Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Beskidach też może powiać grozą! Przytulne schronisko, turystyczne klimaty… nic z tych rzeczy. Sięgnij po najnowszy thriller psychologiczny Szlęzaka!
Schronisko górskie w Beskidzie Żywieckim. W ciągu pięciu zimowych dni spotka się tutaj sześć przypadkowych osób, z których każda ma swoje problemy i swoje sekrety.
Pod dachem górskiej chaty schronienie znajdują rozrywkowa dziewczyna podróżująca stopem, zadłużony hazardzista, pyszałkowaty dyrektor, zdominowana przez męża despotę kobieta i były nauczyciel historii, alkoholik. A wśród nich Tomek, szukający własnego miejsca w życiu tymczasowy gospodarz schroniska. Pozornie nic ich nie łączy… ale pozory często mylą. Między bohaterami narasta konflikt i wymyka się spod kontroli…
Autor książki, Wojciech Szlęzak, interesuje się wszystkim, co opowiada o niejednoznaczności świata – psychologią, filozofią, a także rynkami finansowymi i pszczelarstwem. Miłośnik górskich wędrówek. Absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach. Wychowany na małopolskiej prowincji. Pracował w branżach: finansowej, transportowej i ogrodniczej. Inspiracje czerpie między innymi z prac wybitnych humanistów, zwłaszcza ojców współczesnej psychoanalizy. Autor powieści „Wietrzne marzenia” i „Cień jabłoni”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Wojciech Szlęzak, 2020
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © adrian/stock.adobe.com
Zdjęcie Wojciecha Szlęzaka: ©archiwum prywatne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-01-4 (EPUB); 978-83-66503-02-1 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Droga wiodła doliną i nawet nie kluczyła. Rafał dotąd wyobrażał sobie, że na koniec świata muszą prowadzić niezliczone serpentyny. Wioska nie była typową ulicówką jak te, przez które przejeżdżał wcześniej, jeszcze na płaskim terenie. Tutaj próżno doszukiwać się symetrii czy reguły. Domy stały porozrzucane po kotlinie, a niektóre wznosiły się na stokach szczytów zamykających horyzont po obu stronach drogi. Rafał zaparkował na placu między szkołą, remizą strażacką a sklepem i wyjął mapę. Znalazł się w jednej z tych miejscowości, będących w każdym zakątku: w górach, nad morzem lub na pojezierzu, i z których można tylko wracać. Żółta linia szosy urywała się tuż za wioską. Długie przerywane kreski na mapie, odwzorowujące linię granicy ze Słowacją, przebiegały trzy centymetry poniżej nazwy miejscowości. Rafała bardziej interesowały jednak te cieńsze i krótsze, na legendzie określone jako „inna droga, ścieżka, przecinka”.
Nie bał się zostawić auta, jego ford fiesta miał ponad dwadzieścia lat. W sklepie zaopatrzył się w chleb, konserwy i butelkę wódki. Koło kościoła skręcił w las i minął cmentarz, położony nieco wyżej, na zboczu. Stwierdził, że dawniej nie mieli łatwo: musieli wnosić trumnę pod stromiznę, zwłaszcza kiedy było ślisko jak dzisiaj. A zaraz jego myśli uciekły do tego, o czym niemal bezustannie myślał od kilku dni. Momentalnie zacisnął dłonie w pięści. „To nigdy nie miało dotyczyć kogokolwiek innego. A teraz? Nie dość, że zaprowadziłem ich do Krzyśka, to jeszcze ten pieprzony laptop”. Kopnął jeden z kamieni leżących na drodze. „Święty nie jestem, ale żebym miał zostać zwykłym złodziejem?”.
Był przekonany, że to mogło się udać. Druga w nocy. Zanim zaparkował samochód, kilka razy objechał osiedle, wypatrując znajomego mercedesa. W mieszkaniu nie włączył lampy. Zaciągnął zasłony, odpalił latarkę. Nie posiadał wiele dobytku – nie miałoby to sensu przy jego niemal nomadycznym trybie życia. Spakowanie się zajęło mu trzy godziny. Wyszło wszystkiego dwie torby, turystyczny plecak oraz skrzynia z garnkami, patelniami i kuchennymi akcesoriami. Zabrał, ile zdołał udźwignąć, i zniósł do auta. Rozejrzał się kolejny raz. Na osiedlowym placu nie było żywego ducha, jedynie w kilku oknach bloku paliło się światło. Od strony trasy dobiegał cichy szum porannego ruchu. Dopiero po chwili Rafał się zorientował, czemu wokół panują głębokie ciemności. Rząd latarni naprzeciwko był wyłączony. Nie miał jednak zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Wrócił po skrzynię. Klucze chciał wrzucić do skrzynki pocztowej i poinformować właściciela telefonicznie; nie powinien mieć pretensji. Przynajmniej z nim był rozliczony na czysto.
Upewnił się, czy wszystko spakował. Zerknął jeszcze raz do kuchni i łazienki. Uchylił drzwi, by wynieść skrzynię na klatkę. Przez szparę w wejściu dostrzegł, że na schodach dalej pali się światło. Kiedy wszedł do budynku, fotokomórka wychwyciła ruch i oświetliła właściwą część pionu. „Nie powinno już zgasnąć? Chyba że któryś z sąsiadów pracuje na pierwszą zmianę”. Schylił się po skrzynię. Nim zdążył pojąć, co się dzieje, leżał obok niej, wyciągnięty jak długi.
Wstał z ziemi, głośno przeklinając. Bezskutecznie próbował otrzepać ubrudzone nogawki. Na ścieżce leżały zbutwiałe liście, a spod nich w miejscu, gdzie się pośliznął, wyzierało brunatne błocko. Dróżka prowadziła na polankę, skąd otwierał się widok na wioskę w dole i obłe wzniesienia otaczające ją niemal dookoła. Rafał zdziwił się, że jest już tak wysoko. Do tej pory maszerował lasem, który zasłaniał pejzaż. Na łące miejscami leżały zwały śniegu. U szczytu polany droga się rozwidlała, więc znowu wyjął mapę. Na ścieżkę, którą miał zamiar się kierować, niemal nachodziła błękitna wstęga potoku. Ruszył, trzymając się wąwozu po prawej stronie drogi, a dołem leniwie płynął wąski strumień.
– Wybierasz się gdzieś, przyjacielu? – Usłyszał znajomy głos.
Chciał wstać, ale gdy tylko spróbował się podnieść, otrzymał kolejny cios. Czubek glana trafił prosto w podbrzusze. Rafał zwinął się z bólu.
– Nie sądzisz, że to nieelegancko wyjeżdżać bez pożegnania? – Napastnik poprawił z drugiej strony. – Nie piszesz, nie dzwonisz, a ja się zamartwiam.
– Wybacz, Stasiński – wycharczał Rafał. – Nie grasz w mojej lidze. Umawiam się tylko z takimi, którzy mają wszystkie zęby na przodzie.
Stasiński się roześmiał.
– Cholera, chyba mam do ciebie słabość. Cztery dni odmrażam sobie dupsko, szukając cię po mieście, i wyobrażam sobie, jak się odwdzięczę, a ty wszystko psujesz.
– Potraktuję to jako komplement. – Rafał wreszcie się obrócił, by spojrzeć na twarz oprawcy. – Nie lubię, gdy ktoś patrzy na mnie z góry. Pozwolisz tym razem, że...
– Nie pozwolę! – Stasiński przygwoździł podeszwą klatkę piersiową Rafała do ziemi. – Nie przeciągaj, przyjacielu.
– Cholera – wysapał Rafał, z trudem łapiąc oddech. – Cały rok łazisz w tych buciskach?
– Cały. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. – Zasadził kolejnego kopniaka w żebra.
Serce Rafała waliło jak oszalałe. Łapczywie wciągał powietrze nosem i ustami. Krótkie, szarpane wdechy i wydechy. „Widać za dużo lakieru, a za mało ruchu ostatnio, tylko ten rower od święta. No właśnie, jak można było zapomnieć o rowerze w piwnicy, wartym kilka kawałków, a wracać się po pieprzone garnki?”. Zboczył na moment ze ścieżki, by spośród niezliczonych patyków wybrać odpowiednio gruby i zdrowy, a przy tym nie za ciężki. Podpierając się kosturem, szedł nieco lżej. Tutaj śnieg leżał już niemal wszędzie. Nagą ściółkę można było wypatrzeć jedynie pod rozłożystymi świerkami. W dodatku zaczęło prószyć. Po pewnym czasie Rafał zatrzymał się na karczowisku, by odsapnąć. Miał wrażenie, że szczyt, na który się wspina, dzieli świat na pół. Na prawo wszystkie góry i doliny miały kolor bieli, na lewo – zgniłej żółci i zieleni. Granica oddzielająca jesień od zimy.
– Wiesz, jaki jest twój problem, przyjacielu? Za dużo chciałeś. Za szybko, za łatwo i za przyjemnie. Filmów nie oglądasz? To się zawsze źle kończy. – Stasiński sięgnął do kieszeni po papierosa i zapalniczkę. Przykucnął naprzeciw Rafała i nachylił nad nim swą dziobatą twarz, z której nie dało się wyczytać wieku. – Jak mówiłem, cztery dni za tobą jeździłem, szukałem. Aż znalazłem. Kościuszki pięćdziesiąt dwa. Krzysztof Rak. Zgadza się?
– O co ci chodzi?
– A o co mi może, do cholery, chodzić? – Stasiński się uniósł. – Chyba nie jesteś taki bystry, jakiego zgrywasz.
– To sprawa między nami. Krzyśkowi nic do tego.
– Mylisz się. To nigdy nie była sprawa tylko między nami. Myślisz, że sam prowadzę ten interes? Spójrz na mnie. Naprawdę wyglądam na gościa, którego stać na finansowanie każdego gnojka, który potrzebuje szybko gotówki, bo wpadł w gówno albo boi się, że okazja życia przemknie mu koło nosa? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: – Widzisz, moją rolę można porównać do przedstawiciela handlowego, dystrybutora. Każdy wie, do kogo się zgłosić w razie czego. I zgadnij, kto pierwszy obrywa, kiedy klient zwija interes i ogłasza niewypłacalność?
– Przedstawiciel handlowy?
– Pudło. Miałem rację, mówiąc, że nie jesteś zbyt bystry. Pierwszy obrywa klient. Później po kolei każdy, od kogo można wyciągnąć forsę. Mnie nie stać na luksus porażki.
Rozpiął paski plecaka na brzuchu i piersiach, po czym zrzucił balast tuż za progiem. Dach był dziurawy, belki stropowe i dachówki wpadały do środka budynku, który mógł kiedyś służyć za bacówkę. Wszędzie poniewierały się cegły z rozwalonego kuchennego pieca. Rafał sięgnął najpierw po termos, a następnie po papierosy. Zawsze pomagały mu ochłonąć. Dopił herbatę i schował termos z powrotem w plecaku. Tuż obok walizeczki, którą zabrał od Krzyśka. „Gdyby wtedy była blisko jak teraz, wszystko mogłoby wyglądać inaczej”. Nie miał tylko pewności, czy lepiej. Nie wiedział, czy starczyłoby mu odwagi, by do niej sięgnąć, jeśli znajdowałaby się obok niego, jak emaliowane garnki i teflonowe patelnie. „Czy naprawdę miałoby to być jakieś wyjście? Czy istnieje jakiekolwiek wyjście?”.
Zaciągnął się głęboko dymem i wydmuchnął go prosto w twarz rozmówcy.
– Reklam też nie znasz? Masz dług? Zadzwoń, spróbujemy się dogadać. – Stasiński znowu sięgnął do kieszeni. Tym razem wyciągnął nóż sprężynowy. – I jak to załatwimy? Jakaś kara ci się chyba należy, co? Z ręki czy z nogi? – Bawił się nożem, na przemian otwierając go i zamykając. – No wybieraj, bo sam zdecyduję. – Przystawił ostrze do szyi ofiary.
– Z nogi.
Stasiński zaśmiał się i schował nóż.
– Może ci się jeszcze przydać. Kulejąc, wysoko nie zajdziesz. Bo widzisz, naprawdę mam do ciebie słabość i dostaniesz drugą szansę. Nie masz forsy, to musisz odrobić. Słyszałem, że lubisz wyzwania. Adrenalinę. Może nawet robota ci się spodoba. Przyniesiesz mi coś. Ale żeby nie było za trudno, powiem ci, kto to ma i gdzie go będzie można znaleźć. Dobrze, że jesteś już spakowany. Wyjeżdżasz za trzy dni. – W końcu wyprostował się, wstał z kucek. – I pamiętaj: jak znowu znikniesz, drugi raz cię szukać nie będę. Pojadę prosto na Kościuszki. A jak nie tam, to od razu do Polkowic. Stamtąd pochodzisz, prawda?
Wypuścił papierosa z dłoni i pozwolił mu, jeszcze rozżarzonemu, upaść na podłogę. Odczekał kilka minut, by uspokoić myśli i oddech, po czym wyszedł z rozwalonej chaty. Według mapy nie powinno już być daleko, po drugiej stronie hali. Minął kilka kolejnych chałup – wszystkie w podobnym stanie. Stopy stawiał dokładnie w miejscu śladów innego wędrowca, który musiał tędy niedawno maszerować. Tak było o wiele łatwiej. Inaczej zapadał się w śniegu prawie do połowy łydki. Sądząc po wielkości stopy, ślady należały do wysokiego mężczyzny. Wcześniej nie zastanawiał się, kim on może być. Chciał zrobić swoje i wracać. „Ale czy taki dług można spłacić?”. Wbrew temu, co mówił Stasiński, Rafał widział dość filmów, by zadać sobie niektóre pytania. I odpowiedzi wcale mu się nie podobały. „A jeśli chciał mnie tylko wyciągnąć z miasta, żeby nie było świadków?”. Zatrzymał się, by sprawdzić, czy walizeczka dalej znajduje się na samej górze plecaka. Na wszelki wypadek.
Wszedł na wzniesienie i rozejrzał się. To wciąż nie był szczyt, ale Rafał nie miał zamiaru go dzisiaj zdobywać. Musiał być gdzieś po lewej, zasłonięty świerkowym lasem. W prawo odbijała stroma ścieżka, schodząca do doliny, za którą wyrastał kolejny masyw górski. Kontury poszczególnych szczytów rysowały się bardzo niewyraźnie w przedwieczornej mgle. A na wprost, w oddali, wypatrzył trzy kolejne skromne chatki. Z komina jednej unosiły się kłęby szarego dymu, tylko kilka odcieni ciemniejszego od ciężkiego nieba, zwiastującego rychłą zmianę pogody.
– Historię piszą zwycięzcy. Historia jest narzędziem w dużej mierze politycznym. Postarajcie się to zapamiętać, proszę. Nie wszystko, co znajdziecie w książkach, nawet tej – nauczyciel podniósł podręcznik przygotowany dla drugiej klasy szkół średnich – to czyste fakty, spisane przez obiektywnego naukowca. Nauki społeczne to nie matematyka. Tu nie ma miejsca na zero-jedynkowe spojrzenie. Wojna secesyjna nie jest jedynym przykładem tak odmiennych ocen konkretnego historycznego wydarzenia, rozbieżności między najpowszechniej rozpropagowaną wersją zdarzeń a innymi, nie mniej prawdopodobnymi. Południowy generał Lee był abolicjonistą, zwolnił niewolników. Natomiast generał Grant z Północy trzymał swoich aż do końca wojny.
Dzwonek na przerwę tylko podkreślił belferską puentę. Nikt nie zaczął szurać krzesłami ani pakować zeszytów do plecaka, dopóki historyk przyzwalająco nie skinął głową. Dopiero wtedy podniósł się rwetes.
Na dworze było prawie dwadzieścia stopni, a właśnie zaczynała się długa przerwa. Żaden z zapalonych piłkarzy nie mógł przepuścić takiej okazji. Niektórzy codziennie o tej godzinie wybierali się na drugie śniadanie do piekarni po drugiej stronie ulicy, inni za garaże, by puścić dymka. Nie śpieszyło się tylko chłopakowi siedzącemu w przedostatniej ławce przy oknie. Wyszedł z sali ostatni, choć gotowy był najszybciej. Jako jedyny nie musiał się pakować, bo przed lekcją wcale nie wyjmował zeszytów.
– Urywamy się z matmy. – Za drzwiami zaczepiła go niewysoka dziewczyna o włosach czerwonych jak ogień. – Idziesz z nami?
Nie odpowiedział od razu. Obrócił głowę w stronę koleżanki.
– Daj spokój – włączyła się blondynka podpierająca ścianę. – Zapomniałaś, że pan hrabia nie zadaje się z takimi jak my?
Chłopak, uznając, że złośliwa uwaga uwalnia go od przymusu rozmawiania, wzruszył tylko ramionami. Wszedł do łazienki, by napić się wody prosto z kranu. Zwilżył dłonie i przetarł nimi twarz. Wychodząc, trzasnął drzwiami. Nauczycielka chemii, pełniąca dyżur na korytarzu, podeszła do niego, lecz gdy obrzucił ją gniewnym, wyzywającym spojrzeniem, przeszła obok, nie zwracając uwagi.
Kiedy wyszedł na dwór, nie poszedł za garaże. Miał swoje miejsce – przy murku, koło schodów prowadzących na żydowski cmentarz. Lubił tam spędzać czas. Zwłaszcza na przysposobieniu obronnym i niemieckim. Zapalił. Patrzył w górę, na kasztany szykujące się powoli do kwitnienia. Zamyślił się i nie usłyszał kroków za plecami. Otrzeźwiło go dopiero sugestywne chrząkniecie. Odruchowo wyrzucił papierosa.
– Szkoda. Do filtra jeszcze trochę brakowało.
Zmieszany, nie wiedział, co odpowiedzieć.
– W porządku – uspokoił go historyk. – Gdybym chciał robić awanturę, poszedłbym tam, gdzie wszyscy. – Schylił się po peta i wyrzucił go do kosza. – Poczęstujesz mnie? – Usiadł na murku. – Skończyły mi się – dodał po chwili.
Silniejszy podmuch wiatru porwał z ziemi foliową reklamówkę, która zatańczyła w powietrzu. Historyk musiał lewą dłonią zasłonić usta, by płomień zapalniczki nie zgasł, zanim koniuszek papierosa się rozżarzy.
– Wolę czerwone. Ale darowanemu koniowi...
– Czego pan chce? – Nastolatek nie wytrzymał.
– Już mam wszystko. – Kiwnięciem głowy wskazał na wyproszonego papierosa.
– To mogę iść?
– Oczywiście.
Chłopak zarzucił plecak na jedno ramię i zaczął schodzić po schodach.
– Szkoła jest w drugą stronę.
– Nie pana sprawa. Na historii byłem.
– I bardzo mnie to cieszy. Czemu przychodzisz tutaj, a nie za garaże?
– O co panu chodzi?
– O ten tramwaj, co nie chodzi. Czemu tu przychodzisz? – powtórzył historyk.
Nastolatek się zawahał, a nauczyciel dorzucił:
– Czemu nie tam, gdzie wszyscy?
– Wszyscy – wycedził chłopak. – Gówniarze. Co oni mogą wiedzieć? Po co miałbym gdziekolwiek z nimi chodzić?
– A ty?
– Co ja?
– Co ty wiesz?
Nastolatek zrobił krok w stronę nauczyciela. Żeby z tak bliska spojrzeć mu w oczy, musiał pochylić głowę. Przewyższał belfra o prawie dwadzieścia centymetrów.
– Niczego w życiu nie przeszli. Tak jak i pan. Tylko truć pan umie.
– Tylko truć – powtórzył beznamiętnie historyk. – Może masz rację. Ale nie ze wszystkim – dodał. Podszedł do najbliższego kasztana i zerwał jeden z liści. Zaczął go powoli międlić w palcach. – Więc cenisz sobie niezależność, wolność i chciałbyś taki właśnie być: niezależny i wolny? Kiepsko ci chyba idzie, skoro wystarczy kilka słów i wpadasz we wściekłość. Od czego niby jesteś wolny? Od strachu przed powtarzaniem klasy? – zakpił. – Spójrz tutaj, na ten liść. Widzisz, co idzie przez środek? Wiesz, jak to się nazywa? Nerw główny. To jesteś ty. Kłębek nerwów. Widzisz żyłki, jakie od niego odchodzą? To są wszystkie bodźce, na jakie jesteś skazany. Inni ludzie. Ja niech będę tym najkrótszym. – Zarechotał. – Dopóki jesteśmy w stanie do ciebie dotrzeć, możemy cię zranić. Kiepski z ciebie aktor. Możesz być na zewnątrz twardy, ale nikogo nie oszukasz: w środku jesteś galareta. A zobacz tutaj, ogonek. Tu już żadna żyłka nie sięga. Nirwana. Znajdziesz się tutaj, a wszyscy naprawdę będą mogli ci naskoczyć. Wtedy przetrwasz wszystko.
Nastolatkowi wydawało się, że głos nauczyciela przez moment zadrżał.
– Masz, weź go. Muszę wracać. Lekcja zaraz się zacznie.
Trzeci raz wybierał się po drzewo i trzeci raz coś mu przeszkodziło. Nie miał wątpliwości, że to frontowe drzwi trzasnęły. „Co to, dni otwarte? Zmówili się dziś wszyscy, czy o co chodzi?”. Mijał siódmy tydzień i do tej pory przybłąkało się tu tylko sześciu turystów. A dzisiaj huk drzwi już czwarty raz zwiastował gości. Ledwo zdążył oprowadzić po chatce parę, która wydała mu się niezwykle irytująca, a zanosiło się na to, że trzeba będzie powtórzyć robotę. Schylił głowę, przechodząc przez futrynę do przedsionka. Nowo przybyły właśnie zrzucał plecak.
– Cześć. Jak jest mokry, możesz położyć go obok pieca. To samo buty – powiedział, lustrując stan ekwipunku młodego mężczyzny o sylwetce niemal tak szczupłej jak jego własna. Kruczoczarne włosy przybysza połyskiwały od topiącego się śniegu. – Tylko ściągnij je, proszę, tutaj.
– Jasna sprawa.
– Prawie ci się udało. Kilka minut i zdążyłbyś.
– Złapało mnie już na hali. To tylko śnieg. – Nowy wzruszył ramionami.
– Pierwszy raz na Łobzówce?
– Zgadza się.
– Rozbierz się, to pokażę od razu co i jak. A, i uważaj w futrynach. Widzisz, jakie są niskie. – Kiwnięciem głowy wskazał na odrzwia.
Za każdym razem kiedy przychodziło mu witać kolejnego turystę, pluł sobie w brodę, że jeszcze nie uprzątnął baterii butelek, która straszyła tuż przy drzwiach. „Jeszcze pomyślą, że ja tyle piję. Jak ostatni gnój”. Pusta butla na gaz zawadzająca w przejściu też mogła nie robić dobrego wrażenia. Albo stare, śmierdzące koce zajmujące niemal połowę jednej z ław, ustawionych wzdłuż ścian. „Skąd się biorą tacy syfiarze jak ci dwaj blondyni, co byli tu wcześniej? Teraz już i tak nie wygląda najgorzej” – pocieszył się i zapalił światło w korytarzu. Zamknął drzwi za turystą, który obie ręce miał zajęte.
– Piec w salonie. Na prawo – niemal krzyknął, by nie dać się zagłuszyć kobiecemu śmiechowi, który właśnie wybuchnął we wskazanym przez niego pokoju.
Rozgadane towarzystwo nie od razu zauważyło, że przyprowadził kolejnego wędrowca. Tylko starsza kobieta siedząca z boku, która jego zdaniem cały czas wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać, momentalnie obróciła się w ich stronę. Zapadnięte policzki i ściągnięte brwi nie ułożyły się jednak w grymas zaskoczenia, zainteresowania czy jakikolwiek inny.
– Cześć – przywitał się nowy, przekraczając próg.
– Nie udało się zdążyć przed zawieruchą, co? – zagaił wyższy z dwóch mężczyzn stojących przy oknie, przypatrując się, jak nowy układa plecak i buty koło piecyka.
– Nie udało się.
– Do rana przejdzie. Jutro będzie doskonała widoczność – oświadczył wysoki ze znawstwem już bardziej do młodszej od niego o całe pokolenie blondynki, z którą przyjechał kilkadziesiąt minut temu, niż do zmokniętego turysty. – Mam nadzieję zrobić parę zdjęć.
– No, no. Jeszcze do tego fotografujesz? – Dziewczyna podparła się pod boki, tak że materiał ciasnego swetra napiął się wzdłuż jej klatki piersiowej, prezentując zgrabne wcięcie między żebrami i linią bioder.
– Trzeba mieć jakieś hobby.
Nowy nie od razu podążył za gospodarzem z powrotem do korytarza. Dłuższą chwilę przyglądał się wszystkim obecnym w pomieszczeniu.
– Tutaj jest kuchnia. Możesz używać wszystkiego, co znajdziesz. Garnki na dole, talerze u góry. Herbaty tutaj. – Opiekun chatki otworzył jedną z szafek. – Kuchenkę odpalasz zapałkami.
– Robisz wino? – zapytał nowy, wskazując balony fermentacyjne wypełnione do połowy mętnym płynem.
– To jeszcze nastaw poprzednich na Łobzówce. Zresztą teraz za zimno w kuchni. Zatrzymało się. – Stuknął palcem w rurkę fermentacyjną i nieruchoma do tej pory woda, równomiernie wypełniająca łukowate zagłębienie, zakołysała się, by zaraz powrócić do pozycji wyjściowej. – Nie bulgocze. Jak ci na imię?
– Rafał.
– Mnie Tomek.
Wymienili uścisk dłoni.
– Najcieplej do spania masz przy kominie na poddaszu. Tam jeszcze jest koza, można w niej napalić. Normalnie tego nie robię, ale dzisiaj sporo osób. I jeszcze w tym pokoju nie jest najgorzej. – Gospodarz otworzył kolejne drzwi. – Tutaj jest kaflowy. – Położył na piecu otwartą dłoń.
Rafał zauważył, że o piętrowe łóżko był oparty wysoki plecak, a na materacu leżał rozłożony śpiwór.
– Kto tu śpi? – zapytał.
– Nie wnikam. Pilnuję tu i pomagam, jak trzeba. Reszta to nie mój interes – skwitował Tomek. Następnie pokazał umywalnię i zaprowadził Rafała na poddasze. U szczytu schodów zawiązana była holownicza lina. – Trzymaj się, jak wchodzisz na górę. Nie chcę mieć problemów z połamańcami.
[...]