Seoulmates - Susan Lee - ebook + audiobook + książka

Seoulmates ebook

Lee Susan

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hannah Cho miała wszystko zaplanowane na ostatni rok w liceum. Nieoczekiwanie jej chłopak Nate zostawia ją, twierdząc, że nie mają ze sobą nic wspólnego. Aby się dopasować, Hannah przez lata stawiała na amerykańską część swojej koreańsko-amerykańskiej tożsamości i unikała koreańskiej strony. Teraz odkrywa, że właśnie to ją różni od rówieśników zafascynowanych orientalną kulturą. Jacob Kim desperacko pragnie odpocząć od sławy, więc wakacje w San Diego mogą być właśnie tym, czego potrzebuje. Zatrzymuje się wraz z mamą i siostrą w domu Hannah, z którą przyjaźnił się w dzieciństwie. Jednak od jego wyjazdu ich kontakt się urwał. Czy dadzą przyjaźni drugą szansę, czy też żal, który rozwijał się przez lata rozłąki, jest zbyt głęboki?

Susan Lee to królowa literatury YA, uwielbiana przez czytelniczki i fanki K-Popu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
3,6 (51 ocen)
14
14
12
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabetteClaire

Całkiem niezła

Książka jest przyjemna i lekka, ale lektor tak strasznie kaleczy koreański, że nie da się tego słuchać 😅
10
Rinne95

Całkiem niezła

Lekka, sympatyczna historia, nieźle napisana i przetłumaczona, jak na tego typu pozycję. Lektor jest ok, ma przyjemny głos i dobrą intonację. Niestety, jak ktoś już niżej wspomniał, okrutnie kaleczy koreańskie słowa.
00
Marlena151793

Dobrze spędzony czas

Dobra pozycja. A.
00

Popularność




Rozdział pierwszy

Han­nah

Nic lepiej nie wyrazi słów „kocham cię” niż pokle­py­wa­nie chło­paka po ple­cach, kiedy jego głowa zwisa nad toa­letą, a on wymio­tuje cie­płym bro­wa­rem.

Żało­śnie jęcząc.

Prze­sta­wiam się na okrężne ruchy i dorzu­cam „no już, już”.

Nie jest to wyma­rzona randka, ale nie jest źle, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Do szkoły śred­niej poszłam, nie mając bli­skich zna­jo­mych, a teraz zaczy­nam lato i ostat­nią klasę z ide­al­nym chło­pa­kiem i grupką przy­ja­ciół. To zabawne, jak życie nagle może się zmie­nić, kiedy czło­wiek naj­mniej się tego spo­dziewa.

Prze­by­li­śmy długą drogę, Nate i ja. Znamy się, od kiedy on był dużym, nie­zdar­nym przed­szko­la­kiem, a ja małą pyskulą. Za dzie­ciaka nie cier­pie­li­śmy się. Ale los się wtrąca, kiedy naj­mniej tego ocze­ku­jemy.

Zeszłego lata wpa­dłam na Nate’a na plaży, dzień po prze­pro­wadzce mojej sio­stry do Bostonu. Czu­łam się szcze­gól­nie kiep­sko, a on był zadzi­wia­jąco uro­czy.

– Dla­czego kto­kol­wiek chciałby wyje­chać z San Diego? – zapy­tał mnie. – Naj­gor­sza decy­zja w życiu. Naj­lep­szym spo­so­bem zemsty na kimś, kto odcho­dzi, jest sko­rzy­sta­nie ze wszyst­kiego, co mia­sto ma do zaofe­ro­wa­nia.

A potem poje­cha­li­śmy do Carls­badu i spa­ce­ro­wa­li­śmy po łąkach, co robi­łam po raz pierw­szy. Nie było tan­det­nie, jak się spo­dzie­wa­łam. Było miło.

I wtedy już wie­dzia­łam, że stoi po mojej stro­nie. Ponie­waż naprawdę, dla­czego kto­kol­wiek chciałby zosta­wiać San Diego? On to rozu­mie. Mnie rozu­mie.

Puka­nie do drzwi łazienki wywo­łuje kolejny jęk Nate’a, a w noz­drza wpada mi zapach cze­goś ostrego. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę, powstrzy­mu­jąc odruch wymiotny, żeby się nie skom­pro­mi­to­wać.

– Jeste­śmy zajęci – krzy­czę.

Sły­szę docho­dzące z dru­giej strony prych­nię­cia i chi­choty.

– Eee, nie w ten spo­sób zajęci – spie­szę z wyja­śnie­niem.

Ostat­nie, czego potrze­buję, to plotki o jakiejś skan­da­licz­nej histo­rii doty­czą­cej mnie i Nate’a w ubi­ka­cji na impre­zie Jasona Col­linsa na koniec roku. Uwierz mi, zapach uno­szący się w powie­trzu nie spra­wia, że mam ochotę na figo-fago, to pewne.

Roz­lega się kolejne puka­nie do drzwi. Co jest? To jedyna cho­lerna łazienka w tym domu czy co?

– Han­nah? Wszystko w porządku?

Och, dzięki Bogu, poznaję ten głos. Może Shelly mogłaby nam zamó­wić ubera i pomo­gła mi wypro­wa­dzić Nate’a na zewnątrz? Z dru­giej strony jed­nak to naj­więk­sza plot­kara w całej naszej paczce. Sta­ram się jej nic nie mówić, jeśli nie chcę, żeby następ­nego dnia huczała o tym cała szkoła, a jestem prze­ko­nana, że mój chło­pak nie chciałby, żeby wszy­scy wie­dzieli, że alko­hol mu nie służy. Ostat­nie, czego nam trzeba, to żeby Shelly opu­bli­ko­wała to wszę­dzie, pozwa­la­jąc ludziom wypi­sy­wać tek­sty typu: „Nate ma słabą głowę”. Bywa, że poja­wiają się bez­li­to­sne komen­ta­rze.

W porządku. Pora­dzę sobie z tym. Sama zajmę się Nate’em. Bez względu na obecną sytu­ację nie mogę powstrzy­mać się od uśmie­chu. Lubię być dziew­czyną, na któ­rej można pole­gać. Lubię być potrzebna.

– Nic nam nie jest, Shelly. Wszystko w porządku. Nic cie­ka­wego. Dzięki – odpo­wia­dam. Mam nadzieję, że gdzie indziej znaj­dzie jakąś dra­ma­tyczną sytu­ację, o któ­rej będzie mogła opo­wie­dzieć.

– Spoko! Będę na dole, gdy­by­ście mnie potrze­bo­wali – mówi.

Z muszli klo­ze­to­wej dociera jęk. Spo­glą­dam na tył głowy Nate’a.

– Och, kocie, dasz sobie radę? Może ci coś przy­nieść? – pytam.

– Han­nah? – prze­kręca lekko głowę, by oprzeć poli­czek o muszlę. Sta­ram się nie myśleć o wszyst­kich zaraz­kach, które teraz z por­ce­la­no­wego tronu prze­no­szą się na jego piękną twarz. Głos ma słaby, a oddech śmier­dzący. Nabie­ram powie­trza i uni­kam oddy­cha­nia przez nos. Biorę z blatu mokrą ście­reczkę i prze­cie­ram mu kark, zafa­scy­no­wana znaj­du­ją­cymi się tam drob­nymi blond wło­skami. Jest spo­cony, więc reszta wło­sów zmie­niła kolor na pia­skowy blond, ale ten meszek na karku jest pra­wie biały.

Z jakie­goś powodu serce mi mięk­nie na ten widok. Cho­ciaż jest dużym, sil­nym face­tem, to ma takie małe dzie­cięce wło­ski. Uro­cze.

– Han­nah? – mówi znowu, z powro­tem przy­cią­ga­jąc moją uwagę.

– Tak, Nate? – nie­chęt­nie pochy­lam się nad nim.

– Ja – bie­rze kolejny wdech, wygląda, jakby nie był do końca pewny, czy znowu nie zwy­mio­tuje.

– Cichutko. Jest OK, Nate. Wiem, kocha­nie, wiem.

– Han­nah, my…

My. Auć.

– No, jeste­śmy ty i ja – odpo­wia­dam.

– Myślę, że powin­ni­śmy ze sobą zerwać – stwier­dza, ponow­nie schy­la­jąc głowę w kie­runku toa­lety.

– Odma­wiam – mówię szybko.

Czas się zatrzy­muje. Całe ciało mi drę­twieje, z wyjąt­kiem żołądka, który kur­czy się i ści­ska. Mam wra­że­nie, że chod­ni­czek łazien­kowy nagle z kudła­tego staje się szorstki i dra­pie mnie w kolana, a w pomiesz­cze­niu jest zde­cy­do­wa­nie za mało miej­sca. W San Diego jest cie­pła noc, a dom – pełen prze­waż­nie pija­nych dzie­cia­ków – nie daje naj­lep­szej cyr­ku­la­cji powie­trza. Na­dal jed­nak nie sądzę, że aż takie poce­nie się jest nor­malne.

Nie pani­kuj, roz­ka­zuję sobie, zamy­ka­jąc oczy, żeby powstrzy­mać nagle roz­wi­ro­wany świat.

Odtwa­rzam w gło­wie jego słowa. Nie cho­dzi­li­śmy ze sobą na tyle długo, żeby mógł zade­cy­do­wać, że zry­wamy. Źle usły­sza­łam.

Powin­ni­śmy się ogar­nąć. Tak, czas ucieka i musimy poważ­nie pod­cho­dzić do życia.

Powin­ni­śmy zro­bić z tego żart. Ha, ha! Kumam! To było dobre, Nate.

Powin­ni­śmy pójść na steka? To zna­czy, uwiel­biam dobrą woło­winę. Wcho­dzę w to.

Wielka łapa owija się wokół mojego nad­garstka, wyry­wa­jąc mnie ze stanu paniki. Ale kiedy patrząc w zaczer­wie­nione oczy Nate’a, zauwa­żam, że kapie mu z nosa, i bar­dzo się sta­ram, żeby nie wga­piać się w podej­rza­nie wyglą­da­jący kawa­łek cze­goś przy­kle­jony do jego policzka, ści­ska mnie w gar­dle.

To nie miłość. To nawet nie złość. To… litość.

– Nate, kocha­nie, nie myślisz logicz­nie. Jesteś pijany i źle się czu­jesz – prze­ma­wiam mu do roz­sądku drżą­cym gło­sem.

– Prze­pra­szam, Han­nah. Pró­bo­wa­łem ci to powie­dzieć przez cały wie­czór. Ale nie chcia­łem cię skrzyw­dzić – mówi, prze­ry­wa­jąc banały kolej­nym jękiem odbi­ja­ją­cym się echem w sede­sie.

– Ale… ty jesteś moją drugą połówką – odzy­wam się, ostat­nie słowo wyma­wiam szep­tem. Głos mam płacz­liwy i nie­wy­raźny.

– Na­dal możemy być przy­ja­ciółmi. Po pro­stu nie układa się mię­dzy nami – kon­ty­nu­uje. Brzmi żało­śnie. Chcę, żeby to było spo­wo­do­wane tym, że źle się czuje, łamiąc mi serce, a nie dla­tego, że ma teraz głowę w muszli klo­ze­to­wej.

– Co się nie układa? Myśla­łam, że dobrze się bawimy. Jeste­śmy tutaj, na tej impre­zie, eee, dobrze się bawiąc, co nie?

Spo­glą­dam na niego, ale z całą pew­no­ścią nie wygląda, jakby dobrze się bawił.

– Han­nah, nic nas ze sobą nie łączy – stwier­dza.

– O co ci cho­dzi, jak to nic nas ze sobą nie łączy? Wiele nas łączy. Zasad­ni­czo jeste­śmy tacy sami – sta­ram się wymy­ślić listę, listę wszyst­kich rze­czy, które nam obojgu spra­wiają radość. Mam w mózgu czarną dziurę, a pod pre­sją nie dzia­łam dobrze.

– Naprawdę nic. Ty nawet nie lubisz tego, co ja…

– Oboje lubimy serial River­dale – prze­ry­wam mu, w końcu wymy­śla­jąc odpo­wiedź. Widzisz? Wie­dzia­łam, że coś jest.

– Nie­na­wi­dzisz go. Pod­czas każ­dego odcinka nabi­jasz się z Archiego.

Na dźwięk tych słów opa­dają mi ramiona. Ma rację. Zła­pana na gorą­cym uczynku.

– Nie cier­pisz pomi­do­rów…

To ma być prze­szkodą w kwe­stiach miło­snych?

– …i kotów.

To prawda. Ale czy nie możemy się zgo­dzić z tym, że się nie zga­dzamy?

– …i nie masz poję­cia o k-popie ani seria­lach kore­ań­skich. Po pro­stu nie mogę roz­ma­wiać z tobą o rze­czach, które mnie pasjo­nują.

K-pop? Seriale kore­ań­skie?

Pozwa­lam sobie na jęk. Nie, tylko nie Nate. Kolejny czło­wiek wcią­gnięty w nagłą glo­balną fascy­na­cję wszyst­kim co kore­ań­skie. I oczy­wi­ście, naj­wy­raź­niej, ja jestem jedyną osobą na świe­cie, która tak nie ma, cho­ciaż to ja jestem… Kore­anką.

– Nate, możemy napra­wić wszystko, co według cie­bie nie działa.

– Han­nah? – prze­kręca głowę, żeby znów na mnie spoj­rzeć.

Tak, dobrze, już żałuje swo­ich słów. Kiwam głową i uśmie­cham się. Nic się nie sta­nie.

– Nate? – odzy­wam się pew­nym gło­sem.

Spa­ni­ko­wany robi wiel­kie oczy, otwiera usta i wymio­tuje pro­sto na moje san­dały.

Przy­ci­skam tele­fon do ucha, by móc obli­zać cze­ko­ladę z palca wska­zu­ją­cego i kciuka. Zja­dłam całą tabliczkę toble­rone, zaczy­na­jąc od góry i odgry­za­jąc dokład­nie w miej­scu łącze­nia się kawał­ków, trzy­ma­jąc w tym samym miej­scu na dole, tak że cze­ko­lada sto­piła mi się na opusz­kach pal­ców, żebym mogła ją zli­zać na samym końcu. Stra­te­giczna kon­sump­cja w celu uzdro­wie­nia zła­ma­nego serca.

– Nie mógł mnie nor­mal­nie rzu­cić przy szkol­nych szaf­kach albo na par­kingu In-N-Out jak wszy­scy inni. Niee, palce u stóp muszę mieć oble­pione kawał­kami nug­get­sów z kur­czaka w skwa­śnia­łym, wyrzy­ga­nym piwie. Super – Shelly mil­czy po dru­giej stro­nie linii. Pewno też zapo­wie­trza się na samą myśl o tym.

– Od kiedy to brak zami­ło­wa­nia do tej samej muzyki stał się powo­dem do zry­wa­nia z kimś? – pytam.

– Nate powie­dział Mar­ti­nowi She­pher­dowi, który powie­dział Mandy Haw­kings, która powie­działa Jaso­nowi Che­nowi, który powie­dział mi, że kiedy zapy­ta­łam cię, na co szcze­gól­nie zwra­casz uwagę, ty odpowie­działaś, że na „spra­wie­dli­wość, rów­ność oraz to, że Sasha Obama ma prze­wagę nad Malią”.

– Nie mia­łam poję­cia, że Nate darzy Malię tak moc­nym uczu­ciem.

– Cho­dzi o ten cały k-pop – sły­szę w słu­chawce, jak prze­wraca oczami. – Ty „masz skrzy­wie­nie” na punk­cie swo­jej ulu­bio­nej osoby z grupy.

– OK, ale skąd wszy­scy to o mnie wie­dzą?

Się­gam po opa­ko­wa­nie m&m’sów leżące na noc­nej szafce. Wyja­dłam wszyst­kie kolory z wyjąt­kiem zie­lo­nych. Uczta z zie­lo­nych to mój prze­pis na zdro­wie­nie.

– Ale poważ­nie – kon­ty­nu­uje, igno­ru­jąc moje pyta­nie – nie mogę uwie­rzyć, że Nate zosta­wił cię przed waka­cjami. Co zro­bisz ze wszyst­kimi wspól­nymi pla­nami? Nie zre­ali­zu­jesz ich prze­cież w poje­dynkę.

Porzu­cona.

Sama.

Słowa ude­rzają mnie w twarz tak mocno, że na­dal pie­cze. Ma rację. Myśla­łam, że poza sta­żem pozo­stałe godziny spę­dzę z nim.

– Na przy­kład z kur­sem ratow­nic­twa wod­nego? Wiesz, że nie pod­lega zwro­towi.

Wspo­mnie­nie o tym przez Shelly prze­bija się przez mgłę mojego nie­szczę­ścia. Brr, kurs ratow­nic­twa. Nie cier­pię zapa­chu chloru i myśli o wszel­kich wil­got­nych miej­scach, w któ­rych mogą się roz­wi­jać zarazki i cho­roby. Ale to były pomy­sły i plany Nate’a na nasze „wspa­niałe lato przed klasą matu­ralną”, nasze pierw­sze lato jako pary. I dałam się prze­ko­nać. Cóż, może po pro­stu powin­nam być wdzięczna, że już nie muszę cho­dzić na basen. Teraz, kiedy zosta­łam…

Porzu­cona.

Sama.

Zero chło­paka. Zero waka­cyj­nych pla­nów. Zero życia. Bil­l­bo­ard na Times Squ­are z jaskra­wym napi­sem „żało­sna”, miga­ją­cym do melo­dii pio­senki Céline Dion All by Myself.

– Może powin­nam poroz­ma­wiać z Nate’em…

– Cóż, daj sobie dzień lub dwa. Pozwól mu za sobą zatę­sk­nić. Poza tym, jeśli chcesz go odzy­skać, musisz podejść do tego stra­te­gicz­nie – suge­ruje Shelly.

– Odzy­skać go? To jest moż­liwe? Myślisz, że to może się udać? – pytam.

– Na bank. Pomogę ci. Słu­chaj, wiem, że Nate na pewno lubi Blink, MooMoo i Army. Och, i ma obse­sję na punk­cie Son Ye-jin. Pró­bo­wał namó­wić kółko teatralne, żeby w przy­szłym roku w ramach szkol­nego prze­sta­wie­nia wysta­wiło Crash Lan­ding on You. Więc to dobry począ­tek. Zorien­tuj się w tym, co on lubi, Han­nah. Jeśli nie chce z tobą cho­dzić, bo nic was nie łączy, spraw, by zmie­nił zda­nie, wiesz, dzięki wspól­nym zain­te­re­so­wa­niom.

To, co ona mówi, to dla mnie jeden wielki beł­kot. I dla­czego przy­bie­ram postawę obronną, kiedy poucza mnie Shelly; ze wszyst­kich wła­śnie ona? Ale może ma rację. Może mogę go odzy­skać.

– Eee, dzięki – dukam. – Mam dużo spraw do prze­my­śle­nia. I do wygo­oglo­wa­nia.

– Jak­kol­wiek by było, nasza ekipa chce obczaić tę nową lodziar­nię, więc muszę lecieć.

I zanim zdążę zamknąć usta albo zapy­tać, czy mogę pójść z nimi, już jej nie ma. Chwila, czy roz­sta­jąc się z chło­pa­kiem, stra­ci­łam też grupę przy­ja­ciół?

– Nara – rzu­cam do głu­chego tele­fonu. Man­kie­tem bluzy wycie­ram cze­ko­la­dową maź z ekranu. Wpa­truję się w ślad na mate­riale i zasta­na­wiam, czy tego nie zli­zać. Może póź­niej.

Rzu­cam się z powro­tem na łóżko.

Do pokoju wpada mama i odsła­nia zasłony, świa­tło sło­neczne mnie ośle­pia. Moje oczy, moje oczy.

– OK, Han­nah. Czas wsta­wać. Dla­czego zasłony są zacią­gnięte? Strasz­nie tu śmier­dzi. Bra­łaś dzi­siaj prysz­nic?

– Mamo, pro­szę, nie widzisz, że chcę teraz być sama? Potrze­buję czasu, żeby wyzdro­wieć – jęczę.

– Jasne, zamar­twia­nie się w ciem­no­ści, obże­ra­nie cze­ko­ladą i tkwie­nie w bru­dzie to nie jest spo­sób, by ruszyć do przodu, Han­nah.

– Mamo, ale to mój spo­sób.

– Spo­sób na co? Na mar­no­wa­nie życia? Han­nah, ty i Nate nie cho­dzi­li­ście ze sobą długo. Kim­chi, które zaki­si­łam, nie zdą­żyło jesz­cze nawet igeos seo1 – tylko moja matka może porów­nać waż­ność związku z cza­sem fer­men­ta­cji kim­chi. – A teraz wstań i posprzą­taj swój pokój. Musimy iść do kościoła, żebyś mogła zgło­sić się jako nauczy­cielka do waka­cyj­nej szkółki biblij­nej.

Moja mama chyba nie myśli, że skoro ja i Nate zerwa­li­śmy ze sobą, nagle mam całe lato wolne, żeby uczyć w szkółce bandę roz­wrzesz­cza­nych dzie­cia­ków z pod­sta­wówki. Nie cier­pia­łam pod­sta­wówki.

– Hm, nie, nie jestem zain­te­re­so­wana. Mam inne plany – kła­mię. To zna­czy na­dal mogła­bym wziąć udział w kur­sie ratow­nic­twa. Cho­ciaż widok opa­lo­nego, musku­lar­nego Nate’a w szor­tach ze świa­do­mo­ścią, że mnie nie chce, może ozna­czać mój koniec.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak naucza­nie w szkółce biblij­nej może się oka­zać bar­dziej bole­sną drogą do grobu.

– Han­nah, szkółka albo zapi­su­jesz się na hagwan2, żeby przy­go­to­wać się do col­lege’u.

– Ale mam staż – odpo­wia­dam. Nie­jed­no­krot­nie uży­wa­łam stażu jako wymówki, by wykrę­cić się z róż­nych sytu­acji. I cho­ciaż to tylko jeden dzień w tygo­dniu i dwie godziny pracy dla immu­no­loga, moja matka uważa to za pewną drogę na medy­cynę. I może ma rację.

– Możesz robić jedno i dru­gie. Szkółka jest tylko rano, a twój staż chyba odbywa się wyłącz­nie w ponie­dział­kowe popo­łu­dnia?

Przy­ła­pana.

Cho­wam twarz w poduszkę.

– Pro­szę, idź już – bła­gam.

Czuję, że łóżko się ugina, kiedy mama siada obok mnie. Deli­kat­nie kle­pie mnie dło­nią po ple­cach.

– Han­nah, jesteś lep­sza niż ten ame­ry­kań­ski nie­chrze­ści­ja­nin – jej głos jest podej­rza­nie miły.

– Mamo, nie rozu­miesz.

Chcę jej powie­dzieć, że mnie lubił. Mnie. Ale może już nie. Wiem, że powin­nam była zain­te­re­so­wać się BTS-ami wtedy co wszy­scy. Rzecz w tym, że k-pop i seriale kore­ań­skie wyda­wały mi się czymś, co podo­bało się „im”, czyli kore­ań­skim Kore­ań­czy­kom, a nie kore­ań­skim Ame­ry­ka­nom, a już na pewno nie ame­ry­kań­skim Ame­ry­ka­nom. Gdzie byłam, kiedy nagle nastą­pił zwrot akcji? Teraz jestem wyau­to­wana i przy­glą­dam się temu, co w środku. A Nate na pewno ma w tym roze­zna­nie.

– Co tu jest do rozu­mie­nia? Han­nah, powin­naś chcieć chło­paka, któ­remu podoba się to, że jesteś mądra i uta­len­to­wana, i takiego, który doceni twoje mocne łydki. Potrze­bu­jesz dobrego Kore­ań­czyka.

Zaczyna się.

Sia­dam i zbie­ram siły, aby sta­wić czoła sta­ra­niom matki, by umó­wić mnie z naj­now­szym „dobrym chrze­ści­jań­skim chło­pa­kiem” z naszego kore­ań­skiego kościoła. Czy będzie to Timo­thy Chung, ponie­waż jest ide­alny i gra na skrzyp­cach? A może Joshua Lee, ponie­waż jest ide­alny i jeź­dzi beemką? Nie, nie, to musi być Elliot Park, ponie­waż jest ide­alny i został już przy­jęty na Uni­wer­sy­tet Kali­for­nij­ski.

– Ale nie mar­twmy się teraz chło­pa­kami. Mam naprawdę dobre wie­ści, a potem pój­dziemy do kościoła.

Chwila, o co cho­dzi? Nie przed­stawi mi pod roz­wagę życio­rysu nowego kore­ań­skiego mało­lata? To jakaś pułapka? Coś mi tu nie gra. Przy­go­to­wuję się na to, co teraz się wyda­rzy.

– Eee, jakie dobre wie­ści, mamo? – wolno obra­cam głowę, żeby spoj­rzeć jej w oczy, marsz­czę czoło, przy­glą­da­jąc się jej twa­rzy. Ma ide­al­nie zro­biony maki­jaż, per­ma­nent­nie wyta­tu­owane brwi, cerę odpo­wied­nio świe­tli­stą dzięki kore­ań­skiemu pod­kła­dowi, usta w kolo­rze o dwa tony ciem­niej­szym niż róż w odcie­niu mil­le­nial pink. Mogłaby być moją sio­strą.

– Cóż, nie ma two­jego taty i sio­stry, więc mamy wię­cej miej­sca…

Po tym jak tata z powodu pracy prze­pro­wa­dził się do Sin­ga­puru, a sio­stra z tego samego względu do Bostonu, dom opu­sto­szał. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że moim zda­niem mama spę­dza wię­cej czasu w kościele niż w domu.

Ale lato zawsze spę­dza­li­śmy wspól­nie. Lato to czas dla rodziny.

– Przy­jadą cho­ciaż na Dzień Nie­pod­le­gło­ści – mówię, sta­ra­jąc się nie sta­wiać znaku zapy­ta­nia na końcu zda­nia.

– Pew­nie, że tak – potwier­dza nie­prze­ko­nana. – Ale wciąż mamy pokoje dla gości.

– Jakich gości?

– No cóż, roz­ma­wia­łam ostat­nio z przy­ja­ciółką…

To nie brzmi dobrze.

– Mamo? – mówię wolno. – Co zro­bi­łaś?

– Zgad­nij, kto przy­jeż­dża aż z Korei, żeby spę­dzić z nami lato? – wykrzy­kuje, klasz­cząc w dło­nie.

O, nie.

– Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, pani Kim. I jej rodzina!

Nie, nie, nie.

Zapo­wie­trzam się.

Jacob Kim.

Po tylu latach.

Otwie­ram usta, żeby krzyk­nąć z prze­ra­że­nia, ale mama chwyta mnie, ściąga z łóżka i przy­tula uro­czy­ście.

– Przy­jeż­dża moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka i przy­wozi ze sobą cudow­nego syna Jacoba i piękną córkę Jin-Hee. Nasz dom wypełni śmiech i radość!

Nie żeby było tu jak na pogrze­bie. Ja się śmieję. Ja się raduję.

– Będę goto­wać kore­ań­skie jedze­nie i będziemy jedli wspól­nie – oznaj­mia.

Mówi tak, jak­bym ni­gdy nie jadła tego, co ugo­tuje. Nie lubię kore­ań­skich dań w ramach wszyst­kich posił­ków w ciągu dnia, ale ona niczego innego nie robi.

Wypusz­cza mnie z objęć, ale chwyta za ramiona i potrząsa mną. Z szoku jestem wiotka jak lalka, którą można tar­mo­sić.

– Pamię­tasz Jacoba! Jako dzieci byli­ście ze sobą bar­dzo bli­sko. Naj­lepsi przy­ja­ciele w pod­sta­wówce i gim­na­zjum.

Och, no prze­cież, że pamię­tam Jacoba.

Nasze matki ni­gdy nie dały nam zapo­mnieć, że byli­śmy przy­ja­ciółmi „nawet przed naro­dzi­nami”, ponie­waż one w tym samym cza­sie były cię­żar­nymi przy­ja­ciół­kami.

Cie­pło oblewa mi szyję, klatkę pier­siową mam jak zwią­zaną gor­se­tem, ale igno­ruję to. Prze­sta­łam odczu­wać jakie­kol­wiek emo­cje, jeśli cho­dzi o Jacoba Kima. Nie będę teraz do tego wra­cać.

– To ide­alny czas na przy­jaźń taką samą jak w dzie­ciń­stwie – mówi z tęsk­notą.

– To było dawno temu – przy­po­mi­nam jej. Byli­śmy przy­ja­ciółmi, naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Odrzu­cił naszą przy­jaźń. Wymie­nił mnie na sławne życie w Korei. – Nie jestem zain­te­re­so­wana – stwier­dzam, odsu­wa­jąc się od mamy.

Zszo­ko­wana unosi brwi w górę.

– Ale to jest Jacob, Jacob Kim – odzywa się. Jakby powta­rza­nie jego imie­nia nagle miało cof­nąć to, co zro­bił.

– Dobrze, ale jeśli tu przy­je­dzie, to niech lepiej trzyma się ode mnie z daleka. Mam plany na lato – infor­muję ją.

– Ty i Nate zerwa­li­ście ze sobą. Nie masz teraz pla­nów – a niech ją, tra­fiła w czuły punkt. – Możesz uczyć w szkółce biblij­nej w ciągu dnia. A potem przez resztę dnia dobrze się bawić z Jaco­bem. To będzie ide­alne lato.

– Mamo – opusz­czam ramiona, powstrzy­mu­jąc się przed tup­nię­ciem nogą. Ale nie robię tego.

– Han­nah – odzywa się ostrze­gaw­czym tonem.

Mie­rzymy się wzro­kiem. Nie mru­gnę. Teraz to poje­dy­nek na siłę woli. Nie wygra tej potyczki. Nie pod­dam się.

Mru­gam.

– Cokol­wiek się wyda­rzy – mówi śpiew­nie, odtrą­bia­jąc zwy­cię­stwo – przed nami mnó­stwo przy­go­to­wań – wycho­dzi, gwiż­dżąc kościelny hymn.

Chwila, mia­łam paproch w oku! Chcę rewanżu.

Przy­się­gam, że widzę, jak sfruwa po scho­dach. Super, moja mama ma teraz bar­dziej eks­cy­tu­jące plany na lato niż ja.

I wtedy podej­muję decy­zję. Wszy­scy będą mieć wspa­niałe lato, robiąc to, na co mają ochotę. Więc czemu nie ja? Zapo­mnij o waka­cyj­nej szkółce biblij­nej. Zapo­mnij o kore­ań­skich gościach. I zde­cy­do­wa­nie zapo­mnij o Jaco­bie Kimie.

Teraz myślę tylko o jed­nym – o akcji Odzy­skać Nate’a.

Krok pierw­szy: wygo­oglo­wać Blink, MooMoo i Son Ye-jin.

Rozdział drugi

Jacob

– Pro­szę, nie odchodź – szlo­cha, a jej głos drży z despe­ra­cji. Chwyta mnie za ramię z siłą, któ­rej się nie spo­dzie­wa­łem, odcią­ga­jąc mnie od drzwi.

Zwie­szam głowę, led­wie patrząc na nią przez ramię.

– Muszę. Muszę to zro­bić dla sie­bie, dla mojej rodziny. Nie chcę cię skrzyw­dzić, ale musimy się roz­stać – łamie mi się głos i jestem zasko­czony łzą spły­wa­jącą mi po policzku.

– Co ja zro­bię? – zawo­dzi z bólu, ze zła­ma­nym ser­cem.

Wymowna pauza.

– I… cię­cie – odzywa się reży­ser, a w uszach wciąż roz­brzmiewa mi płacz mło­dej kobiety.

Scho­dzę z planu, wycho­dzę z roli, z powro­tem do ele­ganc­kiego wie­żowca ponad świa­tłami sce­nicz­nymi, z wido­kiem od sufitu do pod­łogi na rzekę Han-gang. Ście­ram łzę.

– Bar­dzo dobrze, kochani – mówi reży­ser. – Skoń­czy­li­śmy na dzi­siaj.

Wokół mnie robi się gwarno, bo wszy­scy zabie­rają się do sprzą­ta­nia planu zdję­cio­wego. Teraz wyj­ście z emo­cjo­nal­nej sceny już nie zaj­muje mi tyle czasu co daw­niej, ale i tak zdu­miewa mnie, jak szybko ludzie mogą po pro­stu iść dalej.

– Pro­szę – dostaję do rąk dwa małe waciki, żeby zmyć maki­jaż z oczu, a potem plik papie­rów. – Samo­chód będzie za dzie­sięć minut – mówi Hae-Jin, moja mene­dżerka, i natych­miast wycho­dzi, by podą­żyć za moją seria­lową part­nerką. Daleko jej do cie­płej i miłej osoby.

Prze­wra­cam kartki, sce­na­riusz ostat­niego odcinka, krót­kie stresz­cze­nie tego, jaki będzie sezon drugi, i jakieś wyglą­da­jące na bar­dzo ofi­cjalne doku­menty prawne. Prze­dłu­że­nie kon­traktu. Na­dal nie mogę uwie­rzyć, że będzie kolejny sezon, bo to nie jest norma w przy­padku tele­wi­zji kore­ań­skiej.

Lubię aktor­stwo. Wcie­la­nie się w posta­cie tak bar­dzo ode mnie różne jest oczysz­cza­jące. Jesz­cze bar­dziej podoba mi się wyna­gro­dze­nie. Ale na samą myśl o dru­gim sezo­nie w tej roli i z tą obsadą czuję się zmę­czony.

Pod­cho­dzę do okna i zer­kam w dół na zebrany tego dnia tłum. Nawet z trzy­dzie­stego dru­giego pię­tra widzę, a może tylko czuję, tę eks­cy­ta­cję. Dzi­siaj przy­szło wię­cej osób niż wczo­raj i wygląda na to, że z każ­dym dniem zdję­cio­wym ludzi przy­bywa.

Nie miesz­kam tu. Może i jestem Kim Jin-Suk, wscho­dząca gwiazda kore­ań­skich seriali i wielka nadzieja Sky Enter­ta­in­ment. Lecz nie jestem na tyle bogaty, żeby miesz­kać w Gan­gnam’s Hyun­dai Tower West. Jesz­cze. Praw­dziwy Jacob Kim, młody aktor, który wła­śnie zaczyna karierę, mieszka z mamą i sio­strą w przy­zwo­itym dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu kilka don­gnaes3 dalej.

Jed­nak jesz­cze cał­kiem nie­dawno nawet nie wie­dzie­li­śmy, czy w ogóle będziemy mieć gdzie miesz­kać. Więc w żad­nym wypadku nie narze­kam. Jestem po pro­stu wdzięczny, że nie wylą­do­wa­li­śmy głodni na ulicy. Czuję, jak gdzieś w brzu­chu poja­wia się zna­joma panika, która może mnie pożreć i wcią­gnąć w mrok. Kiedy, dora­sta­jąc, czło­wiek zawsze mar­twił się o pie­nią­dze, trudno jest pozbyć się tego nie­po­koju. Nawet teraz.

– Czas na nas – odzywa się głę­boki głos Eddiego, przy­dzie­lo­nego mnie pra­cow­nika Sky. Pro­wa­dzi mnie kory­ta­rzem do windy. Zatrzy­mu­jemy się dwa pię­tra niżej, a kiedy otwie­rają się drzwi, natych­miast wpada mi w noz­drza mocny zapach jaśminu. To cha­rak­te­ry­styczne per­fumy, któ­rych używa moja part­nerka seria­lowa Shin Min-Kyung. Mam spa­lone wło­ski w nosie.

Prze­brała się i ma ina­czej uło­żone włosy niż pod­czas sceny, która – jak się wydaje – skoń­czyła się kilka minut temu. Z per­fek­cyj­nym maki­ja­żem wygląda, jakby dopiero co zeszła z kart kolo­ro­wego maga­zynu. Kilo­gram tapety nało­żony dziś rano na pryszcz na mojej bro­dzie zaczyna pękać pod pre­sją jej ide­ału. Jest osza­ła­mia­jąca.

Jest też naj­wred­niej­szą osobą, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem.

Wcho­dzi do windy ze swoją świtą, wci­ska­jąc mnie i mojego jedy­nego asy­stenta w kąt. Patrzę w oczy, które nie zaszczy­cają mnie naj­mniej­szą uwagą, a jej usta lekko się wygi­nają.

– Anny­eon­gha­seyo4 – witam ją zwro­tem grzecz­no­ścio­wym, lekko kła­nia­jąc się jej ple­com.

– Mówi­łam ci, żebyś prze­stał jeść cze­ko­ladę. Twoja cera jest w opła­ka­nym sta­nie – odzywa się.

Odkry­łem, że bez­piecz­niej jest po pro­stu pota­ki­wać i nie odpo­wia­dać, kiedy jest w bojo­wym nastroju. Znam swoje miej­sce. A jed­nak…

– Nie sądzisz, że dzi­siej­sza scena poszła nam naprawdę dobrze? – pytam.

W win­dzie nie ma powie­trza i wszy­scy padamy na pod­łogę, dusząc się na śmierć. A przy­naj­mniej takie ma się wra­że­nie, kiedy Min-Kyung wydaje z sie­bie nie­zno­śne wes­tchnię­cie. Cho­lera. Powi­nie­nem był pozo­stać przy pier­wot­nej meto­dzie trzy­ma­nia gęby na kłódkę.

Nie odpo­wiada mi.

Kiedy drzwi windy się otwie­rają, prze­ci­skamy się przez hol i wycho­dzimy fron­tową bramą. Sły­chać gło­śne krzyki i momen­tal­nie ośle­piają mnie wszyst­kie bły­ska­jące fle­sze.

– Min­Jin! Min­Jin! – krzy­czą fani, uży­wa­jąc zbitki naszych sce­nicz­nych imion. Min-Kyung pochyla się w moją stronę, kiedy prze­cho­dzimy. Zakłada włosy za ucho w geście wie­lo­krot­nie nagra­dza­nego pokazu nie­śmia­ło­ści i skrom­no­ści. Kładę rękę na jej ple­cach.

Chcę się zatrzy­mać i podzię­ko­wać każ­dej oso­bie, która poświę­ciła czas i cze­kała, żeby mnie tu dzi­siaj zoba­czyć. To bar­dzo miłe z ich strony. Ale nie wolno mi tego zro­bić. Wszelka inte­rak­cja z fanem musi zostać sta­ran­nie zaaran­żo­wana. Zamiast tego Min-Kyung i ja uśmie­chamy się, kła­niamy grzecz­nie, wita­jąc grupę jako całość, i prze­cho­dzimy dalej.

Cze­ka­jąc, aż pod­je­dzie nasz samo­chód, Hae-Jin kiwa do mnie głową, dając tym samym znak, że to czas na obda­ro­wa­nie fanów ostat­nimi prze­bły­skami zain­te­re­so­wa­nia. Oglą­dam się za sie­bie i macham ręką do tłumu, a potem wsu­wam dłoń w zbyt długą grzywkę, co wywo­łuje kolejne okrzyki. Spo­glą­dam na tłu­mek, mru­gam i robię z pal­ców serce. Wszy­scy wariują.

Bole­sny jęk, wmie­szany w entu­zja­styczne krzyki, prze­szywa powie­trze.

– Oppa5! Kocham cię! – krzy­czy dziew­czyna, wycią­ga­jąc rękę i despe­racko pró­bu­jąc mnie dotknąć. Widząc, że zwró­ci­łem uwagę na wrzesz­czącą fankę, tłum napiera. Dziew­czyna sto­jąca z przodu wpada na barierki, na jej twa­rzy maluje się wyraz paniki. Pod­bie­gam, by jej pomóc, odpy­cha­jąc ludzi. Ale stopa kli­nuje mi się mię­dzy porę­czami, a kostka dziw­nie się skręca. Krzy­wię się i krzy­czę z bólu.

Czuję, jak chwy­tają mnie dwie ręce, pod­no­sząc z ziemi.

– Z drogi – to Eddie krzy­czy i wyciąga mnie z tłumu, szybko wpy­cha­jąc do samo­chodu. Ledwo zdąży zamknąć drzwi, a już pędzimy, widok fanów roz­ma­zuje się za tylną szybą.

– Co ty sobie myśla­łeś? – syczy Hae-Jin pod moim adre­sem.

Moja mene­dżerka jest sta­ran­nie ubrana w swój cha­rak­te­ry­styczny czarny kostium Arma­niego i białą jedwabną bluzkę. Żaden wło­sek jej gładko ucze­sa­nego koka nie odstaje. Ale widać, że jest wyczer­pana.

– Miaż­dżyli ją – mówię. – Prze­pra­szam.

Nie­ustan­nie prze­pra­szam. Bez względu na to, czy uwa­żam, że coś źle zro­bi­łem.

– Nara­zi­łeś wszyst­kich, włącz­nie z fanką, na nie­bez­pie­czeń­stwo – grzmi Hae-Jin. – A co, jeśli zro­bili ci zdję­cie z tym dziw­nym wyra­zem twa­rzy? Znasz zasady.

Zamy­kam oczy i prze­ły­kam gulę iry­ta­cji, która utknęła mi w gar­dle. Nie wiem, czy bar­dziej drażni mnie ona, czy ja sam. Ponie­waż ma rację. Znam zasady i schrza­ni­łem. Wzdy­cham bez­gło­śnie i pró­buję uci­szyć hałas w mojej gło­wie. I zlek­ce­wa­żyć ból kostki.

Biorę głę­boki wdech. Samo­chód jest nowy, zapach skóry wypeł­nia mi noz­drza. Kiedy dora­sta­łem, nasze rodzinne auto miało obskurną tapi­cerkę, popla­mioną i podartą, o lekko kwa­śnym zapa­chu, któ­rego ni­gdy nie dało się usu­nąć za pomocą pra­nia, bez względu na to, jak bar­dzo mama się sta­rała.

Kiedy po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Korei, byłem bied­nym, cho­ro­wi­tym dzie­cia­kiem. Trzy wyczer­pu­jące lata spę­dzone w aka­de­mii gwiazd, zasad­ni­czo w cho­wie mają­cym na celu odkry­cie nowych twa­rzy, z któ­rych naro­dzą się kolejne wiel­kie gwiazdy k-popu i seriali kore­ań­skich, pomo­gły mi udo­sko­na­lić to, co Kore­ań­czycy nazy­wają moim „wdzię­kiem”. A teraz gram główną rolę męską w Heart and Seoul, długo ocze­ki­wa­nym serialu o nie­do­szłych nasto­let­nich kochan­kach. Teraz, kiedy zain­te­re­so­wał się tym Net­flix, oglą­dal­ność poszy­bo­wała w kosmos. Weszli­śmy na arenę mię­dzy­na­ro­dową.

Doce­niam to. I nie mogę tego spier­do­lić.

– Jedziemy na wywiad dla nie­miec­kiego maga­zynu, a potem będziesz w Enter­ta­in­ment Weekly Canada. Minky będzie miała na sobie sukienkę w kwiaty Guc­ciego, następ­nie prze­bie­rze się w lawen­dową Celine. Jin-Suk włoży czer­wony swe­ter Supreme, a póź­niej zmieni go na białą koszulę Balen­ciagi. Wygląda na to, że twoje wskaź­niki popu­lar­no­ści są naj­wyż­sze, kiedy nosisz biel, gdy ogląda cię pół­noc­no­ame­ry­kań­ska publicz­ność.

– Jak to w ogóle jest moż­liwe, że zwra­ca­cie na to uwagę? – pytam. Dane sta­ty­styczne, które śle­dzi agen­cja, to jakieś sza­leń­stwo. Kom­plet­nie mnie roz­wala, że fanów w ogóle inte­re­suje, co mam na sobie, nie mówiąc już o tym, czy sek­sow­nie w tym wyglą­dam.

Fani. Mam fanów. Przed prze­pro­wadzką do Korei nikt nawet nie zaszczy­cił mnie spoj­rze­niem. Kiedy dora­sta­łem w San Diego, zawsze byłem małym, ner­wo­wym, azja­tyc­kim dzie­cia­kiem z poważną aler­gią. Kto by przy­pusz­czał, że fry­zura na pazia na wyso­kim, kości­stym face­cie sprawi, że któ­re­goś dnia dziew­czyny osza­leją.

– Prze­stań zada­wać głu­pie pyta­nia. Jestem zmę­czona pracą z ama­to­rem. I co to za akcję odsta­wi­łeś? Dla­czego nie możesz prze­strze­gać zasad? Ni­gdy wię­cej nie będę pra­co­wać z nie­zdy­scy­pli­no­wa­nym ame­ry­kań­skim akto­rem.

Ostre uwagi Min-Kyung ranią mnie jak nóż, kale­cząc jeden z naj­bar­dziej wraż­li­wych rejo­nów: nie jestem dość kore­ań­ski na tę pracę.

– Minky – w gło­sie Hae-Jin pobrzmiewa ostrze­że­nie: „Prze­stań zacho­wy­wać się jak diwa i współ­pra­cuj”. Prawdę mówiąc, Min-Kyung nie może sobie pozwo­lić, żeby jej kolejny kolega z planu był nie­za­do­wo­lony. Jeśli nikt z akto­rów nie będzie chciał z nią pra­co­wać, nie­długo nie będzie jej można obsa­dzić w żad­nym serialu kome­dio­wym.

– Jutro jedziemy do Pusan na sesję zdję­ciową dla „Vogue Korea” – kon­ty­nu­uje Hae-Jin.

– Och, super. Myślisz, że będziemy mogli spę­dzić tro­chę czasu na plaży? – od kiedy się prze­pro­wa­dzi­li­śmy, bar­dzo mi jej bra­kuje. – A może będziemy mogli wpaść do Gam­cheon Cul­ture Vil­lage? Widzia­łem zdję­cia…

– Nie ma na to czasu – prze­rywa mi Hae-Jin.

– To nie są waka­cje. To jest praca – odzywa się Min-Kyung, nawet nie sta­ra­jąc się ukryć swo­jego obrzy­dze­nia do mnie.

– Prze­pra­szam – mówię dzi­siaj chyba po raz setny. A wciąż jest młoda godzina.

Wzdy­cham i pró­buję ukryć roz­cza­ro­wa­nie. Ni­gdy nie mam moż­li­wo­ści, żeby zro­bić lub zoba­czyć coś, nawet jeśli ze względu na pracę bywam w cie­ka­wych miej­scach. Zero prze­jaż­dżek w Lotte World, zero oglą­da­nia zmiany wart w pałacu Gyeong­bok, zero cze­go­kol­wiek. Nie chcę, żeby to brzmiało, jak­bym prze­ży­wał kry­zys wieku śred­niego albo coś w tym stylu, ale mam wra­że­nie, że mar­nuję młode lata.

– I Jin-Suk… – surowe tony w gło­sie Hae-Jin wyry­wają mnie z roz­my­ślań, doma­ga­jąc się całej mojej uwagi. – Pod­czas wywia­dów i sesji zdję­cio­wej sta­raj się bar­dziej poka­zać uczu­cia, jakie żywisz do Minky. Żad­nych żar­tów. Żad­nego sar­ka­zmu. Sprze­daj emo­cje, które są mię­dzy wami.

Mam spra­wić, by świat uwie­rzył, że w praw­dzi­wym życiu jestem zako­chany w Min-Kyung, by pod­nieść tem­pe­ra­turę emo­cji w ser­cach fanów na rzecz naszego ekra­no­wego związku. Kiedy Hae-Jin po raz pierw­szy powie­działa mi, że takie są ocze­ki­wa­nia, byłem pewien, że żar­tuje. Szybko przy­po­mnia­łem sobie jed­nak, że nie ma poczu­cia humoru. Ale nie tęsk­nię za groźbą w jej gło­sie. Albo będę grał wia­ry­god­nie, albo ryzy­kuję, że drugi sezon prze­pad­nie, że prze­pad­nie ta płatna robota. Muszę być nie­złym akto­rem, jeśli ludzie naprawdę wie­rzą, że lubię tę dziew­czynę.

Spo­glą­dam na Min-Kyung – ma zamknięte oczy, a w uszach słu­chawki. Dla mnie to wciąż nowe, ale ona w tym sie­dzi od dawna. Czy to dla­tego jest tak nie­szczę­śliwa? Kiedy przy­ga­śnie blask sławy, czy skoń­czę tak samo zbla­zo­wany i wredny jak ona?

Nie, nie pozwolę na to. Ta praca jest wyma­ga­jąca, jasne, ale ludzie mnie roz­po­znają. Wykrzy­kują moje imię. Poza tym star­cza na rachunki. A w tym momen­cie mojego życia tylko to naprawdę się liczy.

– No cóż, to była kata­strofa.

Moja młod­sza sio­stra Jin-Hee jest dobra w słowa.

– Ciii – mama pró­buje ją uci­szyć, jakby to się kie­dy­kol­wiek wcze­śniej udało. Wszy­scy sie­dzimy w gabi­ne­cie, cze­ka­jąc, aż lekarz wróci i prze­każe nam wia­do­mo­ści.

Od momentu, kiedy pró­bo­wa­łem pomóc tej fance, dzień tylko się popsuł. Sty­listka wci­snęła mnie w nie­sa­mo­wi­cie sztywne buty do kostki i za każ­dym razem, gdy krzy­wi­łem się z bólu, powta­rzała mi: „Nic się nie dzieje, to Dior”. Na co moja kostka krzy­czała: „Pier­do­lić Diora!”.

Ledwo mogłem wejść na plan, gdzie prze­pro­wa­dzano wywiady, a moją twarz przez cały czas wykrzy­wiał gry­mas bólu. Hae-Jin stała za kamerą numer jeden z wła­sną krzywą miną, cho­ciaż ona wyglą­dała na bar­dziej wku­rzoną.

Co gor­sza, pod­czas sesji pytań i odpo­wie­dzi na żywo ktoś zadał pyta­nie o moje życie przed debiu­tem. Nie mam poję­cia, dla­czego mia­łoby to kogo­kol­wiek inte­re­so­wać. Zanie­mó­wi­łem. Na­dal brak mi słów.

Oczy­wi­ście, jak zawsze pro­fe­sjo­nalna Min-Kyung przy­stą­piła do akcji. Zoba­czyła szansę i wyko­rzy­stała ją.

Publicz­ność jadła jej z ręki. Roz­le­gały się ochy, kiedy opo­wia­dała, jak uwiel­bia ze mną pra­co­wać nad seria­lem. Roz­le­gały się achy, kiedy wspo­mniała, jak bar­dzo się cie­szy, że zbli­ży­li­śmy się do sie­bie. A potem dopro­wa­dziła wszyst­kich do pła­czu, opo­wia­da­jąc, jak bar­dzo byłem chory jako dziecko. Jak mój tata nagle zmarł i zosta­wił nas w trud­nej sytu­acji finan­so­wej. Jak przy­je­cha­li­śmy do Korei, bła­ga­jąc jego rodzinę o pomoc, i jak oni się od nas odwró­cili. I jak to prze­zwy­cię­ży­łem, żeby stać się tym, kim jestem dzi­siaj. Bez mojej zgody wyja­wiła całą histo­rię mojego życia z krę­pu­ją­cymi deta­lami.

Min-Kyung dora­stała w zdro­wiu i bogac­twie. Ale taką opo­wie­ścią nie zdo­bywa się popu­lar­no­ści i fanów. Jej nową stra­te­gią jest połą­cze­nie nas i wyko­rzy­sty­wa­nie mojej histo­rii do pod­bi­ja­nia serc fanów. Wize­ru­nek tro­skli­wej dziew­czyny zako­cha­nej w part­ne­rze fil­mo­wym umac­nia jej pozy­cję w tej współ­pracy i naszą przy­szłość. Powi­nie­nem być jej wdzięczny. Powi­nie­nem zachwy­cać się tym, w jak mistrzow­skim stylu sprze­daje nas i nasz serial. Powi­nie­nem robić notatki, bo tego wymaga od nas wytwór­nia fil­mowa.

Tym­cza­sem czuję się chory. Ujaw­niła pry­watne rze­czy, czego nie miała prawa robić, o któ­rych ludzie nawet nie mają prawa wie­dzieć, a ja tam tak sie­dzia­łem i pozwa­la­łem jej wyrzu­cać to z sie­bie.

Do gabi­netu wcho­dzą lekarz z moją mene­dżerką. Ponure spoj­rze­nia na ich twa­rzach mówią mi wszystko, co muszę wie­dzieć. Nie jest dobrze. Cho­lera. Serce bije mi szyb­ciej, jak zawsze, kiedy wiem, że jestem w tara­pa­tach.

– Jin-Suk – zwraca się do mnie lekarz gło­sem, na dźwięk któ­rego od razu się dener­wuję. – Na szczę­ście kostka nie jest zła­mana. To tylko poważne skrę­ce­nie. Nie ma potrzeby ope­ra­cji, ale musi pan ją usztyw­nić i nosić ortezę, i suge­ruję, by odcią­żać kostkę przez mini­mum cztery do sze­ściu tygo­dni, żeby się zago­iła.

Wzdy­cham głę­boko. Nie jest tak źle, jak mogło być, choć, nie będę kła­mał, na­dal boli jak cho­lera.

– Cóż, to pocie­sza­jące, że nie potrze­bu­jesz ope­ra­cji – stwier­dza mama.

– Dok­to­rze, czy może nas pan zosta­wić na chwilę? – prosi Hae-Jin.

Lekarz potwier­dza ski­nie­niem głowy i zamyka za sobą drzwi.

Moja mene­dżerka wypusz­cza powie­trze, a jej noz­drza drgają jak u roz­wście­czo­nego byka. Prze­ły­kam ślinę.

– To tylko jedno z wielu dzi­siej­szych nie­szczę­śli­wych wyda­rzeń – mówi przez zaci­śnięte zęby.

– Dla­czego, co jesz­cze się stało? – pytam.

– Dzwo­nił do nas męż­czy­zna o nazwi­sku Kim Byung-Woo.

Zza ple­ców dobiega mnie wes­tchnie­nie. Oglą­dam się przez ramię i widzę, że mama zakrywa usta dło­nią, a w sze­roko otwar­tych oczach widać szok.

– Mamo? – pytam.

– Kim jest Kim Byung-Woo? – chce wie­dzieć moja sio­stra.

– Jest twoim keu­na­buji6, star­szym bra­tem two­jego ojca – wyja­śnia mama. Nie żywię żad­nych cie­płych uczuć do krew­nych taty. Kiedy zmarł, nale­gali, żeby został pocho­wany w Korei. Więc cała nasza rodzina musiała tutaj przy­le­cieć, mimo że ledwo star­czało nam pie­nię­dzy na czynsz. A kiedy popro­si­li­śmy o pomoc, wspar­cie, dosta­li­śmy figę z makiem.

– Dla­czego dzwo­nił do agen­cji? – pytam. Sły­szę panikę w swoim gło­sie.

– Naj­wy­raź­niej obej­rzał dzi­siej­szy wywiad. Chce wyja­śnić sprawy zwią­zane z tym, co się stało, kiedy zmarł twój ojciec. Jest gotowy udzie­lić wywiadu na wyłącz­ność… za kasę. Sta­cja w pierw­szej kolej­no­ści skon­tak­to­wała się z nami, żeby potwier­dzić jego toż­sa­mość – mówi Hae-Jin.

– Jak może udzie­lać wywiadu, skoro nic o nas nie wie? I chce, żeby mu za to zapła­cono? – trzęsę się i mówię za gło­śno jak na ten mały gabi­net.

Hae-Jin przy­gląda mi się uważ­nie, a potem prze­nosi wzrok na moją mamę.

– O ile się pani zgo­dzi, agen­cja się tym zaj­mie.

Zaj­mie się tym. To wszystko brzmi tak zło­wiesz­czo, a ja się zasta­na­wiam, jak, do dia­bła, zna­la­złem się w tym miej­scu. Moje wła­sne życie stało się tema­tem serialu kore­ań­skiego.

– To nie moja wina. Min-Kyung pod­czas wywiadu prze­ka­zała pry­watne infor­ma­cje doty­czące mojej rodziny. Nie pro­si­łem jej o to. Nawet nie wiem, skąd o tym wie­działa.

Jestem roz­bity. Jestem total­nie roz­bity. Mama kła­dzie rękę na moim ramie­niu i ści­ska je.

– Nikt cię nie wini, Jaco­bie – mówi spo­koj­nie. – Niech agen­cja się tym zaj­mie.

– Prze­dys­ku­to­wa­li­śmy to i uwa­żamy, że naj­le­piej by było, gdy­byś na chwilę znik­nął z cen­trum uwagi. Jesteś kon­tu­zjo­wany, więc to dobry pomysł. Odwo­łamy jutrzej­szą sesję zdję­ciową w Pusan i nagramy finał, bio­rąc pod uwagę twoją nie­dy­spo­zy­cję. Następ­nie wydamy oświad­cze­nie, a ty wraz z rodziną wyje­dziesz na kilka let­nich mie­sięcy, może do Cze­dżu. Sam narze­ka­łeś, że nie widu­jesz plaży. A my zaj­miemy się tym spra­wia­ją­cym kło­poty człon­kiem rodziny.

Hae-Jin to pełna pro­fe­ska. Brzmi jak doradca mafijny. „Zaj­miemy się tym spra­wia­ją­cym kło­poty człon­kiem rodziny”. Wyobra­żam ją sobie mówiącą chro­po­wa­tym gło­sem, ledwo otwie­ra­jąc usta, kiedy tak chra­pli­wie szep­cze. Zwi­jam dłoń w pięść i wyrzu­cam ją w górę kilka razy. Nie będziemy się wychy­lać, sze­fowo, mówię w myślach.

Pod­no­szę wzrok, wszyst­kie oczy skie­ro­wane są na mnie. A może powie­dzia­łem to na głos? Ewi­dent­nie widzia­łem o kilka fil­mów gang­ster­skich za dużo.

Moja mama i Jin-Hee chi­cho­czą.

Hae-Jin tylko prze­wraca oczami i potrząsa głową.

– Zadzwo­nię do cie­bie póź­niej, kiedy będę miała wię­cej infor­ma­cji – rzuca przez ramię, wycho­dząc z pomiesz­cze­nia.

– Cóż, kilka tygo­dni luzu nie brzmi źle – stwier­dza mama.

– Szcze­rze powie­dziaw­szy, brzmi dokład­nie jak to, czego potrze­buję – mówię.

– Dokąd powin­ni­śmy poje­chać? Teraz na Cze­dżu będzie pełno ludzi. Ble, dzi­kie tłumy – odzywa się Jin-Hee.

– Nie, nie sądzę, że na Cze­dżu. Myślę też, że nie do Pusan. Wła­ści­wie to mam inny pomysł – oznaj­mia nagle mama. Wyciąga tele­fon, przy­kłada do ucha i odcho­dzi na bok, zosta­wia­jąc nas z Jin-Hee zdez­o­rien­to­wa­nych i wpa­tru­ją­cych się w sie­bie.

Sły­szę dono­śny głos mamy zza drzwi, ale nie mogę zro­zu­mieć, co mówi ani z kim roz­ma­wia.

– Nie­ważne, dokąd poje­dziemy. Super będzie nie mieć fanów cały czas wydzie­ra­ją­cych się za tobą. Fuj – odzywa się Jin-Hee, marsz­cząc nos.

– Hej, nic nie pora­dzę na to, że ludzie mnie kochają – odpo­wia­dam.

– Jesteś obrzy­dliwy.

– Cóż, po dzi­siej­szym dniu pewno mnie znie­na­wi­dzą. Bar­dzo źle wypa­dłem na ekra­nie i, Boże, to wszystko, o czym Min-Kyung mówiła pod­czas wywiadu – prze­su­wam dło­nią po twa­rzy i potrzą­sam głową, z zawsty­dze­niem przy­po­mi­na­jąc sobie pro­gram.

Jin-Hee odwraca swój tele­fon w moją stronę.

– Zobacz, komen­ta­rze nie są takie złe. Więk­szość ludzi po two­jej minie zauwa­żyła, że coś jest nie tak. Są jed­nak bar­dziej zanie­po­ko­jeni niż ziry­to­wani. Co do Min­Jin, to opi­nie na razie są podzie­lone. Nie wszy­scy myślą, że ty i Minky powin­ni­ście być parą poza ekra­nem. Cią­gnie się za nią… repu­ta­cja.

Uno­szę w górę brew, patrząc na moją sio­strę i wyj­mu­jąc jej tele­fon z rąk. Co ona wie o repu­ta­cji Min-Kyung?

– Czy nie mówi­łem ci już, żebyś ni­gdy nie czy­tała komen­ta­rzy?

Mimo to zer­kam na stronę, którą otwo­rzyła, i skro­luję setki uwag doty­czą­cych wywiadu. Nie­któ­rych fascy­nuje to, że możemy być parą w praw­dzi­wym życiu. Mnó­stwo hasz­ta­gów Min­Jin. Inni twier­dzą, że jestem dla niej za dobry z powodu plo­tek na temat jej wcze­śniej­szych związ­ków. Część uważa, że wyglą­da­łem, jak­bym zjadł cytrynę.

– Wiesz, mógł­byś to roz­wią­zać, gdy­byś spo­ty­kał się z kimś innym. Wytwór­nia nie mogłaby cię zmu­sić do rand­ko­wa­nia z Minky, pod warun­kiem że miał­byś dziew­czynę.

– Zero seriali kore­ań­skich i YouTube’a dla cie­bie, zro­zu­miano? Skąd ci to przy­szło do głowy? To nie takie pro­ste. Wytwór­nia ni­gdy się na to nie zgo­dzi. Poza tym, jak miał­bym poznać kogoś, zauro­czyć dziew­czynę, pro­wa­dzić dow­cipną poga­wędkę i eska­lo­wać emo­cje, aż doj­dziemy do kwe­stii zde­fi­nio­wa­nia naszego związku? Nie spo­ty­kam się teraz z mło­dymi kobie­tami.

– Aha, rety, naprawdę jesteś kre­ty­nem, wiesz? Ist­nym roman­ty­kiem – stwier­dza, potrzą­sa­jąc głową i prze­wra­ca­jąc oczami. – Praw­dziwe życie to nie są kore­ań­skie seriale, oppa. Po pro­stu znajdź dziew­czynę, która ci się podoba, i zaproś ją na randkę.

– Taa, tak po pro­stu – jakby to było takie łatwe.

– Cóż, mógł­byś przy­naj­mniej spra­wiać wra­że­nie, że jesteś zain­te­re­so­wany innymi laskami, żeby nie mogli cię zmu­sić do rand­ko­wa­nia z Minky. Mówię serio, oppa, po pro­stu się pod­kła­dasz i pozwa­lasz, żeby cię uniesz­czę­śli­wiali. Oni kon­tro­lują nawet wszyst­kie konta, na które się logu­jesz. To prak­tycz­nie zapro­sze­nie do tego, żeby mogli opo­wia­dać o tobie w sieci, co tylko chcą.

Pocie­ram twarz obiema dłońmi, sta­ra­jąc się wyma­zać tę roz­mowę. Kostka mi pul­suje i mam ochotę na hot­teok7. Nie inte­re­suje mnie to, że wytwór­nia kon­tro­luje moje konta w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. I tak prze­cież sam nie mam co tam zamiesz­czać. Nawet nie mam przy­ja­ciół. Prawda odbija się echem w zaka­mar­kach mojego serca, przy­po­mi­na­jąc mi, jak bar­dzo jestem samotny.

Mama wraca do gabi­netu z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy i koń­czy roz­mowę.

– Ja też jestem pod­eks­cy­to­wana. Tyle czasu minęło. Już nie możemy się docze­kać.

Gapię się na nią, zasta­na­wia­jąc się, co pla­nuje. Cze­kam, aż poże­gna się z tym kimś na linii.

– Otóż mam bar­dzo dobre wia­do­mo­ści – oświad­cza, przy­tu­la­jąc tele­fon do klatki pier­sio­wej. Oczy jej błysz­czą, a zawsze widoczne zmarszczki na jej twa­rzy wydają się pro­sto­wać. – Pakuj­cie bagaże, dzie­ciaki. Jedziemy do kra­iny słońca, sur­fingu, ryb­nych tacos i dobrych sta­rych przy­ja­ciół.

Nie.

– Omój­bo­sze, jedziemy do San Diego? – pisz­czy z eks­cy­ta­cji Jin-Hee.

– Tak! Wyru­szamy jutro, zaraz po nakrę­ce­niu finału – krzy­czy mama. – Wszystko dla nas przy­go­to­wa­łam.

– Ale jak? – pytam. Prze­cież wytwór­nia ni­gdy nie zgo­dzi się na naszą podróż do Ame­ryki.

– Nie bój nic. Mar­twili się, że może nie mógł­byś lecieć z kon­tu­zją, ale kupimy miej­sca w kla­sie biz­nes – mówi mama.

Mamy zaosz­czę­dzo­nych tro­chę pie­nię­dzy. Ale zawsze czuję się nie­kom­for­towo, kiedy wyda­jemy je lek­ko­myśl­nie.

– Mamo, nie sądzę, że to jest dobry pomysł.

– Cóż, oszczę­dzimy na całej resz­cie, ponie­waż – klasz­cze w dło­nie – zatrzy­mamy się u rodziny Cho – jej głos wznosi się w górę z zachwytu.

Zamie­ram.

Dokład­nie to, czego się oba­wia­łem.

Han­nah.

Gar­dło ści­ska mi mie­sza­nina smutku, zmar­twie­nia, żalu i… zło­ści.

Minęły już trzy lata. Zawsze zasta­na­wia­łem się, czy kie­dyś ją jesz­cze zoba­czę i jak będzie wyglą­dało to spo­tka­nie.

Bru­tal­nie. Krwawa łaź­nia, ot co.

Przez krótką chwilę zasta­na­wiam się, co jest gor­sze: zosta­nie w Korei i przy­mus uda­wa­nia uczuć do kogoś, kogo nie mogę znieść? Czy powrót do domu i sta­wie­nie czoła oso­bie, na któ­rej naj­bar­dziej mi zale­żało, ale którą zosta­wi­łem?

To tyle, jeśli cho­dzi o czas wolny.

Kamery i wytwór­nia może nie będą mnie prze­śla­do­wać, ale moja prze­szłość już tak.

Rozdział trzeci

Han­nah

Mama krzą­tała się cały tydzień, przy­go­to­wu­jąc miej­sce dla naszych gości. Ja też je przy­go­to­wuję… ście­ląc łóżko w pokoju gościn­nym, upy­cha­jąc opa­ko­wa­nia po cukier­kach, śmieci i brudne skar­petki. Jacob i ja wyro­śli­śmy na porząd­nic­kich, więc bała­gan w prze­strzeni, którą ma zająć, spra­wia mi dużą frajdę.

Kiedy wczo­raj moja mama skoń­czyła roz­mowę przez tele­fon z panią Kim, jej twarz jesz­cze bar­dziej się roz­świe­tliła. Co prze­ło­żyło się na to, że mój fata­lizm znacz­nie wzrósł. Jacob miał jakiś wypa­dek w pracy, pew­nie nie­szczę­sny pryszcz na nosie albo coś. Mia­łam nadzieję, że z tego powodu nie przy­je­dzie. Jed­nak ewi­dent­nie wyjadą wcze­śniej, a nie póź­niej. Będą tu jesz­cze dzi­siaj.

Moje serce grozi, że z pręd­ko­ścią Usa­ina Bolta wyrwie się z piersi. Ale upo­mi­nam je, żeby nawet nie uda­wało, że mu zależy.

Ponie­waż. Mnie. Nie. Zależy. Na. Jaco­bie.

Będę zajęta. Mam swój staż, kurs ratow­nic­twa i inne ważne sprawy do zała­twie­nia. Muszę odzy­skać Nate’a, a to wymaga peł­nej kon­cen­tra­cji. Nie będzie mnie w domu wystar­cza­jąco dużo, żeby spo­ty­kać się z Jaco­bem.

Co nie zna­czy, że nie mogę na swój spo­sób tro­chę uprzy­krzyć mu pobytu.

W naszym domu są w tej chwili dwa wolne pokoje – była sypial­nia mojej sio­stry i mój dawny pokój zabaw, nazy­wany teraz poko­jem gościn­nym. Sąsia­duje z moim, ale daje wię­cej moż­li­wo­ści dywer­syj­nych. Przy­dzie­li­łam go Jaco­bowi i przy­go­to­wa­łam na przy­ję­cie intruza. Na samą myśl o nim w maleń­kim dzie­cię­cym łóżeczku i w za krót­kiej pościeli – geniusz zła we mnie aż recho­cze.

Spo­glą­dam na zegar. Trzy­na­sta trzy­dzie­ści – już powinni być. Ostat­nia rzecz. Wkła­dam banana do ust, a skórkę cho­wam pod łóż­kiem. Mrówki są bez­względne pod­czas cie­plej­szych mie­sięcy. Przy­wi­tajmy je z hono­rami. Roz­glą­dam się po raz ostatni. Dosko­nale.

Pędzę do swo­jego pokoju i zamy­kam się. Włą­czam ścieżkę dźwię­kową do Hamil­tona i tak pod­krę­cam dźwięk, by zagłu­szyć wszystko za drzwiami. Chwy­tam pilota i włą­czam także tele­wi­zor. Usta­wiam pro­gram na Food Network, a odgłosy wyda­wane przez gospo­dy­nię The Pio­neer Woman, która przy­go­to­wuje kolejne jed­no­garn­kowe danie, dodat­kowo wzma­gają hałas. Wresz­cie sia­dam na łóżku i cze­kam.

Zagłu­szam otwie­ra­nie i zamy­ka­nie drzwi wej­ścio­wych. Zagłu­szam komu­ni­kat mamy, że są w domu. Zagłu­szam prze­pro­siny, które kie­ruje do naszych gości za moje zacho­wa­nie. Zagłu­szam jej kolejne woła­nie z dołu. Zagłu­szam jej kroki, gdy wcho­dzi na pię­tro i do mojego pokoju. I zagłu­szam puka­nie do moich drzwi.

To, czego nie mogę zagłu­szyć, to jej twarz w mojej sypialni i bar­dzo ziry­to­wana mina, która na niej wid­nieje.

– Han­nah, nie sły­sza­łaś, że cię wołam? – pyta.

– Hę?

Duet Lin-Manuel Miranda, który pró­buje coś zro­bić, i Ree Drum­mond, która źle wypo­wiada nazwę każ­dego uży­wa­nego przez sie­bie skład­nika, huczy na pełny regu­la­tor, ale mojej mamy to nie inte­re­suje. Nawet nie pod­nosi głosu ani nie ści­sza odbior­nika. Mówi z auto­ry­te­tem kogoś, kto spo­dziewa się wysłu­cha­nia, i tak się składa, że w całym zgiełku każde jej słowo jest sły­szalne.

– Mamy gości na dole. Nie każ mi ponow­nie pro­sić, żebyś do nas przy­szła – unie­sie­niem per­fek­cyj­nie wymo­de­lo­wa­nej lewej brwi pod­kre­śla swoje sta­no­wi­sko i wycho­dzi z pomiesz­cze­nia. Z mamą nie ma żar­tów, jeśli cho­dzi o gościn­ność.

Wypusz­czam głę­boki, udrę­czony oddech, kulę się w sobie, szu­ram sto­pami po pod­ło­dze, po scho­dach i skrę­cam do kuchni.

Widzę tam trzy na wpół zna­jome twa­rze, które wolno obra­cają się w moją stronę, kiedy wcho­dzę. Jak tor­peda, która lgnie do cie­pła, zdra­dzają mnie oczy, wbi­ja­jące się wyłącz­nie w jedną z nich. Serce zatrzy­muje mi się na sekundę i zapo­mina, że ma bić, gdy zer­kam na mło­dego męż­czy­znę sto­ją­cego w kuchni. Bara­nieję, przy­pa­tru­jąc się Jaco­bowi, naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi z dzie­ciń­stwa, który teraz stoi naprze­ciwko mnie. Znik­nął mały, chudy, cho­ro­wity chło­pa­czek. Jest dużo wyż­szy niż kie­dyś, szer­szy w ramio­nach, ma bar­dziej kan­cia­stą twarz. Jest przy­stojny, przy­stoj­niej­szy, jak sądzę. To zna­czy, jeśli podoba ci się taki typ.

Jest inny. Ale w jakiś spo­sób taki sam.

Tak­suje mnie wzro­kiem. Jasno­brą­zowe oczy, dobroć, która spra­wia, że czu­jesz się, jakby opro­mie­niało cię słońce, gdy tylko spoj­rzy w twoją stronę. Zalewa mnie fala wspo­mnień z prze­szło­ści… mały chło­piec i mała dziew­czynka, śmiech, podra­pane kolana, szepty i obiet­nice. Wspo­mnie­nie zdrady, naj­lep­szy przy­ja­ciel, który nie wróci, strach, para­li­żu­jąca samot­ność.

Spusz­cza oczy, rumieni się, jakby oglą­dał tę samą rolkę naj­waż­niej­szych momen­tów z naszej prze­szło­ści.

Może on też nie chce tu być. Wła­ści­wie to wiem, że nie chce. Powie­dział tak trzy lata temu. Nie chce mnie widzieć tak samo, jak ja nie chcę widzieć jego. Stopy aż mnie swę­dzą, żeby odwró­cić się i uciec.

– Han­nah eon­nie8! – paty­ko­wate ramiona owi­jają się wokół mojej talii, a głowa słod­kiej, mło­dej dziew­czyny ląduje mi na ramie­niu.

– Jak to moż­liwe, że jesteś już taka duża? – pytam Jin-Hee, głos nie drży mi tak, jak się oba­wia­łam. Odsu­wam się i przy­glą­dam się jej twa­rzy. – Jejku, ale ty jesteś śliczna.

Jej słodki uśmiech robi się jesz­cze słod­szy. Twarz dwu­na­sto­let­niej Jin-Hee tak bar­dzo przy­po­mina mi twarz Jacoba w jej wieku, że aż kłuje mnie w sercu. Uśmie­cha się swo­bod­nie, w oczach ma błysk.

– Han­nah-ya9, jaka ty jesteś ładna – mówi, wita­jąc się ze mną, pani Kim.

– Anny­eon­gha­seyo – odpo­wia­dam, lekko się kła­nia­jąc. – Miło panią znowu widzieć, pani Kim – pod­cho­dzę i obej­muję naj­lep­szą przy­ja­ciółkę mojej mamy i zasad­ni­czo moją cio­cię w cza­sach, kiedy dora­sta­łam. Sta­ram się nie rumie­nić w reak­cji na kom­ple­ment. Wszyst­kie kore­ań­skie ciotki mówią mło­dym dziew­czy­nom, że są ładne. Ura­biają je, żeby potem pytać, czy przy­tyły, komen­to­wać, że mają za dłu­gie włosy, i kry­ty­ko­wać inne szcze­góły wyglądu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Igeos seo (이거 써) (kor.) – nie­skoń­czony, nie­kom­pletny. Kolejne słowa obja­śniane w przy­pi­sach pocho­dzą rów­nież z języka kore­ań­skiego. [wróć]

Hagwan lub hagwon (학원) – płatna szkoła. [wróć]

Dong (동) (lm. Don­gnaes) – w Korei Połu­dnio­wej jed­nostka admi­ni­stra­cyjna, rodzaj dziel­nicy. [wróć]

Anny­eon­gha­seyo (안녕하세요) – kore­ań­skie powi­ta­nie (cześć) skie­ro­wane do osoby w tym samym wieku, które mówi się, lekko kiwa­jąc głową. [wróć]

Oppa (오빠) – star­szy brat lub bli­ski star­szy wie­kiem przy­ja­ciel. [wróć]

Keu­na­buji (큰아부지) – dosłow­nie: naj­star­szy ojciec. [wróć]

Hot­teok (호떡) – cza­sami wyma­wiany hod­deuk, rodzaj nadzie­wa­nego nale­śnika, spo­ży­wany w Korei i Chi­nach. Popu­larny street food w Korei Połu­dnio­wej. [wróć]

Eon­nie (언니) – star­sza sio­stra. [wróć]

-a/-ya (아/야) – koń­cówka doda­wana do imie­nia bli­skiej osoby, dziecka, pod­kre­śla­jąca uczu­cia osoby mówią­cej. Jeśli imię koń­czy się na spół­gło­skę, jest to -a, a jeśli na samo­gło­skę, wów­czas jest to -ya. [wróć]