Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem - Stanisław Karolewski - ebook

Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem ebook

Stanisław Karolewski

2,3

Opis

Polska odpowiedź na „Pamiętnik księgarza” Shauna Bythella!

Dla miłośników książek, księgarń i buszowania w antykwariatach

Od kiedy powstał druk i narodziła się „Galaktyka Gutenberga”, towarzyszyli jej drukarze, potem księgarze zwani bibliofilami. Byli wtajemniczeni niczym strażnicy, dzierżąc klucze do sezamu rozmaitości, jakimi stały się z czasem antykwariaty.

To w tych skarbcach wiedzy przechowywano inkunabuły, pieczęcie, starodruki, rzadkie grafiki oraz książki współczesne. Po tej galaktyce, uchylając rąbka swojej wiedzy tajemnej, oprowadza nas w swoim dzienniku pt. „Sekrety antykwariusza” wytrawny mistrz nauk bibliofilskich Stanisław Karolewski.

Autor z dużą dozą humoru dzieli się z czytelnikami swoimi obserwacjami, przemyśleniami oraz co ciekawszymi sytuacjami, których doświadczył w swojej antykwariackiej karierze.

Terminowałem w „Szarlatanie”, czerpiąc ze skarbnicy wszelkiej wiedzy, poznając specyfikę pracy antykwariusza, a Staszek odsłaniał przede mną sekrety jednego z tych bajecznych zawodów świata – Gabriel Leonard Kamiński, poeta, dziennikarz, księgarz i wydawca.

Stanisław Karolewski – wrocławski pisarz i antykwariusz, od przeszło dwudziestu lat przemierza domy, mieszkania, strychy i piwnice w poszukiwaniu piękna – założył i prowadzi słynny interdyscyplinarny Antykwariat Szarlatan – łączący handel zabytkową książką z handlem antykami i płytami winylowymi. Z wykształcenia historyk sztuki. Autor wielu opowiadań oraz kilku książek, m.in. „W piaskownicy światów. Epos wrocławski” (2009), „Ciemność” (2023) – okrzykniętej przez krytyków „literackim arcydziełem”, czy autobiograficznego „Głodnego anioła” (2010), w którym opisuje historię swojej walki z nowotworem.

Jego prozę cechuje dbałość o słowo, ironiczny humor oraz częste zaglądanie pod podszewkę rzeczywistości. Regularnie publikuje w czasopiśmie „Format Literacki”. Na stronie antykwariatu oraz na kanale na YouTube zamieszcza literackie miniatury w serii „Wyznania antykwariusza”. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W 2020 roku został stypendystą literackim Prezydenta Miasta Wrocławia.

Fragment:

„Zastanawiasz się, czy otworzyć antykwariat? Nigdy nie pytaj o radę antykwariusza, jeżeli to prawdziwy gość, zawsze odpowie ci to samo: spieprzaj. I ty, urażony jego gburowato­ścią, odejdziesz uprawiać chmiel lub nawet przekładać w biu­rze papiery. Wiedz jednak, że siły, które tutaj rządzą, chwycą cię za kołnierz i rzucą tam, gdzie to sobie zaplanowały, zanim przyszedłeś na świat. Więc jeśli możesz nie być antykwariu­szem lub możesz nie pisać, nie bądź nim i nie pisz. Powoła­nia są wyłącznie dla tych, którzy powołani zostali, i choćby nie wiem co, zostaną i tak wprzęgnięci do jarzma. Dokąd więc się spieszyć?

Początkowo, gdy dziennikarze pytali mnie: Skąd pomysł na antykwariat?, odpowiadałem, że to marzenie z dzieciństwa albo po prostu, że tak chciałem. Dziś czuję, że to było pudrowanie rzeczywistości, wmawianie sobie, że samodzielnie podejmo­wałem jakieś decyzje, nie zaś fatum, które zawisło nad moim życiem od pierwszych lat, że żadnego wyboru tak naprawdę nie miałem”.

Fragment:

Przychodzi po „Królewnę Śnieżkę” Andersena. Marta wertuje trzytomowe wydanie i znajduje tylko „Królową śniegu”. W międzyczasie tknięty jakimś dziwnym przeczuciem idę po Grimmów i rzeczywiście „Śnieżka” to ich dzieło. Pokazuję jej książkę – czyta z niedowierzaniem, ale nie daje się przekonać. Rzuca, że się jeszcze zastanowi i idzie gdzie indziej szukać „Śnieżki” Andersena.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,3 (4 oceny)
0
1
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dapikus

Nie polecam

Małostkowe, infantylne, daleko tej książce do zlośliwego humoru pierwowzoru
00

Popularność




Copyright © by Stanisław Karolewski, 2024

Copyright © Biblioteka Analiz, 2024

 

Autor: Stanisław Karolewski

Tytuł: Sekrety antykwariusza. Czy w raju pachnie kurzem?

 

Wydanie pierwsze

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody wydawcy jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

 

Redaktor prowadząca: Ewa Tenderenda-Ożóg

Redakcja i korekta: Dream Team

Projekt okładki: Poziomka Studio

Zdjęcie na okładce: Natasza Karolewska

Opracowanie graficzne i skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska

Druk: Totem.com.pl

 

Tekst powstał w ramach Stypendium Artystycznego Prezydenta Miasta Wrocławia

 

Warszawa, 2024

 

ISBN 978-83-969989-2-7

 

Wydawca:

Biblioteka Analiz ul. Mazowiecka 6/8 00–048 Warszawa

tel. 22 828 36 31

ww.biblioteka-slow.plFacebook.com/bibliotekaanalizFacebook.com/WydawnictwoBibliotekaSlow

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Antykwariuszem można zostać wyłącznie z powołania.

Są jednak powołania dobre i złe.

Złe są wtedy, gdy powołuje nas forsa.

Dobre, gdy ta forsa to numizmaty.

„Ciemność”

Stanisław Karolewski

Dzień pierwszy

Pierwsze, co w życiu pamiętam, to ogrom odcieni bieli. Od śnieżnej – świeżo wydrukowanych kart, przez biel kredową i gipsową, aż do beżów i żółci – książek starszych lub niestarannie wydanych. Niektóre tomy spójne, inne – wydawane za ciężkich dla książek lat powojennych – w tygrysie paski, niejednolite, złożone z poszytów drukowanych na różnych papierach; głównie piaskowe odcienie wpadające niekiedy w brązy i żółcie, aż po szarości ksiąg mnogich od tablic z ilustracjami, ciętych „ze spadem” lub po prostu przyprószonych warstwą kurzu, który na zawsze zmieniał kolor papieru – nawet jeśli się weń dmuchnęło i rozchodził się tysiącami drobinek tańczących w świetle słońca wpadającego przez potężne kamieniczne okna.

Mam ze dwa, może dwa i pół roku, stoję na dębowym parkiecie pachnącym pastą do podłóg. Zadzieram głowę, przypatrując się książkom – w tym wieku już doskonale wiem, czym jest ten prostokątny przedmiot i do czego służy. Na krześle leży sterta, tuż obok stoi biblioteka z wypadającymi drzwiami, w której książki – w odróżnieniu od krzesła, na którym leżały – stoją już normalnie, tj. grzbietami do przodu. Słyszę kroki dziadka, bierze mnie na kolana, coś mówi. Dziś wyobrażam sobie, że powiedział:

– Popatrz, Stasiu, to książka o rajskich ptakach. Zobacz, jakie mają kolorowe skrzydła.

A ja już na zawsze zapamiętuję, że raj wygląda niepłowiejącą farbą drukarską i pachnie kurzem, i że wyobrażenie dalekich podróży może być ciekawsze niż sama podróż.

W kolejnych latach odkrywam bloki książek wybarwione przez introligatorów: jednolite – żółte lub czerwone, marmurkowe – z siecią przecinających się żyłek i nakrapiane jak przepiórcze jaja. Grupuję je, szukając podobieństw: niebieskie na jedną stertę, odcienie czerwieni na drugą – niektóre są karminowe, inne bardziej malinowe. Marmoryzacji i nakrapiania nie sposób porównać – gest introligatora wyznaczył ich wielkość i częstotliwość.

Ten lot w przeszłość przerywa mi kobieta, która przynosi do kasy trzy tomy Irwina Shawa w twardych okładkach i obwolutach za dwadzieścia złotych za komplet.

– Nie mogłoby być taniej? – pyta.

Dzień kolejny

Dwie leciwe damy w kapeluszach wchodzą do antykwariatu z książką wyjętą z kartonu stojącego na dworze, słyszę ich rozmowę:

– Nie chciałaś kwiatków dla męża kupić, a kupisz książkę?

– Nie nadawały się na cmentarz.

 

Agnieszka kataloguje książki z ostatnich zakupów. Wśród nich jest album pt. „Wyspy egzotyczne”. Na widok lazurowych wód i słonecznych plaż rozmarza się i mówi:

– Może byśmy gdzieś pojechali...

– No, możemy – odpowiadam – po pracy do Lidla.

Dzień kolejny

Dziś przed pracą powiedziałem coś do Agnieszki i zdumiałem się – dzięki porannej chrypce z moich ust wychodził piękny, niski, męski głos, a nie ten pisk, którym posługuję się na co dzień. Postanowiłem chwycić byka za rogi i wykorzystać okazję. Nagram audiobooka – pomyślałem. Przeczytam swoje opowiadanie, wybrałem niepublikowany jeszcze „Ocean”. Świetnie mi szło przez 28 minut i 32 sekundy, wydobywałem z siebie prawdziwie radiowe dźwięki, zasepleniłem tylko ze trzy razy i tyle samo razy musiałem powtórzyć niewyraźnie przeczytane słowo – naprawdę dobry wynik. Ze dwa razy przestawiłem jakieś słowa, mówiąc z pamięci, a nie czytając z monitora, ale spodziewam się, że słuchacz nie zauważy różnicy między „już tu” a „tu już” – co innego w tekście, który sam czyta – nienawidzę, gdy redaktorzy zmieniają mi kolejność słów. Wciąż było wcześnie, więc postanowiłem posłuchać tej swojej aksamitnej chrypki – i nic. Cisza. Odpaliłem nagranie z rejestratora dźwięku, real playera, vlc media playera. I nic. Pusta kreska – 28:32. Zacząłem szukać ustawień mikrofonu i cóż… Okazało się, że w tym laptopie nie mam mikrofonu. Żegnaj, chrypko. Witajcie, 28 minut i 32 sekundy nieskalanej ciszy.

Dzień kolejny

Dzień zaczął się niepozornie od kilku maili z pytaniami o pozycje z naszego katalogu. Po godzinie przyszedł znajomy bibliofil – starszy mężczyzna, dla którego zawsze mam czas. Wypiliśmy herbatę, omawiając życie antykwaryczne w kraju – dzięki częstym wizytom u kluczowych polskich antykwariuszy zna się na rzeczy... (Nie napiszę przecież, że mój ulubieniec roznosi plotki).

Po południu kręciło się sporo młodzieży, wybierali literaturę popularną, a bliźniacy na wycieczce szukali fotografii lotniczych Wrocławia. Był też pan Piotr – zaprzyjaźniony mecenas, który, gdy zaproponowałem mu cenę za dwie torby książek historycznych, przytargane przez niego na raty, jak zawsze odpowiedział:

– Oczywiście, proszę pamiętać, że ja nie przychodzę tu po pieniądze.

Co do tego pana mieliśmy kiedyś podejrzenia, że gdy antykwariat miał kłopoty finansowe, kupował książki specjalnie po to, żeby nas podratować... Ale to zupełnie inna historia.

 

Dzień kończymy szybką wizytą u klientki. Przez telefon powiedziała, że likwiduje mieszkanie po babci i ma trochę szkła i porcelany oraz staroci. W drodze lądujemy w korku – to dziwne przed dziewiętnastą, ale objeżdżamy go bocznymi uliczkami i tuż przed umówioną godziną parkujemy naprzeciwko wejścia do kamienicy. Drzwi otwierają się bez zbędnych pytań. Wewnątrz witają nas napisy na ścianach, spod których przebijają jeszcze resztki dawnych stiuków, oraz przedwojenne posadzki – gdzieniegdzie uzupełnione brązowymi, współczesnymi płytkami.

Wspinamy się na kolejne piętra, a gdy docieramy na sam szczyt, gospodyni już stoi w drzwiach i wita nas słowami:

– Wysoko, no nie?

– Wysoko – odpowiadamy nad wyraz zgodnie.

Z klatki schodowej wchodzi się od razu do kuchni – widać, że mieszkanie jest w likwidacji. Witają nas puste półki i sterta kartonów oraz worków, po podłodze walają się śmieci.

– Tu zaczniemy – mówi gospodyni i otwiera kredens, w którym pozostawiła trochę szkieł i porcelany. Jest tam wszystko, pełen miszmasz: od pojedynczych sztuk poobtłukiwanej przedwojennej porcelany czeskiej i niemieckiej, przez fragmenty PRL-owskich zastaw, po marketową chińszczyznę i „wystawki”. Wybieram przedwojenną „chińszczyznę” z Tiefenfurtu i talerz z widokiem z Pragi Moritza Zdekauera, ze szkła – uranową miseczkę.

Przechodzimy „na pokoje”, mijając otwarte drzwi do łazienki – przejście jest zablokowane przez wielką pralkę, którą ktoś chyba porzucił w pół drogi, zastanawiając się, jak przecisnęła się wcześniej przez wąską framugę. Z salonu ucieka partner właścicielki, półnagi wychodzi na balkon z paczką papierosów.

– Może coś z obrazów? – pyta kobieta.

Ciężko dostrzec fragment wolnej ściany. Całą przestrzeń wypełniają „święte” obrazy. Od niemieckich oleodruków, po zdjęcia Jana Pawła II i kalendarz Radia Maryja sprzed kilku lat. Witryny są zastawione podobnym rozgardiaszem jak w kuchni, ale jest więcej szkieł, z których wybieramy żardinierę z Huty Niemen, bomboniery „zwierzaki” z Ząbkowic Śląskich i kolorowe patery, kilka porcelanowych filiżanek z Tułowic, jakieś kieliszki – niewiele warte, ale ujmujące swą różnorodnością, i obtłuczony kubek z bajkami Polski Ludowej. W sumie ława, na którą kładziemy wybrane przedmioty, zapełnia się w trzech czwartych.

Gospodyni zachęca:

– Czego państwo nie wybiorą, wyniosę na śmietnik.

Dobieram więc jeszcze przykrywkę od bombonierki z kurą – wcześniej ją pominąłem jako dekomplet, ale wobec powyższego argumentu nie pozostaję obojętny. Zastanawiam się jeszcze nad Włocławkami, ale wiem, że zachęty tego rodzaju mają jednak prowadzić do podbicia ceny, a niekoniecznie do rzeczywistej zagłady tych przedmiotów. Zbliża się dwudziesta, do pracy wyszedłem rano, przed ósmą, więc perspektywa ostatniego piętra w kamienicy także nie motywuje do nieumiarkowania w zakupach.

Przed regałem i po jego bokach stoi jeszcze kilka wspomnianych przez telefon staroci: prawidła do butów, wentylator, brudny samowar, maszynka do golenia.

Wracam do ławy, jeszcze raz szacuję cenę poszczególnych przedmiotów i proponuję kwotę. Spadkobierczyni jest wyraźnie zaskoczona, spodziewała się sporo mniejszej sumy, szybko wyjmuje dowód i siada przy ławie z Agnieszką, żeby spisać umowę. Ja w tym czasie owijam zakupy i je pakuję. Przed nami było jeszcze około stu dwudziestu schodów – na których tym razem udało mi się nie potknąć.

Dzień kolejny

W moim rodzinnym domu książki się czytało. Pasjami. Godzinami. Na krześle, przy stole, biurku, komodzie, w fotelu, czasem na parapecie lub podłodze. Przy jedzeniu i w kąpieli. W drodze do szkoły – a oddalona była o kilkaset metrów. W łóżku, a nawet przed telewizorem. Wraz z nauką czytania następowała nauka podzielności uwagi – tak, by i obejrzeć „Wieczorynkę”, i przelecieć kilka stron „Gucia i Cezara”. Do dziś cenię sobie tę umiejętność, gdy żonie zbiera się na rozmowy, a zbiera się jej zawsze, gdy tylko widzi mnie z książką w ręku.

Książki były wszędzie – w każdym pomieszczeniu. Rodzina protestowała wobec tych zostawianych w łazience, ale wynajdowałem kolejne skrytki pozwalające cieszyć się lekturą podczas prozaicznych czynności dnia codziennego: takich jak mycie zębów lub włosów. Umycie wanny nie mogło się odbyć bez rozdziału przygód Kmicica lub Mikołajka.

Wolne półki w mieszkaniu wyczerpały się na długo przed moim przyjściem na świat, ciągle należało więc dokonywać trudnej ekwilibrystyki – by zmieścić nowe tytuły. W grę wchodziło ścieśnianie ubrań, wyniesienie do piwnicy zawartości pawlacza, do którego można było włożyć zawartość szafy, do której można było załadować książki z dolnej półki, na którą można było przenieść książki z półki wyższej – i już pod ręką leżały zdobyte właśnie tytuły. Należało gorsze książki wypierać lepszymi, a te pierwsze ścieśniać coraz bardziej i przerzucać na półki mniej dostępne, ukryte za wersalką, lub układać je pod łóżkiem: w skrzyni na pościel.

Standardowym powitaniem, gdy ktoś do nas przychodził po raz pierwszy, nie było „dzień dobry” czy „cześć”, ale: „Boże, ile książek”.

Dziś zawołałbym raczej: „Boże, czego tam nie było!” – od serii książeczek „Poczytaj mi, mamo”, po rozprawy filozoficzno-matematyczne, od tanich współczesnych wydań kieszonkowych, przez XIX-wieczne albumy i niemieckie encyklopedie, po radziecko-angielskie wydania klasyki. Na półkach można było znaleźć książki ilustrowane rękami mistrzów i katalogi pełne fotografii produktów, przywiezione zza „żelaznej kurtyny”. Te wszystkie późniejsze „Quelle” i „Bonpriksy” to było drugie wyobrażenie o raju: zabawki, których nie można było dosięgnąć, kobiety równie niedostępne – modelki prezentujące bieliznę, przypominające anioły – tak niepodobne do rasy kobiet, która zamieszkiwała wokół, do tych wszystkich siermiężnych sklepowych, cioć i sąsiadek, mam kolegów i nauczycielek. Te lepsze, choć papierowe, wersje również pachniały kurzem. I jak wszystko z tamtej genialnej epoki przepadły w pomroce dziejów, do czego barbarzyńsko przyłożyłem rękę, działając w zamroczeniu umysłowym nastolęctwa: wymieniałem je na pieniądze – na skupie makulatury – za które kupowałem świeżo wydrukowane książki – tak wtedy wabiące.

 

Parę lat temu w sprawie upadającego krakowskiego antykwariatu wypowiedział się prof. dr hab. Grzegorz Nieć – profesjonalny badacz rynku antykwarskiego. Zrobił to na łamach prasy, krytykując właścicieli antykwariatu m.in. za przetrzymywanie na półkach takich bezwartościowych katalogów. Gotów byłem rzucić wszystko i pędzić do Krakowa w poszukiwaniu utraconego dzieciństwa. Gdybym jednak rzeczywiście natrafił na jeden z tych nic niewartych katalogów, nigdy bym go nie otworzył, przejechałbym paznokciem po kredowym papierze, wpatrzył się w okładkę i znów ruszył w podróż wehikułem wspomnień, nie narażając się na zawód, jaki niechybnie przyniosłyby mi jego karty, niekryjące już w sobie wglądu do innych światów i tamtych dreszczy.

 

Mieszkanie w bloku wypełniały książki kupowane przez kilkadziesiąt lat, dostawane na wszelkie możliwe okazje, znajdowane nie tylko w księgarniach i antykwariatach, ale i na kiermaszach, cepeliadach, wygrywane w loteriach, wygrzebywane pod śmietnikami i na skupach makulatury. A wszystko wciąż „w czytaniu” – przez dzieci, wnuki, ludzi o różnych poglądach i intelektualnych horyzontach. Ciągle w ruchu, przekładane, przeszukiwane przez liczną rodzinę i jeszcze liczniejszych: znajomych, przyjaciół, sąsiadów, a nawet szkolnych nauczycieli, studentów ojca czy księży z parafii.

 

– Cieszę się, że państwa znalazłem. Przechodziłem z dzieciaczkiem i zajrzałem, ale widzę, że trzeba będzie tu przyjść na dłużej pobuszować.

Bierze do ręki tom „Baśni” Andersena i pyta:

– A masz „Baśnie” Andersa?

Chłopiec odpowiada:

– Nie lubię baśni.

 

Odwiedza nas ojciec chrzestny antykwariatu – pisarz i poeta, a zawodowo historyk sztuki – profesor doktor habilitowany Waldemar Okoń. (Niech mi ziemia lekką będzie, jeżeli znów coś pokręciłem w skomplikowanej tytulaturze – mam nadzieję, że w najbliższych miesiącach, gdy będzie powstawała ta książka, nie odwiedzi nas żaden ksiądz biskup, bo wtedy za pomyłkę będzie groziła mi już nie tylko infamia, ale i męki piekielne). Szuka „Nad Niemnem” dla jakiejś „starszej pani” – co rozumie się samo przez się, bo chyba nikt inny prócz starszych pań tego nie czyta. Muszę koniecznie wrócić do tej książki.

Gdy pierwszy raz, jeszcze jako student pierwszego roku historii sztuki, odwiedziłem Okonia w jego gabinecie, wyszedłem z myślą: o kurczę, jednak istnieją ludzie mądrzejsi ode mnie. Z biegiem lat zweryfikowałem jednak to błędne wrażenie. Wśród wielu bon motów i złotych myśli profesora Okonia ukochałem szczególnie jedną. Gdy rozgorączkowany dyskutant zaczął domagać się prawdy, przerwał mu spokojnie pytaniem:

– A czymże jest prawda? – Po czym, korzystając z zapadłej ciszy, dokończył: – Nie wiemy, czym jest prawda, dlatego trzeba szukać piękna i żyć w pięknie. – Co również mogłoby być mottem tej książki, bo czy jest coś piękniejszego nad widok klientek wertujących książki w antykwariacie?

Dzień kolejny

W tamtych czasach każdy coś kolekcjonował. Najpopularniejszym pytaniem było: Co zbierasz? Prócz książek wokół wyrastały kolekcje znaczków pocztowych i monet, wielkie ściany pokrywały się poustawianymi na sobie puszkami od piwa. Kartony pod łóżkami wypełniały sterty pocztówek lub opakowań od czekolady. Dorośli kolekcjonowali sztukę, zegary lub militaria.

Ja zbierałem to wszystko.

 

Sprzedała dom na Biskupinie i opróżnia ze wszystkiego, co się przez ponad sto lat w nim nazbierało. Daje nam wolną rękę, bo to, co chciała zabrać, już wywiozła, a za kilkanaście dni oddaje klucze. Po takim wstępie i zobaczeniu pierwszych wnętrz – wręcz zastawionych dobrem wszelakim – już wiem, że jeden dzień, który przeznaczyłem na oględziny, to o wiele za mało. Parzy kawę i opowiada historię swojego życia i rodziny, towarzysząc nam w kolejnych pomieszczeniach, w których jest rzeczywiście wszystko: od pustych flaszek poukrywanych za książkami – po ciotce alkoholiczce zajmującej prominentne stanowiska, po jej liczne nagrody i odznaczenia w szufladach komody. Dziadek myśliwy, prócz trofeów i antyków tematycznych – kufli, figurek, noży, talerzy ze Świętym Hubertem – zgromadził też kolekcję książek historycznych: kilka albumów ukazujących dokonania poszczególnych formacji Wojska Polskiego, przez „jednodniówki” czy opracowania Feliksa Kopery, aż po powojenne, nadal popularne wydania. Babcia kupowała polskich artystów, bo chciała wspierać kulturę, a fakt, że potem stali się sławni, tylko utwierdził ją w przekonaniu, że dobrze, że im pomaga. Wędrujemy po pokojach jak przez pokolenia. Są też rzeczy zastane, przejęte wraz z domem, i inne „poniemieckie”, m.in. przytargane z jednego z dolnośląskich pałaców ręcznie zrobione albumy i żyrandole, trochę dokumentów.

– Może któryś z chłopców to zwoził – zastanawia się kobieta, mając na myśli chyba swoich wujów, którzy zdążyli już przeżyć kilkadziesiąt lat i umrzeć w latach osiemdziesiątych.

Piwnice zapełniają meble z końca wieku lub jeszcze młodsze, za to strych budzi emocje. Wygrzebuję filiżanki – zbiera się kilkanaście bez obtłuczeń, jest też kilka starodruków religijnych i książki XIX-wieczne, dwie skrzynie pełne fajansów i emalii. Puszki po cukrze i czekoladkach. Potem trzeba to wszystko popakować i poznosić, nie mieści się do vana, więc umawiamy się na odbiór największych gabarytów – krzeseł i lustra – w przyszłości.

 

Brudny jak nieboskie stworzenie dyszę szczęściem. Zaspokoiłem swój gen myśliwsko-szperaczy. I tylko głos rozsądku z siedzenia obok psuje tę idyllę:

– Gdzie zamierzasz zmieścić te wszystkie rzeczy?