotów, których widok rozdzierał mi serce, że to, co nieuchronne, czasem bywa paskudne, a kiedy indziej nie. W szkole mówiono mi, żebym stroniła od takich widoków – ptaków, rysunków taty i zmarłej koleżanki – a w zamian na lekcjach i w kościele przedstawiano mi inne obrazy śmierci: takie, które miały mnie przekonać, że jest ona stanem przejściowym. Dla mnie więcej prawdy niosły zdjęcia ofiar Kuby Rozpruwacza. Nikt nie zapowiadał ich powrotu do żywych, w szkole zaś uczono mnie, że Jezus zmartwychwstał i wróci ponownie. Wtłaczano mnie w gotowe ramy koncepcyjne, mające zastąpić te, które zaczynałam tworzyć sama na podstawie własnych doświadczeń. Poprzez wymijające odpowiedzi i reakcje na coś, co uważałam za zwykłe fakty, uczono mnie, że śmierć stanowi tabu, a zarazem ma budzić lęk.
A śmierć otacza nas zewsząd. Jest obecna w serwisach informacyjnych, powieściach i grach wideo – także w komiksach o superbohaterach, gdzie czyjś kaprys może w miesiąc wskrzesić tabun ludzi. Można się na nią natknąć w podcastach kryminalnych zalewających internet, w dziecinnych rymowankach, muzeach, filmach, w których ofiarą mordu padają piękne kobiety. Tyle że przekaz jest cenzurowany, ściętą głowę dziennikarza zakrywają piksele, a słowa starych piosenek łagodzi się dla dobra współczesnej młodzieży. Słyszymy o ludziach ginących w pożarach domów, o samolotach tonących w morzu, o kierowcach ciężarówek wjeżdżających w pieszych, ale trudno to wszystko ogarnąć. To, co rzeczywiste, miesza się z wyobrażeniami i zlewa się w szum tła. Śmierć jest wszechobecna, ale tuszuje się ją bądź przeobraża w fikcję. Ciała znikają, zupełnie jak w grach wideo.
Tyle tylko że z tymi zwłokami coś się jednak dzieje. Gdy siedziałam w kościele, wpatrzona w białą trumnę z moją koleżanką w środku, wiedziałam, że jacyś ludzie wyciągnęli ją z wody, wytarli do sucha, przynieśli tutaj; ludzie, którzy zadbali o nią tam, gdzie my nie mogliśmy.
Co godzinę umiera na świecie średnio 6324 ludzi, co oznacza 151 776 osób dziennie albo około 55,4 miliona rocznie3. To więcej, niż gdyby co pół roku znikała z powierzchni naszego globu cała populacja Australii. W świecie zachodnim po większości tych zgonów następuje powiadomienie telefoniczne. Ktoś z wózkiem do przewozu zwłok zabiera ciało i transportuje je do kostnicy. W razie potrzeby wezwany zostaje ktoś jeszcze, żeby posprzątać miejsce, gdzie leżało ciało, rozkładając się w ciszy, dopóki sąsiedzi nie zaczęli się uskarżać, i pozostawiło po sobie wyżarty w materacu zarys sylwetki jak półpłynna ofiara z Pompejów. Jeżeli zmarły nie miał rodziny, jeszcze komuś innemu płaci się za to, żeby uprzątnął z mieszkania wszystko, co dotąd służyło tamtemu samotnemu życiu: buty, zaprenumerowane gazety zalegające na wycieraczce, sterty nieprzeczytanych książek, żywność, która w lodówce przeżyła nabywcę, rzeczy, które trafią na wyprzedaż, i te, które wylądują w śmietniku. W zakładzie pogrzebowym balsamista postara się może, żeby zmarły wyglądał bardziej na śpiącego niż na martwego. Ci ludzie zajmują się więc sprawami, których widoku, jak nam się zdaje, my byśmy nie znieśli. Nam świat się wali, a dla nich to codzienność.
Większości z nas nic nie łączy z tymi ludźmi, najzupełniej zwyczajnymi, tyle że wykonującymi owe niezbędne prace. Trzyma się ich na dystans, owianych tajemnicą, tak jak samą śmierć. W wiadomościach słyszymy o morderstwach, nigdy jednak o ludziach, którzy przyszli zeskrobać krew z dywanu i zmyć ze ścian rozprysk z tętnicy. Przejeżdżamy obok karamboli, ale nie dowiadujemy się o tych, którzy przeczesują pobocza autostrad w poszukiwaniu szczątków ofiar tych wypadków. Kiedy na Twitterze opłakujemy naszych bohaterów, nie myślimy o ludziach odcinających ich z klamek, na których się powiesili. Ci pozostają nierozpoznani, nieznani, o nich się nie mówi.
Śmierć i ludzie związani z nią zawodowo z roku na rok absorbowali mnie coraz bardziej, oplatali niczym sieć. Oni na co dzień mierzą się z prawdą, którą ja mogę sobie tylko wyobrażać. Najstraszniejszy jest zawsze ten potwór, którego nadejście jedynie słychać w przewodach wentylacyjnych i nie znamy na jego temat żadnych konkretów. Chciałam więc się dowiedzieć, jak wygląda zwyczajna śmierć człowieka – nie ptaków czy kotów, i nie ta ze zdjęć czy filmów.
Jeżeli sam nie jesteś pod tym względem podobny do mnie, zapewne kogoś takiego znasz. Kogoś, kto odwiedza stare, zarośnięte cmentarze i opowiada ci o grobie kobiety, która stanęła zbyt blisko ognia i spłonęła żywcem, bo zapaliła się jej sukienka; kto próbuje cię ciągać do muzeów medycyny i zachęca do przyglądania się zbielałym, wyblakłym szczątkom ludzi od dawna martwych, choć zdolnych wbić w ciebie wzrok, jeśli znajdzie się słój z właściwym preparatem. Może zastanawiać to, skąd bierze się pociąg do takich rzeczy. Te osoby – niczym Alvy Singer wciskający Annie Hall egzemplarz Zaprzeczania śmierci Ernesta Beckera4 – zastanawiają się nad tym, jak to jest w ogóle nie istnieć. Jestem przekonana, że zainteresowanie śmiercią to nie tylko zamiłowanie do makabry; mocy tej mentalnej grawitacji nie da się z niczym porównać. Becker widział w śmierci kres, ale też siłę napędową świata.
Ludzie szukający odpowiedzi znajdują je w kościołach, gabinetach terapeutów, w górach czy na pełnym morzu. Ja jednak jestem dziennikarką, a kiedy praca polega na zadawaniu pytań, zaczyna się wierzyć – lub mieć nadzieję – że odpowiedzi kryją w sobie inni ludzie. Miałam w planie odszukać tych, którzy na co dzień pracują ze śmiercią, i poprosić ich o przedstawienie mi tego, co robią i jak. Chciałam zbadać nie tylko mechanizmy branży, lecz także to, jak na pracę tych ludzi wpływa ich stosunek do śmierci; jak tworzy podwaliny tego, czym się zajmują. Zachodnia branża usług związanych ze śmiercią jest tak zorganizowana, że albo nie możemy, albo nie musimy w tym wszystkim uczestniczyć. Ale jeśli przerzucamy na kogoś to brzemię, dlatego że dla nas jest zbyt ciężkie, to jak ci inni sobie z nim radzą? Też przecież są ludźmi. Tu nie ma nas i ich. Jesteśmy jedynie my wszyscy.
Chciałam się przekonać, czy postępując w ten sposób, nie wyrzekamy się jakiejś fundamentalnej wiedzy o człowieku. Czy żyjąc w tym sztucznie wytworzonym stanie wyparcia, na pograniczu między niewinnością a ignorancją, podsycamy lęk, który w rzeczywistości jest zbędny? Czy odtrutką na strach przed śmiercią może być wiedza o tym, co dokładnie się dzieje? Wierny obraz tego, co w związku z nią następuje? Chciałam nieromantycznego, nieupoetyzowanego, nieodkażonego spojrzenia na śmierć. Pragnęłam nagiej, banalnej rzeczywistości – tego, co czeka nas wszystkich. Niepotrzebne mi były eufemizmy ani życzliwi ludzie radzący, by o żałobie rozmawiać przy herbacie i ciastku. Chciałam dotrzeć do korzeni i wyhodować z nich coś własnego. „Jak możesz być pewien, że to śmierci się boisz?”, pada pytanie w Białym szumie Dona DeLillo. „Śmierć jest taka mglista. Nie wiadomo, czym jest, jak się ją odczuwa ani jak wygląda. Może z wielkiego uniwersalnego tematu wyłania się tylko twój osobisty problem”5. Chciałam skurczyć śmierć do takich rozmiarów, bym mogła ją uchwycić, do wielkości czegoś, czemu mogłabym sprostać. Pragnęłam sprowadzić ją do rozmiarów czegoś na miarę człowieka.
Im więcej jednak rozmawiałam z ludźmi, tym częściej pytano mnie: „Co spodziewasz się znaleźć w miejscu, w którym być nie musisz? Po co się na to narażać?”.
Fałszywe poczucie bezpieczeństwa daje wiara, że jako dziennikarz możesz stanąć z boku i relacjonować, będąc w każdej sytuacji osobą postronną, pozostając niewzruszonym, obojętnym obserwatorem. Myślałam, że jestem odporna, a nie byłam. Miałam rację, że coś mi umyka, ale w swojej naiwności nie zdawałam sobie sprawy, jak głęboko sięga ten ubytek, jak bardzo nasze podejście do śmierci wpływa na naszą codzienność – jak dalece hamuje w nas nie tylko możliwość zrozumienia, lecz także zdolność opłakiwania momentów, w których wali nam się świat. Wreszcie zobaczyłam, czym naprawdę jest śmierć, a transformacyjnej mocy takiego wejrzenia niemal nie sposób wyrazić. W tym mroku znalazłam też coś jeszcze. Bo tak jak w przypadku zegarków do nurkowania i oklejonych gwiazdkami sufitów w dziecięcych pokojach trzeba zgasić światło, aby dostrzec blask.
przedsiębiorczyni pogrzebowa
Pierwszym nieboszczykiem, którego zobaczysz, nie powinien być ktoś, kogo kochasz – powiedziała.
Zebraliśmy się w pięćdziesięcioosobowej grupie w wielkiej sali na University College London, by „czuwać” przy szczątkach dawno zmarłego filozofa w dwieście siedemdziesiątą rocznicę jego urodzin. Jego odcięta głowa, pokazywana pierwszy raz od dekad, spoczywa pod szklanym kloszem od Budweisera. Szkielet zasiada w głębi sali, jak zwykle w szklanej gablocie, odziany w swoje własne ubranie, kościstą dłoń w rękawiczce opiera o laskę, a prawdziwą głowę, odkąd plan zakonserwowania zawiódł, zastępuje woskowa. Przechodzący studenci poświęcają mu tyle samo uwagi co meblom.
Pomiędzy corocznymi kontrolami prowadzonymi pod kątem nowych stadiów rozkładu prawdziwa głowa Jeremy’ego Benthama zazwyczaj zamknięta jest w szafie i nie ma do niej dostępu. Doktor Southwood Smith, wykonawca testamentu Benthama i preparator jego zwłok, usiłował zachować ją tak, by wyglądała na nietkniętą, pozbywając się płynów poprzez umieszczenie jej pod pompą powietrzną, a nad kwasem siarkowym. Głowa, niestety, zrobiła się sina i taka już pozostała. Smith przyznał się więc do porażki i zlecił rzeźbiarzowi figur woskowych wykonanie kopii głowy, oryginał zaś schował. Trzy lata przed dzisiejszym nocnym czuwaniem nieśmiały naukowiec opiekujący się Benthamem pokazał mi jednak opisywaną tu część ciała6. Przyglądaliśmy się subtelnym jasnym brwiom i oczom z niebieskiego szkła, podczas gdy od wyschniętej skóry biła woń suszonej wołowiny. Naukowiec powiedział mi, że Bentham jeszcze za życia zwykł nosić te swoje przyszłe gałki oczne w kieszeni i dla śmiechu wyciągał je na przyjęciach. I oto teraz, sto osiemdziesiąt sześć lat po jego śmierci, osadzone w zgrubiałych oczodołach, wpatrywały się w salę pełną ludzi zgromadzonych po to, by rozmawiać o przestarzałym podejściu do śmierci w społeczeństwie.
Bentham był ekscentrycznym filozofem – pewne jego koncepcje zaprowadziłyby go dzisiaj do więzienia lub co najmniej spowodowały usunięcie z uczelni – ale w wielu kwestiach wyprzedzał epokę. Nie tylko orędował za prawami zwierząt i kobiet, lecz także wierzył w prawa gejów w czasach, gdy homoseksualizm był nielegalny, i jako jeden z pierwszych ofiarował swoje ciało nauce. Chciał jego publicznej sekcji, przeprowadzonej przez przyjaciół, a my wszyscy zebrani tutaj z chęcią byśmy się na nią wybrali. Wysłuchujemy doktora Johna Troyera, dyrektora Centrum Śmierci i Społeczeństwa na Uniwersytecie w Bath, który opowiada o dorastaniu w domu pogrzebowym, w rodzinie, dla której śmierć nie była żadnym tabu – o kolejnym więc domu, w którym była ona wszechobecna. Potem lekarz specjalista od opieki paliatywnej, człowiek o łagodnym usposobieniu, zachęca nas, byśmy zawczasu rozmawiali o własnej śmierci i przedstawiali nasze (choćby i szalone) oczekiwania w związku z nią, tak jak uczynił to Bentham. Na koniec podnosi się Poppy Mardall, trzydziestokilkuletnia właścicielka zakładu pogrzebowego, i oznajmia, że pierwszym nieboszczykiem, którego zobaczymy, nie powinna być żadna z kochanych przez nas osób. Stwierdza, że chciałaby sprowadzać do swojej kostnicy dzieci w wieku szkolnym, żeby mogły zmierzyć się ze śmiercią, zanim będą do tego zmuszone przez los. „Trzeba umieć oddzielić szok spowodowany widokiem śmierci od wstrząsu związanego z żałobą”, oznajmia. Potem dziękuje nam za wysłuchanie jej słów i siada przy wtórze brzęku butelek piwa stojących na stole.
Podczas swoich rozmyślań o śmierci ani razu nie zastanawiałam się nad tą kwestią – nad tym, że można świadomie rozróżniać te dwa typy wstrząsu z korzyścią dla swojego serca. Zaciekawiło mnie to, jaka bym teraz była, gdybym spotkała Poppy jako dziecko i pokazałaby mi to, co wtedy tak bardzo chciałam zobaczyć. Zawsze intrygowało mnie, jak wyglądają nieboszczycy, ale zakładałam, że kiedy już zobaczę zmarłego, to dlatego, że będzie to ktoś, kogo znałam. Na anonimowe zwłoki niełatwo było bowiem natrafić – nigdy przedtem nie pokazano mi ciała nikogo, kogo bym nie znała, a i w późniejszych latach widywałam tylko zwłoki znajomych – szkolnych kolegów (nowotwór, samobójstwo), czworga dziadków (śmierć z przyczyn naturalnych). Z pewnością, jak sądziłam, nie udałoby mi się uniknąć wstrząsu psychicznego wywołanego utratą kogoś kochanego i koniecznością równoczesnego zmierzenia się z fizyczną realnością śmierci.
Parę tygodni po stypie po Benthamie siedzę na wiklinowym krześle w jasno oświetlonym pokoju w zakładzie pogrzebowym Poppy, dawnej ceglanej stróżówce przy wejściu na cmentarz Lambeth. W niewielkiej misie na środku stołu piętrzą się kolorowe pisanki, a ogromne wiktoriańskie okna są ozdobione naklejkami w maki. Na zewnątrz, na obutych w sandały stopach kamiennego Jezusa gromadzi się śnieg. Cmentarz Lambeth jest mniej okazały od sławnej siódemki, okalającej Londyn pierścieniem rozległych cmentarzy-ogrodów – Kensal Green, West Norwood, Highgate, Abney Park, Brompton, Nunhead i Tower Hamlets – założonych w dziewiętnastym stuleciu w celu odciążenia przepełnionych przykościelnych cmentarzyków, powstałych w środku rozrastającego się miasta. Inaczej niż na nich, na Lambeth nie ma ekstrawaganckich mauzoleów, olbrzymich promenad ani grobowców wielkich jak domy, podkreślających bogactwo ich martwych rezydentów. Jest praktyczny, nieduży i bezpretensjonalny, zupełnie jak Poppy. Łatwo się z nią rozmawia – można sobie ją wyobrazić jako terapeutkę albo dobrą matkę. To, co powiedziała podczas swojego wystąpienia, tak bardzo mnie uderzyło, że zapragnęłam usłyszeć więcej. Najwyraźniej uważa swoje zajęcie za coś więcej niż tylko pracę. Poza tym nigdy przedtem nie widziałam na własne oczy zwłok – jeśli nie liczyć zdekapitowanych filozofów – zastanawiałam się więc, czy Poppy mogłaby być tym, kto mi takowe pokaże. O taką przysługę mało kogo można prosić.
– Nie otwiera się chłodziarek tylko po to, by obejrzeć ludzi – mówi bez owijania w bawełnę. – Chcę, żebyśmy do tego, co dzieje się za kulisami, podeszły z należytą dbałością. Tu nie jest jak w muzeum. Gdybyś jednak miała kilka wolnych godzin, mogłabyś przyjść ponownie i pomóc w przygotowaniu kogoś do pogrzebu. Będziesz mieć dzięki temu rzeczywisty kontakt ze zwłokami zamiast tylko gapić się na trupy.
Patrzę na nią z niedowierzaniem. Nie przypuszczałam, że się zgodzi, a tym bardziej że zaprosi mnie, bym włączyła się w przygotowanie kogoś do pochówku. Wiadomo, jestem tutaj dlatego, że zapragnęła czymś się ze mną podzielić, ale i tak pewne bramy są zamknięte od tak dawna, że otwarcie ich wydaje się niemożliwe.
– Będziesz bardzo mile widziana – przerywa ciszę, bo ja zaniemówiłam.
W Zjednoczonym Królestwie, inaczej niż w Ameryce, przedsiębiorca pogrzebowy, by zajmować się zmarłymi, nie potrzebuje żadnej licencji. Dlatego cały personel Poppy wywodzi się spoza branży funeralnej. Ona sama, zanim dokuczyła jej miałkość drogi zawodowej, była zatrudniona w domu aukcyjnym Sotheby’s. Aaron, kierownik kostnicy oddalonej od nas o odległość krótkiego spaceru przez cmentarz, pracował wcześniej nieopodal na wyścigach chartów; kierowca furgonetki do przewozu zwłok, Stuart, jest strażakiem i mówi, że jego niepełnoetatowa praca tutaj to jakby powrót do tych, których nie zdołał uratować. Poppy oznajmia, że mogę przyjść i tak jak oni odbyć szkolenie, tak jakbym zaczynała tu pracę.
– Czy zanim zostałaś przedsiębiorczynią pogrzebową, widziałaś już nieboszczyka? – pytam.
– Nie – odpowiada. – Czy to nie szalone?
Usiłuję prześledzić ścieżkę prowadzącą od tętniącego życiem domu aukcyjnego do prowadzenia zakładu pogrzebowego, ale nie wiem nawet, od czego zacząć.
– Stykam się z ludźmi mającymi o wiele poważniejsze powody od moich, by zajmować się czymś takim – mówi ze śmiechem. – Ze mną było całkiem inaczej.
Z opowieści Poppy wynika, że choć jej droga była kręta, to motywacja – przejrzysta, choć nie od razu dostrzegalna. Do świata domów aukcyjnych – najpierw Christie’s, potem Sotheby’s – zaprowadziło Poppy umiłowanie sztuki, a zatrzymało w nim poczucie frajdy: adrenalina, życie towarzyskie, nieprzewidywalność tego, co się jej przytrafi.
– Zadzwonił jakiś gość, że chyba ma u siebie, gdzieś na teksańskiej wsi, rzeźbę Barbary Hepworth, a ja dzień później już do niego leciałam – przywołuje przykład, jak podkreśla, nieszczególnie wyjątkowy. – Skończyłam dwadzieścia pięć lat. Ciążyła na mnie wielka odpowiedzialność i wspaniale się bawiłam. Dość szybko jednak poczułam, że znaczenie tego jest żadne.
Rodzice, pracownik socjalny i nauczycielka, zaszczepili w niej obowiązek pomagania ludziom w potrzebie, a praca w Sotheby’s – chociaż ekscytująca – jej tego nie dawała.
– Ze względów materialnych nie mogłam jednak porzucić sprzedawania obrazów – dodaje.
Po godzinach przeistaczała się w samarytankę, w ramach wolontariatu odbierała telefony w organizacji charytatywnej podtrzymującej na duchu osoby zagubione lub nękane myślami samobójczymi. Tyle że coraz bardziej absorbowała ją praca w domu aukcyjnym, a wyjazdy co rusz oddalały od domu, często więc opuszczała swoje dyżury lub je przekładała.
– Bardzo mnie to smuciło. Poświęciłam blisko dwa lata, lecz nie znalazłam rozwiązania. Doskwierało mi coś w rodzaju kryzysu ćwierćwiecza.
Wiedziała, że pragnie angażować się w sprawy zwykłych ludzi, być na pierwszej linii życiowego frontu, zajmować się czymś, co jest istotne – nieważne, czy dotyczyłoby narodzin, miłości, czy śmierci – nie potrafiła jednak określić, czym konkretnie, dopóki życie samo nie zaczęło dokonywać za nią wyboru.
Fakt, że wszyscy, których kochamy, pewnego dnia umrą, często nam umyka, dopóki nie wydarzy się coś złego. Do Poppy dotarło to dopiero wtedy, gdy u obojga jej rodziców w krótkim odstępie czasu zdiagnozowano raka.
– Nasza rodzina jest bardzo otwarta na wszystkie tematy – mówi. – Moja mama nakładała prezerwatywy na banany, kiedy miałam pięć lat i nie widziałam w tym żadnego sensu, ale ją po prostu bawiło przełamywanie tabu. O śmierci jednak właściwie u nas się nie mówiło. Nigdy nie odbyliśmy takiej rozmowy, a przynajmniej nie tak, żebym ją zrozumiała. Miałam dwadzieścia siedem lat, kiedy mój tata zachorował, i wtedy po raz pierwszy tak naprawdę dotarło do mnie, że kiedyś umrze.
Uświadomiła sobie to w samym środku kryzysu związanego z pracą. Odbyły się wtedy od dawna pomijane rozmowy. Kiedy stało się jasne, że przeżyje rodziców, Poppy zaoszczędziła trochę pieniędzy, porzuciła świat sztuki i wyrwała się na trochę do Ghany. Tam dopadł ją dur brzuszny i sama omal nie umarła.
– O rany! – komentuję.
– Wiem! Tak czy inaczej, chorowałam osiem miesięcy, co dało mi długi okres bezczynności i szansę na przemyślenia. Praca, którą bym podjęła, gdyby nie dur brzuszny, byłaby znacznie bezpieczniejsza. To – mówi, wskazując dookoła na zakład pogrzebowy – było zdecydowanie największym wariactwem na tej mojej liście.
Kierowanie takim przedsiębiorstwem znalazło się na niej nie tylko dlatego, że wiąże się z jednym z tych wielkich życiowych doświadczeń, w których Poppy chciała mieć swój udział, lecz także tego względu, że wcześniej jej matka dała jasno do zrozumienia, czego oczekuje w związku ze swoim pogrzebem, a czego sobie nie życzy. Badając te możliwości, kiedy rodzice zachorowali, Poppy przekonała się, jak dalece nie na czasie jest branża pogrzebowa i jak niewiele pozostawia miejsca na indywidualność. Lśniące czarne karawany i cylindry, sformalizowane uroczystości żałobne nie odpowiadały takim rodzinom jak jej. Zapragnęła odegrać jakąś rolę w zmienianiu świata śmierci, choć jeszcze nie do końca wiedziała, do czego dokładnie dąży. Dopiero kiedy zaczęła się uczyć, podążając śladem już działających przedsiębiorców pogrzebowych, pod koniec swojej choroby, gdy poczuła się na tyle dobrze, by móc wychodzić z domu, zrozumiała, czego jej brakowało. Stojąc w kostnicy, po raz pierwszy zobaczyła śmierć w całej jej niestrasznej pospolitości i bardzo ją to wzburzyło. Narzucano jej bowiem wizję śmierci – członków rodziny i własnej – bez wiedzy, jak ona w ogóle wygląda.
– Naprawdę pomogłoby mi, gdyby w moim wcześniejszym życiu byli jacyś zmarli – mówi. Mając dwoje małych dzieci, Poppy porównuje intensywność swojego lęku do ciąży. – Gdybym po dziewięciu miesiącach ciąży miała lada moment urodzić, a jeszcze nigdy nie widziałabym dziecka młodszego niż roczne, poród zdecydowanie zdałby mi się bardziej przerażający. Miałabym wydać na świat coś, czego nigdy dotąd nie widziałam i czego nie potrafię sobie wyobrazić.
Pytam o obraz zwłok, jaki podsuwa nam wyobraźnia: nie o te, które tylko są blade i jakby pogrążone we śnie, ale o rozkładające się, wzdęte trupy, jakie widzimy w myślach. Istnieją przecież takie. Czy powinny być określone granice tego, co można pokazać rodzinie?
– Sugerowanie, że ludzie nie powinni oglądać zmarłych, wynika z dobrze pojętej troski i wrażliwości, uważam jednak, że podchodzi się do tego zanadto patriarchalnie i protekcjonalnie – wyjaśnia. – Nie każdy musi zobaczyć zwłoki, ale dla niektórych jest to wręcz naturalna potrzeba.
Lata temu przyszedł do Poppy z pytaniem pewien człowiek. Jego brat utopił się i długo przebywał w wodzie – na tyle długo, że wszystkie domy pogrzebowe, do jakich się zwracał, odmówiłyby okazania ciała.
– Najpierw zapytał nas: „Czy zabronicie mi zobaczyć mojego brata?”. To był sprawdzian. W istocie pytał: „Czy jesteście po mojej stronie, czy nie?”. Nie do nas należy mówienie ludziom, co mogą robić, a czego nie. Nie jesteśmy tu po to, żeby narzucać doświadczenia transformacyjne tym, którzy ich nie chcą. Naszą rolą jest przygotowanie ich, delikatne udzielenie informacji, których potrzebują do podjęcia wyważonej decyzji. Nie znamy tych ludzi, nie wiemy więc, jaka decyzja będzie słuszna. – Ten człowiek miał zobaczyć brata po raz ostatni.
Poppy mówi mi, że kiedy wrócę, kostnica będzie piękna, bo taka być musi: najważniejsze dla niej jest to, żeby zmarłych przechowywać w miejscu jak najwdzięczniejszym, bo przecież chce wprowadzać tam żyjących.
– Wielu odwiedzających nasz zakład docieka: „Dlaczego zrobiliście kostnicę tutaj? To tak inspirująca przestrzeń”. Mnie się wydaje, że właśnie o to chodzi.
Wróciłam tam. Śnieg dawno zdążył stopnieć.
§
Nie takich zapachów spodziewałam się w kostnicy. Wyobrażałam sobie pomieszczenie bez okien, podłogi pokryte skrzypiącym linoleum, woń wybielacza i zgnilizny. Nastawiłam się na agresywność jarzeniowych lamp, ich brzęczenie i mruganie, nie na wnętrze skąpane w ciepłym blasku wiosennego słońca, gdzie wszystko, zarówno stal, jak i drewno, lśni i migoce. Stoję przy drzwiach w jednorazowym plastikowym fartuchu, dłonie pocą mi się w nitrylowych rękawiczkach. Roseanna i Aaron, ubrani w identyczne zielone polary i taki sam marszczony plastik jak mój, przygotowują salę: ona wytacza z kąta wózek, on skrzętnie coś notuje w liniowanym rejestrze z czarną okładką. Przy zlewie stoi torba zakupowa z poskładanymi ubraniami, czekającymi na to, by posłużyć komuś po raz ostatni. Nie chcę nikomu przeszkadzać, więc opieram się ostrożnie o regał z trumnami z wypolerowanego drewna. Pachną sosną.
Mamy tu dzisiaj trzynaście ciał, imiona wypisane na tabliczkach różnymi charakterami pisma zostały umocowane na ciężkich drzwiach chłodni. Z belek nad naszymi głowami zwisają lampy dające miękkie światło, ale na zewnątrz jest tak jasno, że zapalono je chyba z przyzwyczajenia. Wszystko, co nie jest tutaj z metalu, jest z drewna. Szafka przy zlewie stoi otworem; w środku, obok bambusowych podgłówków, widać buteleczkę perfum Chanel No 5. W nowych trumnach, ustawionych w pionie rzędami, odbija się światło. Ich kanty zabezpieczono przed obiciem, owijając je ciasno folią. Za podpory na obu końcach służą dwa wiklinowe kosze, a na wyższej półce czeka transporterek dla niemowlęcia – mały, z nadrukiem w niebieską kratkę. Wygląda zupełnie jak kosz piknikowy.
Nie od zawsze była tu kostnica. Pod łukowatym oknem obramowanym ołowiem, gdzie cicho i jednostajnie brzęczy ściana białych komór chłodniczych, mógł stać ołtarz, jeszcze za czasów cmentarnej kaplicy. Zanim doczekała się remontu, a nastąpił on po upływie trzech dekad, opustoszała, ale nadal zajmowała środek nekropolii na południu Londynu. Z powolnego rozpadu wybawiła ją Poppy, kiedy jako świeżo upieczona niezależna przedsiębiorczyni pogrzebowa potrzebowała tymczasowego domu dla swoich zmarłych. Dawno temu w tym budynku nieboszczycy spędzali noc poprzedzającą pochówek. Poppy przywróciła mu jego pierwotną funkcję.
Dziś jej tu ze mną nie ma – powierzyła mnie dwojgu swoich zaufanych podwładnych. Poppy swoje doświadczenie zetknięcia ze zmarłymi ma już za sobą, a teraz zostawiła mnie sam na sam z moim. Mimo to, kiedy rozglądam się po sali, wszędzie dostrzegam jej obecność: wyraźną, nienatrętną, przyjazną. Widzę w jednym z kątów kuchenny zlew i ławę, wszystko, czego trzeba do takiego przygotowania ciała, jakie się tu odbywa. Przypominam sobie, jak mówiła mi, gdy na zewnątrz jeszcze padał śnieg, że w tym przybytku nie balsamuje się ciał.
– Chcemy zapewnić ludziom wszystko to, co najlepsze, a kiedy zaczynaliśmy, nie byłam przekonana, że balsamowania dokonuje się dla dobra krewnych – powiedziała. – Sądzę, że dokonuje się go ze względu na to, jak zorganizowane są zakłady pogrzebowe. – Wyjaśniła, że nie każdy z prestiżowych zakładów jest wyposażony we własną ścianę komór chłodniczych, nie wszyscy bowiem dysponują taką powierzchnią jak Poppy. Dlatego zwłoki przechowuje się w jakiejś centralnej placówce i w miarę potrzeby przewozi między innymi miejscami. Jeśli rodzina zapragnie zobaczyć ciało, może nastąpić konieczność przetransportowania go i na jakiś czas – może dziesięć godzin, może dwadzieścia cztery – robi się ono cieplejsze. Zabalsamowanie, konserwujące zwłoki i umożliwiające trzymanie ich w temperaturze pokojowej przez dłuższy okres bez oznak rozkładu, ułatwia proces przewiezienia ich do domu pogrzebowego, ponieważ zapewnia więcej czasu. Tutaj, jeśli rodzina poprosi o zabalsamowanie zwłok, Poppy to umożliwia, ale proces odbywa się gdzieś indziej. Przez sześć lat prowadzenia tego biznesu jeszcze nie dała się przekonać, że balsamowanie jest tak ważne, jak twierdzą niektórzy. Nie wyklucza jednak, że kiedyś zmieni zdanie.
Wszystko, co było do zrobienia w komorach chłodniczych, zostało zrobione. Wszelkie medyczne interwencje dobiegły końca, rozcięcia pozostałe po autopsji zszyto, a dowody zebrano i zważono. Tutaj nieboszczycy znów stają się ludźmi, a przestają być jedynie pacjentami, ofiarami albo wojownikami poległymi w walce z własnym ciałem. Po skończonych pracach czekają tylko na obmycie i ubranie, a potem na pogrzebanie lub spalenie.
Pamiętam, jak reżyser David Lynch w jednym z wywiadów opowiadał o tym, jak jeszcze jako młody student filadelfijskiej Akademii Sztuk Pięknych odwiedził kostnicę – poznawszy w restauracji człowieka strzegącego jej w nocy i uprosiwszy go, by pozwolił mu ją zobaczyć. Gdy usiadł w niej na podłodze, a drzwi za nim już się zamknęły, przemówiły do niego wszystkie opowieści zawarte w otaczających go ciałach: o tym, kim byli ci ludzie, co robili i jak tam trafili7. Podobnie jak jego, tak i mnie zalewa to niczym fala, zarówno w wielkiej, jak i małej skali: ci ludzie i zawarte w nich biblioteki zebranych doświadczeń, wszystko to kończy się tutaj.
Drzwi komory chłodniczej otwierają się ze szczękiem i wyjeżdżają z niej zwłoki na tacy dopasowanej do wózka, a pompa hydrauliczna z głośnym metalicznym sykiem podnosi go na wysokość pasa. Brzęk komory przybiera na sile; maszyna, bzycząc, koryguje wzrost temperatury. Aaron wytacza wózek na środek sali i patrzy na mnie, opartą o trumny i skubiącą swój fartuch. Z miejsca, gdzie stoję, widzę tylko kopułę ogolonej głowy spoczywającej na białej poduszce. Na imię miał Adam.
– Musimy zdjąć mu koszulkę. Rodzina chce ją zachować – mówi Aaron. – Możesz przytrzymać mu ręce?
Podchodzę i chwytam zimne ręce mężczyzny swoimi, podnoszę jego długie, chude ramiona nad korpus, tak by dało się przeciągnąć koszulkę przez kościste ramiona. Trzymając je, skupiam wzrok na jego twarzy, na wpół otwartych zapadniętych oczach, które przywarły do kącików niczym ostrygi w skorupkach. Aaron powie mi później, że zawsze starają się zamknąć oczy nieboszczykom – im dłużej zostawia się je w spokoju, tym bardziej wysychają powieki, co utrudnia ich poruszanie i przesuwanie. Te oczy nie przypominają już kulek, są sflaczałe, jakby życie wyciekło z nich do reszty. W oczach umarłego nie widać nic, nawet znajomego kształtu.
Adam w komorze chłodniczej trzymał kurczowo żonkil i fotografię rodzinną oprawioną w ramkę – tak ułożony leżał, gdy zabierano go z domu, w którym zmarł w łóżku – ale i jedno, i drugie, kiedy nie patrzyłam, zabrano mu z piersi i odłożono na bok, by nie przeszkadzało. Poniewczasie pomyślałam, że była to moja jedyna szansa, by przyjrzeć się temu człowiekowi jako żywemu, ale tak się skupiłam na tym, jaki Adam jest teraz, że to przeoczyłam. Szkoda, że tak się stało, ale nie mogę się winić: po raz pierwszy widzę kogoś zmarłego, i to trzymając go za ręce.
Chciałam zobaczyć, jaka jest śmierć, a Adam wygląda martwo. Niezabalsamowany, nieupiększony nieboszczyk. W komorach chłodniczych przebywał od dwóch i pół tygodnia i widać to po nim, chociaż jeśli chodzi o rozkład, przypadł mu w udziale najlepszy scenariusz – okres od zgonu do zamknięcia w chłodni skrócono do minimum. Usta ma półotwarte, tak samo jak oczy. Nie potrafiłabym określić, jakiego koloru były one za życia ani czy którakolwiek z widocznych teraz barw miała odpowiednik w jego wyglądzie sprzed miesiąca. Przez żółtaczkę jest chorobliwie żółty, ale nie jest to wcale najjaśniejszy odcień jego ciała. Kiedy koszulka wędruje za głowę, widzę, że każde ze sterczących żeber wyróżnia żółć jeszcze jaśniejsza, kontrastująca z limonkową zielenią brzucha i ciemniejszymi, niemal czarnozielonymi partiami pomiędzy wystającymi kośćmi. Brzuch to zwykle pierwsze miejsce, w którym widać oznaki rozkładu, z natury bowiem mnóstwo w nim bakterii, ale nie wiedziałam, że śmierć, coś kojarzącego się z czernią, może być tak jasna: widok życia mikroorganizmów przejmujących przestrzeń po życiu człowieka prawie oślepia. Adam ma sine plecy, bo zbiera się tam krew; nierozprowadzana już przez serce po całym ciele, krzepnie i ciemnieje tam, gdzie stoi. Skóra miejscami pomarszczyła się na skutek przechowywania zwłok w pozycji tak niewygodnej, że żywy człowiek zaraz by ją zmienił, ale gdy znika życie, a wraz z nim ruch zapewniający skórze jędrność, fałda to już zawsze fałda, a wgniecenie to wgniecenie. Nogi u góry są żółtobiałe, a poniżej kolan sinawe. Nie był stary. Może po czterdziestce. Rodzina zażądała zwrotu koszulki. Jest niebieska.
Nie potrafiłabym powiedzieć, czy żebra miał tak wystające już za życia, czy ciało – tak jak jego twarz – całkiem się zapadło. Mięśnie szczupłych nóg wskazują, że był człowiekiem wysportowanym, możliwe, że biegał. Jeżeli ma się człowieka jedynie przebrać, nie trzeba znać przyczyny jego śmierci i rzadko zdobywa się taką wiedzę. Jednak plastry z fentanylem na ręce, a także lepkie ślady na skórze po poprzednich plastrach, sugerują długotrwałą chorobę. Roseanne delikatnie masuje te miejsca, starając się pozbyć z nich kleju.
– Usuwamy, ile możemy, żeby nie uszkodzić ciała – mówi. – Jeśli zaczynamy odklejać plaster i odchodzi z nim też skóra, po prostu to zostawiamy. – Wyjaśnia mi, że w miarę możności starają się usunąć wszelkie pozostałości pobytów w szpitalach i ingerencji medycznych. Raczej nikt nie chciałby być pochowany w skarpetach uciskowych i z końcówką wenflonu.
Zawartość torby zabranej ze zlewu ląduje na ławce. Tenisówki, zwinięte skarpetki, szare bokserki z rozporkiem. Cała jego garderoba jest znoszona i codzienna, wyjęta przez jego rodzinę z szafy. Wszystko było używane, poza tenisówkami wyglądającymi na zakup najdalej sprzed tygodnia. Obracam je w osłoniętych rękawiczkami dłoniach i zastanawiam się, czy kupując je, czuł się na tyle dobrze, by wierzyć, że ma dość czasu, by opłacało mu się nabywać nowe buty. Czy nie żartuje się, że staruszkowie nie powinni kupować zielonych bananów?
Aaron zdejmuje Adamowi majtki i z szacunku pieczołowicie zakrywa podbrzusze prześcieradłem.
– Po zdjęciu bielizny sprawdzamy, czy jest czysty. Jeśli nie, podmywamy go. – Przetaczamy go na bok, Aaron ocenia sytuację, potem znów kładziemy go na plecy. Roseanne chwyta jeden skraj czystych majtek, ja drugi i razem podciągamy je, centymetr po centymetrze, wzdłuż żółtych nóg.
– Zimna ta skóra – komentuję i zaraz robi mi się głupio.
– Z czasem przywyka się do tego, że są zimni – pociesza mnie Aaron. – Potem człowiek jedzie odebrać z domu kogoś, kto dopiero co zmarł i jeszcze jest ciepły. Wrażenie jest… dość dziwne. – Minę ma taką, jakby ciepłota była czymś niepokojącym, oznaką życia niepożądaną w sytuacji, gdy to właśnie spadek temperatury pomaga jego psychice oddzielić świat żywych od zmarłych. Tutaj termostaty chłodnicze są ustawione na cztery stopnie Celsjusza.
Ponownie przekręcamy Adama na bok, wciągamy mu bokserki. Przetaczamy go na drugi bok i powtarzamy czynność. Ubieranie zmarłych odbywa się intuicyjnie, po prostu zakłada się części garderoby człowiekowi niezdolnemu jakkolwiek w tym pomóc.
– Podoba mi się, że nie kupili na jego pogrzeb nowych ubrań, może bardziej eleganckich – mówię.
– Pewnie to jego ulubione – odpowiada Roseanne. Nieliczne drobiazgi, dostarczone w torbie na zakupy, mówią bowiem coś o charakterze człowieka.
Aaron prosi mnie o podniesienie Adamowi głowy, tak, żeby mógł mu włożyć czystą koszulkę. Nachylam się nad wózkiem, obejmując dłońmi twarz zmarłego, tak jakbym miała go pocałować, z myślą: „Jeżeli jutro nikt nie przytuli go w trumnie, to ja jako ostatnia na tym świecie tak go dotykam. Jak do tego doszło?”.
– Przełóż rękę przez nogawkę spodni i złap go za stopę – instruuje mnie następnie Aaron. Mając jasnoniebieskie dżinsy zrolowane wokół nadgarstka, chwytam Adama za palce u nogi. Kiedy poruszamy jego ciałem najpierw w jedną stronę, potem w drugą, wciągając te spodnie, z jego płuc uwalnia się z westchnieniem uwięzione tam powietrze. Pachnie lekko nadgniłym kurczakiem, surowym i nadal zimnym.
To pierwsza woń śmierci, z jaką się dzisiaj zetknęłam, i z miejsca rozpoznawalna. Pisał o tym zapachu Denis Johnson w opowiadaniu Triumf nad grobem: wspomniał, że merkaptan etylowy, pierwszy z serii związków uwalniających się podczas procesu rozkładu, rutynowo dodaje się do gazu, żeby można było wykrywać przecieki węchem8. Praktykę tę zapoczątkowano w latach trzydziestych, po tym jak robotnicy zauważyli w Kalifornii sępy krążące w słupach powietrza nad wyciekami z gazociągów. Sprawdzono, co wabi te ptaki, zwykle przyciągane przez woń rozkładu, i znaleziono śladowe ilości tego właśnie związku. Gazownie postanowiły wzmocnić ten efekt i celowo dodały większe ilości tego, co dotąd trafiało się przypadkowo, tak by ludzie też mogli wyczuć ten zapach. To ciekawostka w sam raz dla Denisa Johnsona, pisarza, którego opowiadania, na pozór nihilistyczne i przygnębiające, w efekcie niosą dziwną nadzieję. Doszukał się on życia w zapachu śmierci, nadziei w ptakach zazwyczaj postrzeganych jako zły omen; odkrył w naszym lęku – przed śmiercią i rozkładem – coś, co po dyskretnej zmianie przeznaczenia ratowało nam życie. Przewlekam pasek Adama przez szlufki, żeby zapiąć go na dopiero co dorobionej dziurce.
Na inny wózek, stojący obok tamtego, podnosimy trumnę i ustawiamy oba wózki tak, by przenieść Adama. Każde z nas chwyta za wodoodporne perkalowe prześcieradło, na którym leży ciało – jest to wymagane w przypadku niezamykanych wiklinowych trumien – i dźwigamy je w górę. Głowa na poduszce przekrzywia się, jakby zdumiona; trumna jest wystarczająco długa. On spędzi w niej jedynie noc. Jutro zostanie skremowany. Cały ten człowiek przestanie istnieć.
Aaron kładzie na piersi Adama fotografię i żonkil – żółty kwiat postradał swoją wiosenną sprężystość i zwiotczały opiera się o materiał czystej koszulki, tym razem śnieżnobiałej. Kładziemy długie palce zmarłego na łodydze. Ubranego i złożonego w trumnie wsuwamy z powrotem do komory chłodniczej, na półkę dostosowaną do jego wzrostu. Obok, w mroku, widać więcej głów spoczywających na poduszkach, wraz z różańcami, kwiatami, oprawionymi zdjęciami. Jedna w szydełkowej rastamańskiej czapce. Czeka nas tylko jeden koniec, jeden rytuał – jakikolwiek on będzie – którego w przypadku Adama stałam się częścią. Aaron wypisuje na drzwiczkach jego imię, ja zaś stoję w milczeniu, z gulą w gardle. Nigdy jeszcze nie czułam się tak uprzywilejowana i uhonorowana.
§
Artysta multimedialny i aktywista na rzecz walki z AIDS David Wojnarowicz opisał w swoim pamiętniku Close to the Knives (Blisko do noży), jak doświadczanie śmierci jego znajomych, którzy w coraz większej liczbie umierali na tę chorobę przy braku jakichkolwiek działań państwa na rzecz jej powstrzymania, obdarzało go dojmującym poczuciem tego, że on sam żyje. Widział, jak to ujął, skraj śmiertelności. „Skraj śmierci i umierania otacza nas zewsząd ciepłą aureolą światła, czasem przyćmionego, czasem promieniującego. Widzę siebie widzącego śmierć”9. Czuł się jak biegacz, który nagle odkrywa, że jest sam pośród drzew i w blasku światła, a widok przyjaciół i ich głosy pozostały w oddali.
Wracając metrem z kostnicy, uprzytamniam sobie, że oddycham, świadoma faktu, że w komorach chłodniczych leżą ludzie już do tego niezdolni. Uświadamiam sobie mechanikę życia: to, że cielesna machina jakoś się porusza, a potem już nie. Rozglądam się po ludziach w wagonie metra i widzę śmierć. Zastanawiam się, czy ubrania, w których umrą, będą ich własnością, i kto się o nich zatroszczy, gdy będą już martwi. Ciekawi mnie, jak wielu ludzi słyszy równie głośne tykanie zegara jak ja teraz.
Idę do siłowni, ale tym razem jest inaczej. Zwykle chodzę tam, by wyciszyć umysł; dzisiaj zgiełk jest nie do wytrzymania. Gdy przebywało się z umarłymi, dźwięk życia staje się niewiarygodnie głośny. Siedząc na rowerze stacjonarnym, słyszę łapane oddechy, dyszenie i okrzyki. Tak brzmi zdolność przetrwania, ulotny i nieprawdopodobny stan bycia żywym. Wszystko jest wyraźniejsze niż kiedykolwiek przedtem, wszystkie zmysły są wyostrzone. To robienie użytku ze strun głosowych, to bicie serc i pompowanie powietrza do płuc, jednostajne i kluczowe dla życia. Czuję fizyczne ciepło bijące od obcych mi ludzi, osiadające parą na oknach. Czuję tętniącą w moich żyłach krew.
– Od pedałowania się nie umiera! – krzyczy trener. – Zasuwać do upadłego!
A ja myślę o tym, że któregoś dnia każde z tych ciał rzeczywiście padnie, a wszystko, poza brzękiem cmentarnych chłodni, ucichnie.
Leżę na plecach w duchocie sauny, gdzie ławki są niewiele większe od tacy, na której spoczął Adam, i przestaję poruszać jedną ręką, jakby zwiotczała. Podnoszę drugą, wyobrażając sobie, że ktoś ściąga koszulkę z mojego martwego ciała. Jakkolwiek mocno bym jednak próbowała, nie jestem w stanie w pełni rozluźnić ręki do tego stopnia, żeby stała się bezwładna. To nie to samo.
Leżąca obok mnie kobieta, żywa i spocona, opowiada mi, że zaczęła botoksować stopy. Wstrzykiwanie w nie botoksu, jak mówi, zmniejsza ból na tyle, że da się cały dzień wytrzymać w szpilkach. Robiąc podobne rzeczy, zapominamy, że ból to ostrzeżenie, krzyk niemych partii naszego ciała, że potrzebują pomocy, że coś jest nie tak i wymaga to naszej uwagi. „Mam świetny sposób na radzenie sobie z czymś, co może mi szkodzić – wystarczy wyłączyć powiadomienia”. Ponownie opuszczam rękę. Dziś po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią taką, jaka jest w rzeczywistości, nie było w niej niczego złagodzonego czy w jakimś sensie utajonego, nic nie zostało pominięte. Było wszystko. Czuło się, że jest rzeczywista, a zarazem znacząca. Gdyby cokolwiek z tego wytłumić, zabrakłoby czegoś kluczowego. Myślę o Adamie trzymającym przywiędłego żonkila i o tym, że cebulki tych kwiatów, jeśli je zjeść, mogą otępić układ nerwowy i sparaliżować serce.
kierownik pracowni anatomopatologii
W wyziębionym pokoju koło laboratorium na metalowym stole leżą drobne zwłoki z owiniętą ręcznikiem świeżo ogoloną głową.
– Znam tylko jedną fryzurę – mówi Terry Regnier, sam z włosami schludnie przystrzyżonymi i siwymi, zaczesanymi do tyłu na Elvisa, oraz pasującymi do nich bakami i wąsami, które w moim katalogu trafiłyby do dwóch kategorii, „szofer” i „gwiazdor porno”. – Włosy nie są przedmiotem badań. Poza tym obawiam się tego, że ktoś rozpozna dawcę. Dzięki goleniu głowy staje się mniej rozpoznawalny.
Szczękowi zimnej stali wtóruje grające gdzieś radio. Terry sięga za jakieś urządzenie i naciska przełącznik, czym uśmierca Sweet Talking Woman zespołu Electric Light Orchestra.
Po tym, jak pomagałam ubierać nieboszczyka w zakładzie pogrzebowym, tygodniami chodziła mi po głowie myśl, jakim marnotrawstwem jest śmierć. Ciało, które poświęciło lata na rozwój, autonaprawy, uodparnianie się, nabywanie wiedzy o wirusach i chorobach, zostaje po prostu spalone lub pogrzebane. Wybór tego, co stanie się z twoim ciałem, zawsze powinien należeć do ciebie, ale widząc przez drzwiczki chłodni tamtych ludzi z głowami na poduszkach, którzy wszyscy mieli zniknąć, poczułam, że można zrobić coś więcej. Nie uważam, że nasze poczucie wartości życia czy też śmierci powinno odwoływać się wyłącznie do użyteczności, ale ten kontekst też istnieje i zawsze – nawet w dobie drukarek 3D i komputerowych symulacji – jest na to zapotrzebowanie. Chciałam się przekonać, co dzieje się z ciałami, które przekazywane są nauce, zamiast wędrować prosto do grobu lub do krematorium; z tymi, które w takich miejscach jak klinika Mayo w stanie Minnesota, gdzie się znajdujemy, zyskują nowe życie. Pragnęłam też dowiedzieć się, czy anonimowość mrowia martwych twarzy jakoś zmienia charakter pracy osoby zajmującej się nimi. Czy poznanie personaliów zmarłego wpływa na to, jak się go traktuje, i co w ogóle oznacza zajmowanie się kimś takim. Obok zwłok przekazywanych do celów medycznych nie uświadczysz torby z tropami wiodącymi do ich tożsamości. Nie ma jej też przy nowo przybyłej.
Ta zaś jest teraz podpięta pod urządzenie do balsamacji. To czarna gumowa rurka, która znika pod kolejnym ręcznikiem, zakrywającym górne partie ud, i wpompowuje w układ krążenia mieszankę alkoholu, gliceryny (nawilżacz), fenolu (dla dezynfekcji) i formaliny (konserwant). Płyn zwiększy ciężar ciała o trzydzieści procent, inaczej bowiem niż w przypadku pochówku, kiedy zwłoki powinny móc przetrwać kilka tygodni, to ciało musi być zdatne do użytku około roku, dlatego stosuje się lekką nadwyżkę. Kobieta sprawia wrażenie obrzękłej; za sprawą odwodnienia będzie się miesiącami kurczyć. Pod jej głową ceramiczna misa wypełnia się krwią, wypychaną z żył przez napór płynu konserwującego. Krew jest ciemnoczerwona, prawie czarna, częściowo zastygnięta w skrzepy. Nie czuję ani zapachu krwi, ani tej kobiety, pomieszczenie pachnie stalą i formaliną, chemiczną wonią licealnej pracowni biologicznej, zapachem, który ogarnia cię po podniesieniu wieczka słoika z ropuchą. Twarz i tułów są zakryte, ale skórę widać na obsypanych plamami wątrobowymi rękach, i jest blada jak śnieg. Kobieta zmarła dziś rano, więc jeszcze nie zżółkła, nie zszarzała ani nie zzieleniała. Za życia usunięto jej tylko woreczek żółciowy, ciało nadaje się do użytku.
Przechodzę na drugą stronę stołu, trącając piłkę do kości. Spod przykrywającej kobietę tkaniny wyziera dłoń, paznokcie pociągnięte są jasnopomarańczowym lakierem, tylko ten na palcu serdecznym połyskuje złotem. Terry zwykł zmywać lakier, ale przestał to robić, gdy usłyszał, jak pewna studentka komentuje paznokcie swojego nieboszczyka. Dla niej polakierowane paznokcie były czymś uczłowieczającym kawał martwego mięsa. Mówiły jej: to jest ktoś, kto żył, umarł i ofiarował ci ten dar, byś mogła się uczyć. Od tamtej pory Terry nawet nie tknął buteleczki ze zmywaczem.
– Trafiali do mnie faceci, którym wnuczki malowały paznokcie. Zostawiam tak, jak jest.
Kiedy ciało jest zabalsamowane, ale jeszcze przed przekazaniem go do celów edukacyjnych, Terry pozwala, by w takim stanie przeleżało dwa, trzy miesiące, co umożliwia chemikaliom wzmocnienie tkanek. Warunki panujące w chłodni i czas pomagają zabić wszelkie szkodliwe bakterie; o bezpieczeństwo dba się również poprzez odrzucanie dawców zakażonych na przykład wirusem HIV, żółtaczką czy ptasią grypą. Ta dama o złotych i pomarańczowych paznokciach jeszcze przez jakiś czas nie zetknie się ze studentami. Kiedy do tego dojdzie, pewne partie jej ciała będą rozmrażane stosownie do potrzeb. Jeżeli zajęcia będą wymagać zapoznania się z drogami oddechowymi, odmrożone zostaną wyłącznie głowa i szyja, reszta zaś przechowywana będzie w suchym lodzie. Rozmrażanie kończyn i głowy zajmuje jeden dzień, a korpusów, zależnie od ich wielkości, co najmniej trzy.
– Staramy się utrzymywać ciała w możliwie idealnym stanie i odmrażamy je w sam raz na tyle, żeby nadawały się do użycia. W Minnesocie jest wystarczająco zimno – chichocze Terry. – Nie chcemy, żeby tkanki też pozamarzały.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. James Baldwin, Następnym razem pożar. Wybór esejów, wybrał, przełożył i wstępem opatrzył Daniel Passent, Książka i Wiedza, Warszawa 965. [wróć]
2. Eddie Campbell, Alan Moore, Prosto z piekła, przeł. Michał Chaciński, Marek Cieślik, timof i cisi wspólnicy, Warszawa 2014. [wróć]
3. World Health Organisation, The Top 10 Causes of Death, 9 grudnia 020, who.int/news-room/fact-sheets/detail/the-top-10-causes-of-death. [wróć]
4. Ernest Becker, Zaprzeczanie śmierci, przeł. Agnieszka Trąbka, Nomos, Kraków 2015. [wróć]
5. Don DeLillo, Biały szum (cytaty w tłumaczeniu własnym – Jarosław Irzykowski). [wróć]
6. Hayley Campbell, This Guy Had Himself Dissected by His Friends and His Skeleton Put on Public Display, BuzzFeed, 8 czerwca 2015, buzzfeed.com/hayleycampbell/why-would-you-put-underpants-on-a-skeleton. [wróć]
7. David Lynch, The Art Life, reż. Jon Nguyen, Duck Diver Films, 2016, DVD, Thunderbird Releasing. [wróć]
8. Denis Johnson, The Largesse of the Sea Maiden, Jonathan Cape, London 2018, opowiadanie Triumph Over the Grave, s. 121. [wróć]
9. David Wojnarowicz, Close to the Knives, Canongate, Edinburgh 2017, s. 119, © David Wojnarowicz, 1991 (tłumaczenie własne). [wróć]