Sceny z życia martwych. Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę - Hayley Campbell - ebook

Sceny z życia martwych. Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę ebook

Hayley Campbell

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co godzinę umiera na świecie średnio 6342 ludzi, co daje około 55,4 miliona zgonów rocznie. Śmierć to naturalne zakończenie życia, tymczasem od dzieciństwa wmawia się nam, że jest ona czymś strasznym. A co, jeśli boimy się jej, ponieważ w gruncie rzeczy nigdy dobrze się jej nie przyjrzeliśmy?

Dziennikarka Hayley Campbell, od dziecka zafascynowana śmiercią, szukała odpowiedzi na to pytanie u tych, dla których jest ona codziennością. Wśród nich są śledczy, balsamiści i były kat, który zakończył życie sześćdziesięciu dwóch osób. Autorka spotkała się też z grabarzem, który osobiście wykopał sobie grób, rozmawiała z rzeźbiarzem masek pośmiertnych, doulą umierania i pracownikiem krematorium.

We wnikliwych i szczerych wywiadach Campbell pyta ludzi, którzy codziennie widzą śmierć, o to, dlaczego wybrali ten rodzaj pracy i czy tego typu doświadczenia zmieniają ich jako osoby. Sceny z życia martwych to doskonałe połączenie reportażu, wspomnień i historii, a jednocześnie fascynujące spojrzenie na psychologię zachodniej śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 386

Oceny
4,5 (38 ocen)
25
7
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felunia1981

Całkiem niezła

Całkiem dobra.
10
olalysak

Nie oderwiesz się od lektury

Śmierć wzbudza mieszane uczucia. Dla jednych jest tym, co nieuniknione, naturalne. Inni dostrzegają w niej szansę na nowe, być może lepsze, pośmiertne życie. Są też tacy, którzy panicznie się jej boją. I tacy, którzy stanęli z nią twarzą w twarz, gdy zabierała ze sobą ich bliskich. Książka ,,Sceny z życia martwych'' skupiła się na nietypowej, zamkniętej grupie, o której do tej pory nie miałam okazji nigdzie przeczytać. Mowa tutaj o wyjątkowych ludziach, a dokładniej o ich pracy, która związana jest ze śmiercią 🦴🧠 Spokój, z jakim wykonują swoje zadania, jest zadziwiający. Każdego dnia obcują z tym, co u przeciętnego człowieka wywołałoby ciarki lub mdłości. Do swojej pracy podchodzą z wyuczonym już opanowaniem, choć niektóre przypadki bywają dla nich wyjątkowo trudne. Całość podzielono na rozdziały, a każdy z nich skupił się na innym zawodzie. Czytałam między innymi o rzeźbiarzu masek pośmiertnych, sprzątaczu miejsc zbrodni i kacie. Każdy z rozdziałów czymś mnie zaskoczył i ogro...
00

Popularność




Od autorki

Pewne szcze­góły zmie­ni­łam, by chro­nić toż­sa­mość zmar­łych.

Żywych nato­miast przed­sta­wiam takimi, jacy do mnie przy­szli.

Życie jest tra­giczne po pro­stu dla­tego, że zie­mia się obraca, słońce nie­ubła­ga­nie wscho­dzi i zacho­dzi, a pew­nego dnia – dla każ­dego z nas – słońce zaj­dzie po raz ostatni. Być może, jedy­nym korze­niem zła, ludz­kiego zła, jest to, że jeste­śmy gotowi poświę­cić całe piękno naszego życia, uwię­zić się w tote­mach, zaka­zach, krzy­żach, ofia­rach krwi, wię­zach, mecze­tach, wyści­gach, armiach, fla­gach, naro­dach, aby zaprze­czyć fak­towi śmierci, aby uciec śmierci – jedy­nej praw­dzie, która jest pewna.

– James Bal­dwin, Następ­nym razem pożar1

Wprowadzenie

Nie rodzisz się ze świa­do­mo­ścią, że umrzesz. Tę nowinę ktoś musi ci prze­ka­zać. Zapy­ta­łam swo­jego tatę, czy to on mi ją prze­ka­zał, ale niczego takiego sobie nie przy­po­mina.

Nie­któ­rzy ludzie zapa­mię­tali, jak im to powie­dziano; potra­fią dokład­nie wska­zać moment, kiedy prze­cięto ich życie na „przed­tem” i „potem”. Są w sta­nie przy­wo­łać z pamięci odgłos towa­rzy­szący ude­rze­niu w okno ptaka, który przed upad­kiem na zie­mię zła­mał sobie kark na szy­bie. Potra­fią opi­sać, jak wyja­śniono im tę sytu­ację, nim zwiot­czałe upie­rzone ciałko zostało zabrane z tarasu i zako­pane w ogro­dzie, a odci­śnięty ślad skrzy­deł pozo­stał widoczny dłu­żej, niż trwał pogrzeb. Moż­liwe też, że śmierć przy­szła do cie­bie pod posta­cią utraty któ­re­goś z dziad­ków albo zło­tej rybki. Może wła­śnie w chwili, gdy jej płe­twy znik­nęły ci z oczu w wirze wypeł­nia­ją­cym muszlę klo­ze­tową, nabra­łeś poję­cia o śmier­tel­no­ści na tyle, na ile wów­czas było to moż­liwe lub potrzebne.

Ja żad­nego takiego momentu nie doświad­czy­łam. Nie pamię­tam czasu, gdy śmierć jesz­cze nie ist­niała. Ona po pro­stu była wszę­dzie i od zawsze.

Mogło się to zacząć od pię­ciu mar­twych kobiet. Przez pierw­sze dzie­więć lat mojego życia mój tata – Eddie Camp­bell, rysow­nik komik­sów – pra­co­wał nad powie­ścią gra­ficzną Pro­sto z pie­kła, według sce­na­riu­sza Alana Moore’a2. Opo­wiada ona o Kubie Roz­pru­wa­czu i uka­zuje w suro­wej czerni i bieli całą grozę jego bru­tal­no­ści. „Kubuś Roz­pru­wa­czek” tak bar­dzo wpi­sał się w nasze życie, że moja mała sio­strzyczka sia­dała do śnia­da­nia w cylin­drze, a ja, pró­bu­jąc wyjed­nać u taty zgodę na coś, czemu prze­ciwna była mama, wspi­na­łam się na palce, żeby stu­dio­wać rysunki scen zbrodni przy­pięte przez niego do rysow­nicy. Wid­niały na nich wypa­tro­szone kobiety, ich twa­rze i uda odarte ze skóry. Obok rysun­ków znaj­do­wały się nie­re­tu­szo­wane zdję­cia z sek­cji zwłok, a na nich zwiot­czałe piersi i brzu­chy, szwy od szyi po pod­brzu­sze, zaci­śnięte jak na piłce do rugby. Pamię­tam, jak się im przy­glą­da­łam, i nie tyle byłam tym wstrzą­śnięta, co zafa­scy­no­wana. Chcia­łam wie­dzieć, co stało się tym kobie­tom. Chcia­łam obej­rzeć wię­cej zdjęć. Żało­wa­łam, że nie były wyraź­niej­sze. I że nie były kolo­rowe. To, co przed­sta­wiały, odbie­gało od wszyst­kiego, co wie­dzia­łam o życiu, i było nazbyt inne, żeby móc prze­ra­żać. Histo­rie tych kobiet były mi – prze­by­wa­ją­cej w tro­pi­kal­nym Bris­bane w Austra­lii – tak samo obce, jak zamglone lon­dyń­skie ulice, na któ­rych żyły. Oglą­da­nie tych samych foto­gra­fii dzi­siaj to inna histo­ria – dostrze­gam na nich prze­moc, walkę i mizo­gi­nię, ode­brane życie – wtedy jed­nak jesz­cze nie dys­po­no­wa­łam języ­kiem emo­cjo­nal­nym umoż­li­wia­ją­cym ogar­nię­cie umy­słem takich potwor­no­ści. Dalece prze­kra­czało to mój poziom poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, ale gdzieś w mojej gło­wie ptak roz­bił się już na szy­bie. Wtedy zaczęło się zbie­ra­nie jego szcząt­ków z ganku i pod­no­sze­nie ich ku świa­tłu.

W wieku sied­miu lat mia­łam już dzien­ni­kar­ską naturę. Wszel­kie prze­my­śle­nia prze­le­wa­łam na papier. Sia­da­łam obok taty przy odwró­co­nym kar­to­no­wym pudle, które nazy­wa­łam swoim biur­kiem, i naśla­do­wa­łam go, two­rząc pisa­kiem kom­pen­dium roz­ma­itych bru­tal­nych spo­so­bów, w jakie może umrzeć istota ludzka; dwa­dzie­ścia cztery strony wypeł­nione sce­nami mor­derstw, które skom­pi­lo­wa­łam z tego, co widzia­łam w fil­mach, w tele­wi­zji, w wia­do­mo­ściach i na biurku taty. Umie­ści­łam w zbio­rze rysunki ludzi pocię­tych macze­tami we śnie, zadźga­nych nożami w lesie pod­czas podróży auto­sto­pem, ugo­to­wa­nych przez cza­row­nice. Byli pogrze­bani żyw­cem bądź wie­szani jako pokarm dla pta­ków. Zna­lazł się też rysu­nek czaszki dopeł­niony wyja­śnie­niem: „Jeżeli ktoś odrą­bie ci głowę, a potem skóra zgnije, to tak wła­śnie będziesz wyglą­dać”. Mój tata na potrzeby stwo­rze­nia jed­nej ze scen w komik­sie kupił u rzeź­nika nerkę i poło­żył ją w salo­nie, na chu­s­teczce do nosa, żeby móc ją nama­lo­wać. Ze względu na skwar szybko gniła, a ja, sie­dząc obok taty, ryso­wa­łam ten sam obraz, tyle że uczci­wiej: mój uwzględ­nił chmarę much. Tata wszyst­kie moje rysunki trzy­mał w segre­ga­to­rze i z dumą poka­zy­wał zaszo­ko­wa­nym gościom.

Śmierć czy­hała też poza domem. Miesz­ka­li­śmy przy ruchli­wej ulicy, na któ­rej koty żyły krótko i koń­czyły zesztyw­niałe w rynsz­toku; pod­no­si­li­śmy je za ogon, trzy­ma­jąc jak patel­nie, i grze­ba­li­śmy o świ­cie, urzą­dza­jąc zwie­rza­kom, zna­nym nam oraz niezna­nym, ciche i skromne cere­mo­nie pogrze­bowe. Droga do szkoły czę­sto się wydłu­żała przez to, że jakiś ptak, zwy­kle sroka, padł i się roz­kła­dał. W chłod­niej­szym kli­ma­cie nie byłoby o tym mowy, ale w dotkli­wej austra­lij­skiej spie­ko­cie roz­kład nastę­po­wał tak szybko, że nie­kiedy jeden ptak wystar­czał, by ulicą nie dało się przejść. Dyrek­tor naszej szkoły suge­ro­wał omi­ja­nie takich tras, dopóki woń śmierci nie zelżeje. Ja jed­nak zawsze szłam tą zaka­zaną drogą, w nadziei, że napo­tkam cuch­ną­cego ptaka i będę mogła spoj­rzeć mu w oczy.

Sceny śmierci stały się dla mnie czymś swoj­skim. Zada­nia domowe czę­sto pisa­łam na odwro­cie kse­ro­ko­pii rysunku wyko­na­nego przez tatę, kartce bez­myśl­nie zabra­nej ze stosu odrzu­co­nych prac.

– To mar­twa pro­sty­tutka – wyja­śni­łam nauczy­cielce, gdy ta bez słowa pod­nio­sła do góry obra­zek z ohydną plamą krwi i czar­nej posoki. – To tylko rysunki.

Śmierć wyda­wała mi się po pro­stu czymś, co się zda­rza, i to nawet czę­sto. Mimo to mówiono mi o niej tak, jakby była czymś złym, tajem­nicą, na któ­rej naru­sze­niu mnie przy­ła­pano. „To nie­sto­sowne”, mówiła nauczy­cielka, tele­fo­nu­jąc do moich rodzi­ców.

Cho­dzi­łam do kato­lic­kiej szkoły. Nasz kape­lan, ksiądz Power – mru­kliwy Irland­czyk, który wyda­wał mi się nie­moż­li­wie stary, ale widy­wa­li­śmy go, jak w swych księ­żych sza­tach, pod­ska­ku­jąc, ugniata zawar­tość pojem­nika na śmieci, by dało się upchnąć ich wię­cej, zanim przy­jadą śmie­cia­rze – sadzał nas raz w tygo­dniu w pierw­szych ławach kościoła, by szcze­rze poroz­ma­wiać. Wycią­gał krze­sło i sia­dał na nim bli­sko ołta­rza, by nawią­zu­jąc do góru­ją­cych nad nami witraży, snuć opo­wie­ści o Jezu­sie wlo­ką­cym swój krzyż w miej­sce, gdzie miał na nim umrzeć. Któ­re­goś popo­łu­dnia ksiądz Power wska­zał na czer­woną lampkę na lewo od ołta­rza i powie­dział, że kiedy ona świeci, ozna­cza to, że jest tutaj Bóg – bo zasi­lana jest przez Niego. Przyj­rza­łam się tej czer­wo­nej żarówce, jarzą­cej się w zdo­bio­nej mosięż­nej klatce, i zapy­ta­łam, po co w takim razie – skoro zasila ją Bóg – kabel wycho­dzący ze ściany i bie­gnący wzdłuż łań­cu­cha, na któ­rym jest zawie­szona. Nastała chwila ciszy, roz­le­gło się chrząk­nię­cie, a wresz­cie ksiądz odparł: „Żad­nych wię­cej pytań”, po czym zmie­nił temat i na wieki wie­ków uznał, że jestem pro­ble­mem przez duże P, wyma­ga­ją­cym wezwa­nia rodzi­ców (jed­nego dum­nego, dru­giego zaże­no­wa­nego) i pozba­wie­nia mnie udziału w tej czę­ści mszy, w któ­rej role odgry­wają chleb i wino.

Mnie nato­miast zanie­po­ko­iło to, że z urzą­dze­nia elek­trycz­nego usi­ło­wał uczy­nić coś cza­ro­dziej­skiego i nad­na­tu­ral­nego, i od tam­tej pory z nie­uf­no­ścią pod­cho­dzi­łam do zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nej reli­gii. Jawiła mi się jako unik, pana­ceum, łgar­stwo miłe dla ucha. Niebo zda­wało mi się tro­chę zbyt łatwo dostępne, niczym wyjazd na waka­cyjny obóz w nagrodę za dobre spra­wo­wa­nie. Mia­łam przed sobą jesz­cze jakieś dzie­sięć lat kato­lic­kiej szkoły, a już zapa­lała mi się czer­wona lampka, ostrze­ga­jąca przed wszyst­kim, co reli­gia ser­wo­wała w odpo­wie­dzi na ważne pyta­nia.

Pierw­szą znaną mi zmarłą była moja kole­żanka Har­riet, która uto­nęła w wieku dwu­na­stu lat, gdy rato­wała swo­jego psa z wez­bra­nego potoku. Pra­wie nic nie pamię­tam z pogrzebu ani z mowy, ani też nie pamię­tam tego, jacy nauczy­ciele przy­szli i czy któ­ryś z nich pła­kał. Nie przy­po­mi­nam sobie, gdzie sie­działa Belle, ura­to­wana czarna labra­dorka, i czy nie pozo­sta­wiono jej w domu. Pamię­tam jedy­nie, że sie­działam w ławce, wpa­trzona w zamkniętą białą trumnę, i pra­gnę­łam poznać jej zawar­tość. Każdy magik wie o tym, że umiesz­cze­nie zamknię­tej skrzyni przed grupą ludzi to prze­pis na budo­wa­nie napię­cia. Nie mogłam prze­stać się gapić. Tam, zale­d­wie kilka metrów dalej, leżała moja kole­żanka, ale ukryta przede mną. To mnie fru­stro­wało. Trudno było mi też pojąć, że ktoś ist­nieje, a potem już nie, skoro nie potwier­dzało tego nic nama­cal­nego. Chcia­łam ją zoba­czyć. Bra­ko­wało mi nie tylko kole­żanki, lecz także cze­goś jesz­cze, zupeł­nie tak, jakby coś mi ode­brano. Brak moż­li­wo­ści zoba­cze­nia jej i poję­cia tego wszyst­kiego oka­zał się barierą, która unie­moż­li­wiała mi opła­ki­wa­nie straty. Czy moja kole­żanka wciąż wyglą­dała jak ona, czy się zmie­niła? Czy cuch­nęła jak sroki?

Nie bałam się śmierci. Byłam nią zauro­czona. Chcia­łam wie­dzieć, co się dzieje z kotami po tym, jak zako­piemy je w ziemi. Cie­ka­wiło mnie też, dla­czego ptaki śmier­dzą i co spra­wia, że spa­dają z drzew. Mia­łam książki pełne szkie­le­tów – ludz­kich, zwie­rzę­cych, dino­zau­rów – i uci­ska­jąc sobie skórę, usi­ło­wa­łam poznać wła­sny. W domu na swoje pyta­nia otrzy­my­wa­łam odpo­wie­dzi nie­po­radne, ale szczere. Chwa­lono mnie za rysunki i poka­zy­wano na przy­kła­dzie kolej­nych kotów, któ­rych widok roz­dzie­rał mi serce, że to, co nie­uchronne, cza­sem bywa paskudne, a kiedy indziej nie. W szkole mówiono mi, żebym stro­niła od takich wido­ków – pta­ków, rysun­ków taty i zmar­łej kole­żanki – a w zamian na lek­cjach i w kościele przed­sta­wiano mi inne obrazy śmierci: takie, które miały mnie prze­ko­nać, że jest ona sta­nem przej­ścio­wym. Dla mnie wię­cej prawdy nio­sły zdję­cia ofiar Kuby Roz­pru­wa­cza. Nikt nie zapo­wia­dał ich powrotu do żywych, w szkole zaś uczono mnie, że Jezus zmar­twych­wstał i wróci ponow­nie. Wtła­czano mnie w gotowe ramy kon­cep­cyjne, mające zastą­pić te, które zaczy­na­łam two­rzyć sama na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń. Poprzez wymi­ja­jące odpo­wie­dzi i reak­cje na coś, co uwa­ża­łam za zwy­kłe fakty, uczono mnie, że śmierć sta­nowi tabu, a zara­zem ma budzić lęk.

A śmierć ota­cza nas zewsząd. Jest obecna w ser­wi­sach infor­ma­cyj­nych, powie­ściach i grach wideo – także w komik­sach o super­bo­ha­te­rach, gdzie czyjś kaprys może w mie­siąc wskrze­sić tabun ludzi. Można się na nią natknąć w pod­ca­stach kry­mi­nal­nych zale­wa­ją­cych inter­net, w dzie­cin­nych rymo­wan­kach, muze­ach, fil­mach, w któ­rych ofiarą mordu padają piękne kobiety. Tyle że prze­kaz jest cen­zu­ro­wany, ściętą głowę dzien­ni­ka­rza zakry­wają pik­sele, a słowa sta­rych pio­se­nek łago­dzi się dla dobra współ­cze­snej mło­dzieży. Sły­szymy o ludziach giną­cych w poża­rach domów, o samo­lo­tach toną­cych w morzu, o kie­row­cach cię­ża­ró­wek wjeż­dża­ją­cych w pie­szych, ale trudno to wszystko ogar­nąć. To, co rze­czy­wi­ste, mie­sza się z wyobra­że­niami i zlewa się w szum tła. Śmierć jest wszech­obecna, ale tuszuje się ją bądź prze­obraża w fik­cję. Ciała zni­kają, zupeł­nie jak w grach wideo.

Tyle tylko że z tymi zwło­kami coś się jed­nak dzieje. Gdy sie­dzia­łam w kościele, wpa­trzona w białą trumnę z moją kole­żanką w środku, wie­dzia­łam, że jacyś ludzie wycią­gnęli ją z wody, wytarli do sucha, przy­nie­śli tutaj; ludzie, któ­rzy zadbali o nią tam, gdzie my nie mogli­śmy.

Co godzinę umiera na świe­cie śred­nio 6324 ludzi, co ozna­cza 151 776 osób dzien­nie albo około 55,4 miliona rocz­nie3. To wię­cej, niż gdyby co pół roku zni­kała z powierzchni naszego globu cała popu­la­cja Austra­lii. W świe­cie zachod­nim po więk­szo­ści tych zgo­nów nastę­puje powia­do­mie­nie tele­fo­niczne. Ktoś z wóz­kiem do prze­wozu zwłok zabiera ciało i trans­por­tuje je do kost­nicy. W razie potrzeby wezwany zostaje ktoś jesz­cze, żeby posprzą­tać miej­sce, gdzie leżało ciało, roz­kła­da­jąc się w ciszy, dopóki sąsie­dzi nie zaczęli się uskar­żać, i pozo­sta­wiło po sobie wyżarty w mate­racu zarys syl­wetki jak pół­płynna ofiara z Pom­pe­jów. Jeżeli zmarły nie miał rodziny, jesz­cze komuś innemu płaci się za to, żeby uprząt­nął z miesz­ka­nia wszystko, co dotąd słu­żyło tam­temu samot­nemu życiu: buty, zapre­nu­me­ro­wane gazety zale­ga­jące na wycie­raczce, sterty nie­prze­czy­ta­nych ksią­żek, żyw­ność, która w lodówce prze­żyła nabywcę, rze­czy, które tra­fią na wyprze­daż, i te, które wylą­dują w śmiet­niku. W zakła­dzie pogrze­bo­wym bal­sa­mi­sta postara się może, żeby zmarły wyglą­dał bar­dziej na śpią­cego niż na mar­twego. Ci ludzie zaj­mują się więc spra­wami, któ­rych widoku, jak nam się zdaje, my byśmy nie znie­śli. Nam świat się wali, a dla nich to codzien­ność.

Więk­szo­ści z nas nic nie łączy z tymi ludźmi, naj­zu­peł­niej zwy­czaj­nymi, tyle że wyko­nu­ją­cymi owe nie­zbędne prace. Trzyma się ich na dystans, owia­nych tajem­nicą, tak jak samą śmierć. W wia­do­mo­ściach sły­szymy o mor­der­stwach, ni­gdy jed­nak o ludziach, któ­rzy przy­szli zeskro­bać krew z dywanu i zmyć ze ścian roz­prysk z tęt­nicy. Prze­jeż­dżamy obok karam­boli, ale nie dowia­du­jemy się o tych, któ­rzy prze­cze­sują pobo­cza auto­strad w poszu­ki­wa­niu szcząt­ków ofiar tych wypad­ków. Kiedy na Twit­te­rze opła­ku­jemy naszych boha­te­rów, nie myślimy o ludziach odci­na­ją­cych ich z kla­mek, na któ­rych się powie­sili. Ci pozo­stają nie­roz­po­znani, nie­znani, o nich się nie mówi.

Śmierć i ludzie zwią­zani z nią zawo­dowo z roku na rok absor­bo­wali mnie coraz bar­dziej, opla­tali niczym sieć. Oni na co dzień mie­rzą się z prawdą, którą ja mogę sobie tylko wyobra­żać. Naj­strasz­niej­szy jest zawsze ten potwór, któ­rego nadej­ście jedy­nie sły­chać w prze­wo­dach wen­ty­la­cyj­nych i nie znamy na jego temat żad­nych kon­kre­tów. Chcia­łam więc się dowie­dzieć, jak wygląda zwy­czajna śmierć czło­wieka – nie pta­ków czy kotów, i nie ta ze zdjęć czy fil­mów.

Jeżeli sam nie jesteś pod tym wzglę­dem podobny do mnie, zapewne kogoś takiego znasz. Kogoś, kto odwie­dza stare, zaro­śnięte cmen­ta­rze i opo­wiada ci o gro­bie kobiety, która sta­nęła zbyt bli­sko ognia i spło­nęła żyw­cem, bo zapa­liła się jej sukienka; kto pró­buje cię cią­gać do muzeów medy­cyny i zachęca do przy­glą­da­nia się zbie­la­łym, wybla­kłym szcząt­kom ludzi od dawna mar­twych, choć zdol­nych wbić w cie­bie wzrok, jeśli znaj­dzie się słój z wła­ści­wym pre­pa­ra­tem. Może zasta­na­wiać to, skąd bie­rze się pociąg do takich rze­czy. Te osoby – niczym Alvy Sin­ger wci­ska­jący Annie Hall egzem­plarz Zaprze­cza­nia śmierci Erne­sta Bec­kera4 – zasta­na­wiają się nad tym, jak to jest w ogóle nie ist­nieć. Jestem prze­ko­nana, że zain­te­re­so­wa­nie śmier­cią to nie tylko zami­ło­wa­nie do maka­bry; mocy tej men­tal­nej gra­wi­ta­cji nie da się z niczym porów­nać. Bec­ker widział w śmierci kres, ale też siłę napę­dową świata.

Ludzie szu­ka­jący odpo­wie­dzi znaj­dują je w kościo­łach, gabi­ne­tach tera­peu­tów, w górach czy na peł­nym morzu. Ja jed­nak jestem dzien­ni­karką, a kiedy praca polega na zada­wa­niu pytań, zaczyna się wie­rzyć – lub mieć nadzieję – że odpo­wie­dzi kryją w sobie inni ludzie. Mia­łam w pla­nie odszu­kać tych, któ­rzy na co dzień pra­cują ze śmier­cią, i popro­sić ich o przed­sta­wie­nie mi tego, co robią i jak. Chcia­łam zba­dać nie tylko mecha­ni­zmy branży, lecz także to, jak na pracę tych ludzi wpływa ich sto­su­nek do śmierci; jak two­rzy pod­wa­liny tego, czym się zaj­mują. Zachod­nia branża usług zwią­za­nych ze śmier­cią jest tak zor­ga­ni­zo­wana, że albo nie możemy, albo nie musimy w tym wszyst­kim uczest­ni­czyć. Ale jeśli prze­rzu­camy na kogoś to brze­mię, dla­tego że dla nas jest zbyt cięż­kie, to jak ci inni sobie z nim radzą? Też prze­cież są ludźmi. Tu nie ma nas i ich. Jeste­śmy jedy­nie my wszy­scy.

Chcia­łam się prze­ko­nać, czy postę­pu­jąc w ten spo­sób, nie wyrze­kamy się jakiejś fun­da­men­tal­nej wie­dzy o czło­wieku. Czy żyjąc w tym sztucz­nie wytwo­rzo­nym sta­nie wypar­cia, na pogra­ni­czu mię­dzy nie­win­no­ścią a igno­ran­cją, pod­sy­camy lęk, który w rze­czy­wi­sto­ści jest zbędny? Czy odtrutką na strach przed śmier­cią może być wie­dza o tym, co dokład­nie się dzieje? Wierny obraz tego, co w związku z nią nastę­puje? Chcia­łam nie­ro­man­tycz­nego, nie­upo­ety­zo­wa­nego, nie­od­ka­żo­nego spoj­rze­nia na śmierć. Pra­gnę­łam nagiej, banal­nej rze­czy­wi­sto­ści – tego, co czeka nas wszyst­kich. Nie­po­trzebne mi były eufe­mi­zmy ani życz­liwi ludzie radzący, by o żało­bie roz­ma­wiać przy her­ba­cie i ciastku. Chcia­łam dotrzeć do korzeni i wyho­do­wać z nich coś wła­snego. „Jak możesz być pewien, że to śmierci się boisz?”, pada pyta­nie w Bia­łym szu­mie Dona DeLillo. „Śmierć jest taka mgli­sta. Nie wia­domo, czym jest, jak się ją odczuwa ani jak wygląda. Może z wiel­kiego uni­wer­sal­nego tematu wyła­nia się tylko twój oso­bi­sty pro­blem”5. Chcia­łam skur­czyć śmierć do takich roz­mia­rów, bym mogła ją uchwy­cić, do wiel­ko­ści cze­goś, czemu mogła­bym spro­stać. Pra­gnę­łam spro­wa­dzić ją do roz­mia­rów cze­goś na miarę czło­wieka.

Im wię­cej jed­nak roz­ma­wia­łam z ludźmi, tym czę­ściej pytano mnie: „Co spo­dzie­wasz się zna­leźć w miej­scu, w któ­rym być nie musisz? Po co się na to nara­żać?”.

Fał­szywe poczu­cie bez­pie­czeń­stwa daje wiara, że jako dzien­ni­karz możesz sta­nąć z boku i rela­cjo­no­wać, będąc w każ­dej sytu­acji osobą postronną, pozo­sta­jąc nie­wzru­szo­nym, obo­jęt­nym obser­wa­to­rem. Myśla­łam, że jestem odporna, a nie byłam. Mia­łam rację, że coś mi umyka, ale w swo­jej naiw­no­ści nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak głę­boko sięga ten uby­tek, jak bar­dzo nasze podej­ście do śmierci wpływa na naszą codzien­ność – jak dalece hamuje w nas nie tylko moż­li­wość zro­zu­mie­nia, lecz także zdol­ność opła­ki­wa­nia momen­tów, w któ­rych wali nam się świat. Wresz­cie zoba­czy­łam, czym naprawdę jest śmierć, a trans­for­ma­cyj­nej mocy takiego wej­rze­nia nie­mal nie spo­sób wyra­zić. W tym mroku zna­la­złam też coś jesz­cze. Bo tak jak w przy­padku zegar­ków do nur­ko­wa­nia i okle­jo­nych gwiazd­kami sufi­tów w dzie­cię­cych poko­jach trzeba zga­sić świa­tło, aby dostrzec blask.

Skraj śmiertelności

przed­się­bior­czyni pogrze­bowa

Pierw­szym nie­bosz­czy­kiem, któ­rego zoba­czysz, nie powi­nien być ktoś, kogo kochasz – powie­działa.

Zebra­li­śmy się w pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wej gru­pie w wiel­kiej sali na Uni­ver­sity Col­lege Lon­don, by „czu­wać” przy szcząt­kach dawno zmar­łego filo­zofa w dwie­ście sie­dem­dzie­siątą rocz­nicę jego uro­dzin. Jego odcięta głowa, poka­zy­wana pierw­szy raz od dekad, spo­czywa pod szkla­nym klo­szem od Budwe­isera. Szkie­let zasiada w głębi sali, jak zwy­kle w szkla­nej gablo­cie, odziany w swoje wła­sne ubra­nie, kości­stą dłoń w ręka­wiczce opiera o laskę, a praw­dziwą głowę, odkąd plan zakon­ser­wo­wa­nia zawiódł, zastę­puje woskowa. Prze­cho­dzący stu­denci poświę­cają mu tyle samo uwagi co meblom.

Pomię­dzy corocz­nymi kon­tro­lami pro­wa­dzo­nymi pod kątem nowych sta­diów roz­kładu praw­dziwa głowa Jeremy’ego Ben­thama zazwy­czaj zamknięta jest w sza­fie i nie ma do niej dostępu. Dok­tor South­wood Smith, wyko­nawca testa­mentu Ben­thama i pre­pa­ra­tor jego zwłok, usi­ło­wał zacho­wać ją tak, by wyglą­dała na nie­tkniętą, pozby­wa­jąc się pły­nów poprzez umiesz­cze­nie jej pod pompą powietrzną, a nad kwa­sem siar­ko­wym. Głowa, nie­stety, zro­biła się sina i taka już pozo­stała. Smith przy­znał się więc do porażki i zle­cił rzeź­bia­rzowi figur wosko­wych wyko­na­nie kopii głowy, ory­gi­nał zaś scho­wał. Trzy lata przed dzi­siej­szym noc­nym czu­wa­niem nie­śmiały nauko­wiec opie­ku­jący się Ben­tha­mem poka­zał mi jed­nak opi­sy­waną tu część ciała6. Przy­glą­da­li­śmy się sub­tel­nym jasnym brwiom i oczom z nie­bie­skiego szkła, pod­czas gdy od wyschnię­tej skóry biła woń suszo­nej woło­winy. Nauko­wiec powie­dział mi, że Ben­tham jesz­cze za życia zwykł nosić te swoje przy­szłe gałki oczne w kie­szeni i dla śmie­chu wycią­gał je na przy­ję­ciach. I oto teraz, sto osiem­dzie­siąt sześć lat po jego śmierci, osa­dzone w zgru­bia­łych oczo­do­łach, wpa­try­wały się w salę pełną ludzi zgro­ma­dzo­nych po to, by roz­ma­wiać o prze­sta­rza­łym podej­ściu do śmierci w spo­łe­czeń­stwie.

Ben­tham był eks­cen­trycz­nym filo­zo­fem – pewne jego kon­cep­cje zapro­wa­dzi­łyby go dzi­siaj do wię­zie­nia lub co naj­mniej spo­wo­do­wały usu­nię­cie z uczelni – ale w wielu kwe­stiach wyprze­dzał epokę. Nie tylko orę­do­wał za pra­wami zwie­rząt i kobiet, lecz także wie­rzył w prawa gejów w cza­sach, gdy homo­sek­su­alizm był nie­le­galny, i jako jeden z pierw­szych ofia­ro­wał swoje ciało nauce. Chciał jego publicz­nej sek­cji, prze­pro­wa­dzo­nej przez przy­ja­ciół, a my wszy­scy zebrani tutaj z chę­cią byśmy się na nią wybrali. Wysłu­chu­jemy dok­tora Johna Troy­era, dyrek­tora Cen­trum Śmierci i Spo­łe­czeń­stwa na Uni­wer­sy­te­cie w Bath, który opo­wiada o dora­sta­niu w domu pogrze­bo­wym, w rodzi­nie, dla któ­rej śmierć nie była żad­nym tabu – o kolej­nym więc domu, w któ­rym była ona wszech­obecna. Potem lekarz spe­cja­li­sta od opieki palia­tyw­nej, czło­wiek o łagod­nym uspo­so­bie­niu, zachęca nas, byśmy zawczasu roz­ma­wiali o wła­snej śmierci i przed­sta­wiali nasze (choćby i sza­lone) ocze­ki­wa­nia w związku z nią, tak jak uczy­nił to Ben­tham. Na koniec pod­nosi się Poppy Mar­dall, trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia wła­ści­cielka zakładu pogrze­bo­wego, i oznaj­mia, że pierw­szym nie­bosz­czy­kiem, któ­rego zoba­czymy, nie powinna być żadna z kocha­nych przez nas osób. Stwier­dza, że chcia­łaby spro­wa­dzać do swo­jej kost­nicy dzieci w wieku szkol­nym, żeby mogły zmie­rzyć się ze śmier­cią, zanim będą do tego zmu­szone przez los. „Trzeba umieć oddzie­lić szok spo­wo­do­wany wido­kiem śmierci od wstrząsu zwią­za­nego z żałobą”, oznaj­mia. Potem dzię­kuje nam za wysłu­cha­nie jej słów i siada przy wtó­rze brzęku bute­lek piwa sto­ją­cych na stole.

Pod­czas swo­ich roz­my­ślań o śmierci ani razu nie zasta­na­wia­łam się nad tą kwe­stią – nad tym, że można świa­do­mie roz­róż­niać te dwa typy wstrząsu z korzy­ścią dla swo­jego serca. Zacie­ka­wiło mnie to, jaka bym teraz była, gdy­bym spo­tkała Poppy jako dziecko i poka­za­łaby mi to, co wtedy tak bar­dzo chcia­łam zoba­czyć. Zawsze intry­go­wało mnie, jak wyglą­dają nie­bosz­czycy, ale zakła­da­łam, że kiedy już zoba­czę zmar­łego, to dla­tego, że będzie to ktoś, kogo zna­łam. Na ano­ni­mowe zwłoki nie­ła­two było bowiem natra­fić – ni­gdy przed­tem nie poka­zano mi ciała nikogo, kogo bym nie znała, a i w póź­niej­szych latach widy­wa­łam tylko zwłoki zna­jo­mych – szkol­nych kole­gów (nowo­twór, samo­bój­stwo), czworga dziad­ków (śmierć z przy­czyn natu­ral­nych). Z pew­no­ścią, jak sądzi­łam, nie uda­łoby mi się unik­nąć wstrząsu psy­chicz­nego wywo­ła­nego utratą kogoś kocha­nego i koniecz­no­ścią rów­no­cze­snego zmie­rze­nia się z fizyczną real­no­ścią śmierci.

Parę tygo­dni po sty­pie po Ben­tha­mie sie­dzę na wikli­no­wym krze­śle w jasno oświe­tlo­nym pokoju w zakła­dzie pogrze­bo­wym Poppy, daw­nej cegla­nej stró­żówce przy wej­ściu na cmen­tarz Lam­beth. W nie­wiel­kiej misie na środku stołu pię­trzą się kolo­rowe pisanki, a ogromne wik­to­riań­skie okna są ozdo­bione naklej­kami w maki. Na zewnątrz, na obu­tych w san­dały sto­pach kamien­nego Jezusa gro­ma­dzi się śnieg. Cmen­tarz Lam­beth jest mniej oka­zały od sław­nej sió­demki, oka­la­ją­cej Lon­dyn pier­ście­niem roz­le­głych cmen­tarzy-ogro­dów – Ken­sal Green, West Nor­wood, High­gate, Abney Park, Bromp­ton, Nun­head i Tower Ham­lets – zało­żo­nych w dzie­więt­na­stym stu­le­ciu w celu odcią­że­nia prze­peł­nio­nych przy­ko­ściel­nych cmen­tarzyków, powsta­łych w środku roz­ra­sta­ją­cego się mia­sta. Ina­czej niż na nich, na Lam­beth nie ma eks­tra­wa­ganc­kich mau­zo­leów, olbrzy­mich pro­me­nad ani gro­bow­ców wiel­kich jak domy, pod­kre­śla­ją­cych bogac­two ich mar­twych rezy­den­tów. Jest prak­tyczny, nie­duży i bez­pre­ten­sjo­nalny, zupeł­nie jak Poppy. Łatwo się z nią roz­ma­wia – można sobie ją wyobra­zić jako tera­peutkę albo dobrą matkę. To, co powie­działa pod­czas swo­jego wystą­pie­nia, tak bar­dzo mnie ude­rzyło, że zapra­gnę­łam usły­szeć wię­cej. Naj­wy­raź­niej uważa swoje zaję­cie za coś wię­cej niż tylko pracę. Poza tym ni­gdy przed­tem nie widzia­łam na wła­sne oczy zwłok – jeśli nie liczyć zde­ka­pi­to­wa­nych filo­zo­fów – zasta­na­wia­łam się więc, czy Poppy mogłaby być tym, kto mi takowe pokaże. O taką przy­sługę mało kogo można pro­sić.

– Nie otwiera się chło­dzia­rek tylko po to, by obej­rzeć ludzi – mówi bez owi­ja­nia w bawełnę. – Chcę, żeby­śmy do tego, co dzieje się za kuli­sami, pode­szły z nale­żytą dba­ło­ścią. Tu nie jest jak w muzeum. Gdy­byś jed­nak miała kilka wol­nych godzin, mogła­byś przyjść ponow­nie i pomóc w przy­go­to­wa­niu kogoś do pogrzebu. Będziesz mieć dzięki temu rze­czy­wi­sty kon­takt ze zwło­kami zamiast tylko gapić się na trupy.

Patrzę na nią z nie­do­wie­rza­niem. Nie przy­pusz­cza­łam, że się zgo­dzi, a tym bar­dziej że zaprosi mnie, bym włą­czyła się w przy­go­to­wa­nie kogoś do pochówku. Wia­domo, jestem tutaj dla­tego, że zapra­gnęła czymś się ze mną podzie­lić, ale i tak pewne bramy są zamknięte od tak dawna, że otwar­cie ich wydaje się nie­moż­liwe.

– Będziesz bar­dzo mile widziana – prze­rywa ciszę, bo ja zanie­mó­wi­łam.

W Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie, ina­czej niż w Ame­ryce, przed­się­biorca pogrze­bowy, by zaj­mo­wać się zmar­łymi, nie potrze­buje żad­nej licen­cji. Dla­tego cały per­so­nel Poppy wywo­dzi się spoza branży fune­ral­nej. Ona sama, zanim doku­czyła jej miał­kość drogi zawo­do­wej, była zatrud­niona w domu aukcyj­nym Sotheby’s. Aaron, kie­row­nik kost­nicy odda­lo­nej od nas o odle­głość krót­kiego spa­ceru przez cmen­tarz, pra­co­wał wcze­śniej nie­opo­dal na wyści­gach char­tów; kie­rowca fur­go­netki do prze­wozu zwłok, Stu­art, jest stra­ża­kiem i mówi, że jego nie­peł­no­eta­towa praca tutaj to jakby powrót do tych, któ­rych nie zdo­łał ura­to­wać. Poppy oznaj­mia, że mogę przyjść i tak jak oni odbyć szko­le­nie, tak jak­bym zaczy­nała tu pracę.

– Czy zanim zosta­łaś przed­się­bior­czy­nią pogrze­bową, widzia­łaś już nie­bosz­czyka? – pytam.

– Nie – odpo­wiada. – Czy to nie sza­lone?

Usi­łuję prze­śle­dzić ścieżkę pro­wa­dzącą od tęt­nią­cego życiem domu aukcyj­nego do pro­wa­dze­nia zakładu pogrze­bo­wego, ale nie wiem nawet, od czego zacząć.

– Sty­kam się z ludźmi mają­cymi o wiele poważ­niej­sze powody od moich, by zaj­mo­wać się czymś takim – mówi ze śmie­chem. – Ze mną było cał­kiem ina­czej.

Z opo­wie­ści Poppy wynika, że choć jej droga była kręta, to moty­wa­cja – przej­rzy­sta, choć nie od razu dostrze­galna. Do świata domów aukcyj­nych – naj­pierw Chri­stie’s, potem Sotheby’s – zapro­wa­dziło Poppy umi­ło­wa­nie sztuki, a zatrzy­mało w nim poczu­cie frajdy: adre­na­lina, życie towa­rzy­skie, nie­prze­wi­dy­wal­ność tego, co się jej przy­trafi.

– Zadzwo­nił jakiś gość, że chyba ma u sie­bie, gdzieś na tek­sań­skiej wsi, rzeźbę Bar­bary Hepworth, a ja dzień póź­niej już do niego lecia­łam – przy­wo­łuje przy­kład, jak pod­kre­śla, nie­szcze­gól­nie wyjąt­kowy. – Skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia pięć lat. Cią­żyła na mnie wielka odpo­wie­dzial­ność i wspa­niale się bawi­łam. Dość szybko jed­nak poczu­łam, że zna­cze­nie tego jest żadne.

Rodzice, pra­cow­nik socjalny i nauczy­cielka, zaszcze­pili w niej obo­wią­zek poma­ga­nia ludziom w potrze­bie, a praca w Sotheby’s – cho­ciaż eks­cy­tu­jąca – jej tego nie dawała.

– Ze wzglę­dów mate­rial­nych nie mogłam jed­nak porzu­cić sprze­da­wa­nia obra­zów – dodaje.

Po godzi­nach prze­ista­czała się w sama­ry­tankę, w ramach wolon­ta­riatu odbie­rała tele­fony w orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej pod­trzy­mu­ją­cej na duchu osoby zagu­bione lub nękane myślami samo­bój­czymi. Tyle że coraz bar­dziej absor­bo­wała ją praca w domu aukcyj­nym, a wyjazdy co rusz odda­lały od domu, czę­sto więc opusz­czała swoje dyżury lub je prze­kła­dała.

– Bar­dzo mnie to smu­ciło. Poświę­ci­łam bli­sko dwa lata, lecz nie zna­la­złam roz­wią­za­nia. Doskwie­rało mi coś w rodzaju kry­zysu ćwierć­wie­cza.

Wie­działa, że pra­gnie anga­żo­wać się w sprawy zwy­kłych ludzi, być na pierw­szej linii życio­wego frontu, zaj­mo­wać się czymś, co jest istotne – nie­ważne, czy doty­czy­łoby naro­dzin, miło­ści, czy śmierci – nie potra­fiła jed­nak okre­ślić, czym kon­kret­nie, dopóki życie samo nie zaczęło doko­ny­wać za nią wyboru.

Fakt, że wszy­scy, któ­rych kochamy, pew­nego dnia umrą, czę­sto nam umyka, dopóki nie wyda­rzy się coś złego. Do Poppy dotarło to dopiero wtedy, gdy u obojga jej rodzi­ców w krót­kim odstę­pie czasu zdia­gno­zo­wano raka.

– Nasza rodzina jest bar­dzo otwarta na wszyst­kie tematy – mówi. – Moja mama nakła­dała pre­zer­wa­tywy na banany, kiedy mia­łam pięć lat i nie widzia­łam w tym żad­nego sensu, ale ją po pro­stu bawiło prze­ła­my­wa­nie tabu. O śmierci jed­nak wła­ści­wie u nas się nie mówiło. Ni­gdy nie odby­li­śmy takiej roz­mowy, a przy­naj­mniej nie tak, żebym ją zro­zu­miała. Mia­łam dwa­dzie­ścia sie­dem lat, kiedy mój tata zacho­ro­wał, i wtedy po raz pierw­szy tak naprawdę dotarło do mnie, że kie­dyś umrze.

Uświa­do­miła sobie to w samym środku kry­zysu zwią­za­nego z pracą. Odbyły się wtedy od dawna pomi­jane roz­mowy. Kiedy stało się jasne, że prze­żyje rodzi­ców, Poppy zaosz­czę­dziła tro­chę pie­nię­dzy, porzu­ciła świat sztuki i wyrwała się na tro­chę do Ghany. Tam dopadł ją dur brzuszny i sama omal nie umarła.

– O rany! – komen­tuję.

– Wiem! Tak czy ina­czej, cho­ro­wa­łam osiem mie­sięcy, co dało mi długi okres bez­czyn­no­ści i szansę na prze­my­śle­nia. Praca, którą bym pod­jęła, gdyby nie dur brzuszny, byłaby znacz­nie bez­piecz­niej­sza. To – mówi, wska­zu­jąc dookoła na zakład pogrze­bowy – było zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szym wariac­twem na tej mojej liście.

Kie­ro­wa­nie takim przed­się­bior­stwem zna­la­zło się na niej nie tylko dla­tego, że wiąże się z jed­nym z tych wiel­kich życio­wych doświad­czeń, w któ­rych Poppy chciała mieć swój udział, lecz także tego względu, że wcze­śniej jej matka dała jasno do zro­zu­mie­nia, czego ocze­kuje w związku ze swoim pogrze­bem, a czego sobie nie życzy. Bada­jąc te moż­li­wo­ści, kiedy rodzice zacho­ro­wali, Poppy prze­ko­nała się, jak dalece nie na cza­sie jest branża pogrze­bowa i jak nie­wiele pozo­sta­wia miej­sca na indy­wi­du­al­ność. Lśniące czarne kara­wany i cylin­dry, sfor­ma­li­zo­wane uro­czy­sto­ści żałobne nie odpo­wia­dały takim rodzi­nom jak jej. Zapra­gnęła ode­grać jakąś rolę w zmie­nia­niu świata śmierci, choć jesz­cze nie do końca wie­działa, do czego dokład­nie dąży. Dopiero kiedy zaczęła się uczyć, podą­ża­jąc śla­dem już dzia­ła­ją­cych przed­się­bior­ców pogrze­bo­wych, pod koniec swo­jej cho­roby, gdy poczuła się na tyle dobrze, by móc wycho­dzić z domu, zro­zu­miała, czego jej bra­ko­wało. Sto­jąc w kost­nicy, po raz pierw­szy zoba­czyła śmierć w całej jej nie­strasz­nej pospo­li­to­ści i bar­dzo ją to wzbu­rzyło. Narzu­cano jej bowiem wizję śmierci – człon­ków rodziny i wła­snej – bez wie­dzy, jak ona w ogóle wygląda.

– Naprawdę pomo­głoby mi, gdyby w moim wcze­śniej­szym życiu byli jacyś zmarli – mówi. Mając dwoje małych dzieci, Poppy porów­nuje inten­syw­ność swo­jego lęku do ciąży. – Gdy­bym po dzie­wię­ciu mie­sią­cach ciąży miała lada moment uro­dzić, a jesz­cze ni­gdy nie widzia­ła­bym dziecka młod­szego niż roczne, poród zde­cy­do­wa­nie zdałby mi się bar­dziej prze­ra­ża­jący. Mia­ła­bym wydać na świat coś, czego ni­gdy dotąd nie widzia­łam i czego nie potra­fię sobie wyobra­zić.

Pytam o obraz zwłok, jaki pod­suwa nam wyobraź­nia: nie o te, które tylko są blade i jakby pogrą­żone we śnie, ale o roz­kła­da­jące się, wzdęte trupy, jakie widzimy w myślach. Ist­nieją prze­cież takie. Czy powinny być okre­ślone gra­nice tego, co można poka­zać rodzi­nie?

– Suge­ro­wa­nie, że ludzie nie powinni oglą­dać zmar­łych, wynika z dobrze poję­tej tro­ski i wraż­li­wo­ści, uwa­żam jed­nak, że pod­cho­dzi się do tego zanadto patriar­chal­nie i pro­tek­cjo­nal­nie – wyja­śnia. – Nie każdy musi zoba­czyć zwłoki, ale dla nie­któ­rych jest to wręcz natu­ralna potrzeba.

Lata temu przy­szedł do Poppy z pyta­niem pewien czło­wiek. Jego brat uto­pił się i długo prze­by­wał w wodzie – na tyle długo, że wszyst­kie domy pogrze­bowe, do jakich się zwra­cał, odmó­wi­łyby oka­za­nia ciała.

– Naj­pierw zapy­tał nas: „Czy zabro­ni­cie mi zoba­czyć mojego brata?”. To był spraw­dzian. W isto­cie pytał: „Czy jeste­ście po mojej stro­nie, czy nie?”. Nie do nas należy mówie­nie ludziom, co mogą robić, a czego nie. Nie jeste­śmy tu po to, żeby narzu­cać doświad­cze­nia trans­for­ma­cyjne tym, któ­rzy ich nie chcą. Naszą rolą jest przy­go­to­wa­nie ich, deli­katne udzie­le­nie infor­ma­cji, któ­rych potrze­bują do pod­ję­cia wywa­żo­nej decy­zji. Nie znamy tych ludzi, nie wiemy więc, jaka decy­zja będzie słuszna. – Ten czło­wiek miał zoba­czyć brata po raz ostatni.

Poppy mówi mi, że kiedy wrócę, kost­nica będzie piękna, bo taka być musi: naj­waż­niej­sze dla niej jest to, żeby zmar­łych prze­cho­wy­wać w miej­scu jak naj­wdzięcz­niej­szym, bo prze­cież chce wpro­wa­dzać tam żyją­cych.

– Wielu odwie­dza­ją­cych nasz zakład docieka: „Dla­czego zro­bi­li­ście kost­nicę tutaj? To tak inspi­ru­jąca prze­strzeń”. Mnie się wydaje, że wła­śnie o to cho­dzi.

Wró­ci­łam tam. Śnieg dawno zdą­żył stop­nieć.

§

Nie takich zapa­chów spo­dzie­wa­łam się w kost­nicy. Wyobra­ża­łam sobie pomiesz­cze­nie bez okien, pod­łogi pokryte skrzy­pią­cym lino­leum, woń wybie­la­cza i zgni­li­zny. Nasta­wi­łam się na agre­syw­ność jarze­nio­wych lamp, ich brzę­cze­nie i mru­ga­nie, nie na wnę­trze ską­pane w cie­płym bla­sku wio­sen­nego słońca, gdzie wszystko, zarówno stal, jak i drewno, lśni i migoce. Stoję przy drzwiach w jed­no­ra­zo­wym pla­sti­ko­wym far­tu­chu, dło­nie pocą mi się w nitry­lo­wych ręka­wicz­kach. Rose­anna i Aaron, ubrani w iden­tyczne zie­lone polary i taki sam marsz­czony pla­stik jak mój, przy­go­to­wują salę: ona wyta­cza z kąta wózek, on skrzęt­nie coś notuje w linio­wa­nym reje­strze z czarną okładką. Przy zle­wie stoi torba zaku­powa z poskła­da­nymi ubra­niami, cze­ka­ją­cymi na to, by posłu­żyć komuś po raz ostatni. Nie chcę nikomu prze­szka­dzać, więc opie­ram się ostroż­nie o regał z trum­nami z wypo­le­ro­wa­nego drewna. Pachną sosną.

Mamy tu dzi­siaj trzy­na­ście ciał, imiona wypi­sane na tablicz­kach róż­nymi cha­rak­te­rami pisma zostały umo­co­wane na cięż­kich drzwiach chłodni. Z belek nad naszymi gło­wami zwi­sają lampy dające mięk­kie świa­tło, ale na zewnątrz jest tak jasno, że zapa­lono je chyba z przy­zwy­cza­je­nia. Wszystko, co nie jest tutaj z metalu, jest z drewna. Szafka przy zle­wie stoi otwo­rem; w środku, obok bam­bu­so­wych pod­głów­ków, widać bute­leczkę per­fum Cha­nel No 5. W nowych trum­nach, usta­wio­nych w pio­nie rzę­dami, odbija się świa­tło. Ich kanty zabez­pie­czono przed obi­ciem, owi­ja­jąc je cia­sno folią. Za pod­pory na obu koń­cach służą dwa wikli­nowe kosze, a na wyż­szej półce czeka trans­por­te­rek dla nie­mow­lę­cia – mały, z nadru­kiem w nie­bie­ską kratkę. Wygląda zupeł­nie jak kosz pik­ni­kowy.

Nie od zawsze była tu kost­nica. Pod łuko­wa­tym oknem obra­mo­wa­nym oło­wiem, gdzie cicho i jed­no­staj­nie brzę­czy ściana bia­łych komór chłod­ni­czych, mógł stać ołtarz, jesz­cze za cza­sów cmen­tar­nej kaplicy. Zanim docze­kała się remontu, a nastą­pił on po upły­wie trzech dekad, opu­sto­szała, ale na­dal zaj­mo­wała śro­dek nekro­po­lii na połu­dniu Lon­dynu. Z powol­nego roz­padu wyba­wiła ją Poppy, kiedy jako świeżo upie­czona nie­za­leżna przed­się­bior­czyni pogrze­bowa potrze­bo­wała tym­cza­so­wego domu dla swo­ich zmar­łych. Dawno temu w tym budynku nie­bosz­czycy spę­dzali noc poprze­dza­jącą pochó­wek. Poppy przy­wró­ciła mu jego pier­wotną funk­cję.

Dziś jej tu ze mną nie ma – powie­rzyła mnie dwojgu swo­ich zaufa­nych pod­wład­nych. Poppy swoje doświad­cze­nie zetknię­cia ze zmar­łymi ma już za sobą, a teraz zosta­wiła mnie sam na sam z moim. Mimo to, kiedy roz­glą­dam się po sali, wszę­dzie dostrze­gam jej obec­ność: wyraźną, nie­na­trętną, przy­ja­zną. Widzę w jed­nym z kątów kuchenny zlew i ławę, wszystko, czego trzeba do takiego przy­go­to­wa­nia ciała, jakie się tu odbywa. Przy­po­mi­nam sobie, jak mówiła mi, gdy na zewnątrz jesz­cze padał śnieg, że w tym przy­bytku nie bal­sa­muje się ciał.

– Chcemy zapew­nić ludziom wszystko to, co naj­lep­sze, a kiedy zaczy­na­li­śmy, nie byłam prze­ko­nana, że bal­sa­mo­wa­nia doko­nuje się dla dobra krew­nych – powie­działa. – Sądzę, że doko­nuje się go ze względu na to, jak zor­ga­ni­zo­wane są zakłady pogrze­bowe. – Wyja­śniła, że nie każdy z pre­sti­żo­wych zakła­dów jest wypo­sa­żony we wła­sną ścianę komór chłod­ni­czych, nie wszy­scy bowiem dys­po­nują taką powierzch­nią jak Poppy. Dla­tego zwłoki prze­cho­wuje się w jakiejś cen­tral­nej pla­cówce i w miarę potrzeby prze­wozi mię­dzy innymi miej­scami. Jeśli rodzina zapra­gnie zoba­czyć ciało, może nastą­pić koniecz­ność prze­trans­por­to­wa­nia go i na jakiś czas – może dzie­sięć godzin, może dwa­dzie­ścia cztery – robi się ono cie­plej­sze. Zabal­sa­mo­wa­nie, kon­ser­wu­jące zwłoki i umoż­li­wia­jące trzy­ma­nie ich w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej przez dłuż­szy okres bez oznak roz­kładu, uła­twia pro­ces prze­wie­zie­nia ich do domu pogrze­bowego, ponie­waż zapew­nia wię­cej czasu. Tutaj, jeśli rodzina poprosi o zabal­sa­mo­wa­nie zwłok, Poppy to umoż­li­wia, ale pro­ces odbywa się gdzieś indziej. Przez sześć lat pro­wa­dze­nia tego biz­nesu jesz­cze nie dała się prze­ko­nać, że bal­sa­mo­wa­nie jest tak ważne, jak twier­dzą nie­któ­rzy. Nie wyklu­cza jed­nak, że kie­dyś zmieni zda­nie.

Wszystko, co było do zro­bie­nia w komo­rach chłod­ni­czych, zostało zro­bione. Wszel­kie medyczne inter­wen­cje dobie­gły końca, roz­cię­cia pozo­stałe po autop­sji zszyto, a dowody zebrano i zwa­żono. Tutaj nie­bosz­czycy znów stają się ludźmi, a prze­stają być jedy­nie pacjen­tami, ofia­rami albo wojow­ni­kami pole­głymi w walce z wła­snym cia­łem. Po skoń­czo­nych pra­cach cze­kają tylko na obmy­cie i ubra­nie, a potem na pogrze­ba­nie lub spa­le­nie.

Pamię­tam, jak reży­ser David Lynch w jed­nym z wywia­dów opo­wia­dał o tym, jak jesz­cze jako młody stu­dent fila­del­fij­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych odwie­dził kost­nicę – poznaw­szy w restau­ra­cji czło­wieka strze­gą­cego jej w nocy i upro­siw­szy go, by pozwo­lił mu ją zoba­czyć. Gdy usiadł w niej na pod­ło­dze, a drzwi za nim już się zamknęły, prze­mó­wiły do niego wszyst­kie opo­wie­ści zawarte w ota­cza­ją­cych go cia­łach: o tym, kim byli ci ludzie, co robili i jak tam tra­fili7. Podob­nie jak jego, tak i mnie zalewa to niczym fala, zarówno w wiel­kiej, jak i małej skali: ci ludzie i zawarte w nich biblio­teki zebra­nych doświad­czeń, wszystko to koń­czy się tutaj.

Drzwi komory chłod­ni­czej otwie­rają się ze szczę­kiem i wyjeż­dżają z niej zwłoki na tacy dopa­so­wa­nej do wózka, a pompa hydrau­liczna z gło­śnym meta­licz­nym sykiem pod­nosi go na wyso­kość pasa. Brzęk komory przy­biera na sile; maszyna, bzy­cząc, kory­guje wzrost tem­pe­ra­tury. Aaron wyta­cza wózek na śro­dek sali i patrzy na mnie, opartą o trumny i sku­biącą swój far­tuch. Z miej­sca, gdzie stoję, widzę tylko kopułę ogo­lo­nej głowy spo­czy­wa­ją­cej na bia­łej poduszce. Na imię miał Adam.

– Musimy zdjąć mu koszulkę. Rodzina chce ją zacho­wać – mówi Aaron. – Możesz przy­trzy­mać mu ręce?

Pod­cho­dzę i chwy­tam zimne ręce męż­czy­zny swo­imi, pod­no­szę jego dłu­gie, chude ramiona nad kor­pus, tak by dało się prze­cią­gnąć koszulkę przez kości­ste ramiona. Trzy­ma­jąc je, sku­piam wzrok na jego twa­rzy, na wpół otwar­tych zapad­nię­tych oczach, które przy­warły do kąci­ków niczym ostrygi w sko­rup­kach. Aaron powie mi póź­niej, że zawsze sta­rają się zamknąć oczy nie­bosz­czy­kom – im dłu­żej zosta­wia się je w spo­koju, tym bar­dziej wysy­chają powieki, co utrud­nia ich poru­sza­nie i prze­su­wa­nie. Te oczy nie przy­po­mi­nają już kulek, są sfla­czałe, jakby życie wycie­kło z nich do reszty. W oczach umar­łego nie widać nic, nawet zna­jo­mego kształtu.

Adam w komo­rze chłod­ni­czej trzy­mał kur­czowo żon­kil i foto­gra­fię rodzinną opra­wioną w ramkę – tak uło­żony leżał, gdy zabie­rano go z domu, w któ­rym zmarł w łóżku – ale i jedno, i dru­gie, kiedy nie patrzy­łam, zabrano mu z piersi i odło­żono na bok, by nie prze­szka­dzało. Ponie­wcza­sie pomy­śla­łam, że była to moja jedyna szansa, by przyj­rzeć się temu czło­wie­kowi jako żywemu, ale tak się sku­pi­łam na tym, jaki Adam jest teraz, że to prze­oczy­łam. Szkoda, że tak się stało, ale nie mogę się winić: po raz pierw­szy widzę kogoś zmar­łego, i to trzy­ma­jąc go za ręce.

Chcia­łam zoba­czyć, jaka jest śmierć, a Adam wygląda mar­two. Nie­za­bal­sa­mo­wany, nie­upięk­szony nie­bosz­czyk. W komo­rach chłod­ni­czych prze­by­wał od dwóch i pół tygo­dnia i widać to po nim, cho­ciaż jeśli cho­dzi o roz­kład, przy­padł mu w udziale naj­lep­szy sce­na­riusz – okres od zgonu do zamknię­cia w chłodni skró­cono do mini­mum. Usta ma pół­otwarte, tak samo jak oczy. Nie potra­fi­ła­bym okre­ślić, jakiego koloru były one za życia ani czy któ­ra­kol­wiek z widocz­nych teraz barw miała odpo­wied­nik w jego wyglą­dzie sprzed mie­siąca. Przez żół­taczkę jest cho­ro­bli­wie żółty, ale nie jest to wcale naj­ja­śniej­szy odcień jego ciała. Kiedy koszulka wędruje za głowę, widzę, że każde ze ster­czą­cych żeber wyróż­nia żółć jesz­cze jaśniej­sza, kon­tra­stu­jąca z limon­kową zie­le­nią brzu­cha i ciem­niej­szymi, nie­mal czar­no­zie­lo­nymi par­tiami pomię­dzy wysta­ją­cymi kośćmi. Brzuch to zwy­kle pierw­sze miej­sce, w któ­rym widać oznaki roz­kładu, z natury bowiem mnó­stwo w nim bak­te­rii, ale nie wie­dzia­łam, że śmierć, coś koja­rzą­cego się z czer­nią, może być tak jasna: widok życia mikro­or­ga­ni­zmów przej­mu­ją­cych prze­strzeń po życiu czło­wieka pra­wie ośle­pia. Adam ma sine plecy, bo zbiera się tam krew; nie­roz­pro­wa­dzana już przez serce po całym ciele, krzep­nie i ciem­nieje tam, gdzie stoi. Skóra miej­scami pomarsz­czyła się na sku­tek prze­cho­wy­wa­nia zwłok w pozy­cji tak nie­wy­god­nej, że żywy czło­wiek zaraz by ją zmie­nił, ale gdy znika życie, a wraz z nim ruch zapew­nia­jący skó­rze jędr­ność, fałda to już zawsze fałda, a wgnie­ce­nie to wgnie­ce­nie. Nogi u góry są żół­to­białe, a poni­żej kolan sinawe. Nie był stary. Może po czter­dzie­stce. Rodzina zażą­dała zwrotu koszulki. Jest nie­bie­ska.

Nie potra­fi­ła­bym powie­dzieć, czy żebra miał tak wysta­jące już za życia, czy ciało – tak jak jego twarz – cał­kiem się zapa­dło. Mię­śnie szczu­płych nóg wska­zują, że był czło­wie­kiem wyspor­to­wa­nym, moż­liwe, że bie­gał. Jeżeli ma się czło­wieka jedy­nie prze­brać, nie trzeba znać przy­czyny jego śmierci i rzadko zdo­bywa się taką wie­dzę. Jed­nak pla­stry z fen­ta­ny­lem na ręce, a także lep­kie ślady na skó­rze po poprzed­nich pla­strach, suge­rują dłu­go­trwałą cho­robę. Rose­anne deli­kat­nie masuje te miej­sca, sta­ra­jąc się pozbyć z nich kleju.

– Usu­wamy, ile możemy, żeby nie uszko­dzić ciała – mówi. – Jeśli zaczy­namy odkle­jać pla­ster i odcho­dzi z nim też skóra, po pro­stu to zosta­wiamy. – Wyja­śnia mi, że w miarę moż­no­ści sta­rają się usu­nąć wszel­kie pozo­sta­ło­ści poby­tów w szpi­ta­lach i inge­ren­cji medycz­nych. Raczej nikt nie chciałby być pocho­wany w skar­pe­tach uci­sko­wych i z koń­cówką wenflonu.

Zawar­tość torby zabra­nej ze zlewu ląduje na ławce. Teni­sówki, zwi­nięte skar­petki, szare bok­serki z roz­por­kiem. Cała jego gar­de­roba jest zno­szona i codzienna, wyjęta przez jego rodzinę z szafy. Wszystko było uży­wane, poza teni­sów­kami wyglą­da­ją­cymi na zakup naj­da­lej sprzed tygo­dnia. Obra­cam je w osło­nię­tych ręka­wicz­kami dło­niach i zasta­na­wiam się, czy kupu­jąc je, czuł się na tyle dobrze, by wie­rzyć, że ma dość czasu, by opła­cało mu się naby­wać nowe buty. Czy nie żar­tuje się, że sta­rusz­ko­wie nie powinni kupo­wać zie­lo­nych bana­nów?

Aaron zdej­muje Ada­mowi majtki i z sza­cunku pie­czo­ło­wi­cie zakrywa pod­brzu­sze prze­ście­ra­dłem.

– Po zdję­ciu bie­li­zny spraw­dzamy, czy jest czy­sty. Jeśli nie, pod­my­wamy go. – Prze­ta­czamy go na bok, Aaron oce­nia sytu­ację, potem znów kła­dziemy go na plecy. Rose­anne chwyta jeden skraj czy­stych maj­tek, ja drugi i razem pod­cią­gamy je, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, wzdłuż żół­tych nóg.

– Zimna ta skóra – komen­tuję i zaraz robi mi się głu­pio.

– Z cza­sem przy­wyka się do tego, że są zimni – pocie­sza mnie Aaron. – Potem czło­wiek jedzie ode­brać z domu kogoś, kto dopiero co zmarł i jesz­cze jest cie­pły. Wra­że­nie jest… dość dziwne. – Minę ma taką, jakby cie­płota była czymś nie­po­ko­ją­cym, oznaką życia nie­po­żą­daną w sytu­acji, gdy to wła­śnie spa­dek tem­pe­ra­tury pomaga jego psy­chice oddzie­lić świat żywych od zmar­łych. Tutaj ter­mo­staty chłod­ni­cze są usta­wione na cztery stop­nie Cel­sju­sza.

Ponow­nie prze­krę­camy Adama na bok, wcią­gamy mu bok­serki. Prze­ta­czamy go na drugi bok i powta­rzamy czyn­ność. Ubie­ra­nie zmar­łych odbywa się intu­icyj­nie, po pro­stu zakłada się czę­ści gar­de­roby czło­wie­kowi nie­zdol­nemu jak­kol­wiek w tym pomóc.

– Podoba mi się, że nie kupili na jego pogrzeb nowych ubrań, może bar­dziej ele­ganc­kich – mówię.

– Pew­nie to jego ulu­bione – odpo­wiada Rose­anne. Nie­liczne dro­bia­zgi, dostar­czone w tor­bie na zakupy, mówią bowiem coś o cha­rak­te­rze czło­wieka.

Aaron prosi mnie o pod­nie­sie­nie Ada­mowi głowy, tak, żeby mógł mu wło­żyć czy­stą koszulkę. Nachy­lam się nad wóz­kiem, obej­mu­jąc dłońmi twarz zmar­łego, tak jak­bym miała go poca­ło­wać, z myślą: „Jeżeli jutro nikt nie przy­tuli go w trum­nie, to ja jako ostat­nia na tym świe­cie tak go doty­kam. Jak do tego doszło?”.

– Prze­łóż rękę przez nogawkę spodni i złap go za stopę – instru­uje mnie następ­nie Aaron. Mając jasno­nie­bie­skie dżinsy zro­lo­wane wokół nad­garstka, chwy­tam Adama za palce u nogi. Kiedy poru­szamy jego cia­łem naj­pierw w jedną stronę, potem w drugą, wcią­ga­jąc te spodnie, z jego płuc uwal­nia się z wes­tchnie­niem uwię­zione tam powie­trze. Pach­nie lekko nad­gni­łym kur­cza­kiem, suro­wym i na­dal zim­nym.

To pierw­sza woń śmierci, z jaką się dzi­siaj zetknę­łam, i z miej­sca roz­po­zna­walna. Pisał o tym zapa­chu Denis John­son w opo­wia­da­niu Triumf nad gro­bem: wspo­mniał, że mer­kap­tan ety­lowy, pierw­szy z serii związ­ków uwal­nia­ją­cych się pod­czas pro­cesu roz­kładu, ruty­nowo dodaje się do gazu, żeby można było wykry­wać prze­cieki węchem8. Prak­tykę tę zapo­cząt­ko­wano w latach trzy­dzie­stych, po tym jak robot­nicy zauwa­żyli w Kali­for­nii sępy krą­żące w słu­pach powie­trza nad wycie­kami z gazo­cią­gów. Spraw­dzono, co wabi te ptaki, zwy­kle przy­cią­gane przez woń roz­kładu, i zna­le­ziono śla­dowe ilo­ści tego wła­śnie związku. Gazow­nie posta­no­wiły wzmoc­nić ten efekt i celowo dodały więk­sze ilo­ści tego, co dotąd tra­fiało się przy­pad­kowo, tak by ludzie też mogli wyczuć ten zapach. To cie­ka­wostka w sam raz dla Denisa John­sona, pisa­rza, któ­rego opo­wia­da­nia, na pozór nihi­li­styczne i przy­gnę­bia­jące, w efek­cie niosą dziwną nadzieję. Doszu­kał się on życia w zapa­chu śmierci, nadziei w pta­kach zazwy­czaj postrze­ga­nych jako zły omen; odkrył w naszym lęku – przed śmier­cią i roz­kła­dem – coś, co po dys­kret­nej zmia­nie prze­zna­cze­nia rato­wało nam życie. Prze­wle­kam pasek Adama przez szlufki, żeby zapiąć go na dopiero co doro­bio­nej dziurce.

Na inny wózek, sto­jący obok tam­tego, pod­no­simy trumnę i usta­wiamy oba wózki tak, by prze­nieść Adama. Każde z nas chwyta za wodo­od­porne per­ka­lowe prze­ście­ra­dło, na któ­rym leży ciało – jest to wyma­gane w przy­padku nie­za­my­ka­nych wikli­no­wych tru­mien – i dźwi­gamy je w górę. Głowa na poduszce prze­krzy­wia się, jakby zdu­miona; trumna jest wystar­cza­jąco długa. On spę­dzi w niej jedy­nie noc. Jutro zosta­nie skre­mo­wany. Cały ten czło­wiek prze­sta­nie ist­nieć.

Aaron kła­dzie na piersi Adama foto­gra­fię i żon­kil – żółty kwiat postra­dał swoją wio­senną sprę­ży­stość i zwiot­czały opiera się o mate­riał czy­stej koszulki, tym razem śnież­no­bia­łej. Kła­dziemy dłu­gie palce zmar­łego na łody­dze. Ubra­nego i zło­żo­nego w trum­nie wsu­wamy z powro­tem do komory chłod­ni­czej, na półkę dosto­so­waną do jego wzro­stu. Obok, w mroku, widać wię­cej głów spo­czy­wa­ją­cych na podusz­kach, wraz z różań­cami, kwia­tami, opra­wio­nymi zdję­ciami. Jedna w szy­deł­ko­wej rasta­mań­skiej czapce. Czeka nas tylko jeden koniec, jeden rytuał – jaki­kol­wiek on będzie – któ­rego w przy­padku Adama sta­łam się czę­ścią. Aaron wypi­suje na drzwicz­kach jego imię, ja zaś stoję w mil­cze­niu, z gulą w gar­dle. Ni­gdy jesz­cze nie czu­łam się tak uprzy­wi­le­jo­wana i uho­no­ro­wana.

§

Arty­sta mul­ti­me­dialny i akty­wi­sta na rzecz walki z AIDS David Woj­na­ro­wicz opi­sał w swoim pamięt­niku Close to the Kni­ves (Bli­sko do noży), jak doświad­cza­nie śmierci jego zna­jo­mych, któ­rzy w coraz więk­szej licz­bie umie­rali na tę cho­robę przy braku jakich­kol­wiek dzia­łań pań­stwa na rzecz jej powstrzy­ma­nia, obda­rzało go doj­mu­ją­cym poczu­ciem tego, że on sam żyje. Widział, jak to ujął, skraj śmier­tel­no­ści. „Skraj śmierci i umie­ra­nia ota­cza nas zewsząd cie­płą aure­olą świa­tła, cza­sem przy­ćmio­nego, cza­sem pro­mie­niu­ją­cego. Widzę sie­bie widzą­cego śmierć”9. Czuł się jak bie­gacz, który nagle odkrywa, że jest sam pośród drzew i w bla­sku świa­tła, a widok przy­ja­ciół i ich głosy pozo­stały w oddali.

Wra­ca­jąc metrem z kost­nicy, uprzy­tam­niam sobie, że oddy­cham, świa­doma faktu, że w komo­rach chłod­ni­czych leżą ludzie już do tego nie­zdolni. Uświa­da­miam sobie mecha­nikę życia: to, że cie­le­sna machina jakoś się poru­sza, a potem już nie. Roz­glą­dam się po ludziach w wago­nie metra i widzę śmierć. Zasta­na­wiam się, czy ubra­nia, w któ­rych umrą, będą ich wła­sno­ścią, i kto się o nich zatrosz­czy, gdy będą już mar­twi. Cie­kawi mnie, jak wielu ludzi sły­szy rów­nie gło­śne tyka­nie zegara jak ja teraz.

Idę do siłowni, ale tym razem jest ina­czej. Zwy­kle cho­dzę tam, by wyci­szyć umysł; dzi­siaj zgiełk jest nie do wytrzy­ma­nia. Gdy prze­by­wało się z umar­łymi, dźwięk życia staje się nie­wia­ry­god­nie gło­śny. Sie­dząc na rowe­rze sta­cjo­nar­nym, sły­szę łapane odde­chy, dysze­nie i okrzyki. Tak brzmi zdol­ność prze­trwa­nia, ulotny i nie­praw­do­po­dobny stan bycia żywym. Wszystko jest wyraź­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek przed­tem, wszyst­kie zmy­sły są wyostrzone. To robie­nie użytku ze strun gło­so­wych, to bicie serc i pom­po­wa­nie powie­trza do płuc, jed­no­stajne i klu­czowe dla życia. Czuję fizyczne cie­pło bijące od obcych mi ludzi, osia­da­jące parą na oknach. Czuję tęt­niącą w moich żyłach krew.

– Od peda­ło­wa­nia się nie umiera! – krzy­czy tre­ner. – Zasu­wać do upa­dłego!

A ja myślę o tym, że któ­re­goś dnia każde z tych ciał rze­czy­wi­ście pad­nie, a wszystko, poza brzę­kiem cmen­tar­nych chłodni, ucich­nie.

Leżę na ple­cach w ducho­cie sauny, gdzie ławki są nie­wiele więk­sze od tacy, na któ­rej spo­czął Adam, i prze­staję poru­szać jedną ręką, jakby zwiot­czała. Pod­no­szę drugą, wyobra­ża­jąc sobie, że ktoś ściąga koszulkę z mojego mar­twego ciała. Jak­kol­wiek mocno bym jed­nak pró­bo­wała, nie jestem w sta­nie w pełni roz­luź­nić ręki do tego stop­nia, żeby stała się bez­władna. To nie to samo.

Leżąca obok mnie kobieta, żywa i spo­cona, opo­wiada mi, że zaczęła botok­so­wać stopy. Wstrzy­ki­wa­nie w nie botoksu, jak mówi, zmniej­sza ból na tyle, że da się cały dzień wytrzy­mać w szpil­kach. Robiąc podobne rze­czy, zapo­mi­namy, że ból to ostrze­że­nie, krzyk nie­mych par­tii naszego ciała, że potrze­bują pomocy, że coś jest nie tak i wymaga to naszej uwagi. „Mam świetny spo­sób na radze­nie sobie z czymś, co może mi szko­dzić – wystar­czy wyłą­czyć powia­do­mie­nia”. Ponow­nie opusz­czam rękę. Dziś po raz pierw­szy zetknę­łam się ze śmier­cią taką, jaka jest w rze­czywistości, nie było w niej niczego zła­go­dzo­nego czy w jakimś sen­sie uta­jo­nego, nic nie zostało pomi­nięte. Było wszystko. Czuło się, że jest rze­czywista, a zara­zem zna­cząca. Gdyby cokol­wiek z tego wytłu­mić, zabra­kłoby cze­goś klu­czo­wego. Myślę o Ada­mie trzy­ma­ją­cym przy­wię­dłego żon­kila i o tym, że cebulki tych kwia­tów, jeśli je zjeść, mogą otę­pić układ ner­wowy i spa­ra­li­żo­wać serce.

Dar

kie­row­nik pra­cowni ana­to­mo­pa­to­lo­gii

W wyzię­bio­nym pokoju koło labo­ra­to­rium na meta­lo­wym stole leżą drobne zwłoki z owi­niętą ręcz­ni­kiem świeżo ogo­loną głową.

– Znam tylko jedną fry­zurę – mówi Terry Regnier, sam z wło­sami schlud­nie przy­strzy­żo­nymi i siwymi, zacze­sa­nymi do tyłu na Elvisa, oraz pasu­ją­cymi do nich bakami i wąsami, które w moim kata­logu tra­fi­łyby do dwóch kate­go­rii, „szo­fer” i „gwiaz­dor porno”. – Włosy nie są przed­mio­tem badań. Poza tym oba­wiam się tego, że ktoś roz­po­zna dawcę. Dzięki gole­niu głowy staje się mniej roz­po­znawalny.

Szczę­kowi zim­nej stali wtó­ruje gra­jące gdzieś radio. Terry sięga za jakieś urzą­dze­nie i naci­ska prze­łącz­nik, czym uśmierca Sweet Tal­king Woman zespołu Elec­tric Light Orche­stra.

Po tym, jak poma­ga­łam ubie­rać nie­bosz­czyka w zakła­dzie pogrze­bo­wym, tygo­dniami cho­dziła mi po gło­wie myśl, jakim mar­no­traw­stwem jest śmierć. Ciało, które poświę­ciło lata na roz­wój, auto­na­prawy, uod­par­nia­nie się, naby­wa­nie wie­dzy o wiru­sach i cho­ro­bach, zostaje po pro­stu spa­lone lub pogrze­bane. Wybór tego, co sta­nie się z twoim cia­łem, zawsze powi­nien nale­żeć do cie­bie, ale widząc przez drzwiczki chłodni tam­tych ludzi z gło­wami na podusz­kach, któ­rzy wszy­scy mieli znik­nąć, poczu­łam, że można zro­bić coś wię­cej. Nie uwa­żam, że nasze poczu­cie war­to­ści życia czy też śmierci powinno odwo­ły­wać się wyłącz­nie do uży­tecz­no­ści, ale ten kon­tekst też ist­nieje i zawsze – nawet w dobie dru­ka­rek 3D i kom­pu­te­ro­wych symu­la­cji – jest na to zapo­trze­bo­wa­nie. Chcia­łam się prze­ko­nać, co dzieje się z cia­łami, które prze­ka­zy­wane są nauce, zamiast wędro­wać pro­sto do grobu lub do kre­ma­to­rium; z tymi, które w takich miej­scach jak kli­nika Mayo w sta­nie Min­ne­sota, gdzie się znaj­du­jemy, zyskują nowe życie. Pra­gnę­łam też dowie­dzieć się, czy ano­ni­mo­wość mro­wia mar­twych twa­rzy jakoś zmie­nia cha­rak­ter pracy osoby zaj­mu­ją­cej się nimi. Czy pozna­nie per­so­na­liów zmar­łego wpływa na to, jak się go trak­tuje, i co w ogóle ozna­cza zaj­mo­wa­nie się kimś takim. Obok zwłok prze­ka­zy­wa­nych do celów medycz­nych nie uświad­czysz torby z tro­pami wio­dą­cymi do ich toż­sa­mo­ści. Nie ma jej też przy nowo przy­by­łej.

Ta zaś jest teraz pod­pięta pod urzą­dze­nie do bal­sa­ma­cji. To czarna gumowa rurka, która znika pod kolej­nym ręcz­ni­kiem, zakry­wa­ją­cym górne par­tie ud, i wpom­po­wuje w układ krą­że­nia mie­szankę alko­holu, gli­ce­ryny (nawil­żacz), fenolu (dla dezyn­fek­cji) i for­ma­liny (kon­ser­want). Płyn zwięk­szy cię­żar ciała o trzy­dzie­ści pro­cent, ina­czej bowiem niż w przy­padku pochówku, kiedy zwłoki powinny móc prze­trwać kilka tygo­dni, to ciało musi być zdatne do użytku około roku, dla­tego sto­suje się lekką nad­wyżkę. Kobieta spra­wia wra­że­nie obrzę­kłej; za sprawą odwod­nie­nia będzie się mie­sią­cami kur­czyć. Pod jej głową cera­miczna misa wypeł­nia się krwią, wypy­chaną z żył przez napór płynu kon­ser­wu­ją­cego. Krew jest ciem­no­czer­wona, pra­wie czarna, czę­ściowo zasty­gnięta w skrzepy. Nie czuję ani zapa­chu krwi, ani tej kobiety, pomiesz­cze­nie pach­nie stalą i for­ma­liną, che­miczną wonią lice­al­nej pra­cowni bio­lo­gicz­nej, zapa­chem, który ogar­nia cię po pod­nie­sie­niu wieczka sło­ika z ropu­chą. Twarz i tułów są zakryte, ale skórę widać na obsy­pa­nych pla­mami wątro­bo­wymi rękach, i jest blada jak śnieg. Kobieta zmarła dziś rano, więc jesz­cze nie zżół­kła, nie zsza­rzała ani nie zzie­le­niała. Za życia usu­nięto jej tylko wore­czek żół­ciowy, ciało nadaje się do użytku.

Prze­cho­dzę na drugą stronę stołu, trą­ca­jąc piłkę do kości. Spod przy­kry­wa­ją­cej kobietę tka­niny wyziera dłoń, paznok­cie pocią­gnięte są jasno­po­ma­rań­czo­wym lakie­rem, tylko ten na palcu ser­decz­nym poły­skuje zło­tem. Terry zwykł zmy­wać lakier, ale prze­stał to robić, gdy usły­szał, jak pewna stu­dentka komen­tuje paznok­cie swo­jego nie­bosz­czyka. Dla niej pola­kie­ro­wane paznok­cie były czymś uczło­wie­cza­ją­cym kawał mar­twego mięsa. Mówiły jej: to jest ktoś, kto żył, umarł i ofia­ro­wał ci ten dar, byś mogła się uczyć. Od tam­tej pory Terry nawet nie tknął bute­leczki ze zmy­wa­czem.

– Tra­fiali do mnie faceci, któ­rym wnuczki malo­wały paznok­cie. Zosta­wiam tak, jak jest.

Kiedy ciało jest zabal­sa­mo­wane, ale jesz­cze przed prze­ka­za­niem go do celów edu­ka­cyj­nych, Terry pozwala, by w takim sta­nie prze­le­żało dwa, trzy mie­siące, co umoż­li­wia che­mi­ka­liom wzmoc­nie­nie tka­nek. Warunki panu­jące w chłodni i czas poma­gają zabić wszel­kie szko­dliwe bak­te­rie; o bez­pie­czeń­stwo dba się rów­nież poprzez odrzu­ca­nie daw­ców zaka­żo­nych na przy­kład wiru­sem HIV, żół­taczką czy pta­sią grypą. Ta dama o zło­tych i poma­rań­czo­wych paznok­ciach jesz­cze przez jakiś czas nie zetknie się ze stu­den­tami. Kiedy do tego doj­dzie, pewne par­tie jej ciała będą roz­mra­żane sto­sow­nie do potrzeb. Jeżeli zaję­cia będą wyma­gać zapo­zna­nia się z dro­gami odde­cho­wymi, odmro­żone zostaną wyłącz­nie głowa i szyja, reszta zaś prze­cho­wy­wana będzie w suchym lodzie. Roz­mra­ża­nie koń­czyn i głowy zaj­muje jeden dzień, a kor­pu­sów, zależ­nie od ich wiel­ko­ści, co naj­mniej trzy.

– Sta­ramy się utrzy­my­wać ciała w moż­li­wie ide­al­nym sta­nie i odmra­żamy je w sam raz na tyle, żeby nada­wały się do uży­cia. W Min­ne­so­cie jest wystar­cza­jąco zimno – chi­cho­cze Terry. – Nie chcemy, żeby tkanki też poza­ma­rzały.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. James Bal­dwin, Następ­nym razem pożar. Wybór ese­jów, wybrał, prze­ło­żył i wstę­pem opa­trzył Daniel Pas­sent, Książka i Wie­dza, War­szawa 965. [wróć]

2. Eddie Camp­bell, Alan Moore, Pro­sto z pie­kła, przeł. Michał Cha­ciń­ski, Marek Cie­ślik, timof i cisi wspól­nicy, War­szawa 2014. [wróć]

3. World Health Orga­ni­sa­tion, The Top 10 Cau­ses of Death, 9 grud­nia 020, who.int/news-room/fact-she­ets/detail/the-top-10-cau­ses-of-death. [wróć]

4. Ernest Bec­ker, Zaprze­cza­nie śmierci, przeł. Agnieszka Trąbka, Nomos, Kra­ków 2015. [wróć]

5. Don DeLillo, Biały szum (cytaty w tłu­ma­cze­niu wła­snym – Jaro­sław Irzy­kow­ski). [wróć]

6. Hay­ley Camp­bell, This Guy Had Him­self Dis­sec­ted by His Friends and His Ske­le­ton Put on Public Display, Buz­z­Feed, 8 czerwca 2015, buz­z­feed.com/hay­ley­camp­bell/why-would-you-put-under­pants-on-a-ske­le­ton. [wróć]

7. David Lynch, The Art Life, reż. Jon Nguyen, Duck Diver Films, 2016, DVD, Thun­der­bird Rele­asing. [wróć]

8. Denis John­son, The Lar­gesse of the Sea Maiden, Jona­than Cape, Lon­don 2018, opo­wia­da­nie Triumph Over the Grave, s. 121. [wróć]

9. David Woj­na­ro­wicz, Close to the Kni­ves, Canon­gate, Edin­burgh 2017, s. 119, © David Woj­na­ro­wicz, 1991 (tłu­ma­cze­nie wła­sne). [wróć]