Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
43 osoby interesują się tą książką
Presja związana ze sławą, oraz obsesyjny prześladowca, zmusiły gwiazdę pop – Olivię Smith – do schronienia się w Halcyon Hall, ekskluzywnym SPA na odległej wyspie u wybrzeży Maine.
Jednak od chwili jej przybycia krążą pogłoski o zniknięciu kobiet i historie o makabrycznej przeszłości kurortu. A wiadomość od prześladowcy udowadnia, że gwiazda nigdzie nie jest naprawdę bezpieczna.
Niebezpieczeństwo staje się z każdym dniem bardziej realne.
W Halcyon Hall czyha coś złego. I nie chodzi tylko o ponurą historię z przeszłości, ale też o teraźniejszość.
Każdy grzech musi zostać rozliczony…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Październik 1996
Przenikliwy krzyk poderwał do lotu czarne ptaszory, które wystrzeliły spośród sosen w kierunku zachmurzonego nieba. Cienie ich skrzydeł zatańczyły nad wysoką żelazną bramą, przed którą stało trzech chłopców na rowerach.
Deacon Howell pochylił głowę i mruknął pod nosem:
– Co to miało być?
Zaraz potem rozległ się skowyt kojotów, nawołujących się nawzajem.
– Co jest? Cykasz? – zakpił wątły Elijah Cooke, który pewnie też by się przestraszył, gdyby tuż obok nie tkwił jego kuzyn.
W przeciwieństwie do swoich dwóch dwunastoletnich towarzyszy David Cooke był już pełnoprawnym nastolatkiem, ale z racji słabych kompetencji intelektualnych chodził z nimi do tej samej klasy. Na tyle górował nad kolegami masą, że Deacon nie mógłby się przeciwstawić im obu naraz. Być może więc niepotrzebnie dał się namówić na tę wycieczkę.
– Nie cykam – skłamał.
Odpowiedziało mu tylko mordercze spojrzenie upiornie bladych oczu Elijaha, który mimo lichej sylwetki z jakiegoś powodu wydawał się bardziej przerażający niż jego kuzyn. To on wymyślił, że tu przyjadą. To pewnie była zasadzka, ale teraz Deacon nie mógł się już wycofać.
Spoglądając na wysoką bramę z kutego żelaza, zapytał:
– Jak niby mielibyśmy dostać się do środka?
Cienkie wargi Elijaha rozchyliły się w przemądrzałym uśmieszku, po czym jego dłoń objęła jeden z pordzewiałych prętów i pchnęła go. Brama uchyliła się ze zgrzytem.
Cholera...
Teraz Deacon nie miał już żadnej wymówki. Nie mógł w żaden sposób się wymigać i uciec... przed klątwą. Legenda głosiła, że sprowadzi ją na siebie każdy, czyja noga postanie na terenie starego szpitala psychiatrycznego. To pewnie dlatego Cooke’owie byli tacy porąbani. To miejsce należało do ich rodziny, więc ich również musiało to dotknąć.
A teraz chcieli, żeby zło spadło także na niego. Deacon wciągnął do płuc chłodne jesienne powietrze i popedałował za resztą krętą dróżką. Rosnące po bokach sosny tak się rozpanoszyły, że ich gałęzie wczepiały im się w ubrania.
Szpital zakończył swoją działalność, jeszcze zanim Deacon przyszedł na świat, on jednak wiedział o jego istnieniu. Nasłuchał się opowieści o ludziach, których rażono tam prądem i którym wiercono dziury w czaszkach. Każda sosnowa gałąź, która próbowała go zatrzymać, była jak ręka starająca się go pochwycić. Zdjęty strachem, nacisnął mocniej na pedały i wyprzedził Cooke’ów, żeby nie zdążyli zastawić na niego pułapki. Może ustępował Davidowi pod względem postury, ale był od niego szybszy.
Do budynku dotarł jako pierwszy. Sypiące się gmaszysko obrośnięte bluszczem wyglądało jak zamek, a na pewno pięło się w górę w stopniu godnym zamku. Oszołomiony, Deacon zeskoczył z siodełka i pozwolił, by rower upadł w gęste zarośla. Intensywnie wpatrywał się w stojącą przed nim konstrukcję – ona też zdawała się na niego patrzeć. Okna z powybijanymi szybami do złudzenia przypominały szeroko otwarte oczy, za którymi na próżno szukać duszy.
I wtedy gmach zawołał go piskliwym szeptem:
– Deaconie...
Chichot, który rozległ się zaraz potem, uświadomił mu, że padł ofiarą drwiny Cooke’ów, którzy próbowali napędzić mu stracha. Nie zamierzał dać im tej satysfakcji. Honor mu na to nie pozwalał.
Ruszył w kierunku podwójnych drzwi, którymi wchodziło się od frontu do walącego się budynku. Jedno ze skrzydeł odchyliło się częściowo na pordzewiałym zawiasie, dało się je więc odciągnąć na tyle, żeby dostać się do środka przez szparę. Nogi mu się trzęsły, ale przekroczył próg. We wnętrzu panowały ciemności i chłód, a powietrze przesycał zapach padliny.
To musiało być jakieś zwierzę.
Tylko zwierzę.
Skoro on dostał się do środka, to zwierzęta też mogły. Zresztą one mogłyby skorzystać również z powybijanych okiem. Teraz przez te okna sączyło się światło, za którym poszedł w kierunku klatki schodowej, stanowiącej centralny element holu. Można nią było dotrzeć na kolejne kondygnacje, aż do tej ostatniej, na której z sufitu wystawały gałęzie. Drzewo musiało przewrócić się na dach pod wpływem lodu albo uderzenia pioruna. Deacon szedł w kierunku schodów, patrząc w górę, a nie pod nogi, więc w pewnym momencie potknął się i runął jak długi obok tego, co stanęło mu na drodze. Wyciągnął rękę, żeby się dźwignąć do pionu, ale jego palce na czymś się poślizgnęły, wpadły w coś... w coś galaretowatego i...
Deacon patrzył teraz w dół – na człowieka, na którego upadł. A raczej na to, co z niego zostało. Długie jasne i mocno skudlone włosy otaczały gnijącą twarz, która – zupełnie jak wcześniej to gmaszysko – wpatrywała się w niego nieistniejącymi już oczami.
Chciał wrzeszczeć ile sił w płucach, ale głos uwiązł mu w gardle i nie był w stanie się stamtąd wydostać, tak samo jak on nie był w stanie się podnieść albo choćby poruszyć. Utknął na dobre w tym koszmarze.
Teraz wiedział już na pewno – klątwa go dopadła. Tak samo jak tego nieszczęśnika.
Rozdział 1
Obecnie
Droga wiodła pośród sosen, których gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu. Asfalt oblepiony cienką warstewką lodu lśnił charakterystycznie, dlatego Deacon ostrożnie naciskał na gaz. Nie chciał ryzykować. W końcu dotarł na parking i wjechał swoim SUV-em na jedno z pustych miejsc.
Minęło już ponad dwadzieścia pięć lat, odkąd Deacon Howell odnalazł na terenie Bainesworth Manor pierwsze ciało. I choć już dawno nie był przerażonym dwunastolatkiem, każda wizyta w tym miejscu przyprawiała go o ścisk żołądka. Otworzył drzwiczki i wysiadł na śliską drogę. Ruszył w kierunku potężnego budynku, przykrytego teraz glinianą dachówką, a chwilowo również grubą warstwą śniegu. Kilka lat wcześniej przeprowadzono tu gruntowny remont, ale dla Deacona niewiele się zmieniło. Okna, choć wstawiono w nie nowe szyby, nadal nie miały duszy. Teraz to miejsce nazywało się Halcyon Hall i działał tu nie szpital psychiatryczny, lecz ekskluzywny ośrodek odnowy biologicznej i terapii, ale dla niego to zawsze już będzie Bainesworth Manor.
Siedlisko klątwy, która na nim ciążyła.
Gdyby tylko dało się na nią zrzucić wszystko to, co złego spotkało go w życiu.
Tak samo jak przed laty, tak i teraz Deacon zaczerpnął dla pewności głęboki wdech i wszedł przez podwójne drzwi, które tym razem otworzyły się przed nim automatycznie. W holu wyłożonym połyskliwym marmurem i lakierowanym drewnem unosił się świeży zapach, w którym dało się wyczuć nuty skóry i szałwii. Deacon jednak nadal wyczuwał pod nim woń śmierci – zupełnie jak wtedy.
Śmierć wisiała niczym czarna chmura nie tylko nad tym dworem, ale także nad całą Bane Island w stanie Maine. Posiadłość zajmowała niemal połowę powierzchni wyspy, pozostałym mieszkańcom pozostawiając do dyspozycji tylko miasteczko i jego obrzeża oraz część skalistej linii brzegowej. To właśnie pośród tych skał cumowały łodzie, choć bardzo nieliczne. W związku z brakiem promu jedyna droga na stały ląd prowadziła mostem, który mierzył dobrze ponad sześć kilometrów. Była to konstrukcja tak stara i niepewna, że zimą rzadko dawało się nim przejechać. Mieszkańcy wyspy musieli więc polegać tylko na sobie: na małym szpitalu, sklepie spożywczym i kilku innych niewielkich punktach zaopatrzenia.
Deacon niewątpliwie zaliczał się do „miejscowych”: tutaj się urodził i tu wychował. Gdy na jakiś czas wyjechał – ze szczerym zamiarem, żeby nigdy nie wracać – klątwa (i choroba ojca) wezwała go z powrotem.
A praca raz po raz wymuszała na nim wizyty w Halcyon Hall.
Elijah Cooke wyłonił się z cienia, który zdawał się jego naturalnym środowiskiem. Może był jednym z tych duchów dworu, o których plotkowali ludzie. Tyle że znanym, bo kierującym ośrodkiem z fotela dyrektora.
– Cóż cię sprowadza tym razem, szeryfie?
W ciągu ostatnich kilku miesięcy Deacon gościł w tym budynku wielokrotnie. Pierwotnie przyjechał pomóc pewnej kobiecie w odnalezieniu jej zaginionej córki. Wtedy znalazł trupa. Szczęśliwie ciało nie należało do owej córki, ale trudności ze zidentyfikowaniem go bynajmniej nie ułatwiały szeryfowi pracy.
– Dobrze wiesz co – odparł.
W jasnych oczach Elijaha, nadal zanurzonego w cieniu, pojawił się złowrogi błysk.
– Wiesz już, kto to był?
Szeryf pokręcił głową.
– A dlaczego to tyle trwa?
– Stan ciała uniemożliwił pobranie odcisków palców.
Tamten pierwszy trup, którego tu znalazł jako dwunastolatek, do dziś go prześladował. Ten nowy pewnie będzie go dręczyć aż po kres jego dni. A przecież między jednym a drugim znalazł jeszcze...
O niej też nigdy nie zapomni, o niej zwłaszcza.
– A badania DNA? – zapytał Elijah.
Deacon dobrze wiedział, o co pyta jego dawny kolega, postanowił jednak zachowywać się tak samo oschle jak pan doktor.
– Nie wskazują na Genevieve Walcott.
– To całkiem oczywiste. Przecież ona żyje, dzięki Bogu. – Elijah uniósł brew. – Chyba nie zamierzasz sobie przypisywać zasług z tego tytułu?
Deacon znów pokręcił głową.
– Genevieve to bystra dziewczyna. Sama się uratowała.
Co prawda pomógł jej trochę jej przyszły ojczym, ale udało jej się uciec z rąk ogrodnika z Halcyon Hall, który ją porwał i przetrzymywał. Ta kobieta, której ciało odkrył Deacon, nie miała tyle szczęścia. Nie zdołała uniknąć straszliwego losu. Gdy Deacon ją znalazł, na ratunek było już zdecydowanie za późno. Teraz mógł jedynie dopilnować, aby sprawiedliwości stało się zadość.
Elijah zrobił krok w kierunku szeryfa i zniżając głos do szeptu, zapytał:
– A to drugie DNA?
– Które drugie DNA? – rzucił Deacon. – Tyle ich teraz mamy, że trochę potrwa, zanim laboratorium się z tym wszystkim upora.
Dyrektor westchnął.
– Te wszystkie nakazy nie były potrzebne. Mnie też zależy na tym, żeby ustalić tożsamość zwłok.
– Dlaczego w takim razie nie zgłosiłeś zaginięcia? – padło oskarżycielskie pytanie.
Deacon ciągle jeszcze nie oswoił się z informacją, którą w końcu przekazał mu Elijah. Trudno mu było uwierzyć, że dyrektor ośrodka ma bratanicę, ponieważ jego młodszy brat Jamie – obecnie przedstawiający się światu jako Bode – samotnie wychowuje dziecko. Ród Bainesworthów został ponownie przedłużony. Zresztą jeśli wierzyć plotkom, miał więcej odnóg, niż mogłoby się wydawać. Tyle że akurat Deacon miał do plotek bardzo dużą rezerwę. Jego interesowały tylko fakty, w tym konkretnym przypadku dotyczące okoliczności zniknięcia matki bratanicy Elijaha, która pracowała w ośrodku jako trenerka, ale cztery miesiące temu, krótko po narodzinach jej córki, słuch o niej zaginął.
– Zostawiła przecież list do Bode’a i złożyła wypowiedzenie – stwierdził Elijah.
Z materiałów, które przedłożono szeryfowi parę tygodni wcześniej, wynikało, że kobieta zrezygnowała zarówno z posady, jak i z roli matki.
– Bode przypuszcza, że wszystko ją przerosło i dlatego uciekła – ciągnął Elijah, jakby broniąc młodszego brata. – Wydaje mu się mało prawdopodobne, żeby to ciało mogło należeć do niej. Ona przecież odeszła na długo przed tym, jak zamordowano tę kobietę. – W jego głosie na próżno jednak szukać przekonania. Pod oczami miał wyraźne zasinienia. Widocznie wcale nie sypiał więcej niż Deacon.
– Zaginięcia Genevieve Walcott też nie zgłosiłeś – przypomniał mu szeryf. – Dlaczego nadal zachowujesz się tak, jakby nic złego się tu nie działo?
– Cokolwiek się działo, już jest po wszystkim. Teddy Bowers, który porwał Genevieve, nie żyje. I to zapewne także on zabił tę kobietę. Oczywiście, jeśli faktycznie została zamordowana.
– To dla ciebie wygodna wersja.
– A dla ciebie nie?
– Wygoda nie ma tu nic do rzeczy – obruszył się szeryf. – Mnie interesuje prawda. – Chciał poznać prawdę na każdy temat, również na temat tego ciała, które znalazł ponad cztery lata wcześniej. – Dlatego poprosiłem policję stanową o ponowne otwarcie sprawy śmierci Shannon.
Shannon była blondynką, tak samo jak ta kobieta sprzed paru tygodni. Genevieve Walcott też była blondynką. Być może na Bane Island grasował seryjny morderca.
– Przecież stwierdzono, że to było samobójstwo – zdziwił się Elijah. – Taka wersja na pewno istotnie ułatwia ci życie, więc dlaczego nie chcesz jej przyjąć?
– Już ci powiedziałem: chcę znać prawdę – powtórzył szeryf.
Elijah prychnął.
– Ty i ta twoja prawda. Chcesz obarczyć mnie i moją rodzinę winą za wszystko, co się dzieje na tej wyspie. Nawet za samobójstwo Shannon.
– Jeśli porywacz Genevieve Walcott nie kłamał, twoja rodzina ma sporo na sumieniu – powiedział Deacon. – Może już nie pamiętasz, ale Teddy Bowers przedstawił się jako dziedzic Bainesworth. Twierdził, że ty i twój brat odebraliście mu to, co zgodnie z prawem mu się należało.
Dyrektor pokręcił głową.
– Teddy Bowers nie miał piątej klepki. Jeśli przyjechałeś tu po to, żeby mi grać na nerwach, to kończymy tę rozmowę, szeryfie.
– Ty nazywasz to graniem na nerwach. Dla mnie to przesłuchanie.
– Nie zrobiłem nic, co uzasadniałoby przesłuchiwanie mnie – odciął się Elijah.
Deacon przechylił głowę, z powątpiewaniem wpatrując się w swojego dawnego wroga.
– Nie wątpię, że chciałbyś w to wierzyć.
– Raz jeszcze powtórzę: ty nie chcesz, żeby to była prawda. Dlatego kończymy tę rozmowę. A gdy następnym razem zapragniesz tu przyjechać, koniecznie przywieź ze sobą nakaz.
Deacon wyciągną z kieszeni świstek papieru.
– Zobacz, co tu mam.
Elijah zaklął.
– Nie pojmuję, jak zdołałeś się zaprzyjaźnić z sędzią.
Deacon czasem też się nad tym zastanawiał, tym bardziej że początkowo żywił wobec Whittakera Lawrence’a – który wkrótce miał zostać ojczymem Genevieve Walcott – taką samą podejrzliwość jak wobec klanu Cooke’ów. Różnica być może polegała na tym, że Whit nie miał nic do ukrycia, więc nie zachowywał się tak defensywnie. I szybko zrozumiał, że Deacon robi to, co do niego należy.
– A czego dotyczy ten nakaz? – zapytał Elijah, przejmując od niego dokument. Gdy wczytał się w jego treść, zaczął intensywnie kręcić głową. – Nie, nie! Absolutnie nie ma mowy!
Deacon tylko zachichotał. Tym razem Elijah nie wygra. Tym razem sytuacja rozwinie się inaczej niż w dzieciństwie, gdy zawsze miał w odwodzie silniejszego kuzyna. Deacon nie był już zresztą takim trzpiotem jak wtedy. Od tamtej pory wiele przeżył i wiele stracił.
Jak długo będzie tu bezpieczna? Ile potrwa, zanim prasa ją znajdzie? Albo – co gorsza – zanim on ją znajdzie?
Olivia Smith rozejrzała się po ogrodzie zimowym. Chociaż słońce przyjemnie grzało przez szyby, poczuła na plecach zimny dreszcz. Wreszcie nie było tu nikogo oprócz niej. Bynajmniej nie czuła się samotna. Coś stale nie dawało jej spokoju. Bez przerwy miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Aż za dobrze zdawała sobie sprawę, że ktoś mógł się przyczaić po drugiej stronie szyby albo ukryć pośród ośnieżonych sosen. Może jeden z tych cieni rzucało nie drzewo, lecz człowiek? Olivia podeszła do okna, ale nie zobaczyła nic poza własnym odbiciem: ubrania zwisały luźno z jej drobnej sylwetki, włosy w ciemnym odcieniu blond okalały jej szczupłą twarz, a szeroko otwarte oczy bacznie się jej przyglądały.
Nie zastanawiała się specjalnie nad doborem stroju. Zimową porą, a zwłaszcza w okresie świątecznym, w ośrodku było niewielu gości. To między innymi z tego względu Olivia postanowiła tu przyjechać. Pomimo straszliwej historii Bainesworth Manor w Halcyon Hall czuła się zupełnie bezpieczna. Dopóki nie znaleziono tego ciała...
W zasadzie to nawet nie tyle ciało ją przeraziło, ile pojawienie się tej reporterki. Edie Stone słynęła z czujnego nosa do skandali i sekretów. Olivia tymczasem ukrywała i jedno, i drugie – i nie chciała, żeby cokolwiek z tego wyszło na jaw.
To był kolejny powód, który trzy miesiące temu przywiódł ją do tego luksusowego SPA. Halcyon Hall obiecywał swoim gościom całkowitą prywatność. Dyrektor, doktor Elijah Cooke, przekonywał, że pomimo odkrycia zwłok na terenie ośrodka, w tej kwestii nic się nie zmieni. Zarzekał się, że reporterka nie uzyska wstępu na teren gmachu, a już na pewno nie zbliży się do gości. Olivia była więc bezpieczna.
Tylko czy na pewno?
Gdy ponownie spojrzała w szybę, oprócz własnego odbicia zobaczyła jeszcze cień za swoimi plecami. Podskoczyła i obróciła się w kierunku intruza.
– Co do cholery...
– Przepraszam – powiedziała nastoletnia brunetka. – Nie chciałam pani wystraszyć.
Olivia schyliła głowę, tak aby włosy przesłoniły jej twarz, po czym spiesznym krokiem ruszyła w kierunku szklanych drzwi prowadzących na korytarz.
– Nie będę pani przeszkadzać – obiecała dziewczyna głosem drżącym z emocji. – Proszę udawać, że mnie tu nie ma.
Olivia na próżno liczyła, że nastolatka da jej spokój. Gdy tylko pojawiała się w pracy, czyli w weekendy, zawsze znajdowała jakiś pretekst, żeby ją wytropić i się na nią gapić. Jak jakaś stalkerka...
Po dziurki w nosie miała ludzi, którzy ją nękali. Tutaj chciała się tym nie przejmować. Na szczęście sama dziewczyna nie wydawała się groźna. Przeciwnie – miała w sobie coś takiego, że Olivia na jej widok czuła dziwne ukłucie w sercu. Teraz po młodziutkiej twarzy popłynęły łzy, a piersią młódki wstrząsnęło łkanie.
– Co się stało? – zapytała Olivia, choć tak naprawdę wcale nie chciała się angażować... w nic... i z nikim... Chciała zwyczajnie mieć spokój.
I tylko widok tej dziewczyny łamał jej serce.
Nastolatka odsłoniła twarz i otarła łzy.
– Czy... – zapytała łamiącym się głosem, a jej głęboko osadzone oczy otworzyły się szeroko w wyrazie niedowierzania. – Czy panią naprawdę to obchodzi?
Dotąd Olivia robiła, co mogła, aby jej unikać. Teraz ukłucie w sercu podbarwiło się wyrzutem sumienia, bo najwyraźniej robiła to nader ostentacyjnie. Tak bardzo starała się chronić własny interes, że nawet do głowy jej nie przyszło, jak może to zostać odebrane.
– Jesteś wyraźnie poruszona – powiedziała. – Chciałabym wiedzieć dlaczego.
Dziewczyna pociągnęła nosem.
– Z tego samego powodu co zawsze – odparła. – Przez niego...
– Przez jakiegoś chłopaka? – Olivia westchnęła.
Dlaczego właściwie ją to zaskoczyło? Przecież większość nastoletnich wzruszeń to kwestia burzy hormonów i tylko jej dojrzewanie było pod tym względem wyjątkiem – bo na jej liście problemów hormony zajmowały bardzo odległe miejsce.
Dziewczyna się roześmiała, ale jakoś gorzko.
– Jak niby miałabym mieć chłopaka, skoro mam takiego ojca? I jeszcze pewnie tę robotę przez niego stracę. Bo wiecznie musi się wdawać w jakiejś awantury, a właśnie teraz wdał się w awanturę z samym doktorem Cookiem.
– W awanturę? – zapytała Olivia, spinając się z niepokoju. – Czy twój ojciec jest porywczym człowiekiem? – Nastolatka przytaknęła, na co Olivia odpowiedziała kolejnym westchnieniem. Wyciągnęła rękę i mocno ścisnęła ramię dziewczyny. – A czy wobec ciebie też bywa porywczy?
Uważnie wpatrywała się w młodą twarz w poszukiwaniu siniaków. Z własnego doświadczenia wiedziała, że sprytny agresor potrafi zadawać ciosy tak, żeby nie pozostawiać widocznych śladów.
Dziewczyna pokręciła jednak głową, tak energicznie, że ciemne włosy posypały jej się na policzki. Olivia chciała je odsunąć, ale wtedy nastolatka raptownie się uchyliła, jakby spodziewała się ciosu.
– Przepraszam – powiedziała Olivia, cofając dłoń.
Sama też nie lubiła, gdy ktoś jej dotykał, z tego samego zresztą powodu. Postanowiła to zapamiętać i nigdy więcej nie wyciągać ręki w ten sposób.
Dziewczyna jednak ponownie potrząsnęła głową.
– Nic się nie stało.
– Jak masz na imię? – zapytała Olivia.
Uzyskała już kiedyś informacje na ten temat, bo o dziewczynie wspominała psychoterapeutka, Rosemary Tulle. Chwilowo jednak nie potrafiła przywołać imienia z pamięci, bo po głowie krążyło jej zdecydowanie za dużo inny myśli... I wspomnień.
– Holly – powiedziała dziewczyna cichutko, wręcz nieśmiało.
– Holly – powtórzyła Olivia. – Musisz to zgłosić. Musisz komuś powiedzieć, jak on cię traktuje.
– Zgłosić? – Holly roześmiała się gorzko. – A niby komu?
– Musisz iść na policję.
– On jest z policji. Jest szeryfem.
Olivia miała na końcu języka niecenzuralne słowa, ale nie chciała potęgować frustracji i strachu nastolatki.
– Ale to nie znaczy, że stoi ponad prawem. Możesz złożyć na niego doniesienie u kogoś z policji stanowej. Albo możesz zgłosić sprawę sędziemu. Temu, który umawia się z Rosemary Tulle.
Olivia spotkała go kilkakrotnie. Sprawiał wrażenie człowieka godnego zaufania.
– Oni się przyjaźnią – oznajmiła Holly. – A policja stanowa już kiedyś się nim interesowała. Tylko nie mieli dość dowodów, żeby cokolwiek zrobić.
– Nie uwierzyli ci? – zapytała Olivia, czując narastający gniew. Sama kiedyś znalazła się w takiej sytuacji. Jej też nikt nie chciał uwierzyć.
Holly wzruszyła ramionami.
– To nie tak, że... – W jej ciemnych oczach znów stanęły łzy. – On nie...
– Co? – Olivia próbowała nakłonić ją do zwierzeń. – Czego nie zrobił?
Dziewczyna, która wyraźnie górowała nad mierzącą zaledwie półtora metra Olivią, spoglądała jej teraz przez ramię, a jej ciemne oczy ponownie szeroko się otworzyły.
– Tata... – wymamrotała.
Olivia obróciła się gwałtownie i zobaczyła w drzwiach człowieka, który niemal w całości wypełniał przejście. Był wysoki i barczysty, a do tego tak ciemny, że jego cień zdawał się zasysać całe światło z ogrodu zimowego. Serce jej przyspieszyło. Teraz już nie czuła dreszczy, lecz strach w najczystszej postaci. Przywołała jednak resztki sił i zapanowała nad drżeniem nóg, po czym ustawiła się między ojcem a córką, zakładając, że być może staje między napastnikiem a ofiarą.
– Nie pozwolę mu cię skrzywdzić – obiecała dziewczynie.
Pod policyjną czapką dostrzegła unoszące się brwi.
– Holly, co ty opowiadasz ludziom?
– Ja... Ja nie... – Nie potrafiła dokończyć.
Olivia poczuła, jak wzbiera w niej fala opiekuńczych uczuć. Odwróciła się do dziewczyny.
– Nie musisz z nim rozmawiać. Idź stąd – poleciła jej. – Ja się z nim rozprawię.
Zamierzała zrobić dla Holly to, czego nikt nigdy nie zrobił dla niej.
Podprowadziła ją do drzwi, w których stał szeryf. Ustawiła się między nimi tak, aby dziewczyna mogła wyjść bez nawiązywania kontaktu fizycznego z ojcem. Wiedziała oczywiście, że w jej obecności ten niczego nie spróbuje – pokręcił tylko głową, jakby z obrzydzeniem.
Olivia ledwo panowała nad nerwami. Zdołała wytrwać tylko do chwili, gdy Holly zniknęła im z oczu, a potem wybuchnęła:
– Jak śmiesz! Jak śmiesz zachowywać się tak, jakby to ona ciebie rozczarowała!
Sama aż za dobrze wiedziała, jak to jest być wiecznie poniżanym i odsądzanym od czci i wiary. Jak to jest być traktowanym jak zero, jak kompletne nic.
– Jak śmiesz! – powtórzyła, tym razem wbijając mu palec wskazujący w pierś.
Szeryf był potężny niczym wół, a tors miał umięśniony i twardy jak skała. Nawet nie drgnął, tylko wargi wykrzywiły mu się w drwiącym uśmiechu.
Olivia miała ochotę wymierzyć mu policzek, ale on widać wyczytał to w jej myślach, bo uprzedził ją z przestrogą:
– Niech się pani dwa razy zastanowi, zanim się pani zamierzy na policjanta na służbie, pani Smith.
Oszołomiona – zarówno tym, że szeryf zna jej nazwisko, jak i tym, że odważyła się go dotknąć – cofnęła palec i zrobiła krok do tyłu.
– To nie ja tu się na kogoś zamierzam – powiedziała.
On zmrużył oczy i przez chwilę bacznie się jej przyglądał.
– Ja też nie. Nie wiem, co naopowiadała pani moja córka, ale włos jej z głowy przeze mnie nie spadł.
Olivia odpowiedziała równie buńczucznym spojrzeniem. Próbowała rozstrzygnąć, czy szczerość jego głosu i wyrazu twarzy jest autentyczna, czy to tylko zgrabna fasada.
– To co pan tutaj robi? Przyszedł ją pan nękać w pracy?
– Nie przyszedłem jej nękać – odparł. – W ogóle nie przyszedłem z nią rozmawiać.
– Po co w takim razie pan przyszedł?
– Porozmawiać z panią.
Olivia gwałtownie się odsunęła, jakby wymierzył jej policzek.
– Ze mną?
A niby dlaczego on miałby chcieć z nią rozmawiać? Co jeszcze mógł o niej wiedzieć poza tym, jak się nazywa? Co zdążył już na jej temat usłyszeć?
Elijah po raz pierwszy zrozumiał, jak wielką satysfakcję daje przywalenie w coś pięścią: ta siła rozchodząca się po obolałych knykciach i drżenie wędrujące w górę ramienia, które czuł aż w brzuchu.
Mało brakowało, żeby potem nie oberwał – uratował go brat, który zdążył chwycić worek, zanim ten pokonał całą drogę i uderzył w napastnika. Bode pokręcił głową i przestrzegł go:
– Musisz uważać, bo złamiesz sobie rękę.
Ale przecież problem Elijaha polegał właśnie na tym, że on zawsze tak bardzo uważał. Zawsze starał się wszystko i wszystkich kontrolować. Choćby jednak nie wiadomo jak się starał, teraz wszystko rozchodziło się w szwach.
– Jeśli chcesz dalej okładać worek, daj sobie chociaż założyć rękawice – zaproponował Bode. – Albo mogę ci zaproponować sparing.
Odkąd zdecydowali się prowadzić Halcyon Hall jako partnerzy, ich życie przypominało niekończący się sparing. Elijah miał już dość ciągłej walki, dlatego pokręcił głową.
Bode uśmiechnął się szeroko.
– Nie chcesz się ze mną mierzyć?
Elijah musiałby być niespełna rozumu, żeby się na to zdecydować. Jego brat był przecież światowej klasy trenerem, „ciałem” Halcyon Hall. Elijah, jako psychiatra, był głową przedsięwzięcia, które wspólnie reklamowali jako „całkowity dobrostan ciała i umysłu”.
– Nie chcę z tobą walczyć – przyznał. – Już nie.
Bode westchnął.
– Fakt, dość już się naboksowaliśmy.
Elijah oczywiście nie mógł obiecać, że już nigdy nie wda się z bratem w żaden spór. Ostatecznie prowadzili razem firmę, a każdy z nich uważał swój aspekt jej działalności za najważniejszy. Przynajmniej jednak nie byli wrogami. Już nie.
– Zamiast walczyć ze sobą, musimy zawalczyć o ośrodek – stwierdził.
Bode cały się spiął.
– A co się stało?
– Szeryf tu jest.
Brat przeklął.
– Niech się tu nie pokazuje bez nakazu.
– Ma nakaz – doinformował go Elijah. – Sąd wystawił mu dokument, na mocy którego może przesłuchać naszych gości.
Teraz to Bode uderzył w worek, i to z taką siłą, że ten pomimo swojego ciężaru poszybował ku sklepieniu wysokiej sali gimnastycznej.
– Cholera jasna! Jak zacznie ich nękać, tak jak nękał nas, to wyjadą nawet ci, którzy jeszcze do tej pory się nie wymeldowali.
Elijah miał dokładnie takie same obawy.
– A przecież nikt z nich nie może niczego wiedzieć na temat tej zmarłej kobiety. Szeryf znalazł ją parę tygodni temu, więc musiała nie żyć, jeszcze zanim większość gości do nas przyjechała.
Większość, ale nie wszyscy. Najdłużej przebywała tu Morgana Drake, która od czasu otwarcia ośrodka dwa lata temu kilkakrotnie spędzała w nim po kilka miesięcy. Teraz gościła w Halcyon Hall już od pół roku, więc w zasadzie śmiało można by jej przyznać status stałego mieszkańca.
Olivia Smith przyjechała przed trzema miesiącami i na razie nie podała planowanej daty wyjazdu. Ponieważ jednak bardzo sobie ceniła prywatność, Elijah się spodziewał, że wkrótce ich opuści.
– To jeszcze nie koniec – dodał. – Uruchomił procedurę ponownego otwarcia sprawy śmierci swojej żony.
– Po co? – zdziwił się Bode. – Przecież to go ugryzie w tyłek bardziej niż nas.
Elijah wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia po co. – Mógł tylko domniemywać, że Deacon nie chce dłużej czuć się odpowiedzialny czy winny za jej śmierć. – Ale jeśli policja stanowa i tę sprawę zakwalifikuje jako morderstwo...
– Musimy dopilnować, żeby media o niczym się nie dowiedziały – stwierdził Bode. – Bo inaczej wszystkie przyszłe rezerwacje szybko zostaną anulowane.
Tego najbardziej bał się Elijah.
– Właśnie! Zaraz mam spotkanie z Amandą.
Mówił o Amandzie Plasky, która odpowiadała za PR ośrodka.
Bode’a aż zatkało.
– Przyszedłeś z tym najpierw do mnie?
– Ależ oczywiście. – Elijah skinął głową.
Bode ponownie uniósł rękę, ale zamiast się zamachnąć, chwycił go za ramię i ścisnął.
– Dzięki.
Elijah poczuł lekki żal, że dotąd nie dbał o dobre relacje z bratem.
– Jedziemy przecież na jednym wózku – zapewnił.
Jakże to teraz było prawdziwe!
Tak się jednak nieszczęśliwie składało, że oprócz ich dwóch w sprawy Halcyon Hall angażował się ktoś jeszcze – i ten ktoś nie chciał odpuścić.
– Chcesz iść ze mną do Amandy? – zapytał, po raz kolejny zaskakując brata.
Bode rozejrzał się po siłowni.
– Heather chyba już kończy – powiedział, mając na myśli młodą kobietę, która prowadziła trening. – Poproszę ją, żeby wzięła za mnie konsultację, i pójdę z tobą.
Kiedyś Elijah nie ucieszyłby się z tego, że brat chce się w coś włączyć. Teraz też przestał się cieszyć, gdy tylko padły słowa:
– A potem jemu też powinniśmy powiedzieć.
Na te słowa żołądek Elijaha gwałtownie się ścisnął. Dyrektor jęknął, jakby miał za sobą intensywny trening.
– Jest trzecim partnerem – przypomniał mu Bode.
Nie byliby w stanie wyremontować Bainesworth Manor i tchnąć w to miejsce nowego życia, gdyby dziadek nie zapewnił im przedwczesnego dostępu do spadku, który mieli po nim uzyskać. Opatrzył jednak tę zgodę zastrzeżeniem dotyczącym dożywotniej dzierżawy posiadłości. Gdyby na to nie przystali, musieliby zaczekać z otwarciem ośrodka do jego śmierci. A Elijah zaczynał podejrzewać, że ta nigdy nie nastąpi.
Czyżby staruszek zawarł pakt z diabłem? A może sam był diabłem wcielonym, jak domniemywali niektórzy mieszkańcy wyspy? Gdyby kiedykolwiek skazano go za te wszystkie zbrodnie, które ludzie mu przypisywali, wyszłoby na to, że Elijah i Bode działali ręką w rękę z samym Księciem Piekieł.