Ścigana - Lisa Childs - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ścigana ebook i audiobook

Childs Lisa

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Presja związana ze sławą, oraz obsesyjny prześladowca, zmusiły gwiazdę pop – Olivię Smith – do schronienia się w Halcyon Hall, ekskluzywnym SPA na odległej wyspie u wybrzeży Maine.

Jednak od chwili jej przybycia krążą pogłoski o zniknięciu kobiet i historie o makabrycznej przeszłości kurortu. A wiadomość od prześladowcy udowadnia, że gwiazda nigdzie nie jest naprawdę bezpieczna.

 

Niebezpieczeństwo staje się z każdym dniem bardziej realne.

W Halcyon Hall czyha coś złego. I nie chodzi tylko o ponurą historię z przeszłości, ale też o teraźniejszość.

Każdy grzech musi zostać rozliczony…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 0 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Tomasz Ignaczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nałuTHE HUN­TED
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Co­py­ri­ght © 2021 by Lisa Childs First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-816-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Paź­dzier­nik 1996

Prze­ni­kliwy krzyk po­de­rwał do lotu czarne pta­szory, które wy­strze­liły spo­śród so­sen w kie­runku za­chmu­rzo­nego nieba. Cie­nie ich skrzy­deł za­tań­czyły nad wy­soką że­la­zną bramą, przed którą stało trzech chłop­ców na ro­we­rach.

De­acon Ho­well po­chy­lił głowę i mruk­nął pod no­sem:

– Co to miało być?

Za­raz po­tem roz­legł się sko­wyt ko­jo­tów, na­wo­łu­ją­cych się na­wza­jem.

– Co jest? Cy­kasz? – za­kpił wą­tły Eli­jah Co­oke, który pew­nie też by się prze­stra­szył, gdyby tuż obok nie tkwił jego ku­zyn.

W prze­ci­wień­stwie do swo­ich dwóch dwu­na­sto­let­nich to­wa­rzy­szy Da­vid Co­oke był już peł­no­praw­nym na­sto­lat­kiem, ale z ra­cji sła­bych kom­pe­ten­cji in­te­lek­tu­al­nych cho­dził z nimi do tej sa­mej klasy. Na tyle gó­ro­wał nad ko­le­gami masą, że De­acon nie mógłby się prze­ciw­sta­wić im obu na­raz. Być może więc nie­po­trzeb­nie dał się na­mó­wić na tę wy­cieczkę.

– Nie cy­kam – skła­mał.

Od­po­wie­działo mu tylko mor­der­cze spoj­rze­nie upior­nie bla­dych oczu Eli­jaha, który mimo li­chej syl­wetki z ja­kie­goś po­wodu wy­da­wał się bar­dziej prze­ra­ża­jący niż jego ku­zyn. To on wy­my­ślił, że tu przy­jadą. To pew­nie była za­sadzka, ale te­raz De­acon nie mógł się już wy­co­fać.

Spo­glą­da­jąc na wy­soką bramę z ku­tego że­laza, za­py­tał:

– Jak niby mie­li­by­śmy do­stać się do środka?

Cien­kie wargi Eli­jaha roz­chy­liły się w prze­mą­drza­łym uśmieszku, po czym jego dłoń ob­jęła je­den z po­rdze­wia­łych prę­tów i pchnęła go. Brama uchy­liła się ze zgrzy­tem.

Cho­lera...

Te­raz De­acon nie miał już żad­nej wy­mówki. Nie mógł w ża­den spo­sób się wy­mi­gać i uciec... przed klą­twą. Le­genda gło­siła, że spro­wa­dzi ją na sie­bie każdy, czyja noga po­sta­nie na te­re­nie sta­rego szpi­tala psy­chia­trycz­nego. To pew­nie dla­tego Co­oke’owie byli tacy po­rą­bani. To miej­sce na­le­żało do ich ro­dziny, więc ich rów­nież mu­siało to do­tknąć.

A te­raz chcieli, żeby zło spa­dło także na niego. De­acon wcią­gnął do płuc chłodne je­sienne po­wie­trze i po­pe­da­ło­wał za resztą krętą dróżką. Ro­snące po bo­kach so­sny tak się roz­pa­no­szyły, że ich ga­łę­zie wcze­piały im się w ubra­nia.

Szpi­tal za­koń­czył swoją dzia­łal­ność, jesz­cze za­nim De­acon przy­szedł na świat, on jed­nak wie­dział o jego ist­nie­niu. Na­słu­chał się opo­wie­ści o lu­dziach, któ­rych ra­żono tam prą­dem i któ­rym wier­cono dziury w czasz­kach. Każda so­snowa ga­łąź, która pró­bo­wała go za­trzy­mać, była jak ręka sta­ra­jąca się go po­chwy­cić. Zdjęty stra­chem, na­ci­snął moc­niej na pe­dały i wy­prze­dził Co­oke’ów, żeby nie zdą­żyli za­sta­wić na niego pu­łapki. Może ustę­po­wał Da­vi­dowi pod wzglę­dem po­stury, ale był od niego szyb­szy.

Do bu­dynku do­tarł jako pierw­szy. Sy­piące się gma­szy­sko ob­ro­śnięte blusz­czem wy­glą­dało jak za­mek, a na pewno pięło się w górę w stop­niu god­nym zamku. Oszo­ło­miony, De­acon ze­sko­czył z sio­dełka i po­zwo­lił, by ro­wer upadł w gę­ste za­ro­śla. In­ten­syw­nie wpa­try­wał się w sto­jącą przed nim kon­struk­cję – ona też zda­wała się na niego pa­trzeć. Okna z po­wy­bi­ja­nymi szy­bami do złu­dze­nia przy­po­mi­nały sze­roko otwarte oczy, za któ­rymi na próżno szu­kać du­szy.

I wtedy gmach za­wo­łał go pi­skli­wym szep­tem:

– De­aco­nie...

Chi­chot, który roz­legł się za­raz po­tem, uświa­do­mił mu, że padł ofiarą drwiny Co­oke’ów, któ­rzy pró­bo­wali na­pę­dzić mu stra­cha. Nie za­mie­rzał dać im tej sa­tys­fak­cji. Ho­nor mu na to nie po­zwa­lał.

Ru­szył w kie­runku po­dwój­nych drzwi, któ­rymi wcho­dziło się od frontu do wa­lą­cego się bu­dynku. Jedno ze skrzy­deł od­chy­liło się czę­ściowo na po­rdze­wia­łym za­wia­sie, dało się je więc od­cią­gnąć na tyle, żeby do­stać się do środka przez szparę. Nogi mu się trzę­sły, ale prze­kro­czył próg. We wnę­trzu pa­no­wały ciem­no­ści i chłód, a po­wie­trze prze­sy­cał za­pach pa­dliny.

To mu­siało być ja­kieś zwie­rzę.

Tylko zwie­rzę.

Skoro on do­stał się do środka, to zwie­rzęta też mo­gły. Zresztą one mo­głyby sko­rzy­stać rów­nież z po­wy­bi­ja­nych okiem. Te­raz przez te okna są­czyło się świa­tło, za któ­rym po­szedł w kie­runku klatki scho­do­wej, sta­no­wią­cej cen­tralny ele­ment holu. Można nią było do­trzeć na ko­lejne kon­dy­gna­cje, aż do tej ostat­niej, na któ­rej z su­fitu wy­sta­wały ga­łę­zie. Drzewo mu­siało prze­wró­cić się na dach pod wpły­wem lodu albo ude­rze­nia pio­runa. De­acon szedł w kie­runku scho­dów, pa­trząc w górę, a nie pod nogi, więc w pew­nym mo­men­cie po­tknął się i ru­nął jak długi obok tego, co sta­nęło mu na dro­dze. Wy­cią­gnął rękę, żeby się dźwi­gnąć do pionu, ale jego palce na czymś się po­śli­zgnęły, wpa­dły w coś... w coś ga­la­re­to­wa­tego i...

De­acon pa­trzył te­raz w dół – na czło­wieka, na któ­rego upadł. A ra­czej na to, co z niego zo­stało. Dłu­gie ja­sne i mocno sku­dlone włosy ota­czały gni­jącą twarz, która – zu­peł­nie jak wcze­śniej to gma­szy­sko – wpa­try­wała się w niego nie­ist­nie­ją­cymi już oczami.

Chciał wrzesz­czeć ile sił w płu­cach, ale głos uwiązł mu w gar­dle i nie był w sta­nie się stam­tąd wy­do­stać, tak samo jak on nie był w sta­nie się pod­nieść albo choćby po­ru­szyć. Utknął na do­bre w tym kosz­ma­rze.

Te­raz wie­dział już na pewno – klą­twa go do­pa­dła. Tak samo jak tego nie­szczę­śnika.

Roz­dział 1

Obec­nie

Droga wio­dła po­śród so­sen, któ­rych ga­łę­zie ugi­nały się pod cię­ża­rem śniegu. As­falt ob­le­piony cienką war­stewką lodu lśnił cha­rak­te­ry­stycz­nie, dla­tego De­acon ostroż­nie na­ci­skał na gaz. Nie chciał ry­zy­ko­wać. W końcu do­tarł na par­king i wje­chał swoim SUV-em na jedno z pu­stych miejsc.

Mi­nęło już po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat, od­kąd De­acon Ho­well od­na­lazł na te­re­nie Ba­ine­sworth Ma­nor pierw­sze ciało. I choć już dawno nie był prze­ra­żo­nym dwu­na­sto­lat­kiem, każda wi­zyta w tym miej­scu przy­pra­wiała go o ścisk żo­łądka. Otwo­rzył drzwiczki i wy­siadł na śli­ską drogę. Ru­szył w kie­runku po­tęż­nego bu­dynku, przy­kry­tego te­raz gli­nianą da­chówką, a chwi­lowo rów­nież grubą war­stwą śniegu. Kilka lat wcze­śniej prze­pro­wa­dzono tu grun­towny re­mont, ale dla De­acona nie­wiele się zmie­niło. Okna, choć wsta­wiono w nie nowe szyby, na­dal nie miały du­szy. Te­raz to miej­sce na­zy­wało się Hal­cyon Hall i dzia­łał tu nie szpi­tal psy­chia­tryczny, lecz eks­klu­zywny ośro­dek od­nowy bio­lo­gicz­nej i te­ra­pii, ale dla niego to za­wsze już bę­dzie Ba­ine­sworth Ma­nor.

Sie­dli­sko klą­twy, która na nim cią­żyła.

Gdyby tylko dało się na nią zrzu­cić wszystko to, co złego spo­tkało go w ży­ciu.

Tak samo jak przed laty, tak i te­raz De­acon za­czerp­nął dla pew­no­ści głę­boki wdech i wszedł przez po­dwójne drzwi, które tym ra­zem otwo­rzyły się przed nim au­to­ma­tycz­nie. W holu wy­ło­żo­nym po­ły­skli­wym mar­mu­rem i la­kie­ro­wa­nym drew­nem uno­sił się świeży za­pach, w któ­rym dało się wy­czuć nuty skóry i szał­wii. De­acon jed­nak na­dal wy­czu­wał pod nim woń śmierci – zu­peł­nie jak wtedy.

Śmierć wi­siała ni­czym czarna chmura nie tylko nad tym dwo­rem, ale także nad całą Bane Is­land w sta­nie Ma­ine. Po­sia­dłość zaj­mo­wała nie­mal po­łowę po­wierzchni wy­spy, po­zo­sta­łym miesz­kań­com po­zo­sta­wia­jąc do dys­po­zy­cji tylko mia­steczko i jego obrzeża oraz część ska­li­stej li­nii brze­go­wej. To wła­śnie po­śród tych skał cu­mo­wały ło­dzie, choć bar­dzo nie­liczne. W związku z bra­kiem promu je­dyna droga na stały ląd pro­wa­dziła mo­stem, który mie­rzył do­brze po­nad sześć ki­lo­me­trów. Była to kon­struk­cja tak stara i nie­pewna, że zimą rzadko da­wało się nim prze­je­chać. Miesz­kańcy wy­spy mu­sieli więc po­le­gać tylko na so­bie: na ma­łym szpi­talu, skle­pie spo­żyw­czym i kilku in­nych nie­wiel­kich punk­tach za­opa­trze­nia.

De­acon nie­wąt­pli­wie za­li­czał się do „miej­sco­wych”: tu­taj się uro­dził i tu wy­cho­wał. Gdy na ja­kiś czas wy­je­chał – ze szcze­rym za­mia­rem, żeby ni­gdy nie wra­cać – klą­twa (i cho­roba ojca) we­zwała go z po­wro­tem.

A praca raz po raz wy­mu­szała na nim wi­zyty w Hal­cyon Hall.

Eli­jah Co­oke wy­ło­nił się z cie­nia, który zda­wał się jego na­tu­ral­nym śro­do­wi­skiem. Może był jed­nym z tych du­chów dworu, o któ­rych plot­ko­wali lu­dzie. Tyle że zna­nym, bo kie­ru­ją­cym ośrod­kiem z fo­tela dy­rek­tora.

– Cóż cię spro­wa­dza tym ra­zem, sze­ry­fie?

W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy De­acon go­ścił w tym bu­dynku wie­lo­krot­nie. Pier­wot­nie przy­je­chał po­móc pew­nej ko­bie­cie w od­na­le­zie­niu jej za­gi­nio­nej córki. Wtedy zna­lazł trupa. Szczę­śli­wie ciało nie na­le­żało do owej córki, ale trud­no­ści ze zi­den­ty­fi­ko­wa­niem go by­naj­mniej nie uła­twiały sze­ry­fowi pracy.

– Do­brze wiesz co – od­parł.

W ja­snych oczach Eli­jaha, na­dal za­nu­rzo­nego w cie­niu, po­ja­wił się zło­wrogi błysk.

– Wiesz już, kto to był?

Sze­ryf po­krę­cił głową.

– A dla­czego to tyle trwa?

– Stan ciała unie­moż­li­wił po­bra­nie od­ci­sków pal­ców.

Tam­ten pierw­szy trup, któ­rego tu zna­lazł jako dwu­na­sto­la­tek, do dziś go prze­śla­do­wał. Ten nowy pew­nie bę­dzie go drę­czyć aż po kres jego dni. A prze­cież mię­dzy jed­nym a dru­gim zna­lazł jesz­cze...

O niej też ni­gdy nie za­po­mni, o niej zwłasz­cza.

– A ba­da­nia DNA? – za­py­tał Eli­jah.

De­acon do­brze wie­dział, o co pyta jego dawny ko­lega, po­sta­no­wił jed­nak za­cho­wy­wać się tak samo oschle jak pan dok­tor.

– Nie wska­zują na Ge­ne­vieve Wal­cott.

– To cał­kiem oczy­wi­ste. Prze­cież ona żyje, dzięki Bogu. – Eli­jah uniósł brew. – Chyba nie za­mie­rzasz so­bie przy­pi­sy­wać za­sług z tego ty­tułu?

De­acon znów po­krę­cił głową.

– Ge­ne­vieve to by­stra dziew­czyna. Sama się ura­to­wała.

Co prawda po­mógł jej tro­chę jej przy­szły oj­czym, ale udało jej się uciec z rąk ogrod­nika z Hal­cyon Hall, który ją po­rwał i prze­trzy­my­wał. Ta ko­bieta, któ­rej ciało od­krył De­acon, nie miała tyle szczę­ścia. Nie zdo­łała unik­nąć strasz­li­wego losu. Gdy De­acon ją zna­lazł, na ra­tu­nek było już zde­cy­do­wa­nie za późno. Te­raz mógł je­dy­nie do­pil­no­wać, aby spra­wie­dli­wo­ści stało się za­dość.

Eli­jah zro­bił krok w kie­runku sze­ryfa i zni­ża­jąc głos do szeptu, za­py­tał:

– A to dru­gie DNA?

– Które dru­gie DNA? – rzu­cił De­acon. – Tyle ich te­raz mamy, że tro­chę po­trwa, za­nim la­bo­ra­to­rium się z tym wszyst­kim upora.

Dy­rek­tor wes­tchnął.

– Te wszyst­kie na­kazy nie były po­trzebne. Mnie też za­leży na tym, żeby usta­lić toż­sa­mość zwłok.

– Dla­czego w ta­kim ra­zie nie zgło­si­łeś za­gi­nię­cia? – pa­dło oskar­ży­ciel­skie py­ta­nie.

De­acon cią­gle jesz­cze nie oswoił się z in­for­ma­cją, którą w końcu prze­ka­zał mu Eli­jah. Trudno mu było uwie­rzyć, że dy­rek­tor ośrodka ma bra­ta­nicę, po­nie­waż jego młod­szy brat Ja­mie – obec­nie przed­sta­wia­jący się światu jako Bode – sa­mot­nie wy­cho­wuje dziecko. Ród Ba­ine­swor­thów zo­stał po­now­nie prze­dłu­żony. Zresztą je­śli wie­rzyć plot­kom, miał wię­cej od­nóg, niż mo­głoby się wy­da­wać. Tyle że aku­rat De­acon miał do plo­tek bar­dzo dużą re­zerwę. Jego in­te­re­so­wały tylko fakty, w tym kon­kret­nym przy­padku do­ty­czące oko­licz­no­ści znik­nię­cia matki bra­ta­nicy Eli­jaha, która pra­co­wała w ośrodku jako tre­nerka, ale cztery mie­siące temu, krótko po na­ro­dzi­nach jej córki, słuch o niej za­gi­nął.

– Zo­sta­wiła prze­cież list do Bode’a i zło­żyła wy­po­wie­dze­nie – stwier­dził Eli­jah.

Z ma­te­ria­łów, które przed­ło­żono sze­ry­fowi parę ty­go­dni wcze­śniej, wy­ni­kało, że ko­bieta zre­zy­gno­wała za­równo z po­sady, jak i z roli matki.

– Bode przy­pusz­cza, że wszystko ją prze­ro­sło i dla­tego ucie­kła – cią­gnął Eli­jah, jakby bro­niąc młod­szego brata. – Wy­daje mu się mało praw­do­po­dobne, żeby to ciało mo­gło na­le­żeć do niej. Ona prze­cież ode­szła na długo przed tym, jak za­mor­do­wano tę ko­bietę. – W jego gło­sie na próżno jed­nak szu­kać prze­ko­na­nia. Pod oczami miał wy­raźne za­si­nie­nia. Wi­docz­nie wcale nie sy­piał wię­cej niż De­acon.

– Za­gi­nię­cia Ge­ne­vieve Wal­cott też nie zgło­si­łeś – przy­po­mniał mu sze­ryf. – Dla­czego na­dal za­cho­wu­jesz się tak, jakby nic złego się tu nie działo?

– Co­kol­wiek się działo, już jest po wszyst­kim. Teddy Bo­wers, który po­rwał Ge­ne­vieve, nie żyje. I to za­pewne także on za­bił tę ko­bietę. Oczy­wi­ście, je­śli fak­tycz­nie zo­stała za­mor­do­wana.

– To dla cie­bie wy­godna wer­sja.

– A dla cie­bie nie?

– Wy­goda nie ma tu nic do rze­czy – ob­ru­szył się sze­ryf. – Mnie in­te­re­suje prawda. – Chciał po­znać prawdę na każdy te­mat, rów­nież na te­mat tego ciała, które zna­lazł po­nad cztery lata wcze­śniej. – Dla­tego po­pro­si­łem po­li­cję sta­nową o po­nowne otwar­cie sprawy śmierci Shan­non.

Shan­non była blon­dynką, tak samo jak ta ko­bieta sprzed paru ty­go­dni. Ge­ne­vieve Wal­cott też była blon­dynką. Być może na Bane Is­land gra­so­wał se­ryjny mor­derca.

– Prze­cież stwier­dzono, że to było sa­mo­bój­stwo – zdzi­wił się Eli­jah. – Taka wer­sja na pewno istot­nie uła­twia ci ży­cie, więc dla­czego nie chcesz jej przy­jąć?

– Już ci po­wie­dzia­łem: chcę znać prawdę – po­wtó­rzył sze­ryf.

Eli­jah prych­nął.

– Ty i ta twoja prawda. Chcesz obar­czyć mnie i moją ro­dzinę winą za wszystko, co się dzieje na tej wy­spie. Na­wet za sa­mo­bój­stwo Shan­non.

– Je­śli po­ry­wacz Ge­ne­vieve Wal­cott nie kła­mał, twoja ro­dzina ma sporo na su­mie­niu – po­wie­dział De­acon. – Może już nie pa­mię­tasz, ale Teddy Bo­wers przed­sta­wił się jako dzie­dzic Ba­ine­sworth. Twier­dził, że ty i twój brat ode­bra­li­ście mu to, co zgod­nie z pra­wem mu się na­le­żało.

Dy­rek­tor po­krę­cił głową.

– Teddy Bo­wers nie miał pią­tej klepki. Je­śli przy­je­cha­łeś tu po to, żeby mi grać na ner­wach, to koń­czymy tę roz­mowę, sze­ry­fie.

– Ty na­zy­wasz to gra­niem na ner­wach. Dla mnie to prze­słu­cha­nie.

– Nie zro­bi­łem nic, co uza­sad­nia­łoby prze­słu­chi­wa­nie mnie – od­ciął się Eli­jah.

De­acon prze­chy­lił głowę, z po­wąt­pie­wa­niem wpa­tru­jąc się w swo­jego daw­nego wroga.

– Nie wąt­pię, że chciał­byś w to wie­rzyć.

– Raz jesz­cze po­wtó­rzę: ty nie chcesz, żeby to była prawda. Dla­tego koń­czymy tę roz­mowę. A gdy na­stęp­nym ra­zem za­pra­gniesz tu przy­je­chać, ko­niecz­nie przy­wieź ze sobą na­kaz.

De­acon wy­cią­gną z kie­szeni świ­stek pa­pieru.

– Zo­bacz, co tu mam.

Eli­jah za­klął.

– Nie poj­muję, jak zdo­ła­łeś się za­przy­jaź­nić z sę­dzią.

De­acon cza­sem też się nad tym za­sta­na­wiał, tym bar­dziej że po­cząt­kowo ży­wił wo­bec Whit­ta­kera Law­rence’a – który wkrótce miał zo­stać oj­czy­mem Ge­ne­vieve Wal­cott – taką samą po­dejrz­li­wość jak wo­bec klanu Co­oke’ów. Róż­nica być może po­le­gała na tym, że Whit nie miał nic do ukry­cia, więc nie za­cho­wy­wał się tak de­fen­syw­nie. I szybko zro­zu­miał, że De­acon robi to, co do niego na­leży.

– A czego do­ty­czy ten na­kaz? – za­py­tał Eli­jah, przej­mu­jąc od niego do­ku­ment. Gdy wczy­tał się w jego treść, za­czął in­ten­syw­nie krę­cić głową. – Nie, nie! Ab­so­lut­nie nie ma mowy!

De­acon tylko za­chi­cho­tał. Tym ra­zem Eli­jah nie wy­gra. Tym ra­zem sy­tu­acja roz­wi­nie się ina­czej niż w dzie­ciń­stwie, gdy za­wsze miał w od­wo­dzie sil­niej­szego ku­zyna. De­acon nie był już zresztą ta­kim trzpio­tem jak wtedy. Od tam­tej pory wiele prze­żył i wiele stra­cił.

*

Jak długo bę­dzie tu bez­pieczna? Ile po­trwa, za­nim prasa ją znaj­dzie? Albo – co gor­sza – za­nim on ją znaj­dzie?

Oli­via Smith ro­zej­rzała się po ogro­dzie zi­mo­wym. Cho­ciaż słońce przy­jem­nie grzało przez szyby, po­czuła na ple­cach zimny dreszcz. Wresz­cie nie było tu ni­kogo oprócz niej. By­naj­mniej nie czuła się sa­motna. Coś stale nie da­wało jej spo­koju. Bez prze­rwy miała wra­że­nie, że ktoś ją ob­ser­wuje. Aż za do­brze zda­wała so­bie sprawę, że ktoś mógł się przy­czaić po dru­giej stro­nie szyby albo ukryć po­śród ośnie­żo­nych so­sen. Może je­den z tych cieni rzu­cało nie drzewo, lecz czło­wiek? Oli­via po­de­szła do okna, ale nie zo­ba­czyła nic poza wła­snym od­bi­ciem: ubra­nia zwi­sały luźno z jej drob­nej syl­wetki, włosy w ciem­nym od­cie­niu blond oka­lały jej szczu­płą twarz, a sze­roko otwarte oczy bacz­nie się jej przy­glą­dały.

Nie za­sta­na­wiała się spe­cjal­nie nad do­bo­rem stroju. Zi­mową porą, a zwłasz­cza w okre­sie świą­tecz­nym, w ośrodku było nie­wielu go­ści. To mię­dzy in­nymi z tego względu Oli­via po­sta­no­wiła tu przy­je­chać. Po­mimo strasz­li­wej hi­sto­rii Ba­ine­sworth Ma­nor w Hal­cyon Hall czuła się zu­peł­nie bez­pieczna. Do­póki nie zna­le­ziono tego ciała...

W za­sa­dzie to na­wet nie tyle ciało ją prze­ra­ziło, ile po­ja­wie­nie się tej re­por­terki. Edie Stone sły­nęła z czuj­nego nosa do skan­dali i se­kre­tów. Oli­via tym­cza­sem ukry­wała i jedno, i dru­gie – i nie chciała, żeby co­kol­wiek z tego wy­szło na jaw.

To był ko­lejny po­wód, który trzy mie­siące temu przy­wiódł ją do tego luk­su­so­wego SPA. Hal­cyon Hall obie­cy­wał swoim go­ściom cał­ko­witą pry­wat­ność. Dy­rek­tor, dok­tor Eli­jah Co­oke, prze­ko­ny­wał, że po­mimo od­kry­cia zwłok na te­re­nie ośrodka, w tej kwe­stii nic się nie zmieni. Za­rze­kał się, że re­por­terka nie uzy­ska wstępu na te­ren gma­chu, a już na pewno nie zbliży się do go­ści. Oli­via była więc bez­pieczna.

Tylko czy na pewno?

Gdy po­now­nie spoj­rzała w szybę, oprócz wła­snego od­bi­cia zo­ba­czyła jesz­cze cień za swo­imi ple­cami. Pod­sko­czyła i ob­ró­ciła się w kie­runku in­truza.

– Co do cho­lery...

– Prze­pra­szam – po­wie­działa na­sto­let­nia bru­netka. – Nie chcia­łam pani wy­stra­szyć.

Oli­via schy­liła głowę, tak aby włosy prze­sło­niły jej twarz, po czym spiesz­nym kro­kiem ru­szyła w kie­runku szkla­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na ko­ry­tarz.

– Nie będę pani prze­szka­dzać – obie­cała dziew­czyna gło­sem drżą­cym z emo­cji. – Pro­szę uda­wać, że mnie tu nie ma.

Oli­via na próżno li­czyła, że na­sto­latka da jej spo­kój. Gdy tylko po­ja­wiała się w pracy, czyli w week­endy, za­wsze znaj­do­wała ja­kiś pre­tekst, żeby ją wy­tro­pić i się na nią ga­pić. Jak ja­kaś stal­kerka...

Po dziurki w no­sie miała lu­dzi, któ­rzy ją nę­kali. Tu­taj chciała się tym nie przej­mo­wać. Na szczę­ście sama dziew­czyna nie wy­da­wała się groźna. Prze­ciw­nie – miała w so­bie coś ta­kiego, że Oli­via na jej wi­dok czuła dziwne ukłu­cie w sercu. Te­raz po mło­dziut­kiej twa­rzy po­pły­nęły łzy, a pier­sią młódki wstrzą­snęło łka­nie.

– Co się stało? – za­py­tała Oli­via, choć tak na­prawdę wcale nie chciała się an­ga­żo­wać... w nic... i z ni­kim... Chciała zwy­czaj­nie mieć spo­kój.

I tylko wi­dok tej dziew­czyny ła­mał jej serce.

Na­sto­latka od­sło­niła twarz i otarła łzy.

– Czy... – za­py­tała ła­mią­cym się gło­sem, a jej głę­boko osa­dzone oczy otwo­rzyły się sze­roko w wy­ra­zie nie­do­wie­rza­nia. – Czy pa­nią na­prawdę to ob­cho­dzi?

Do­tąd Oli­via ro­biła, co mo­gła, aby jej uni­kać. Te­raz ukłu­cie w sercu pod­bar­wiło się wy­rzu­tem su­mie­nia, bo naj­wy­raź­niej ro­biła to na­der osten­ta­cyj­nie. Tak bar­dzo sta­rała się chro­nić wła­sny in­te­res, że na­wet do głowy jej nie przy­szło, jak może to zo­stać ode­brane.

– Je­steś wy­raź­nie po­ru­szona – po­wie­działa. – Chcia­ła­bym wie­dzieć dla­czego.

Dziew­czyna po­cią­gnęła no­sem.

– Z tego sa­mego po­wodu co za­wsze – od­parła. – Przez niego...

– Przez ja­kie­goś chło­paka? – Oli­via wes­tchnęła.

Dla­czego wła­ści­wie ją to za­sko­czyło? Prze­cież więk­szość na­sto­let­nich wzru­szeń to kwe­stia bu­rzy hor­mo­nów i tylko jej doj­rze­wa­nie było pod tym wzglę­dem wy­jąt­kiem – bo na jej li­ście pro­ble­mów hor­mony zaj­mo­wały bar­dzo od­le­głe miej­sce.

Dziew­czyna się ro­ze­śmiała, ale ja­koś gorzko.

– Jak niby mia­ła­bym mieć chło­paka, skoro mam ta­kiego ojca? I jesz­cze pew­nie tę ro­botę przez niego stracę. Bo wiecz­nie musi się wda­wać w ja­kiejś awan­tury, a wła­śnie te­raz wdał się w awan­turę z sa­mym dok­to­rem Co­okiem.

– W awan­turę? – za­py­tała Oli­via, spi­na­jąc się z nie­po­koju. – Czy twój oj­ciec jest po­ryw­czym czło­wie­kiem? – Na­sto­latka przy­tak­nęła, na co Oli­via od­po­wie­działa ko­lej­nym wes­tchnie­niem. Wy­cią­gnęła rękę i mocno ści­snęła ra­mię dziew­czyny. – A czy wo­bec cie­bie też bywa po­ryw­czy?

Uważ­nie wpa­try­wała się w młodą twarz w po­szu­ki­wa­niu si­nia­ków. Z wła­snego do­świad­cze­nia wie­działa, że sprytny agre­sor po­trafi za­da­wać ciosy tak, żeby nie po­zo­sta­wiać wi­docz­nych śla­dów.

Dziew­czyna po­krę­ciła jed­nak głową, tak ener­gicz­nie, że ciemne włosy po­sy­pały jej się na po­liczki. Oli­via chciała je od­su­nąć, ale wtedy na­sto­latka rap­tow­nie się uchy­liła, jakby spo­dzie­wała się ciosu.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Oli­via, co­fa­jąc dłoń.

Sama też nie lu­biła, gdy ktoś jej do­ty­kał, z tego sa­mego zresztą po­wodu. Po­sta­no­wiła to za­pa­mię­tać i ni­gdy wię­cej nie wy­cią­gać ręki w ten spo­sób.

Dziew­czyna jed­nak po­now­nie po­trzą­snęła głową.

– Nic się nie stało.

– Jak masz na imię? – za­py­tała Oli­via.

Uzy­skała już kie­dyś in­for­ma­cje na ten te­mat, bo o dziew­czy­nie wspo­mi­nała psy­cho­te­ra­peutka, Ro­se­mary Tulle. Chwi­lowo jed­nak nie po­tra­fiła przy­wo­łać imie­nia z pa­mięci, bo po gło­wie krą­żyło jej zde­cy­do­wa­nie za dużo inny my­śli... I wspo­mnień.

– Holly – po­wie­działa dziew­czyna ci­chutko, wręcz nie­śmiało.

– Holly – po­wtó­rzyła Oli­via. – Mu­sisz to zgło­sić. Mu­sisz ko­muś po­wie­dzieć, jak on cię trak­tuje.

– Zgło­sić? – Holly ro­ze­śmiała się gorzko. – A niby komu?

– Mu­sisz iść na po­li­cję.

– On jest z po­li­cji. Jest sze­ry­fem.

Oli­via miała na końcu ję­zyka nie­cen­zu­ralne słowa, ale nie chciała po­tę­go­wać fru­stra­cji i stra­chu na­sto­latki.

– Ale to nie zna­czy, że stoi po­nad pra­wem. Mo­żesz zło­żyć na niego do­nie­sie­nie u ko­goś z po­li­cji sta­no­wej. Albo mo­żesz zgło­sić sprawę sę­dziemu. Temu, który uma­wia się z Ro­se­mary Tulle.

Oli­via spo­tkała go kil­ka­krot­nie. Spra­wiał wra­że­nie czło­wieka god­nego za­ufa­nia.

– Oni się przy­jaź­nią – oznaj­miła Holly. – A po­li­cja sta­nowa już kie­dyś się nim in­te­re­so­wała. Tylko nie mieli dość do­wo­dów, żeby co­kol­wiek zro­bić.

– Nie uwie­rzyli ci? – za­py­tała Oli­via, czu­jąc na­ra­sta­jący gniew. Sama kie­dyś zna­la­zła się w ta­kiej sy­tu­acji. Jej też nikt nie chciał uwie­rzyć.

Holly wzru­szyła ra­mio­nami.

– To nie tak, że... – W jej ciem­nych oczach znów sta­nęły łzy. – On nie...

– Co? – Oli­via pró­bo­wała na­kło­nić ją do zwie­rzeń. – Czego nie zro­bił?

Dziew­czyna, która wy­raź­nie gó­ro­wała nad mie­rzącą za­le­d­wie pół­tora me­tra Oli­vią, spo­glą­dała jej te­raz przez ra­mię, a jej ciemne oczy po­now­nie sze­roko się otwo­rzyły.

– Tata... – wy­mam­ro­tała.

Oli­via ob­ró­ciła się gwał­tow­nie i zo­ba­czyła w drzwiach czło­wieka, który nie­mal w ca­ło­ści wy­peł­niał przej­ście. Był wy­soki i bar­czy­sty, a do tego tak ciemny, że jego cień zda­wał się za­sy­sać całe świa­tło z ogrodu zi­mo­wego. Serce jej przy­spie­szyło. Te­raz już nie czuła dresz­czy, lecz strach w naj­czyst­szej po­staci. Przy­wo­łała jed­nak resztki sił i za­pa­no­wała nad drże­niem nóg, po czym usta­wiła się mię­dzy oj­cem a córką, za­kła­da­jąc, że być może staje mię­dzy na­past­ni­kiem a ofiarą.

– Nie po­zwolę mu cię skrzyw­dzić – obie­cała dziew­czy­nie.

Pod po­li­cyjną czapką do­strze­gła uno­szące się brwi.

– Holly, co ty opo­wia­dasz lu­dziom?

– Ja... Ja nie... – Nie po­tra­fiła do­koń­czyć.

Oli­via po­czuła, jak wzbiera w niej fala opie­kuń­czych uczuć. Od­wró­ciła się do dziew­czyny.

– Nie mu­sisz z nim roz­ma­wiać. Idź stąd – po­le­ciła jej. – Ja się z nim roz­pra­wię.

Za­mie­rzała zro­bić dla Holly to, czego nikt ni­gdy nie zro­bił dla niej.

Pod­pro­wa­dziła ją do drzwi, w któ­rych stał sze­ryf. Usta­wiła się mię­dzy nimi tak, aby dziew­czyna mo­gła wyjść bez na­wią­zy­wa­nia kon­taktu fi­zycz­nego z oj­cem. Wie­działa oczy­wi­ście, że w jej obec­no­ści ten ni­czego nie spró­buje – po­krę­cił tylko głową, jakby z obrzy­dze­niem.

Oli­via le­dwo pa­no­wała nad ner­wami. Zdo­łała wy­trwać tylko do chwili, gdy Holly znik­nęła im z oczu, a po­tem wy­buch­nęła:

– Jak śmiesz! Jak śmiesz za­cho­wy­wać się tak, jakby to ona cie­bie roz­cza­ro­wała!

Sama aż za do­brze wie­działa, jak to jest być wiecz­nie po­ni­ża­nym i od­są­dza­nym od czci i wiary. Jak to jest być trak­to­wa­nym jak zero, jak kom­pletne nic.

– Jak śmiesz! – po­wtó­rzyła, tym ra­zem wbi­ja­jąc mu pa­lec wska­zu­jący w pierś.

Sze­ryf był po­tężny ni­czym wół, a tors miał umię­śniony i twardy jak skała. Na­wet nie drgnął, tylko wargi wy­krzy­wiły mu się w drwią­cym uśmie­chu.

Oli­via miała ochotę wy­mie­rzyć mu po­li­czek, ale on wi­dać wy­czy­tał to w jej my­ślach, bo uprze­dził ją z prze­strogą:

– Niech się pani dwa razy za­sta­nowi, za­nim się pani za­mie­rzy na po­li­cjanta na służ­bie, pani Smith.

Oszo­ło­miona – za­równo tym, że sze­ryf zna jej na­zwi­sko, jak i tym, że od­wa­żyła się go do­tknąć – cof­nęła pa­lec i zro­biła krok do tyłu.

– To nie ja tu się na ko­goś za­mie­rzam – po­wie­działa.

On zmru­żył oczy i przez chwilę bacz­nie się jej przy­glą­dał.

– Ja też nie. Nie wiem, co na­opo­wia­dała pani moja córka, ale włos jej z głowy przeze mnie nie spadł.

Oli­via od­po­wie­działa rów­nie buń­czucz­nym spoj­rze­niem. Pró­bo­wała roz­strzy­gnąć, czy szcze­rość jego głosu i wy­razu twa­rzy jest au­ten­tyczna, czy to tylko zgrabna fa­sada.

– To co pan tu­taj robi? Przy­szedł ją pan nę­kać w pracy?

– Nie przy­sze­dłem jej nę­kać – od­parł. – W ogóle nie przy­sze­dłem z nią roz­ma­wiać.

– Po co w ta­kim ra­zie pan przy­szedł?

– Po­roz­ma­wiać z pa­nią.

Oli­via gwał­tow­nie się od­su­nęła, jakby wy­mie­rzył jej po­li­czek.

– Ze mną?

A niby dla­czego on miałby chcieć z nią roz­ma­wiać? Co jesz­cze mógł o niej wie­dzieć poza tym, jak się na­zywa? Co zdą­żył już na jej te­mat usły­szeć?

*

Eli­jah po raz pierw­szy zro­zu­miał, jak wielką sa­tys­fak­cję daje przy­wa­le­nie w coś pię­ścią: ta siła roz­cho­dząca się po obo­la­łych knyk­ciach i drże­nie wę­dru­jące w górę ra­mie­nia, które czuł aż w brzu­chu.

Mało bra­ko­wało, żeby po­tem nie obe­rwał – ura­to­wał go brat, który zdą­żył chwy­cić wo­rek, za­nim ten po­ko­nał całą drogę i ude­rzył w na­past­nika. Bode po­krę­cił głową i prze­strzegł go:

– Mu­sisz uwa­żać, bo zła­miesz so­bie rękę.

Ale prze­cież pro­blem Eli­jaha po­le­gał wła­śnie na tym, że on za­wsze tak bar­dzo uwa­żał. Za­wsze sta­rał się wszystko i wszyst­kich kon­tro­lo­wać. Choćby jed­nak nie wia­domo jak się sta­rał, te­raz wszystko roz­cho­dziło się w szwach.

– Je­śli chcesz da­lej okła­dać wo­rek, daj so­bie cho­ciaż za­ło­żyć rę­ka­wice – za­pro­po­no­wał Bode. – Albo mogę ci za­pro­po­no­wać spa­ring.

Od­kąd zde­cy­do­wali się pro­wa­dzić Hal­cyon Hall jako part­ne­rzy, ich ży­cie przy­po­mi­nało nie­koń­czący się spa­ring. Eli­jah miał już dość cią­głej walki, dla­tego po­krę­cił głową.

Bode uśmiech­nął się sze­roko.

– Nie chcesz się ze mną mie­rzyć?

Eli­jah mu­siałby być nie­spełna ro­zumu, żeby się na to zde­cy­do­wać. Jego brat był prze­cież świa­to­wej klasy tre­ne­rem, „cia­łem” Hal­cyon Hall. Eli­jah, jako psy­chia­tra, był głową przed­się­wzię­cia, które wspól­nie re­kla­mo­wali jako „cał­ko­wity do­bro­stan ciała i umy­słu”.

– Nie chcę z tobą wal­czyć – przy­znał. – Już nie.

Bode wes­tchnął.

– Fakt, dość już się na­bok­so­wa­li­śmy.

Eli­jah oczy­wi­ście nie mógł obie­cać, że już ni­gdy nie wda się z bra­tem w ża­den spór. Osta­tecz­nie pro­wa­dzili ra­zem firmę, a każdy z nich uwa­żał swój aspekt jej dzia­łal­no­ści za naj­waż­niej­szy. Przy­naj­mniej jed­nak nie byli wro­gami. Już nie.

– Za­miast wal­czyć ze sobą, mu­simy za­wal­czyć o ośro­dek – stwier­dził.

Bode cały się spiął.

– A co się stało?

– Sze­ryf tu jest.

Brat prze­klął.

– Niech się tu nie po­ka­zuje bez na­kazu.

– Ma na­kaz – do­in­for­mo­wał go Eli­jah. – Sąd wy­sta­wił mu do­ku­ment, na mocy któ­rego może prze­słu­chać na­szych go­ści.

Te­raz to Bode ude­rzył w wo­rek, i to z taką siłą, że ten po­mimo swo­jego cię­żaru po­szy­bo­wał ku skle­pie­niu wy­so­kiej sali gim­na­stycz­nej.

– Cho­lera ja­sna! Jak za­cznie ich nę­kać, tak jak nę­kał nas, to wy­jadą na­wet ci, któ­rzy jesz­cze do tej pory się nie wy­mel­do­wali.

Eli­jah miał do­kład­nie ta­kie same obawy.

– A prze­cież nikt z nich nie może ni­czego wie­dzieć na te­mat tej zmar­łej ko­biety. Sze­ryf zna­lazł ją parę ty­go­dni temu, więc mu­siała nie żyć, jesz­cze za­nim więk­szość go­ści do nas przy­je­chała.

Więk­szość, ale nie wszy­scy. Naj­dłu­żej prze­by­wała tu Mor­gana Drake, która od czasu otwar­cia ośrodka dwa lata temu kil­ka­krot­nie spę­dzała w nim po kilka mie­sięcy. Te­raz go­ściła w Hal­cyon Hall już od pół roku, więc w za­sa­dzie śmiało można by jej przy­znać sta­tus sta­łego miesz­kańca.

Oli­via Smith przy­je­chała przed trzema mie­sią­cami i na ra­zie nie po­dała pla­no­wa­nej daty wy­jazdu. Po­nie­waż jed­nak bar­dzo so­bie ce­niła pry­wat­ność, Eli­jah się spo­dzie­wał, że wkrótce ich opu­ści.

– To jesz­cze nie ko­niec – do­dał. – Uru­cho­mił pro­ce­durę po­now­nego otwar­cia sprawy śmierci swo­jej żony.

– Po co? – zdzi­wił się Bode. – Prze­cież to go ugry­zie w ty­łek bar­dziej niż nas.

Eli­jah wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie mam po­ję­cia po co. – Mógł tylko do­mnie­my­wać, że De­acon nie chce dłu­żej czuć się od­po­wie­dzialny czy winny za jej śmierć. – Ale je­śli po­li­cja sta­nowa i tę sprawę za­kwa­li­fi­kuje jako mor­der­stwo...

– Mu­simy do­pil­no­wać, żeby me­dia o ni­czym się nie do­wie­działy – stwier­dził Bode. – Bo ina­czej wszyst­kie przy­szłe re­zer­wa­cje szybko zo­staną anu­lo­wane.

Tego naj­bar­dziej bał się Eli­jah.

– Wła­śnie! Za­raz mam spo­tka­nie z Amandą.

Mó­wił o Aman­dzie Pla­sky, która od­po­wia­dała za PR ośrodka.

Bode’a aż za­tkało.

– Przy­sze­dłeś z tym naj­pierw do mnie?

– Ależ oczy­wi­ście. – Eli­jah ski­nął głową.

Bode po­now­nie uniósł rękę, ale za­miast się za­mach­nąć, chwy­cił go za ra­mię i ści­snął.

– Dzięki.

Eli­jah po­czuł lekki żal, że do­tąd nie dbał o do­bre re­la­cje z bra­tem.

– Je­dziemy prze­cież na jed­nym wózku – za­pew­nił.

Jakże to te­raz było praw­dziwe!

Tak się jed­nak nie­szczę­śli­wie skła­dało, że oprócz ich dwóch w sprawy Hal­cyon Hall an­ga­żo­wał się ktoś jesz­cze – i ten ktoś nie chciał od­pu­ścić.

– Chcesz iść ze mną do Amandy? – za­py­tał, po raz ko­lejny za­ska­ku­jąc brata.

Bode ro­zej­rzał się po si­łowni.

 – He­ather chyba już koń­czy – po­wie­dział, ma­jąc na my­śli młodą ko­bietę, która pro­wa­dziła tre­ning. – Po­pro­szę ją, żeby wzięła za mnie kon­sul­ta­cję, i pójdę z tobą.

Kie­dyś Eli­jah nie ucie­szyłby się z tego, że brat chce się w coś włą­czyć. Te­raz też prze­stał się cie­szyć, gdy tylko pa­dły słowa:

– A po­tem jemu też po­win­ni­śmy po­wie­dzieć.

Na te słowa żo­łą­dek Eli­jaha gwał­tow­nie się ści­snął. Dy­rek­tor jęk­nął, jakby miał za sobą in­ten­sywny tre­ning.

– Jest trze­cim part­ne­rem – przy­po­mniał mu Bode.

Nie by­liby w sta­nie wy­re­mon­to­wać Ba­ine­sworth Ma­nor i tchnąć w to miej­sce no­wego ży­cia, gdyby dzia­dek nie za­pew­nił im przed­wcze­snego do­stępu do spadku, który mieli po nim uzy­skać. Opa­trzył jed­nak tę zgodę za­strze­że­niem do­ty­czą­cym do­ży­wot­niej dzier­żawy po­sia­dło­ści. Gdyby na to nie przy­stali, mu­sie­liby za­cze­kać z otwar­ciem ośrodka do jego śmierci. A Eli­jah za­czy­nał po­dej­rze­wać, że ta ni­gdy nie na­stąpi.

Czyżby sta­ru­szek za­warł pakt z dia­błem? A może sam był dia­błem wcie­lo­nym, jak do­mnie­my­wali nie­któ­rzy miesz­kańcy wy­spy? Gdyby kie­dy­kol­wiek ska­zano go za te wszyst­kie zbrod­nie, które lu­dzie mu przy­pi­sy­wali, wy­szłoby na to, że Eli­jah i Bode dzia­łali ręką w rękę z sa­mym Księ­ciem Pie­kieł.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki