Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
John Everson i Tomasz Czarny, dobrze znani twórcy literatury grozy połączyli siły, aby razem stworzyć niesamowity zbiór opowiadań.
Sekrety to piętnaście opowiadań i napisana wspólnie nowela pt. Przybądź, Malphusie! osadzona w uniwersum demonów Johna Eversona, znanym z jego pierwszych powieści. Ich wspólny zbiór opowiadań to owoc międzynarodowej współpracy. Dowód na to, że literacki horror nie ma barier ani granic…
Wejdź do ich świata i zakosztuj prawdziwego przerażenia!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2021
Dom Horroru
Gorlicka 66/26
51-314 Wrocław
Copyright © John Everson, Preserve, 2021
Copyright © John Everson, Bad Day 2021
Copyright © John Everson, Sacrificing Virgins 2021
Copyright © John Everson, Pumkin Head 2021
Copyright © John Everson, Mouth 2021
Copyright © John Everson, Every Last Drop 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Stara przepompownia, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Chata, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Cienie, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Sny manekinów, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Lód, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Oranżeria światów, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Miasto, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Iluminacje, 2021
Copyright © Tomasz Czarny, Dom przy torach, 2021
Copyright © John Everson, Tomasz Czarny, Przybądź, Malphusie!, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Redakcja i korekta: Anna Kurek
Przekład opowiadań Johna Eversona: Katarzyna Dyrcz
Przekład z języka angielskiego na polski i z języka polskiego na angielski noweli Przybądź Malphusie!: Kornel Mikołajczyk
Projekt okładki: Wendy Saber, SaberCore 23
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISBN: 978-83-66518-84-1
www.domhorroru.pl
facebook.com/domhorroru
instagram.com/domhorroru
Dla Wojtka Guni i Krzyśka Bilińskiego
Dedykuję pamięci Davida G. Barnetta, który pokazał mi, jak wydawać prawdziwy, niczym nieskrępowany i najlepszy na świecie literacki horror. A było tak blisko…
Pamięci Jacka Ketchuma i Richarda Laymona.
John Everson – zrobiliśmy TO! Ciągle nie mogę uwierzyć!
Edward Lee – wskazałeś mi drogę, którą chcę podążać. Jestem dozgonnie wdzięczny.
Wojtek Gunia – za nieustające inspiracje, wiarę w moje możliwości i rozmowy o wszystkim. Za to, że jesteś, Przyjacielu.
Joanna Trzaska – za wczesne czytania i wsparcie.
Patryk Bogusz – z tej poczwarki zrodziła się naprawdę straszna ćma.
Marcin Piotrowski – z kim bym się dzielił swoimi literackimi fascynacjami, jak nie z Tobą?
Kornel Mikołajczyk – zrobiłeś wręcz tytaniczną pracę przy Przybądź, Malphusie!. Bardzo dziękuję.
Podziękowania należą się także: Sandrze Osińskiej, Kornelowi Kwiecińskiemu, Katarzynie Dyrcz oraz Annie Kurek.
Kiedy Tomasz Czarny zaproponował mi, żebyśmy stworzyli razem zbiór opowiadań, (pół książki zawierałoby moje opowiadania, pół jego) zgodziłem się. To wyglądało na niezły projekt – prawdziwe, globalne przekraczanie granic i zasianie ziarna horroru, tym bardziej, że połowa opowiadań była oryginalnie napisana w innym języku.
Ale po czasie… sprawy przybrały naprawdę interesujący obrót.
Tomasz zasugerował, abyśmy spróbowali napisać jedno opowiadanie razem, w pełnej współpracy, którego akcja mogłaby rozgrywać się w świecie moich powieści: Covenant lub Nightwhere. Przemyślałem to i zdecydowałem się na umieszczenie akcji w uniwersum znanym z Covenant. Tomasz przyjął to entuzjastycznie, więc zdecydowaliśmy się rozpocząć wspólne pisanie. Najpierw ja pisałem mój fragment, przesyłałem mu, czytał i później on dopisywał swój. Takie „w kółko Macieju”, kolaboracja pół na pół.
To brzmiało zasadniczo super, ale wymagało świeżego podejścia, ponieważ ani trochę nie mówię po polsku, a Tomasz nie jest na tyle mocny w angielskim, byśmy poradzili sobie z tym sami, więc każdy fragment trafiał do tłumacza, zanim jeden z nas mógł zabrać się do pracy nad następnym. W końcowym rezultacie praca nad tekstem zajęła nam większą część roku, a kiedy skończyliśmy, okazało się, że Przybądź, Malphusie! jest dużo dłuższe, niż każdy z nas początkowo zakładał.
Uwielbiam to, co stworzyliśmy razem i nigdy nie doszłoby do tego, gdyby nie Tomasz. Pisałem wcześniej opowiadania, których akcja rozgrywała się w świecie moich powieści Nightwhere, Siren i Pumpkin Man, ale nigdy nie napisałem opowiadania o demonach Curburydach z Covenant, mojego debiutu, po którego premierze zaczęły się dziać te wszystkie dobre rzeczy dla mnie jako pisarza literatury grozy. Ta powieść wygrała nagrodę Brama Stokera w 2005 roku i w konsekwencji tego została wydana w Polsce w 2007 roku jako Demoniczne przymierze. To także spowodowało, że napisałem jej dwie kontynuacje: Sacrifice (wydana w Polsce jako Ofiara – już praktycznie niedostępna) i Redemption. Mam nadzieję, że wszystkie trzy książki będą jeszcze wznowione w Polsce. A teraz Tomasz wniósł swoją oryginalną wizję świata Curburydów. Nie mogę się doczekać, kiedy przeczytacie co stworzyliśmy.
Jako dodatek do tego kawałka światowej współpracy, Sekrety zawierają w sobie niektóre z moich najlepszych erotyczno-horrorowych opowiadań, które nie były publikowane w Cokolwiek zechcesz, m.in. Pumpkin Head, jedną z moich najstarszych i najbardziej popularnych halloweenowych historii.
Pumpkin Head, Every Last Drop i Mouth pojawiły się w mojej pierwszej książce Cage of Bones&Other Deadly Obsessions, wydanej później w Stanach Zjednoczonych przez świetne Delirium Books w roku 2000. Kocham te historie, które dały mi – młodemu pisarzowi, kupę zabawy i szansę na zaistnienie w literackim horrorze. Jestem zadowolony, że nadal trzymają się nieźle po tych 20 latach.
Sacrificing Virgins było napisane niedługo po opowiadaniach dla antologii Delirium Books. Czytałem tę historię masę razy przez lata, wliczając w to Gross Out Contest na World Horror Convention, tak jak i Pumpkin Head. Cudownie jest patrzeć jak ludzie tarzają się ze śmiechu! Sacrificing Virgins skończyło w końcu jako tytułowe opowiadanie w moim ostatnim zbiorze opowiadań wydanym w Stanach Zjednoczonych.
Bad Day, Made for Each Other zostały stworzone kilka lat później po moich wczesnych tekstach i jest to mieszanka historii o zombie, kosmicznych robakach i operacji, która naprawdę się nie powiodła. To często mariaż horroru z delikatnym science fiction.
Mam nadzieję, że przejdzie Was dreszcz albo dwa i będziecie się dobrze bawić podczas czytania opowiadań moich i Tomasza, a w szczególności podczas naszej literackiej współpracy pt. Przybądź Malphusie!.
Mrocznych snów,
John Everson
Naperville, IL USA,
wrzesień 2021
Przekład: Tomasz Czarny
Na samym początku znałem tylko okładki do amerykańskich wydań książek Johna Eversona i bardzo mi się one podobały. Były dokładnie takie, jakie lubiłem – mroczne, niepokojące i straszne. Niestety mój angielski w tamtych czasach nie był wystarczająco dobry, abym zapoznał się z nimi w oryginale, choć oczywiście bardzo chciałem.
W 2007 roku, dzięki wydawnictwu Red Horse powieść Demoniczne przymierze (Covenant) doczekała się wydania na polskim rynku. Książkę od razu zamówiłem. Jej lektura dostarczyła mi niesamowitych wrażeń.To był rasowy horror.
W 2009 roku wydawnictwo Replika opublikowała jej kontynuację, Ofiarę (Sacrifice), niestety pod dość niefortunnie spolszczonym tytułem. Poświęcenie brzmiałoby zdecydowanie lepiej i w połączeniu z okładką nie wprowadzałoby czytelnika w błąd.
Następne na polskim ryku ukazały się Igły i grzechy czyli zbiór naprawdę mocnych, refleksyjnych i bezlitosnych opowiadań. To tę pozycję dane mi było przeczytać następną i zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. I ta cudownie krwawa okładka! Pomyślałem wtedy, że też chciałbym umieć tak pisać, tak plastycznie, by wywoływać w czytelnikach tak skrajne i silne emocje. Zdecydowanie moim ulubionym opowiadaniem z tego zbioru jest Uwolnienie (Letting Go).
Ofiara okazała się powieścią krwawą i brutalną. Reprezentowała dokładnie ten rodzaj literackiego horroru, który kocham z całego serca i jest mi najbliższy.
W 2014 roku zaprosiłem Johna do udziału w pierwszym tomie drugiej części ebookowej antologii pt. Gorefikacje. Wyraził on entuzjazm i zainteresowanie. Nigdy nie przypuszczałbym nawet, że stanę się szefem wydawnictwa, które z powodzeniem będzie wydawać prozę tego znakomitego autora.
John Everson to jeden z moich ulubionych pisarzy literatury grozy, który odkrywa przed czytelnikami mroczne aspekty ludzkiej cielesności, słabości jednostek, ich straszliwą degenerację. I są oczywiście demony – ulubiony temat autora.
W roku 2017 wydawnictwo Dom Horroru wypuściło zbiór nowel i opowiadań pisarza pt. Cokolwiek zechcesz ze znakomitą, ekstremalnie mocną okładką autorstwa Dawida Boldysa ze Shred Perspectives Works.
Nigdy nawet w najśmielszych snach nie marzyłem o tym, by napisać coś wspólnie z moim Mistrzem i Mentorem, pisarzem, którego prozę naprawdę bardzo lubię, szanuję i cenię.
Dziś śmiało mogę powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi, lubimy się i rozumiemy.
Przybądź, Malphusie! (Raising Malphus) czyli nasza wspólna nowela przyniosła nam obu dużo zabawy, ale również i ciężkiej pracy. Pomysł wyszedł od Johna, który spytał się mnie czy możemy napisać coś o pradawnych demonach Curburydach, w dodatku umieszczone w uniwersum znanym z Covenant. Chcielibyście naprawdę zobaczyć wtedy wyraz mojej twarzy!
W rzeczy samej spodziewaliśmy się małego, niewinnego opowiadania, a wyszło to co wyszło, czyli pełnoprawnie gatunkowy, nie taki krótki utwór. W tym miejscu należą się ogromne brawa dla tłumacza, Kornela Mikołajczyka, który poświęcił się dla nas, aby tłumaczyć tekst w obie strony.
John napisał plan ramowy i podzielił jego punkty pomiędzy nas. I tak fragment po fragmencie zaczęliśmy tworzyć…
Z tego co wiem, jest to pierwsza taka unikatowa, międzynarodowa współpraca pisarzy horroru (Stany Zjednoczone Ameryki i Polska) z innych, jakże dalekich kontynentów. Ale oczywiście mogę się mylić. Zawsze lubiłem przecierać szlaki…
Sekrety zawierają sześć opowiadań Johna Eversona, dziewięć moich oraz napisaną wspólnie nowelę pt. Przybądź, Malphusie!.
Nie byłbym sobą, gdybym nie puścił oczka do czytelników, oczywiście stało się tak i tym razem.
To opowiadania Johna są tymi bardziej ekstremalnymi. Moje teksty są całkowicie inne, niż proza do której Was przyzwyczaiłem. Nie, nie są gorsze od „mojej starej skóry”, są po prostu inne. Bardziej refleksyjne, wyważone, nie tak przytłaczające gatunkowo. Ale… najobrzydliwsze sceny w Przybądź, Malphusie! to moja zasługa.
Zawsze szedłem pod prąd, tak stało się i tym razem. Zawsze fascynował mnie literacki horror, mniejsza o jego podgatunkowość.
Mam nadzieję, że spodoba się Wam mroczny owoc naszej współpracy, tak jak podoba się nam.
Marzenia się spełniają…
Dziękuję z całego serca, John.
Dziękuję i Wam, Drodzy czytelnicy za wiarę i zaufanie. Jesteście najlepsi na świecie.
Tomasz Czarny,
Wrocław, Polska
wrzesień 2021
Ręce Jacka drżały, gdy rysował małe kółko na śliskiej skórce dyni, używając magicznego markera i nakrętki od butelki, którą zabrał z apteczki mamy. Wyglądało na to, że ma odpowiedni rozmiar.
Garbaty księżyc lśnił w jaskrawym świetle na wypolerowanych skórkach setek pomarańczowych kul, ale dynia wybrana przez Jacka była wyjątkowa. Wybrał ją ze względu na jej rozmiar i odosobnione położenie. W jakiś sposób ta konkretna winorośl przekradła się przez rów melioracyjny i pielęgnowała swoje potomstwo z dala od innych, w cieniu sękatego wiązu.
Po narysowaniu małego kółka Jack otworzył swój scyzoryk i szybkimi, krótkimi pchnięciami zamienił swój rysunek w dziurę. Jego serce zaczęło bić z coraz większą siłą, gdy zakończył pierwszy etap swojego projektu.
– Musisz tego spróbować! – szepnął Tom w zeszłym tygodniu po szkole, wydychając chmurę dymu marlboro z wyćwiczoną pogardą dla każdego, kto mógłby się na niego gapić. – To pokręcone, ale świetne. Musisz się tylko upewnić, że otwór nie jest za duży, bo inaczej nie zadziała.
Na początku sądził, że Tom musiał to wymyślić. Nikt by tego nie spróbował! Totalnie obrzydliwe. Ale za każdym razem, gdy o tym myślał, doznawał w środku zabawnego uczucia. Pociągał go ten pomysł. I tak dziś wieczorem, w świetle październikowego księżyca i chłodnym wietrze, Jack stał, trzymając w ręku wydrążoną dynię. To głupie, pomyślał po raz setny. To jest nienormalne.
Ale po pobieżnym rozejrzeniu się po leżącej za nim grządce dyń, zdumiony niekończącymi się rzędami pomarańczowych piłek ciągnących się aż po czarny horyzont, Jack w milczeniu odpiął pasek i zrzucił dżinsy na ziemię. Zimny węzeł skręcił mu żołądek na myśl o tym, że ma zamiar dokonać tej perwersji, a gorące ukłucie oczekiwania przebiło się przez jego serce i pachwinę. Z drżeniem i wzruszeniem ramion zsunął slipy poniżej kolan i z gęsią skórką na nagim ciele uklęknął obok dyni.
Chwyciwszy szorstką, pomarszczoną skórkę martwej winorośli na szczycie dyni, Jack wprowadził swojego naprężonego penisa do świeżo wydrążonego otworu. Pod wpływem jego dotyku głośno sapnął. Na początku bał się, czy otwór będzie wystarczająco duży, by go przyjąć. Czy zostanie w nim uwięziony? Czy złapie jakąś dziwną dyniową chorobę – pomarańczowe brodawki genitalne?
Ale żadna z tych obaw nie powstrzymała go przed wciśnięciem się w delikatnie opierającą się dziurę. Była zimna i lepka. Wyobraził sobie swoją ulubioną pin-up girl leżącą tu przed nim w liściach i zaroślach. Byłaby cieplejsza, pomyślał, ale też lepka. Czy czułaby się tak samo? Stłumił jęk, gdy wcisnął się w nowy obszar oślizgłych nasion i włosów dyni. Jack przysunął się bliżej, by objąć całą brodawkowatą skórkę dyni, gdy galaretowate włoski łaskotały i pieściły jego członka wewnątrz. Czuł się tak, jakby poruszała się razem z nim, przyciągając go, by został, gdy się wyginał. Wyciął otwór dokładnie tak jak trzeba. Był wystarczająco ciasny, by trzymać go jak kobieta. Albo tak dobrze, jak myślał, że mogłaby to zrobić kobieta. Kobieta wypełniona zimnym śluzem i nasionami, zaśmiał się, a ta myśl sprawiła, że mocno przywarł do wyściełanych boków tykwy. Wydał jeszcze jedno mimowolne sapnięcie rozkoszy, gdy wstrząsnął nim orgazm, i poczuł błogość. Wtedy ogarnął go lepki strach przed tym, jak bardzo jest zdeprawowany. Co on zrobił?
Odwrócił się od swojej warzywnej towarzyszki i założył spodnie, nie trudząc się nawet, by wytrzeć zmieszane pasma pomarańczowego i białego śluzu. Ukradkiem schował dwie dynie pod pachami, po czym oddalił się od cichego pola na obrzeżach miasta.
– Skąd je masz? – krzyknęła matka, gdy szedł przez kuchnię ze swoimi skradzionymi skarbami. – Nie zabieraj ich na górę, bo zgniją! Jack!
Odłożył dynie bezpiecznie w swoim pokoju i wrócił do kuchni, by uspokoić matkę. Sztuką było załatwienie sprawy, zanim zacznie o tym mówić. Wtedy nie musiałaby go zmuszać do przebrania się.
– Zamierzam je tam wydrążyć – oznajmił, odpierając jej zarzuty. – Halloween jest za kilka dni, a one nie zdążą zgnić. Jeśli zostawię je na zewnątrz, dzieci je zniszczą.
Spojrzała niepewnie.
– Posprzątam wszystko, nie martw się.
Tej nocy po zgaszeniu światła Jack lekko przejechał dłońmi po gładkich, wyboistych skórkach swoich dyń. Ich faktura sprawiła, że przez jego ciało przeszedł dreszcz. Jego krocze drgnęło. Nagi Jack pocałował swoje dynie na dobranoc, a potem z poczuciem winy położył się do łóżka. Jego ślina oświetlona blaskiem księżyca błyszczała koralikami na ciemnopomarańczowych skórkach.
Jack myślał, że podzieli się swoim doświadczeniem z Tomem, jeśli to zrobi – w końcu to on go w to wtajemniczył, prawda? Ale kiedy następnego dnia dotarł do szkoły i zobaczył cyniczny uśmieszek swojego przyjaciela, zdał sobie sprawę, że on i jego dyniowa królowa to prywatna sprawa.
Tej nocy, zamknąwszy dobrze drzwi sypialni, po raz kolejny odmierzył kapsel na dyni i przebił się przez jej bladą, pulchną błonę dziewiczą. Jego biodra poruszały się szybciej, przesuwając się razem z dynią po podłodze, gdy walczył, by pozostać ze swoją nową kochanką. Ale kiedy tłumił w sobie odgłos orgazmu, myślał o swojej pierwszej dyni.
Następnego wieczoru wiercił się nad kolacją. Na jego talerzu leżała pieczeń z marchewką i kalafiorem. Pomarańcz i biel warzyw leżały przed nim, przypominając mu o nowo odkrytych cielesnych przyjemnościach. I to go podniecało. Bardzo chciał odejść od stołu, by zamknąć się na kilka intymnych chwil ze swoją dynią. Ale kiedy w końcu tam dotarł, kiedy już wyrzeźbił nową dziurę i spuścił się w niej, znów poczuł, że pragnie uwagi swojej pierwszej, potwornej dyniowej królowej, której wnętrze zdawało się zasysać go, doprowadzając do ekstazy za pierwszym razem. Chowając kleistego kutasa z powrotem do spodni, Jack szybko skończył rzeźbić swoją pierwszą dynię. Musiał mieć jakiś dowód na to, że się spieszył, by dotrzeć do swojego pokoju.
– Och, to jest bardzo, hmmm, ładne, Jack – powiedziała mama, gdy pokazał swoją nowo wydrążoną dynię. Wyglądała na zdziwioną. – Myślałam, że to ma być straszne, kochanie.
– Więc ta jest szczęśliwą dynią – wzruszył ramionami Jack i wrócił na górę, by posprzątać.
Z następną dynią miał jeszcze dwa dymanka – jedno po szkole i jedno po obiedzie – zanim wyrzeźbił w niej twarz, którą jego matka w całkowitym zdziwieniu uznała za piękną. W poprzednich latach dynie Jacka zawsze odznaczały się pewną demoniczną grozą w swoich kłach i skośnych oczach. Ale te – wpatrywał się w dwa powściągliwe uśmiechy na pomarańczowych kulach stojących na kuchennym stole – były… kokietkami.
– Idę na cukierkowanie – oznajmił Jack, pozwalając, by drzwi zatrzasnęły się za nim, zanim matka zdążyła zaprotestować. Myślała, że jest za stary, by iść, ale dlaczego małe dzieci miałyby dostać wszystkie darmowe cukierki? Pożyczył koszulkę piłkarską i kask Toma i wyruszył w drogę. To było wietrzne Halloween, a wcześniejszy deszcz sprawił, że w powietrzu unosił się przejmujący chłód. Liście szeleściły i opadały mokre dookoła niego, gdy pokonywał drogę przecznica po przecznicy aż do końca miasta. Księżyc był już mały i przeszywająco biały, gdy przyznał się sam przed sobą, dokąd zmierza. W końcu przestał ściemniać. Zrywając się do biegu, Jack przebiegł sprintem z torbą pełną cukierków pozostałe cztery przecznice do pola dyń. Myślał o niej – swojej pierwszej, swojej dyniowej królowej – przez całą szkołę. Dynie, które przynosił do domu, po prostu nie dawały mu takiego spełnienia jak ona. Modlił się, żeby wciąż tam była i żeby nie zgniła od dziury, którą wydrążył w jej boku.
W noc Halloween pole dyń było ponurym miejscem. Teraz zostały tu tylko odrzuty: zniekształcone, zgniłe, za małe dynie zaśmiecały pole, pozornie w dużych ilościach. Ale głębokie, ciemne wgłębienia, w których jeszcze niedawno spoczywali ich bracia, zdradzały stopień ich porzucenia. Jack szedł przez pole, kierując się w stronę tylnego rowu i pragnąc dotrzeć do schronienia krzywego wiązu.
Ale jej tam nie było. Na początku myślał, że pomylił drzewa, ale potem zobaczył wyraźny, głęboki ślad, który zostawiła, a obok niego swoje własne odciski kolan. Kto wziąłby dynię z dziurą w samym środku jej najlepszej strony? – zastanawiał się i osunął na ziemię. Jak, JAK, stał się takim zboczeńcem, że pożądał dyni? Ale przecież ona była tutaj, taka fajna, taka… dobra!
– Szukasz kogoś? – głos dochodzący z tyłu postawił go na nogi. Odwrócił się.
– Nie, nie – jąkał się, wpatrując się w dziewczynę, która stała przed nim. Była naga, opleciona winoroślą, która rozciągała się od jej brzucha do ziemi obok niego. Podeszła bliżej, a on wstrzymał oddech. Była pomarańczowa. Głęboki, cętkowany pomarańcz dojrzałej dyni. Wydzielała piżmowy, warzywny zapach, gdy podeszła bliżej i przejechała brodawkowatym palcem po jego twarzy, by wetknąć go w otwarte usta.
– Tu wcześniej była dynia – powiedział, odsuwając się i wskazując na zagłębienie w ziemi w pobliżu miejsca, gdzie jej winorośl wyrastała z ziemi.
– Tak – odpowiedziała, a jej głos brzmiał jak szmer lata i nasion. Dotknęła go ponownie, a on wtedy zobaczył, że jej skóra, choć gładka, jest miejscami pokryta ciemnymi brodawkami i dołeczkami. Z jej głowy i krocza zwisały mokre, półprzezroczyste kosmyki włosów. Domyślił się, że włosy były chłodne i lepkie. Gdy objęła go pytająco ramionami, przekonał się, że dobrze zgadł.
– Szukałeś mojej matki – wyszeptała mu do ucha jak wiatr. Jej język, chłodny i mokry, rysował wzory na jego szyi, zanim powiedziała:
– To znaczy, że jesteś mężczyzną, który ją zgwałcił. Jesteś moim ojcem. – Na te słowa zaczęła szarpać za pasek.
– Będę kobietą, którą moja matka nigdy nie mogłaby być dla ciebie – obiecała, a on powoli zaczął pomagać jej w uwolnieniu się od ubrania. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to nie jest to, na co wygląda; dynie nie mają ludzkich, choć pomarańczowych i brodawkowatych dzieci. Dziewczyny nie robiły loda obcym chłopakom na polach. Ale ona tu była, a jej chłodny dotyk doprowadzał go do gorączki. Pozwalał jej pełzać po swojej skórze. Jej oślizgłe pocałunki przyklejały się do jego skóry jak miąższ owoców. Jego kutas był tak napięty, że aż bolesny. Nigdy nie był tak pobudzony. Jej piersi były twarde, obrośnięte ciemnobrązowymi brodawkami. Włosy wplątywały się w jego ciało i odrywały się w lepkich strąkach. Czuł je na swoim kroczu, były ukryte w załamaniu szyi jak schłodzona kiszona kapusta.
I wtedy się wycofała. Rozciągając się na ziemi, gdzie jeszcze kilka dni wcześniej miał jej matkę, pokazała mu owalną dolinę między swoimi gładkimi, lekko pomarszczonymi nogami.
– Możesz to mieć – obiecała. – Będę lepsza niż moja matka. Ale najpierw będziesz musiał przeciąć mój sznur.
Wyciągnęła brązowiejącą winorośl z brzucha, a on z nieśmiałym zrozumieniem przetrząsnął swoje porzucone ubranie w poszukiwaniu scyzoryka. Otworzył go, przyłożył jak najbliżej do jej brzucha i zaczął piłować. Zesztywniała, gdy to robił, ale nic nie powiedziała. Przezroczysty, lepki płyn spłynął po jego nożu i rękach.
– Teraz – powiedziała, jej głos był zgrzytem tęsknoty. – Zasiej mnie, zapłodnij mnie, podlej mnie. – Jej ton sprawiał, że te słowa brzmiały jak najbrudniejsza nocna rozmowa, jaką Jack kiedykolwiek słyszał. Nie zatrzymując się, przycisnął swoje nogi do jej nóg.
To jak pierwszy raz, pomyślał, gdy wgramolił się na chłodną dyniową dziewczynę. Jej oczy błyszczały czarno w świetle księżyca, gdy całował jej twarde wargi, wodził językiem po miazdze jej zębów. Wessała w siebie jego ciepło, jej naturalny chłód tylko napędzał go do gorącego orgazmu.
– Tak – wydusiła z siebie, gdy w końcu doszedł, dysząc i opadając na nią jak epileptyk. I wtedy, gdy Jack spojrzał, by sprawdzić, czy oczy jego kochanki są tak samo zadowolone jak jego własne, zobaczył, że jej głód dopiero się zaczął.
– Zapłodnimy razem setki nasion, mój kochany – obiecała, otaczając go w solidnym jak drewno uścisku pomarańczowej skórki. Szamotał się, kopał, krzyczał. Ale nie mógł uciec z uścisku dyniowej królowej, bo w mgnieniu oka jej ręce i nogi zamknęły się wokół niego i zaczęli staczać się w dół.
A kto zwracał uwagę na stłumione krzyki z głębi halloweenowej nocy?
W końcu znaleźli jego ubrania pod starym, sękatym wiązem za pustym polem dyniowym. Leżały na gołej ziemi nieopodal noża wbitego krzywo w ziemię. Gdy farmer prowadził policję na miejsce, szukając dalszych śladów zaginionego chłopca, zauważył ogromną pomarańczową dynię przebijającą się przez chwasty u podnóża wzgórza. Potrząsnął głową zdumiony, że tydzień wcześniej przegapił tak cenną dynię.
Osiągnęłaby dobrą cenę.
Wewnątrz tej cennej dyni na dźwięk głosów poruszył się kościsty kształt. Magiczne dłonie dyni utrzymywały go w nieustannym orgazmie i garść po garści umieszczały, śliskie, świeżo uformowane, pomarańczowe lub białe nasiona w otworach pokrywających jego ciało.
– Zapłodnimy razem setki nasion – szepnęła głosem, który tylko on mógł usłyszeć.