Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 lat za kratami… z zupełnie innej perspektywy.
Lata 80., siermiężne czasy minionego ustroju. Młody mężczyzna, świeżo po studiach, przypadkiem trafia do pracy w areszcie śledczym. Rzeczywistość, z którą będzie musiał wkrótce się skonfrontować, nie napawa optymizmem. Z jednej strony - skostniały system Służby Więziennej, gdzie długie włosy i liberalne poglądy czynią z niego niemal kosmitę. Z drugiej - osadzeni, w gwarze więziennej zwani złodziejami, bez względu na powód ich zatrzymania. A że złodziej zawsze siedzi za niewinność, to wychowawcy z zasady nie ufa…
Słowo „resocjalizacja” jeszcze nie nabrało swojego prawdziwego znaczenia, a nieżyciowe jak cały ówczesny ustrój przepisy i obopólna wrogość czynią codzienną pracę w Służbie Więziennej brutalną szkołą życia.
„Schowani do wora” to wspomnienia byłego wychowawcy, bezkompromisowy i szczery zapis przeżyć za więziennym murem, który obnaża wszystkie absurdy systemu penitencjarnego czasów PRL-u.
Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że dziesięć lat spędzę za kratami jako funkcjonariusz Służby Więziennej, popukałbym się w głowę. Ja, człowiek, który całym sobą był zaprzeczeniem tego, co niesie za sobą jakaś służba mundurowa. Pacyfista z przekonania; gość, którego nigdy nie fascynował mundur, a uniknięcie służby wojskowej było dla niego równie ważne jak obrona pracy magisterskiej. Ale cóż, życie przynosi różne i zgoła niespodziewane scenariusze. Zawsze gdy gdzieś w jakiejś powieści czytałem taką sentencję, uważałem ją za nieco wydumaną i przywoływaną przez autora na potrzebę chwili. Przekonałem się jednak na własnym przykładzie, że to prawda.
Andrzej Flügel - rocznik 1954. Absolwent Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Zielonej Górze. Nauczycielem był zaledwie pół roku, potem na ponad dekadę trafił do Służby Więziennej. Przez sześć lat pełnił rolę wychowawcy w Areszcie Śledczym w Zielonej Górze, a kolejne trzy spędził za biurkiem w Zakładzie Karnym w Krzywańcu. Na niespełna rok, tym razem już w roli szefa wychowawców, powrócił do Aresztu w Zielonej Górze. W listopadzie 1990 roku został dziennikarzem „Gazety Lubuskiej”, od 1991 roku był kierownikiem działu sportowego. W listopadzie 2019 roku przeszedł na emeryturę, nadal współpracując z redakcją. Obsługiwał wielkie imprezy sportowe, na czele z igrzyskami olimpijskimi w Atenach, Pekinie i Londynie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej żony Krystyny
Kiedy czasem na spotkaniach towarzyskich opowiadałem o różnych sytuacjach i postaciach, które spotkałem podczas ponaddziesięcioletniej pracy za murem, słyszałem wielokrotnie: „Napisz o tym książkę”. Jak to w życiu bywa, a tym bardziej biorąc pod uwagę, jak zajętymi ludźmi są dziennikarze, zwłaszcza sportowi, ciągle to odkładałem. Teraz, kiedy po niemal trzydziestu latach powoli będę kończył przygodę z dziennikarstwem, sytuacji dziwnych, ciekawych i zgoła niecodziennych zebrało się jeszcze więcej niż podczas mojej pracy jako wychowawca więzienny. Uznałem jednak, że warto przypomnieć, jak wyglądał PRL za murem. Szczególnie z perspektywy człowieka, który absolutnie nie nadawał się do pracy w mundurze, a jednak tam trafił…
W gwarze więziennej ktoś „schowany do wora” oznaczał skazanego grypsującego, co do którego są jakieś wątpliwości i który do czasu sprawdzenia, czy wszystko z nim jest okej, był w poczekalni. Nie ukrywam, że czasem czułem się tam jak w jakimś worze. Przełożeni ciągle patrzyli nam na ręce, skazani siłą rzeczy byli nieufni. Myślę, że nawet w tych wariackich czasach komuś udało się pomóc, coś zrobić, jakieś ścieżki wyprostować.
Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że dziesięć lat spędzę za kratami jako funkcjonariusz Służby Więziennej, popukałbym się w głowę. Ja, człowiek, który całym sobą był zaprzeczeniem tego, co niesie ze sobą jakaś służba mundurowa. Pacyfista z przekonania; gość, którego nigdy nie fascynował mundur, a uniknięcie służby wojskowej było dla niego równie ważne jak obrona pracy magisterskiej. Ale cóż, życie przynosi różne i zgoła niespodziewane scenariusze. Zawsze gdy gdzieś w jakiejś powieści czytałem taką sentencję, uważałem ją za nieco wydumaną i przywoływaną przez autora na potrzebę chwili. Przekonałem się jednak na własnym przykładzie, że to prawda.
Trafiłem tam zupełnie przypadkowo. Po ukończeniu historii w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze bardzo chciałem uczyć. Jeszcze studiując, wraz z żoną, też pedagogiem, przenieśliśmy się do Stegny Gdańskiej. nad morzem. Dostaliśmy tam dwupokojowe mieszkanie, żona etat, a ja obietnicę tego samego po ukończeniu studiów. Postanowiliśmy, że na ostatnim roku moje przenosiny na studia do Gdańska nie mają już sensu. Żona z synkiem mieszkali więc w Stegnie, a ja ich tylko odwiedzałem. Po obronie pracy zamiast obiecanego etatu historyka dyrektor szkoły w Stegnie zaproponował mi komendanturę hufca ZHP (harcerstwo było wówczas wręcz zetatyzowane i podłączone pod oświatę) i kilka godzin nauczania. Nie byłem zadowolony.
A potem był ten przypadek, który zmienił nasze życie. Wraz z kilkoma kolegami, którzy podobnie jak ja pisali prace magisterskie o zbrodniach hitlerowskich na Ziemi Lubuskiej, skorzystawszy z archiwów Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, podjechaliśmy do jej szefa z bukietem kwiatów i podziękowaniem za pomoc. W trakcie rozmowy pytał nas, gdzie będziemy pracować i czy jesteśmy zadowoleni.
Powiedziałem, że nie bardzo, bo miałem uczyć, a każą mi się zajmować harcerstwem. Usłyszałem, że rozmawiał przed chwilą z kolegą, zastępcą naczelnika Aresztu Śledczego w Zielonej Górze. Szukali pilnie człowieka z wyższym wykształceniem pedagogicznym i uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej. Dawali znacznie lepsze pieniądze niż w szkole i oferowali szybko mieszkanie. Dodał, że jeśli chcę, może do niego zadzwonić i mnie umówić. Chciałem.
Po godzinie rozmawiałem z naczelnikiem. Po raz pierwszy przekroczyłem bramę więzienia. Zastępca naczelnika od razu zastrzegł, że o ile zostanę przyjęty, będę musiał się ostrzyc, bo to służba mundurowa. Jednak to, co po chwili usłyszałem – że po roku, może półtora otrzymam mieszkanie w rodzinnym mieście – sprawiło, że uznałem, że warto nie tylko się ostrzyc, ale też wtłoczyć w mundur. Wszystko działo się dość niespodziewanie i błyskawicznie.
Na szczęście moja żona zaakceptowała mój szalony pomysł i kompletny zakręt w naszym życiu. Formalności strasznie się przedłużały. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy wypisywałem niemal połowę drzewa genealogicznego swojej rodziny. Ponoć wszystkich musieli sprawdzić. Kończyły się wakacje i musiałem podjąć pracę w szkole. W areszcie rozkładali ręce. Papiery od nich poszły do Poznania, do okręgu, który formalnie decydował o zatrudnieniu, i tam gdzieś utknęły. Przypuszczałem, że coś się decydentom u mnie nie podoba albo ktoś z rodziny im w jakiś sposób podpadł.
Podjąłem więc pracę w szkole. Dopiero po trzech miesiącach dostałem zielone światło. Ku zaskoczeniu dyrektora szkoły, bo już byłem nauczycielem mianowanym, napisałem podanie o zwolnienie. Dyrektor nie zgodził się na odejście od razu i musiałem odczekać regulaminowe trzy miesiące. W tym czasie namawiał mnie do pozostania, ale perspektywa pracy tam, szczególnie mieszkania (czekało się na nie od dwudziestu lat wzwyż), była silniejsza. I tak w końcu po pół roku od pierwszej rozmowy z zastępcą naczelnika przekroczyłem bramę aresztu.
W sumie przepracowałem za murami dziesięć lat, osiem miesięcy i dwadzieścia siedem dni. Niezły wyrok. Z czego usiłowałem w areszcie śledczym wychowywać przestępców przez sześć lat, trzy pracowałem w administracji w kobiecym więzieniu, wreszcie niemal rok pełniłem obowiązki szefa wychowawców w areszcie.
Przez te wszystkie lata widziałem przeróżne sytuacje, zetknąłem się z wyjątkowymi osobnikami, tak po stronie skazanych, jak i funkcjonariuszy. Dziś oczywiście można stwierdzić, że byłem po stronie reżimu, ale wówczas, decydując się na taką pracę, chciałem tylko poprawić byt swój i rodziny. Bo przecież niezależnie od ustroju i czasów zawsze będą istniały więzienia, a w nich ci, którzy siedzą, pilnujący ich, a także ci starający się wyprostować niektórym kręte ścieżki.
Dziś, po wielu latach, spokojnie mogę spojrzeć w lustro. Starałem się, jak mogłem, pomagać swoim podopiecznym. Usiłowałem, czasem w nienormalnych warunkach, spojrzeć na nich właśnie normalnie i jakoś im pomóc. Wówczas, mimo że mieliśmy kodeksy wykonawcze, naukowcy jeździli na kongresy penitencjarne, w przepisach jeszcze jakoś to wyglądało. Jednak szefowie zakładów karnych i aresztów, czyli tak zwana stara kadra, uważali, że całe to gadanie o resocjalizacji nie ma sensu. Okej, niech będą psychologowie i wychowawcy, jak muszą. Oni wiedzieli swoje: przestępcę trzeba izolować. Przestępca ma się bać, a funkcjonariusz nie powinien ulegać takim fanaberiom jak współczucie czy próba zrozumienia. W takich warunkach, kiedy dopiero szerzej zaczęli pojawiać się wychowawcy z wyższym wykształceniem i psychologowie, przyszło mi pracować.
Trudno powiedzieć, czy mi się udało. Wiele lat po zakończeniu pracy spotykałem swoich byłych podopiecznych nawet na różnych odpowiedzialnych stanowiskach, co było dla mnie dowodem, że można wyjść i nie wrócić. Niestety liczba tych, którzy trafili do mnie po raz pierwszy i z którymi gadałem całymi godzinami, którym pomagałem w nawiązaniu kontaktu z rodziną oraz których przekonywałem, że można żyć inaczej, a którzy w ciągu kilku lat zostali recydywistami, też jest – niestety – spora. Ta książka jest także o nich.
Pamiętam pierwszy dzień w kryminale. Przyszedłem z zupełnie innego świata. Byłem luzakiem; gościem, który jak mógł, unikał jakiegokolwiek kontaktu z militariami i, jak już wspomniałem, wojskiem. Zresztą miałem bezcenny na owe czasy wpis w książeczce wojskowej: „Przeniesiony do rezerwy”, co w połączeniu z kategorią zdrowia A i dopiero co uzyskanym tytułem magistra historii po szkole pedagogicznej sprawiło, że tak chętnie przyjęto mnie na więziennego wychowawcę. Zresztą to przeniesienie do rezerwy załatwił mi ojciec. Znał jakichś pułkowników ze sztabu wojewódzkiego i przez nasz dom przewaliła się w tym czasie kawalkada sztabowców, których ojciec, też zresztą lubiący wypić, ugaszczał do upadłego.
Pierwszego dnia pracy po mówce, którą palnęli mi naczelnik i kierownik penitencjarny, odesłano mnie na wartownię. Tam pokazano krzesło, dano w rękę regulaminy i kazano je studiować. Napisane były tak idiotycznym językiem, że udawałem, że czytam, i cały czas obserwowałem, co dzieje się w tej wartowni. A tam panował ruch jak na dworcu. Co chwilę szczękały kraty, a po każdym takim trzaśnięciu dowódca zmiany ryczał.
– Nie trzaskaj, kurwa, drzwiami! W domu se trzaskaj!
Pierwszego dnia oglądali mnie, cywila, niczym małpę. Klawisze coś tam do mnie zagadywali, ale tylko tak zdawkowo. W sumie nikt się mną nie interesował.
Drugiego dnia dowódca zmiany, kapitan o ksywie „Młot”, chłop prawie dwumetrowy, wypytał, skąd jestem i czemu wpadłem na pomysł pracy w kryminale. Kiedy usłyszał, że dostałem dwa tysiące więcej niż w szkole i w ciągu roku obiecano mi mieszkanie, mruknął, że rozumie, ale zna ciekawsze miejsca dla młodych, wykształconych gości.
Po chwili powiedział:
– Chodź pan, zobaczysz pan kawałek życia więziennego.
Zaprowadził mnie na pierwszy oddział. Wrażenie było tragiczne. Przytłumione światło żarówek, burozielone lamperie na ścianach. Oddziałowy w stopniu sierżanta miał czerwoną gębę i wyglądał, jakby dopiero co wyszedł z jakieś balangi. Kiedy usłyszał, że ma do czynienia z nowym wychowawcą, świeżo upieczonym magistrem, mruknął:
– Po chuj tu wychowawcy, i to jeszcze magistrowie? Złodziei trzeba tylko trzymać krótko. Ja też stosuję metody wychowawcze. Jak ktoś nie rozumie, dostaje kluczem w dupę. Wie pan, jak to boli?
Młot go oczywiście strofował, ale widać było, że pierwszy kontakt nowego z oddziałowym, jak się później okazało: jednym z największych brutali wśród klawiszy, sprawia mu radość.
– Dobra, Kaziu, nie gadaj panu głupot, tylko otwieraj „pasy” – powiedział.
Weszliśmy do celi, która miała jeszcze wewnętrzną kratę. W środku było tylko drewniane łóżko, na którym leżał jakiś facet. Nogi i ręce miał spięte pasami, a dodatkowy trzeci opasywał mu klatkę piersiową.
– Kurwa, wypuście mnie stąd, skurwysyny! – ryknął na widok klawiszy.
– Spokojnie, Stasiu – odpowiedział dowódca. – Odepniemy cię, jak się uspokoisz.
– Jestem, kurwa, spokojny! – ryknął facet. – Zostałem pobity, kiedy mnie spinali. To możecie robić, ale po co dostałem kilka razy w mordę?
– Zgłaszacie pobicie? Okej, macie prawo, ale musicie mieć obdukcję. Macie? Nie macie. Więc szkoda czasu na skargi. Wyjdziesz, jak się uspokoisz – spokojnym tonem tłumaczył „Młot”.
– Jak mam mieć, kurwa, obdukcję, kiedy jestem tutaj spięty jak baleron?!
– Stasiu! Tu jest nowy pan wychowawca, wzmacniamy się fachowymi siłami – ironizował Młot. – Uspokoisz się, wrócisz pod celę, pogadasz z wychowawcą i będzie dobrze.
Stasiu tak jak był zagotowany, tak nagle zgasł.
– Pierdolę was wszystkich. Wypuście mnie. Nie będę już dymił.
– Dobrze, widzisz, że z nami trzeba tylko po dobroci. Prawda, panie oddziałowy?
– Jasne, szefie.
I zarechotali obaj.
– A wie pan, jak ten gość się nazywa? – zapytał dowódca na korytarzu i szybko odpowiedział: – Stanisław Spętany. Ale jaja, co? Nazwisko adekwatne do sytuacji. Rzeczywiście jest spętany. To co, zwiedzamy dalej czy ma pan dosyć i wracamy na wartownię?
– Zwiedzamy – odpowiedziałem, choć uciekłbym stamtąd jak najszybciej.
To, co zobaczyłem, spowodowało, że najchętniej dałbym sobie spokój z tą pracą. Szliśmy do góry, słychać było szczękanie krat, trzaskanie drzwi. Na schodach minęła nas grupa ludzi w szarych ubrankach prowadzona przez mundurowego.
– Złodzieje idą po obiad – objaśnił Młot. – Każdy tutaj, czy skazany, czy tymczasowo aresztowany, nazywany jest przez nas złodziejem, Obojętnie, za co został skazany. Za to oni nazywają nas klawiszami, też obojętnie, czy jesteś strażnikiem, naczelnikiem, czy wychowawcą. Tak więc wlazłeś pan w grono klawiszy, he, he.
Drugi oddział wyglądał nieco lepiej. Było trochę jaśniej niż na dole, oddziałowy miał też jakąś przyjemniejszą gębę. Na ścianach wisiały jakieś gazetki i hasła o tym, czym jest resocjalizacja. Okazało się, że to oddział skazanych pracujących. Na końcu korytarza było ambulatorium. Młot hukliwie przedstawił dwóm pielęgniarkom „nową siłę pedagogiczną naszego pierdla”. Na trzeci oddział weszliśmy, kiedy wydawano obiad. Po raz pierwszy widziałem, jak to wygląda. Czterech więźniów w białych kitlach prowadzonych przez oddziałowego targało wielki kocioł z zupą. Po otwarciu celi jej mieszkańcy podchodzili z metalową miską, dostawali porcję i odchodzili w głąb pomieszczenia.
– Dziś tylko litraż, i to w dodatku zupa z Krzywańca – powiedział oddziałowy, kiedy Młot go przedstawił. – Czyli barszcz – wyjaśnił kapitan.
Dwa kolejne oddziały były niemal bliźniaczo podobne. Razem z dowódcą schodziliśmy innymi schodami położonymi z tyłu budynku. Na każdym piętrze były metalowe drzwi prowadzące na oddział. Zainteresowały mnie inne drzwi położone na trzecim i piątym piętrze.
– To pokoje przesłuchań – objaśnił kapitan. Na pytanie, czemu ta klatka schodowa jest taka szeroka, odpowiedział: – Po to, żeby atanda mogła spokojnie zjeżdżać.
Nie chciał mi wyjaśnić, co to jest atanda. Wyszczerzył zęby i powiedział:
– To sposób na tych, którzy nie słuchają wychowawców…
Przez lata zetknąłem się z najróżniejszymi typami ludzi; myślę tu zarówno o skazanych, jak i funkcjonariuszach. Z tych pierwszych miałem do czynienia z całą gamą: od analfabety, którego iloraz inteligencji był na progu upośledzenia umysłowego, po wyjątkowych bystrzaków z ilorazem znacznie wyższym od przeciętnej. Podobnie było z profesjami. Na jednej szali byli ludzie wykonujący najprostsze prace, na drugiej profesorowie, oficerowie, dyrektorzy, a nawet wiceminister. Z wszystkimi trzeba było jakoś rozmawiać, próbować do nich dotrzeć, jakoś im pomóc. Największy problem był z tymi stojącymi na najniższym stopniu drabiny i, co paradoksalne, z niektórymi najbardziej wykształconymi. Ci najsłabsi, niektórzy niemal analfabeci (podobno w PRL-u od połowy lat 70. wszyscy już umieli pisać i czytać… Akurat!), niemal od razu po trafieniu do celi mogli stać się obiektem drwin, żartów, a od tego już jest mały krok do znęcania. Czasem zastanawiałem się, jak prokurator może zamykać w areszcie człowieka niemal upośledzonego, który w rozmowie nie potrafi sklecić dwóch sensownych zdań i zdaje się kimś o umysłowości kilkuletniego dziecka. Jak prokurator odebrał od niego zeznania, skoro gość nie potrafi odpowiadać na normalne pytania? Dziwiłem się, czytając zarzut przedstawiony takiemu osobnikowi: „Wspólnie i w porozumieniu dokonał włamania do sklepu spożywczego, skąd skradł…”. Czy człowiek, z którym rozmawiałem w więzieniu, był w stanie z kimkolwiek sensownie się porozumieć?
Można sobie wyobrazić, jak gość, który z trudem funkcjonował na wolności, będzie wyglądał za kratami. Prokurator go aresztował, a my musieliśmy się z kimś takim męczyć, chronić go i pilnować. Najgorsze, że moi szefowie zamiast twardo, urzędowo zawiadamiać prokuratora czy sąd, że taki człowiek powinien znaleźć się w zakładzie psychiatrycznym, a nie w areszcie, z jakichś powodów (obawa przed uznaniem, że służba nie może sobie poradzić?) nie interweniowali, każąc nam postępować z ludźmi chorymi jak ze zdrowymi.
Pamiętam taki przypadek. Oddziałowy przyjmował nowego.
– To jest kompletny świr – powiedział mi w swoim stylu. – Interweniuj gdzieś wyżej, przecież złodzieje go zajebią pierwszej nocy!
Najpierw zobaczyłem akta. Niby wszystko okej. Facet dwadzieścia trzy lata, niepracujący (była to wówczas okoliczność obciążająca). Zarzut: włamanie do kiosku. Opis czynu identyczny: „Wspólnie i w porozumieniu…”. Wziąłem go na rozmowę. Facet wszedł do mojego pokoju i od razu widać było, że coś z nim nie tak. Miał jakiś rozbiegany wzrok. Na każde pytanie wył i wydawał z siebie dziwne dźwięki podobne do jakiegoś charkotu i szczekania. Co miałem robić? Kazałem oddziałowemu zamknąć go w celi.
Oczywiście po półgodzinie jego współmieszkańcy zrobili dym. Nasz nowy położył się na podłodze. Poszczekiwał, wył, a kiedy któryś z nich chciał iść do kącika sanitarnego, gryzł ich po nogach. Złodzieje powiedzieli, że rozumieją, że on jest pierdolnięty (przy okazji jeden z nich stwierdził z przekąsem, że jeśli kogoś takiego się zamyka w więzieniu, to z tym krajem już jest niedobrze), ale mamy go zabrać, bo sprawią, że będziemy musieli go wziąć, ale do szpitala. Mówili, że mają swoje problemy, zamknęli ich niesłusznie (stała śpiewka), a tu jeszcze pod celą (w więzieniu mówi się „pod celą” a nie „w celi”) mają wariata. Powiedziałem im, żeby poczekali i jakoś wytrzymali. Obiecałem, że będę interweniował u swoich szefów.
Zadzwoniłem do kierownika. Przedstawiłem sytuację. Zaproponowałem: po pierwsze zabranie go i na razie umieszczenie gdzieś samego; po drugie natychmiastowy kontakt z prokuraturą, żeby skierowała go na obserwację do wariatkowa. Kierownik w swoim stylu zaczął szukać dróg okrężnych. Zasugerował, że może gość jest w stresie, stąd taka reakcja? Nie chciał słuchać, że mamy do czynienia z autentycznym świrem, który nie powinien być w areszcie.
W końcu kierownik, jak to bywało w służbie, głosem autorytatywnym kazał mi wezwać go jeszcze raz na rozmowę, spróbować pogadać, i zobowiązał mnie do natychmiastowego przekazania, co powiedział nowy, szczególny osadzony. Poprosiłem oddziałowego, żeby go przyprowadził i był świadkiem naszej rozmowy po to, żeby potem mi nie zarzucono, że nie wykonuję poleceń, nawet idiotycznych.
Kiedy osadzony wszedł, zapytałem:
– Jak się nazywacie?
– Wrrrr! – odpowiedział.
Drugie pytanie:
– Wiecie, gdzie jesteście i z jakiego powodu?
– Beeee!
Trzecie:
– Ile macie lat?
– Eeee!
Kazałem go odprowadzić do celi. Wkurzony zadzwoniłem do kierownika. Na pytanie, co osadzony mi powiedział, zaryczałem do słuchawki: „Beee, wrrr, eee!” Kierownik niemal się na mnie obraził. Powiedziałem, że umywam ręce. Jeśli temu człowiekowi skazani coś zrobią, nie będzie to moja wina. Na szczęście przyszła jakaś refleksja i po godzinie gościa wzięto do celi pojedynczej. Ponieważ akurat ten przypadek był ekstremalny, bo kogoś, kto miałby tak przestawione klepki, jeszcze nie mieliśmy, po kilku dniach za zgodą prokuratora przewieziono go do szpitala psychiatrycznego, gdzie było jego miejsce.
Z przypadkami lżejszymi bywały zabawne sytuacje. Kiedyś wszedłem do celi (ich wizytowanie i rozmowy były codziennym obowiązkiem). Złodzieje mieli jakieś śmieszne miny.
– Panie wychowawco! Ale dostaliśmy giganta! Niech pan posłucha, za co go zamknęli. Kaziu, chodź tutaj! – zawołali.
Zza łóżek wyłonił się gość, po którym od razu było widać, że odbiega od normy. Nie znałem go, bo przywieźli go poprzedniego dnia po południu, więc nie zdążyłem nawet przeprowadzić z nim rozmowy wstępnej (obowiązek wychowawcy z każdym nowym, niezależnie od tego, czy ma do odbycia miesiąc kolegium, czy jest podejrzany o zabójstwo). Nowy miał wysokie czoło, na głowie szramę po jakiejś operacji, uśmiechał się jakoś, ale tak nienaturalnie.
– Kaziu, opowiedz panu wychowawcy, za co cię przymknęli!
– Za usiłowanie gwałtu – odpowiedział nowy.
Złodzieje z radością krzyknęli, że to najdziwniejsze usiłowanie, o jakim słyszeli.
– Jestem z Rzeszowa – kontynuował Kaziu. – Przyjechałem do wujka na kilka dni. Pewnego dnia strasznie zachciało mi się ruchać. Waliłem konia, ale to nie to samo. Postanowiłem, że muszę zaruchać. Muszę i już. Wyszedłem z domu, żeby znaleźć jakąś kobitkę i sobie ulżyć. Nie znam miasta, więc łaziłem i nie mogłem nikogo takiego znaleźć. Padał mokry śnieg, było mi zimno. Polazłem na takie bardziej odludzie, nie wiem gdzie, bo nie znam miasta. Miałem jednak pecha, bo wszystkie baby, jakie napotkałem, szły w kilka osób albo z jakimś chłopem. Już nie mogłem wytrzymać, aż nagle zobaczyłem jedną samotną. Przewróciłem ją w śnieg i już miałem zacząć działać, kiedy ta kobieta powiedziała, że jak już ją muszę bzyknąć, to nie tu na śniegu, w zimnie. Ona tu blisko pracuje. Skoro taki jest jej los, to trudno. Pójdziemy do jej firmy i tam ją spokojnie wyrucham. Poszliśmy. Okazało się, że ona była portierką w jakimś zakładzie i szła na dyżur. Kiedy tylko weszliśmy, narobiła szumu, zbiegli się ludzie. Zadzwoniono na milicję. Aresztowali mnie, potem prokurator, sankcja i tak znalazłem się tutaj. Ta kobieta mnie bezczelnie oszukała!
Kiedy to opowiadał, złodzieje pokładali się ze śmiechu, bo kogoś tak głupiego i naiwnego jeszcze nie widzieli. Oczywiście Kazia, który potem za usiłowanie gwałtu dostał bodaj dwa lata, trzeba było umieszczać w celi, w której są tacy skazani, którzy nie zrobią mu krzywdy, bo od żartów – jak już mówiłem – czasem tylko krok do znęcania się.
Na drugim biegunie byli tak zwani normalni ludzie, którzy jeszcze dzień wcześniej żyli w swoim środowisku, dobrze funkcjonowali i nagle niespodziewanie znaleźli się za kratami. Pamiętam przypadek kierowcy tira, który na ruchliwej ulicy (wówczas nie było tylu obwodnic, ile jest teraz) zapatrzył się na coś i na przejściu dla pieszych staranował kobietę z wózkiem, zabijając na miejscu ją i jej kilkumiesięczne dziecko. Prokurator postanowił go aresztować (do dziś uważam, że zamykanie kierowców, sprawców wypadków, o ile nie byli pijani albo po zażyciu narkotyków, jest niepotrzebne). Facet wyglądał, jakby walnął go młot parowy. Cały się trząsł, z trudem odpowiadał na pytania, płakał, co było zrozumiałe.
Jak rozmawiać z takim człowiekiem? Co mu mówić? To były bardzo, bardzo trudne momenty. Co innego gadka z włamywaczem, recydywistą, dla którego to kolejna wizyta w pierdlu, co innego w obliczu ludzkiej tragedii. Cóż mi zostało? Pocieszanie go, że pewnie szybko wyjdzie, bo przecież adwokat napisze zażalenie na aresztowanie, przekazanie kilku spraw regulaminowych itd. Wobec kogoś takiego nawet nie można mówić o jakiejś resocjalizacji, bo kompletnie nie było takiej potrzeby.
Obok ludzi mających wielkie problemy z adaptacją – takich, którzy trafili do aresztu przez przypadek – kłopoty mieli wykształceni, stojący na wolności najwyżej w hierarchii.
Ci, być może, skoro mieli udział w jakichś aferach, pewnie zakładali, że mogą trafić za kraty. Kiedy się już tam znaleźli, ciągle zdawało im się, że są w swojej firmie i nadal mogą zachowywać się jak dyrektorzy i prezesi. Trafiali w celi na kogoś, kto wcześniej nie miał nadziei dotrzeć do ich gabinetu i był bez szans na rozmowę z nimi. Dziś taki człowiek stał wyżej w hierarchii więziennej i mógł powiedzieć:
– Te, profesor, ja tu rządzę i decyduję. Zapamiętaj to sobie!
Taki zjazd dla nich był bardzo bolesny. Kto z nich nie umiał się tutaj ustawić zgodnie z zasadami nowego miejsca, ten miał przerąbane.
Na drugim biegunie byli klawisze. Tu też był piękny przekrój. Od prymitywnych gości, którzy nie potrafili napisać jednego słowa bez błędu ortograficznego; którzy bez najmniejszej refleksji wykonaliby każde, nawet bardzo dziwne polecenie władzy, przez fajnych gości, z którymi dobrze się pracowało, do ludzi bardzo inteligentnych, z którymi można było pogadać o wszystkim i fajnie było się kontaktować nie tylko w pracy.
Myślę tu o pracownikach działu ochrony. Jeśli chodzi o pozostałych, czyli pracowników administracji, to też była gama równie ciekawych typów. Od ludzi działających na tych samych falach co ja, aż do karierowiczów, dla których to, co aktualnie robią, było trampoliną do dalszych awansów. Tacy z gorliwością wykonywali wszelkie polecenia szefów. Jeśli mieli wątpliwości, to skrywali je skrzętnie, bo przecież w myśl zasady służbowej starszy stopniem zawsze ma rację…
Tak więc dziwnych typów, z którymi się zetknąłem, było całe mnóstwo. Przedstawiłem tylko kilku z nich. Tych zapamiętanych najbardziej…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Schowani do wora. Wspomnienia byłego wychowawcy więziennego
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-012-0
© Andrzej Flügel i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Magdalena Wołoszyn
Okładka: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek