Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Elektryzujący debiut! Złoto Saddama i kulisy polskiej polityki!
Ze stawu w wiosce na Podlasiu policja wyławia zwłoki bez twarzy. Wygląda to na porachunki mafijne, szybko się jednak okazuje, że sprawa jest poważniejsza. To dopiero początek serii morderstw i dziwnych wydarzeń sięgających szczytów władzy. Toczy się gra, w której każdy ma coś do ukrycia i nic nie jest takie, jakie się wydaje. Gra o bezpieczeństwo państwa. Czy dziennikarz z problemami i policjant przed emeryturą, którzy wszczynają własne śledztwo, mają w niej jakieś szanse?
Tomasz Sekielski (1974) to reporter, dziennikarz śledczy, dokumentalista, sprawozdawca parlamentarny. Współtworzył wiele popularnych programów telewizyjnych nadawanych w TVN i TVN24, m.in. Fakty, Prześwietlenie, Teraz My, Czarno na Białym. Laureat najważniejszych nagród dziennikarskich i telewizyjnych. Jest autorem filmów dokumentalnych Władcy Marionetek oraz 8:38. Powieścią Sejf debiutuje jako autor książek sensacyjnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Ani, Julce i Łukaszowi –
moim aniołom,
które dodają mi skrzydeł
Mężczyzna był wściekły. Dzwonek telefonu przerwał mu sen. Początkowo próbował go zignorować, licząc na to, że dzwoniący da sobie spokój. Telefon milkł jednak tylko na chwilę i odzywał się na nowo. Niczym syrena alarmowa. To skojarzenie wywołało niepokój u mężczyzny. Uznał jednak, że jest przewrażliwiony, jak każdy pracujący w pogotowiu. Stres związany z pracą coraz częściej dawał mu się we znaki. W końcu trzydzieści lat spędził za kółkiem karetki reanimacyjnej. Kurwa mać, czy człowiek nie może mieć chwili tylko dla siebie? Całkiem już rozbudzony dał za wygraną i wygramolił się z łóżka. Podszedł do aparatu zawieszonego na ścianie w przedpokoju. Kolejny głośny dzwonek… Ręka wyciągnięta po słuchawkę… Jeszcze jeden… Wreszcie cisza, słuchawka przy uchu…
– Czego? – mężczyzna nie krył irytacji. Dopiero co wrócił z całodobowego dyżuru, a ktoś nie daje mu spać. Przecież wszyscy wiedzieli, że nie należy go niepokoić, gdy ma dzień wolny. Ożeż kurwa. W piątkowy ranek nikt nie ma prawa mu przeszkadzać.
– Pan Kaliski? – Głos w słuchawce brzmiał bardzo oficjalnie.
– Tak, i co z tego? – Niepokój chwycił go za serce. Poczuł jego lodowaty chłód. Trzeba było nie odbierać.
– Pan Andrzej Kaliski?
Cisza. Krótkie, ledwo słyszalne potwierdzenie. Tak jakby chciał zaprzeczyć, tak jakby mogło to coś zmienić. Mężczyzna wiedział już, jakie będzie kolejne pytanie.
– Czy jest pan ojcem kapitana Roberta Kaliskiego, urodzonego 12 sierpnia 1977 roku?
Pytanie zadane przez anonimową osobę odbija się echem w głowie mężczyzny. Przebłyski wspomnień: Robert na rowerze, wspólna wyprawa na ryby, pożegnanie, ostatni uścisk. Nie, nie, nie.
– Tak, to ja…
– Mówi pułkownik Jastrzębski z 15. Mazurskiego Batalionu Saperów w Orzyszu. Mam do przekazania bardzo złą wiadomość… Robert, to znaczy kapitan Kaliski, zginął dziś rano w Iraku… Nieszczęśliwy wypadek, eksplozja w magazynie…
Mężczyzna już nie słucha. Małe trzypokojowe mieszkanie robi się jeszcze ciaśniejsze i ciemniejsze. Brakuje powietrza, jest duszno. Syn, Irak, wojna, śmierć. Wszystko wiruje. Z szeroko otwartymi ustami mężczyzna wygląda jak wyrzucona na brzeg ryba, próbuje krzyknąć. Słychać jedynie charczenie. Grymas bólu wykrzywia jego twarz. Ciemność i kobiecy głos z oddali:
– Andrzej, co się stało? Andrzej, powiedz coś! Na pomoc! Na pomoc!!!
Miejsce to nazywano Sejfem i gdyby nie brak okien, wyglądałoby jak zwykłe eleganckie biuro, w sam raz dla kadry menedżerskiej średniego szczebla. Dominowały w nim kolor grafitowy i czerń. Żadnych zbędnych ozdób i dekoracji, które mogłyby rozpraszać pracowników. Typowy korporacyjny design z początku wieku mający tworzyć wrażenie komfortu i prestiżu. Wymyślony po to, by pracownik miał poczucie, że dostał się do strefy vipowskiej, tylko dla wybrańców. By nawet nie myślał, że gdzie indziej może być lepiej albo że w ogóle istnieje jakieś życie poza firmą. Sejf nie był jednak kolejnym inkubatorem na masową skalę hodującym klony, dla których praca jest ważniejsza od życia. Tu nie odbywały się wyścigi szczurzych zaprzęgów po nagrodę kwartalną, ubezpieczenie zdrowotne, miejsce parkingowe czy ciekawy wyjazd szkoleniowy. Wszystko to, co oplatało człowieka i jeszcze bardziej wiązało z firmą. Sens życia całego pokolenia i wyznacznik sukcesu – bonusy pozwalające chwalić się podczas grilla przed rodziną czy kolegami ze szkoły, którym nie udało się dostać pracy w szklanych korporacyjnych wieżach. O pracy w Sejfie nie wolno było opowiadać. To miejsce oficjalnie nie istniało, a wszystko, co działo się w nim, objęte było klauzulą „ściśle tajne”. Nie przechowywano tu pieniędzy, drogich kamieni czy złota. Ukryte było tu coś o wiele cenniejszego, coś, co w dzisiejszym świecie daje władzę – informacje. Ten, kto wie więcej, wygrywa konflikty zbrojne, kontroluje ludzi, firmy, a nawet całe społeczeństwa. Jeden przeciek, jedna wiadomość może obalić rząd albo zniszczyć karierę najpotężniejszego polityka lub biznesmena. Informacja to potężna broń. Ci, którzy nie potrafią zdobywać i chronić informacji, przegrywają. Sejf był miejscem, do którego trafiały informacje szczególnego typu: szyfrogramy od agentów, szpiegów i zaprzyjaźnionych służb, o ile w tym fachu takie w ogóle istnieją. Nazwiska, daty, kryptonimy – gdyby wpadły w niepowołane ręce, skutki byłyby katastrofalne nie tylko dla Agencji Wywiadu, która gromadziła tu tajne dane operacyjne. Bezpośredni dostęp do Sejfu miała wąska grupa osób: szefowie najważniejszych biur, trzech ludzi stojących na czele agencji oraz kilka osób ze specjalnymi certyfikatami bezpieczeństwa. Poza nimi nikt nie miał prawa wejść do tego pomieszczenia. Pokój o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych, o przeszklonych ścianach, obudowany był specjalną żelbetową konstrukcją. Całość mieściła się w podziemnym kompleksie pod siedzibą Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. A dokładniej pod położonym na tyłach agencji stadionem Gwardii Warszawa. Za PRL-u był to klub milicyjny. Ktoś z resortu uznał, że sam stadion to zbytnie marnotrawienie cennego terenu w stolicy, i wpadł na pomysł, by pod murawą po cichu zbudować schron przeciwatomowy. Projekt realizowano oczywiście z myślą o ścisłym kierownictwie partii i bezpieki. W razie nuklearnego Armagedonu przywódcy mieli przetrwać, by móc przywrócić w kraju socjalistyczny ład i porządek. Zapewne przez przypadek wielu z nich miało i ma do dziś wille w tej okolicy. Po 89 roku nie bardzo wiedziano, co zrobić z olbrzymim tajnym schronem, który mimo upływu lat okazał się bardzo solidną konstrukcją. Czas transformacji przetrwał zdecydowanie lepiej niż klub, pod którego stadionem się mieścił. Ktoś w końcu dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Podziemna instalacja przeszła, co było najlogiczniejszym rozwiązaniem, we władanie najpierw Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a później powstałej w jego miejsce Agencji Wywiadu. Schron dostosowano do nowych potrzeb, tak by nikt i nic nie było w stanie przechwycić i odczytać informacji, które tu docierały.
Porucznik Maciej Minkiewicz, niski, niepozorny facet z wąsem, był jednym z szyfrantów, którzy na co dzień pracowali w Sejfie. W pokoju stały dwa rzędy biurek, w sumie cztery stanowiska pracy, oraz drukarka. Oprócz tego była duża pancerna szafa zamykana na kod numeryczny. I nic więcej. Osoby tu pracujące nie mogły wnosić żadnych rzeczy osobistych. Torby, telefony, dyski, książki czy jedzenie zostawiano w tak zwanym przedsionku, pokoju, przez który przechodziło się do Sejfu.
Minkiewicz odpowiadał za przyjmowanie i rozsyłanie raportów. Jego dyżur dobiegł końca jakąś godzinę temu, ale przysnął z nogami na biurku i teraz w pośpiechu zbierał się do wyjścia. Czuł się wymięty i tak wyglądał. Poranny zarost i sińce pod oczami dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Praca do czwartej nad ranem dawała mu się we znaki. Nie był już młodzieniaszkiem, dobijał do czterdziestki, i zdecydowanie bardziej wolał dzienne zmiany. Po pracy można przynajmniej było spotykać się z kumplami, pić piwo i podrywać spragnione wrażeń samotne mamuśki. Od roku, czyli od czasu, gdy rozstał się z żoną, zaliczył już kilka dojrzałych panienek. Niektóre wymagały większej ilości piwa, by stać się sexy, ale nie wybrzydzał. Choć towarzyskie życie, jakie teraz prowadził, nie było tanie, wolał to i ryczące czterdziestki od zabaw z własną dłonią. To właśnie było najbardziej upokarzające podczas ich trwającego dziesięć lat małżeństwa. Jola, jego eks, nie przepadała za seksem, a po urodzeniu syna ich życie erotyczne stopniowo zamierało. Więcej życia było na środku Sahary niż w ich sypialni. Najlepiej z czasów małżeństwa zapamiętał samotne noce spędzone na przeglądaniu stron porno w Internecie. Czuł się jak odkrywający swoją seksualność nastolatek, który w tajemnicy przed rodzicami spuszcza się w piżamę. Żył z wyrzutami sumienia, aż odkrył, że jego żona ma romans z… sąsiadką. Najpierw przez przypadek, szukając swojej książki, w szafce nocnej żony znalazł wibrator, kajdanki i sztucznego penisa z uprzężą. Do owego momentu taki sprzęt widywał tylko w pornolach. Opanował się natychmiast i zamiast zrobić dziką awanturę, zgłosił się do fachowców, by ustalić, kto pod nieobecność gospodarza orze jego poletko. Korzystając z zawodowych znajomości, poprosił chłopaków z techniki o miniaturową kamerę. Dostał cacuszko, które wyglądało jak długopis i było długopisem. Dzięki temu japońskiemu cudowi techniki nagrał film, którego nie powstydziłyby się najbardziej hardcorowe strony porno. Jola z sąsiadką bez wątpienia wiedziały, jak wykorzystać wibrator, język, ręce i przynajmniej kilka domowych sprzętów, by osiągnąć rozkosz absolutną. Biegłość, jaką przy tym się wykazywały, świadczyła dobitnie, że trenują często i intensywnie. Minkiewicz ze zdumieniem patrzył, jak kłoda, która co wieczór leżała u jego boku, zmienia się w wyuzdaną i namiętną kochankę. Ale nie miał pretensji. Nawet mu ulżyło, że Jola dawała dupy innej kobiecie, a nie jakiemuś facetowi. Rozstali się w zgodzie – ona nie robiła mu problemów w kontaktach z synem, on regularnie przelewał na jej konto alimenty. Po rozwodzie odzyskał wiarę w siebie i swoją męskość. Dziś jednak zamiast wielkich piersi i wygłodniałych cipek czekały go powrót do domu, spanie, telewizja, a wieczorem znowu praca. Ku chwale Ojczyzny, kurwa mać. Spojrzał na zegarek; zmiennika jeszcze nie było, choć już dawno powinien się zjawić. Pieprzyć to. Porucznik nie zamierzał czekać. Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa pozamykał szuflady i szafy, w których schowane były największe tajemnice agencji. Te rutynowe działania przerwało mu ciche plumknięcie. Znał je bardzo dobrze i nie pomyliłby z jakimkolwiek innym dźwiękiem. Niczym pies Pawłowa odwrócił się w stronę stojącego na biurku monitora. Właśnie nadeszła kolejna tajna depesza. Chwila zastanowienia: Zobaczyć to czy olać? Zobaczyć. Ręka na klawiaturze, szybki rzut oka na monitor komputera, włączenie odpowiednich programów dekodujących i chwilę później tadaaa – ciąg cyfr i niezrozumiałych znaków zamienił się w tekst. Zadowolony z siebie Minkiewicz zaczął czytać, odruchowo wysyłając depeszę do druku. O ja pierdolę. O Jezu. Drżenie rąk, suchość w gardle. Oczy same biegną po tekście. Nagłówek: Operacja „Nabucco”. Cichy pisk. Sygnalizator nad drzwiami zapalił się na czerwono – ktoś wszedł do schronu. Blokada drzwi pomieszczenia szyfrantów włączona. To dodatkowe zabezpieczenie, na wypadek gdyby się okazało, że w pobliże Sejfu dostała się osoba nieupoważniona. Minkiewicz słyszy tylko bicie swojego serca i syk otwieranej śluzy, szczęk odblokowywanych drzwi. Dostęp przyjęty, Sejf otwarty. Co za syf. Odwraca się szybko, w drzwiach stoi jego zmiennik.
– Coś ty, kurwa, taki blady, Maciuś, jakbyś diabła zobaczył?
– A nic, nic takiego. Zmęczony jestem. Będę się zbierał…
– Stary, przepraszam za spóźnienie, ale samochód mi się popsuł. Nie chciał odpalić.
– Nic się nie stało. Spadam. – Zrobił krok w stronę drzwi.
– Hej, kolego, o niczym nie zapomniałeś?
Porucznik zesztywniał, czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Odruchowo zacisnął pięści jak ktoś, kto szykuje się do walki.
– O co chodzi?
– Wyloguj się z systemu, bo ktoś na twoje konto narozrabia.
– No tak, dzięki.
Minkiewicz odetchnął, wpisał hasło zabezpieczające i wylogował się z systemu. Chciał jak najszybciej opuścić Sejf i siedzibę Agencji Wywiadu. Po wyjściu ze schronu wąskim korytarzem dotarł do jednego z bocznych pomieszczeń archiwum, z którego korzystać mogły tylko osoby upoważnione do przebywania w Sejfie. Ta dodatkowa śluza bezpieczeństwa nazywana była Archiwum X. Postronni pracownicy agencji byli przekonani, że trafiają tam teczki z niewyjaśnionymi sprawami. Co właściwie było zgodne z prawdą. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że pokój 012A jest niczym królicza nora łącząca dwa światy. Z umieszczonego w piwnicy archiwum Minkiewicz windą wjechał na parter i ruszył w kierunku bramek bezpieczeństwa. Do przejścia pozostało mu kilka metrów. Za chwilę będzie po wszystkim. Tylko spokojnie. Wiedział, że strażnicy mają prawo go przeszukać. Jeśli zechcą, mogą nawet przeprowadzić rewizję osobistą. Gdyby tak się stało, bez trudu znaleźliby wydruki, których nie powinien mieć przy sobie, opuszczając budynek agencji. Zgodnie z procedurą zostałby zatrzymany, a oficer dyżurny natychmiast poinformowałby o całym wydarzeniu przełożonych. To byłaby katastrofa – oskarżenie o szpiegostwo i dożywocie. O ile dożyłby do procesu. Właśnie przy takiej rutynowej kontroli wpadł kiedyś kret pracujący dla Białorusinów. Szyfrant odpędził natrętne czarne myśli i pewnym krokiem podszedł do czytnika kart magnetycznych, który otwierał bramki bezpieczeństwa. Strażnicy bez większego zainteresowania spojrzeli na wychodzącego Minkiewicza. Podobnie jak on byli już zmęczeni nocnym dyżurem. Poza tym znali go dobrze i widywali kilka razy w tygodniu. Teoretycznie procedury bezpieczeństwa przewidywały bardziej szczegółowe sprawdzanie wchodzących i wychodzących w nocy, ale kto by się tym przejmował o piątej nad ranem. Rutyna usypia czujność i jest przyczyną wielu błędów.
Skinienie głową na pożegnanie i porucznik, nieniepokojony przez nikogo, wyszedł na zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie pojawi się w tym budynku. Wiedział, że jak najszybciej musi zniknąć. Jego zmiennik wkrótce się zorientuje, że coś jest nie tak.
Wrześniowy ranek powitał go chłodem i deszczem. Minkiewicz skulił się w sobie i jeszcze mocniej ścisnąwszy torbę, ruszył Miłobędzką w kierunku Racławickiej, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w lewo w Gimnastyczną. Chciał jak najprędzej ukryć się w małej osiedlowej uliczce, gdzie łatwiej zauważyć coś albo kogoś podejrzanego. Pochylony, szedł spokojnie, równym tempem, byle nie rzucać się w oczy, byle znaleźć się dalej od agencji. Stał się zwierzyną. Polowanie za chwilę się zacznie.
Na pierwszym piętrze hotelu Marriott otworzyły się drzwi sali konferencyjnej numer dwa, a ktoś nacisnął włącznik, rozświetlając wnętrze. Niemal całą salę zajmował otoczony krzesłami stół z ciemnym szklanym blatem. W rozmiarze XXL był także telewizor na szafce z litego drewna przypominającej meble kolonialne. Całości dopełniały ściany obite wiśniowym drewnem jak w angielskiej bibliotece. Żadnych regałów ani szaf. Krzesła przy dużym półokrągłym stole zapełniły się w kilka sekund. Bez przepychanek i zamieszania. Każdy znał swoje miejsce. Spotykali się w tej sali codziennie o tej samej porze od czterech lat, odkąd telewizja DTV wydzierżawiła dwa piętra w wieżowcu należącym do spółki LIM Joint Venture. Urządzono tu newsroom, studio i całe zaplecze potrzebne do realizowania programów informacyjnych i publicystycznych. O pracy tutaj marzyli chyba wszyscy studenci dziennikarstwa i wielu dziennikarzy, nawet jeśli się do tego nie przyznawali. DTV była na fali, miała dobrą oglądalność i wpływy z reklam, co z kolei przekładało się na bardzo dobre zarobki pracowników, szczególnie w takich programach jak Raport Dnia. Do sali ostatni wszedł mistrz ceremonii, kapłan, prowadzący i redaktor naczelny Raportu Dnia w jednej osobie – Ludwik Tokarczyk. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś lub kogoś nie brakuje.
– Witam wszystkich. Na początek dobra informacja: wczoraj znowu walnęliśmy konkurencję.
Rozległy się brawa, Tokarczyk gestem uciszył podwładnych. Kolegium redakcyjne najpopularniejszego programu informacyjnego w kraju mogło się zacząć. Dla każdego – począwszy od producentów, poprzez reporterów, a na wydawcach skończywszy – jest jasne, że tylko śmierć może być wystarczającym usprawiedliwieniem nieobecności na porannej naradzie. Poczucie misji, znaczenia i wyjątkowości połączone z wyścigiem do dupska redaktora naczelnego. Kto pierwszy, kto głośniej przytaknie, kto wyrwie dla siebie jak najlepszy temat. Podczas kolegium zapadają najważniejsze decyzje dotyczące kolejnego wydania sztandarowego programu DTV. Nadawany jest od poniedziałku do piątku o 21.00. Średnia oglądalność sześć milionów widzów. W kraju wtórnych analfabetów nieczytających gazet Raport Dnia to jedno z głównych źródeł informacji. Olbrzymia siła oddziaływania przekłada się na wpływy polityczne i biznesowe. Tworzący ten program wiedzą o tym i świadomie z tego korzystają. Wywiad z panem premierem? Proszę bardzo. Story o nowo narodzonym dziecku znanej piosenkarki? Nie ma problemu. Prezydent gra w tenisa? Oczywiście. Dlatego też większość tych, którzy zasiadają przy redakcyjnym stole Raportu Dnia, uważa się za wybrańców, kreatorów rzeczywistości i strażników demokracji. Politycy tylko utwierdzają ich w tym przekonaniu. Gdy rzecznik rządu planuje wieczorne wystąpienie premiera, jego czas uzgadnia z wydawcami Raportu Dnia, tak by możliwie największe fragmenty ukazały się na antenie. Prezydent leci na wakacje, towarzyszy mu kamera DTV. Gdy minister skarbu odmówił wypowiedzi, usłyszał od producenta, że tacy politycy źle kończą. Następnego dnia przepraszał i był do dyspozycji. Prawie każda ustawka, każdy „przeciek” i pseudonews polityczny najpierw trafia do DTV, a dokładnie do Ludwika Tokarczyka, ulubieńca ludu i establishmentu. Szeptano o zakrapianych imprezach, jakie wspólnie z politykami i celebrytami urządzał Tokarczyk – panienki, wódka i rock’n’roll. Jednak nigdy nic nie wyciekło do prasy. Mógł więc spokojnie odgrywać rolę przykładnego męża i ojca. Albo miał szczęście, albo wpływowych mecenasów, którzy dbali o to, by ich pupilowi nic się nie stało. Ludwik czuł się więc bezkarny. Romanse z asystentkami, wyciszone historie z molestowaniem, jazda po pijanemu – ciemna strona Tokarczyka, tak jak ciemna strona Księżyca, była niewidoczna dla ludzi. Ten pochodzący z Olsztyna blondyn o zniewalającym uśmiechu i wyglądzie modela był uosobieniem sukcesu, i to przez wielkie S. Dowodem na to, że każdy może wspiąć się na szczyt, a Polska jest krajem wielkich możliwości dla ludzi biorących sprawy w swoje ręce. Kasa, popularność, prezencja. Niejedna matka i niejeden ojciec oddaliby swoje córki w jego ręce, o ile one same nie zrobiłyby tego wcześniej. Zresztą to samo uczyniłoby wiele kobiet pracujących w Raporcie Dnia. Tokarczyk nie miał przyjaciół w redakcji, trzymał wszystkich na dystans. Był megagwiazdą, a reszta miała na niego zapieprzać. Jego chamskie zachowanie wobec podwładnych mogło momentami dziwić, bo był szalenie inteligentny. Znał biegle trzy języki, skończył dziennikarstwo i prawo. Dużo czytał i czasami uwielbiał popisywać się swoją erudycją. Właśnie rozpoczęło się kolejne przedstawienie.
– Marek Aureliusz mawiał, że człowiek, który się boi, nie żyje, tylko wegetuje.
Słuchając filozoficznego wywodu Tokarczyka, Artur Solski kręcił z niedowierzaniem głową. Poprzedniego dnia zakończył dziennikarskie śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, ale nic nie wskazywało na to, by jego materiał został wyemitowany. Zbyt ważnych ludzi dotyczyła ta sprawa, by DTV i Tokarczyk odważyli się ją ujawnić. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by się nie zastanawiał. Gdy ruszał Raport Dnia, ważny był widz i news, a nie brzuchaci panowie robiący podejrzane interesy. To właśnie dzięki bezkompromisowemu działaniu program odniósł sukces. Ludzie mogli zobaczyć to, czego nikt inny nie odważyłby się pokazać. Demaskowano polityków, mafiosów i biznesmenów. Sam Solski zdobył kilka prestiżowych nagród za reportaże. To się jednak skończyło. Najważniejsi stali się reklamodawcy wydający setki milionów złotych. Coraz więcej spraw stawało się tematami tabu. Ale chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Co miesiąc była pensja, a przynajmniej raz w roku – premia. Żyć nie umierać. Artura z rozmyślań wyrwał głos naczelnego.
– I na koniec Arturek, nasz Bob Woodward. – Słaby, niewyrafinowany dowcip Ludwika wywołał salwę śmiechu życzliwych koleżanek i kolegów.
– Mam tę sprawę, o której ci wczoraj mówiłem. Afera w PZU – rzekł Solski. Dziesięć lat w dziennikarstwie śledczym nauczyło go wiele o ludziach i ich zachowaniach. Nie zdziwiły go więc słowa, które usłyszał.
– Nie, nie! Afery gospodarcze nie interesują naszych widzów – powiedział Tokarczyk. Mimo grymasu obrzydzenia, który miał dodać mocy jego słowom, nie wyglądał na swoje 42 lata. Miał wysportowaną sylwetkę, zdrową opaleniznę i białe zęby. Ludwik Tokarczyk, przez co odważniejszych współpracowników nazywany po cichu Kenem, rozejrzał się po sali. Grupa reporterów i producentów patrzyła w niego jak w obraz. Absolutne poczucie władzy i panowania nad sytuacją. Jaśniepan, plastik fantastik. Przymknięcie oczu, chwila zadumy, westchnienie; nadszedł czas na słynną sentencję Tokarczyka. – Tylko prosta story, gramy na emocjach. To się najlepiej sprzedaje. W dupie mam jakieś skomplikowane przekręty prywatyzacyjne. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu i krwi. Zrozumiałeś, Solski? Do roboty, mamy dziś program do zrobienia. – Uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie do ludzi przy stole.
– Ale to jest gruba afera z dużymi politycznymi nazwiskami w tle. – Wywołany po nazwisku reporter nie zamierzał potulnie słuchać. – Nawet w tabloidach od czasu do czasu pojawiają się poważne newsy…
Opalona twarz Tokarczyka, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zrobiła się jeszcze ciemniejsza i czerwona. Wyglądał jak ugotowany burak. Wściekłość w oczach i zaciśnięte szczęki. Artur Solski nie musiał wykorzystywać swojego niewątpliwego reporterskiego talentu, by dobrze wiedzieć, co doprowadza jego szefa do furii. Wiejski, zakompleksiony playboy. Mimo wysokiej oglądalności z roku na rok Raport Dnia coraz bardziej przypominał tabloid, co wytykali Tokarczykowi komentatorzy nawet najbardziej przychylnych mu gazet. Nic bardziej nie wkurzało Ludwika. Z jednej strony strasznie zależało mu na zdaniu warszawki i środowisk opiniotwórczych, z drugiej chciał robić program dla mas, bo jego idące w setki tysięcy złotych premie zależały od oglądalności. Zaczęło się od małych kompromisów, a skończyło przeformatowaniem programu, tak by schlebiał najniższym gustom. Dlatego Tokarczyk sam przed sobą zaprzeczał, że Raport Dnia staje się brukowcem. Rozdarty między tanią popularnością a opiniotwórczością alergicznie reagował na hasło „tabloid”. Wśród zebranych przeszedł szmer i zapanowała cisza. Solski nie zamierzał odpuszczać. Zbyt dużo czasu poświęcił na dokumentację materiału o przekrętach przy prywatyzacji PZU, by jego praca trafiła do kosza.
– Jeśli chcesz, mogę ci to rozrysować. To prosta story – powiedział, naśladując intonację Tokarczyka. – Nawet ty jesteś w stanie to zrozumieć.
Pojedyncze parsknięcia i porozumiewawcze spojrzenia. Houston we have a problem. Solski grał ostro, nawet bardzo. Oczy publiki skierowane były teraz na naczelnego. Już dawno nikt z zespołu nie wykazał się taką niesubordynacją. Tokarczyk osiągnął temperaturę wrzenia – zaciśnięte pięści i usta mówiły wszystko, nawet jego legendarny przedziałek nie był już taki nienaganny. Było jasne, że albo sam dostanie wylewu, albo wyleje Solskiego. Podniósł się i doskoczywszy do reportera, stanął za nim.
– Nie… będę… powtarzał – słowa cedzone jedno po drugim – mam… w dupie… twój… temat. Koniec kolegium, a ty – palec Tokarczyka dotknął głowy Solskiego – stawisz się za pięć minut w moim gabinecie.
Artur miał ochotę złapać ten palec i go wykręcić, ale się opanował. Poczekał, aż sala konferencyjna opustoszeje, i niespiesznie podniósł się z krzesła. Nie miał wiele czasu, by zastanowić się nad taktyką rozmowy z szefem. Boss, hu… go boss. Idąc wyłożonymi wykładziną korytarzami, trochę się uspokoił i uznał, że lepiej jednak nie eskalować konfliktu. Raty za dom i samochód, żona i dwoje dzieci na utrzymaniu to wystarczające argumenty za tym, by w wieku 35 lat nie udawać młodego gniewnego. A może po prostu był koniunkturalistą. Może wolał żyć spokojnie w ciepełku, niż walczyć o swoje racje i przekonania. Tak na pewno było wygodniej.
Tokarczyk czekał w swoim gabinecie z nogami na biurku, całkowicie mimochodem eksponując nowe szyte na miarę buty. Cena minimum pięć tysięcy. Lekceważącym machnięciem ręki przywołał Artura i wskazał mu miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Pan i władca w swoim muzeum. Ściany gabinetu obwieszone były zdjęciami Ludwika z osobistościami z Polski i całego świata. Tokarczyk z prezydentem, Tokarczyk z papieżem, Tokarczyk z Dalajlamą, Tokarczyk z premierem. Brakuje zdjęcia z Bogiem? Solski usiadł i grzecznie czekał. Ludwik Tokarczyk nie zamierzał się spieszyć. Spojrzał w oczy reportera i zobaczył w nich niepewność, a może nawet lęk. Celebrował tę chwilę, wiedząc, że delikwent zrozumiał już swój błąd i czeka na wyrok.
– Widzisz, Artur… ja cenię twoją pracę, ale dlaczego ty nie cenisz mojej? – zaczął niczym ojciec chrzestny, obracając się w stronę półki, na której stało kilkadziesiąt statuetek różnych dziennikarskich nagród. Solski widział tę kolekcję wiele razy i choć powtarzał sobie, że został reporterem nie dla nagród, imponujący zbiór Tokarczyka budził zazdrość. Wystarczy być celebrytą, prawdziwe dziennikarstwo nie popłaca. Artur wiedział, że teraz jego kolej. Musiał odegrać swoją rolę w tym żenującym spektaklu.
– Ludwik… przepraszam, trochę mnie poniosło. Wiesz, jestem zmęczony, dużo czasu poświęciłem na tę sprawę PZU… Jeszcze raz przepraszam.
Tokarczyk triumfował. Uśmiech, błysk w oku, podniesiona głowa.
– Artur, rozumiem, ale ty zrozum mnie. Po co zajmować się historią, którą badała już sejmowa komisja śledcza i niewiele ustaliła? Komu potrzebne takie babranie się w prehistorii?
Solski słuchał z zaciśniętymi zębami. Kogo chronisz, dupku? Wiedział jednak, że to nie czas na bohaterstwo. Ludwik trzymał go mocno za jaja, a w tej pozycji lepiej nie podskakiwać, bo będzie bolało jeszcze bardziej.
– Ty jesteś tu bossem i pewnie masz rację – powiedział, spuszczając wzrok.
Naczelny niczym wyrozumiały ojciec pokiwał głową.
– Cieszę się, że to rozumiesz. Wiem, że jesteś zmęczony, mam więc dla ciebie coś soft. Pojedziesz i zrobisz materiał o szeptuchach na Podlasiu. To takie baby, które czynią cuda i uzdrawiają ludzi. Znajomy był ostatnio u jednej i podobno pomogła na problemy z kręgosłupem. Temat w sam raz na weekend, trochę się zrelaksujesz. Nagrasz pacjentów, szeptuchy, łzy, radość, do tego ładny obrazek z Podlasia… prosta story.
Solski podniósł głowę. Nie wierzył w to, co usłyszał. Szeptuchy? Ochujałeś?! Zrobiło mu się ciepło, adrenalina zaczęła buzować. Złość, wściekłość. On, facet od afer polityczno-gospodarczych, ma robić materiał o jakichś wioskowych wiedźmach uzdrowicielkach. Mocniej złapał się krzesła. Gdyby nie to, pewnie by przyłożył Tokarczykowi w tę jego uśmiechniętą buźkę. Przez chwilę walczył ze sobą, ale uznał, że jego żona Joanna miałaby uzasadnione pretensje, gdyby wyleciał z pracy za pobicie szefa. Opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział tylko:
– Tak jest, szefie.
Specjalną wiązankę przekleństw i obelg pod adresem Tokarczyka – Ty jebany, pierdolony w dupę kutasie! – zachował na inną okazję. Kurtyna w dół, przedstawienie skończone. Czas zbierać ekipę na wyjazd.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © Tomasz Sekielski 2012
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2012, 2019
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Błażej Kemnitz
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Urszula Gireń
Tłumaczenie piosenki Nothing As It Seems zespołu Pearl Jam zaczerpnięte zostało ze strony www.tekstowo.pl
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Sejf, wyd. I, Poznań 2012)
ISBN 978-83-8188-750-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer